37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Wtedy dopiero było! „Ojej, ojej, co myśmy najlepszego zrobili, myśmy nie przewidzieli! Kod genetyczny jednak chyba nie powinien być polem do eksperymentów!” – łapał się za głowę jakiś mądry profesor. Wszystko, czego dotknęliście, jak zrakowaciała tkanka rozrastało się ponad wasze wyobrażenia, obracało przeciwko wam, a wy staliście przerażeni, z wybałuszonymi gałami; niech przytoczę słowa poety, daruje pan, panie Ireneuszu, tę dygresję: niczym niedołężne niewiasty Jeruzalemu. Potrafiliście tylko opuszczać ręce, tępo przypatrywać się swojemu dziełu i lamentować. Wiek przeklęty! Sama myśl napawa mnie zgrozą!

Irek podniósł się na łóżku, ukradkiem wytarł nos.

– Nie rozumiem, dlaczego pan doktor ciągle mi wytyka coś, czego prawie nie pamiętam. Wychodzi na to, że akurat ja jestem winien zniszczeniu środowiska, wojnom, demagogii polityków, zniewoleniu człowieka przez rzeczywistość multimedialną. Niedługo pan powie, że to ja unieważniłem Dekalog, zalegalizowałem narkotyki, klonowałem ludzi, bezwolnie poddałem się dyktatowi międzynarodowych korporacji, wprowadziłem do Karty Praw Zjednoczonej Europy poprawkę, że dobro i zło stanowią wyraz indywidualnych odczuć obywatela. Ja jestem tylko Ireneusz Słupecki, księgowy, mieszkałem w bloku, który ma być rozebrany, bo grozi zawaleniem, chodziłem do pracy, na emeryturze, póki nie zachorowałem, urządzałem spacery i oglądałem filmy. Świat toczył się gdzieś z boku i toczyłby się tak samo, gdybym w ogóle nie istniał.

– Nie nastawiałem się dzisiaj na mówienie przykrych rzeczy. – Wszechwłoga nerwowo poprawił pięknie ułożoną fryzurę. – Ale tak właśnie jest, jak pan powiedział. Mam pretensje do Ireneusza Słupeckiego i do Norberta Koniecznego

– spojrzał na sąsiednie posłanie, gdzie Konieczny wyglądał spod kołdry ze skołowaną miną. – Mam pretensje do tysięcy Ireneuszów Słupeckich i Norbertów Koniecznych, do milionów Ireneuszów Słupeckich i Norbertów Koniecznych, mieszkających w blokach, które nareszcie znikną z powierzchni Ziemi, chodzących do pracy, zażywających spokoju na emeryturze, właśnie o to, że stali na uboczu, myśleli, rozumowali, postrzegali sens życia tylko tak, jak im było najwygodniej, że wszystko, co na tym świecie miało jakąkolwiek wartość, oceniali tylko poprzez swoje widzimisię, pozwalali na przekraczający wszelkie wyobrażenia rozrost rakowych komórek. Później my musieliśmy całymi dziesięcioleciami przywracać normalność, poświęcać życie na sprzątanie po was, również na zabiegi… o chirurgicznym charakterze.

Po tej ripoście ucichł, zamyślił się, nagle skoczył na równe nogi i odbił kilka razy piłeczkę tak raptownie, że widać było tylko niebieską smugę między dywanem a jego dłonią.

– Ale tak w ogóle przyjemnie, prawda? – zwrócił się do Irka innym tonem, z łagodnym uśmiechem. – Mnie też aż nie chce się stąd wychodzić na ten skwar albo do szpitala. Macie tu kilka opcji klimatyzacji, wiedzieliście? – podszedł do włącznika. – Powietrze leśne, górskie, morskie, po deszczu…

– Wiemy, tylko nie zawsze działa – zauważył Konieczny.

– Działa, działa. Ważne, że się dobrze czujecie. Przecież o to chodzi, żebyście byli zadowoleni z usługi. Odpoczywajcie, a przede wszystkim cieszcie się, że macie całkowitą władzę nad losem i pewną przyszłość.

– Boże ty mój Jak ten człowiek smęci – westchnął Konieczny po wyjściu Wszechwłogi. – Wychodzić mu się stąd

nie chce! Dobre! Mieszka niedaleko nas, na jagiełku, w tym strzeżonym osiedlu pod lasem. Ma dom z tego materiału, no… zapomniałem, w każdym razie wygląda, jakby był zbudowany z błękitnych tafli lodowych, obok oranżeria, basen, kawał łąki. Ganiają się tylko z żoną na koniach… Tyle razy z nim rozmawiałem i nic nie mogłem zrozumieć.

– Ja, niestety, rozumiem – odparł Irek i zamiast wyjść na przechadzkę po korytarzu, jak sobie wcześniej zaplanował, otulił się szczelnie kołdrą.

Zaraz po obiedzie do sypialni bezszelestnie wsunął się Starościak.

– Co wy tak w tych wyrach gnijecie? – zasyczał z ogromnie tajemniczą miną. – Wiecie, jakie jajca? Cmona przywieźli!

– Kogo? – pytał półprzytomnie Konieczny. – Cmona, palancie! Cmona nie pamiętasz?

– Cmona? Tego Cmona? To on jeszcze żyje? – Irek ocknął się również.

– Co się głupio pytasz? A jakiegoś innego znasz? Jasne, że na razie żyje.

– Cmon tutaj, u nas? Skąd? Z jakiej racji?

– Nie gadaj, tylko chodźcie zobaczyć. Chodźcie szybko pod dwójkę.

Przywiezienie Cmona na Oddział O-L nie było widocznie aż taką tajemnicą, bo pod drzwiami sypialni oznaczonej numerem 2 tłoczyło się już kilka babin w cytrynowych piżamach i czerwonych szlafrokach. Niektórych Irek przedtem w ogóle nie widział, inne, ukradkiem zaglądając do sal, oceniał jako niewstające z łóżek.

Pamiętał Cmona doskonale, w domu leżało gdzieś jeszcze parę czarnych płyt, Olucha jako nastolatka nie chciała ich już słuchać, śmiała się. Cmon. To była znakomitość, jedna z największych rockowych gwiazd lat osiemdziesiątych, tej samej miary co Kora, Ciechowski, Hołdys czy Janerka. Zespół nazywał się Klapperstorch, kojarzył mu się z późną młodością, należał do ostatniej fali w muzyce, którą jeszcze rozumiał, przeżywał, odnosił do siebie. Pamiętał siermiężne videoclipy, oglądane w czarnobiałym telewizorze, scenerię murów, gołych żarówek, żelaznych bram i ciemnych korytarzy, samego Cmona, krępego, o brzydkich, cynicznych rysach, z wielką gitarą pośrodku opustoszałej hali. Musieli być odważni, odrzucili modny, posthippiesowski luz, ubrali się w garnitury i cienkie krawaty na gumkach, grali tak jak pierwsze angielskie kapele z początku lat sześćdziesiątych. Gitarowe brzmienie, chórki, melodyjne organowe solówki. Organista stanowił też najbardziej widowiskowy element Klapperstorcha, Mirka mówiła, że wygląda, jakby go wyciągnięto z rosołu. Zawsze zlepione włosy, spocone czoło; marynarka przypominała skorupę starego tłuszczu, która zaschła na ciele i żeby ją zdjąć, trzeba użyć skrobaczki. W odróżnieniu od kolegów, szalejąc palcami po klawiaturze, stroił idiotyczne miny, jednocześnie pokracznie tańczył, wyrzucał na boki chude nogi w przykrótkich spodniach, kucał i nagle wyskakiwał do góry, właził na instrument, usiłował grać piętami – ściągał przedtem buty i odsłaniał dziurawe skarpety. Cmon natomiast śpiewał poważne, mocne, aluzyjne teksty, w przeciwieństwie do samej muzyki bardzo współczesne. Irek uwielbiał wywiady Cmona, jakieś okruchy jeszcze pałętały mu się po głowie:

„Dlaczego gracie muzykę sprzed ćwierćwiecza? Przecież to tchnie starzyzną” – pytał Cmona w telewizji Romek Rogowiecki.

„Odrabiamy zaległości, bo w Polsce nie było wtedy takiej muzyki”.

„Oj, czy się nie mylisz? Była”.

„Serio? A kto?”

„Czerwone Gitary na przykład”.

„Naprawdę? Przepraszam, nie słyszałem o takim zespole”.

Cmon długo brylował na szczytach popularności, wraz ze swoim zespołem odchodził i powracał, gasł i znów na krótko wzbudzał entuzjazm. Potem powroty stawały się coraz rzadsze, ograniczone do różnych benefisów, okolicznościowych imprez weteranów rocka, wreszcie bodajże w drugiej dekadzie nowego stulecia znikł na zawsze, przed całkowitym zapomnieniem chroniły go tylko płytowe składanki rockowej klasyki i skierowane do starszych odbiorców medialne koncerty życzeń.

Starościak bezceremonialnie rozepchnął tarasujący drzwi dwójki tłumek i wciągnął obydwu za sobą. Irek zatrzymał się speszony. Cmona ułożono na zwykłym szpitalnym łóżku, nie takim, jak wszystkie inne w Oddziale O-L. Leżał nieprzytomny, obwieszony lianami kroplówek, podłączony do ściennego kolektora przewodami odprowadzającymi mocz. Maleńka szara twarz, otoczona fałdami poduszki, była tylko odległym wspomnieniem wizerunków zapamiętanych z telewizji, przypominała zgniecioną kartkę papieru. Prześcieradło ukrywało pod sobą nieforemny kształt o dziecięcych rozmiarach.

– Takiego czadu dawał, a teraz patrzcie… – smutno pokiwał głową Konieczny.

– Phi, phi, roztkliwiał się będzie! – Starościak prychnął przez zęby zirytowany. – Jakby to jemu pierwszemu się przydarzyło! Każdy idzie w to tango: czy kardynał, czy szklarz, czy milioner, czy wszarz. Taka prawda. Ale jaki numer im odwalił! Słyszałem, jak Barszczucha mówiła Środzie, że padł, kiedy Wszechwłoga już go tutaj przytarabanił. Ściągnęli całą dokumentację, wprowadzili do swoich zasobów, wszystko podpisał, rozliczyli go, tylko modemu nie zabrali, bo zgubił, a on nagle: fajt! Rozumiecie? Przeprowadzić go teraz nie mogą, bo musi to zrobić samodzielnie, wyrzucić gdzie indziej też nie, bo europejski przepis mówi, że oddziały O-L opuszcza się tylko na wyraźne własne żądanie. Będą go tu trzymać i trzymać, chyba że matka natura sama się zlituje.

W tej chwili do sali energicznie wkroczyła Majami. Jej anielska buzia była czerwona ze złości.

– Dość tego, proszę wyjść! Natychmiast! – krzyknęła ostro. – Widowisko sobie znaleźliście? To nie cyrk, tylko ciężko chory człowiek, nie ma co się gapić!

Gdy całe towarzystwo ze Starościakiem na czele w pośpiechu i posłusznym milczeniu rozchodziło się po sypialniach, Majami chwyciła Irka za rękaw.

– Ty zaczekaj.

Zostali sami przy łóżku Cmona. Uniosła bezwładną głowę i poprawiła poduszkę, sprawdziła kroplówki, odczytała jakieś dane z ekranu przytwierdzonego do poręczy i zmieniła temperaturę oraz wilgotność powietrza w pomieszczeniu. Dotknęła także wyschniętej dłoni jakimś małym przyrządem, który wydał sygnał w postaci świergotu ptaka, a następnie wyświetlił kolumnę cyfr.

– Nie jest wcale najgorzej – powiedziała ni to do Irka, ni do siebie. – Jeszcze może trochę wydobrzeć, chociaż chodzić na pewno nie będzie… Aha – spojrzała swoimi wielkimi oczami. – To wbrew przepisom, ale chciałam ci powiedzieć, że ktoś dwa razy wchodził na twój modem, jakaś kobieta z Nowej Zelandii.

– Zgadza się. Córka.

– Nikogo więcej nie masz? – Właściwie nie.

– Tak… Dałam dyspozycję, że czasowo jesteś poza zasięgiem, ale jeżeli wejdzie jeszcze raz, na przykład na moim dyżurze w nocy, to mogę cię zawołać. W ogóle, jakbyś chciał z nią porozmawiać – zniżyła głos do szeptu – to nie jest to niemożliwe. Powiedz mi tylko, wtedy znajdę odpowiedni moment.

– Nie, nie! – zaczął bronić się raptownie, ku zdumieniu Majami. – Sprawa zamknięta, skończona, zaklejona koperta, której nie ma co rozrywać! Jak wejdzie, powiedz jej, że skierowaliście mnie na intensywne leczenie sanatoryjne, na Litwę, do Druskiennik, że sam się odezwę za tydzień, dwa.

– Jak chcesz.

– Wiesz…Ja już naprawdę niedługo. Już noszę to słowo prawie że pod gardłem. Niewiele trzeba… Dopiero jak… Rozumiesz. Wtedy zawiadom. Wejdź w notatnik na moim modemie, znajdziesz adres, nazywa się Ola Pastry – Mariani. Ja naprawdę niedługo…

Następnej nocy nie mógł zasnąć. Organizm przyzwyczaił się już do DFR – B i nie stawiał tak gwałtownego jak przedtem oporu. Jednak zamiast mdłości, ślinotoku i bólów

kręgosłupa odczuwał tym razem dokuczliwe podniecenie. Konieczny spał sumiennym snem zdrowego człowieka, a jemu trudno było wytrzymać pod kołdrą. Wstał w końcu i wyszedł na pusty korytarz. Spacerował boso, dywany tłumiły kroki, przenikał go miły chłód, kiedy dla przyjemności schodził na posadzkę. Z ciekawości zajrzał po cichu do dwójki, bo w dzień drzwi były zamknięte. Majami ciągle siedziała przy Cmonie. Blask lampki lśnił na rudych włosach, nie pokrytych wielofazową farbą. Trzymała kubek, od którego promieniował kawowy aromat, czytała sobie coś z podręcznej przeglądarki, ustawionej na szafce przy chorym. Chude ręce Cmona wyginały się i prostowały, Irkowi wydawało się z daleka, że zwilża językiem wargi, a nawet że otworzył oczy i spojrzał w jego stronę. Odszedł na palcach i dalej krążył w głębi hallu. Cały oddział spał, cisza była głęboka, ale znienacka przerwał ją odległy głos Wszechwłogi. Irek ruszył do szklanego przepierzenia w drugim końcu korytarza, wychylił się i widział stąd wnętrze pokoju przyjęć.

Na kozetce półleżała tam skręcona postać starca. Podpierał się łokciem, jedną nogę zawinął pod siebie, druga, w ciężkim, grubym bucie pozostała na podłodze. Miał na sobie „cywilne” łachy, ze spodni wystawała brudna koszula. Trząsł się cały, krople potu spływały po szyi i szarozielonych policzkach, chyba niedosłyszał, bo Wszechwłoga musiał do, niego krzyczeć, a aparat, który mu wciśnięto do ucha, widocznie nie działał. Pacjent początkowo starał się treściwie; i służbiście odpowiadać na pytania, tak żeby siedząca za biurkiem Środa Popielcowa mogła wszystko od razu wprowadzać do danych.

– Imię pańskie?! – wrzeszczał Wszechwłoga.

– Kazimierz! – po dłuższym zastanowieniu padała równie gromka odpowiedź.

– Nazwisko?!

– Krakowski!