37372.fb2
– Dziewięćdziesiąt siedem!
– Pięknie! Wykształcenie?!
– Średnie!
– Ostatnio wykonywany zawód?!
– Kierownik kolektury!
Wszechwłoga z zafrasowaną miną odbił kilka razy niebieską kulkę od blatu biurka i pochylił się do Środy.
– Co robić? – szeptał, ale Irek słyszał wszystko wyraźnie. – Nie wolno w tak natychmiastowym trybie, pogwałcilibyśmy procedurę. Zresztą, nie ma jednoznacznego rozpoznania ani badań, żadnych zapisów dochodzenia do decyzji, może to odruch, może na złość chce komuś zrobić? Gdzie pan mieszka, panie Krakowski? – zapytał już głośno.
– Kontener 234 E, na V Rejonie!
– Rodzinę pan ma?!
– Już żadnej!
– Badania są – Środa Popielcowa puknęła w ekran. – Sprzed miesiąca, ale mogą być. A rozpoznanie… Też jest, nikomu bym nie życzyła, zobacz. Może potraktuj my jako przypadek nagły.
Wszechwłoga jednak nie mógł się zdecydować. Chodził w tę i z powrotem, odbijał kulkę, zaglądając w lustro wiszące nad umywalką, poprawiał niewidoczne wady makijażu.
– A więc potworne cierpienie nie do wytrzymania? – indagował dalej Krakowskiego.
– Już pięćdziesiąt razy panu mówiłem! Zaraz zacznę kląć, wrzeszczeć, rozwalę tu wszystko! Po co bym innego
przychodził! Nie dam rady, zaraz nie dam rady! – dyszał pacjent i zaciskał pięści.
– Wezwę specjalistę, może wyłączy ból? – nie dawał za wygraną doktor.
– Dlaczego ty się nade mną znęcasz? Dlaczego się, kurwa mać, znęcasz?! Jaki specjalista? Myślisz, że nie chodziłem do specjalistów? Widziałeś, tak mnie tu nieśli, jak leżę, ustać nie mogę, bo mnie w środku rozrywa. Będę wył! Zaraz będę wył!
– A więc ostatecznie doszedł pan do wniosku, że to byłoby najlepsze rozwiązanie? Teraz, od razu, w środku nocy?
Krakowski wtulił się w skórzany podgłówek i ryknął płaczem.
– Jest determinacja, zapisz – rzucił Wszechwłoga do Środy, a potem znowu do Krakowskiego:
– Czy potwierdza pan decyzję? Odpowiedział mu jeszcze głośniejszy spazm. – No więc dobrze.
Środa Popielcowa wstała i wyszła, Irek uskoczył w najciemniejszy kąt. Widział, jak podchodzi do drzwi oznaczonych numerem 21, wkłada kartę do zamka, otwiera. Zapaliła wewnątrz białe, jaskrawe lampy, ale był za daleko, żeby zobaczyć cokolwiek więcej.
Tymczasem Wszechwłoga podsunął Krakowskiemu fotel na kółkach. Ten odepchnął go wściekle, rycząc:
– Tak nie, nie wysiedzę, boli!
Gdy pielęgniarka wróciła, uczepił się jej masywnego karku, drugą ręką złapał za szyję Wszechwłogi. Oboje objęli go mocno w pasie i z wysiłkiem powlekli do pięknego pokoju. Bezwładne nogi w ciężkich buciskach zaczepiały o chodniki i ściągały je w harmonijki, czubki butów ślizgały się po posadzce, wydając pisk, od którego drętwiały szczęki.
Wszechwłoga opuścił piękny pokój już po chwili, kierując się szybkim krokiem do wyjścia, Środa dopiero po kwadransie, sprawdzając, czy drzwi są dobrze zamknięte. Znów zapadła niczym niezmącona cisza. Irek wsunął fotel za donice ze sztucznymi roślinami i postanowił czekać.
Dosłowność oglądanych przed chwilą scen przeszła wszelkie oczekiwania – do tego stopnia, że nie robiły już żadnego wrażenia. A więc wszystko rozgrywa się w sposób tak przerażająco prosty, jakby chodziło o załatwienie normalnej sprawy. Przecież sam Wszechwłoga nazwał to „usługą”. Może więc rzeczywiście nie należy mitologizować, nie należy się bać, tylko przyjąć ten moment jako rzecz najzwycząjniejszą pod słońcem, być szczęśliwym, że obejdzie się bez cierpień, bez zaskoczenia?
Po upływie niecałej godziny usłyszał dochodzący zza drzwi pięknego pokoju wyraźny jęk. Najpierw było to ciche buczenie, podobne do odgłosów dawnych urządzeń elektrycznych, potem coś w rodzaju kwilenia noworodka, wreszcie jęk narastał, potworniał w uszach nieludzkim bełkotem, przechodził w rozpaczliwy krzyk, wzbierający i opadający falami. Chciał się zerwać i uciec do łóżka, ale musiał pozostać w swojej kryjówce, bo już nadbiegała Środa. Ze zdenerwowania nie mogła trafić kartą w szczelinę. Kiedy wreszcie weszła, usłyszał z wnętrza gwałtowny, głuchy łoskot i krzyk urwał się nagle, jak ucięty nożem.
Przerażony pobiegł do sypialni, ale choć trząsł się ze strachu, dalej patrzył przez szparę. Nie musiał długo czekać. Ujrzał w drzwiach grzbiet Środy, wyciągającej na korytarz szpitalny wózek z podłużnym, wrzecionowatym workiem żółtego koloru. Obróciła go, potknęła się o chodnik i klekocząc kółkami popchała w kierunku klatki schodowej: i wind. Tuż obok przemknęła jej ponura twarz, zaklęła nawet j pod nosem: – Cholera, znowu ten pieprzony liftserwis szlag trafił!
Rano opowiedział o wszystkim Koniecznemu. Ten i wściekł się tylko.
– Mówiłem: nie właź, gdzie nie trzeba, nie interesuj j się. Chyba, że chcesz dostać fioła. Myśl o sobie, nikt nie będzie razem z tobą przeżywał tego, co cię czeka, to twoja mała, prywatna Golgota! – zrzędził pomiędzy jednym a drugim łykiem mleka, którego codziennie wypijał chyba z pół wiadra.
Irek nie chciał dłużej słuchać, wyszedł i zajrzał do] dwójki. To, co widział wczoraj, nie było złudzeniem. Cmon rzeczywiście powrócił do świadomości. Miał otwarte oczy,] rozglądał się uważnie, sam przetarł sobie twarz kosmetyczną chusteczką i z przyjemnością wdychał mocny zapach wody kolońskiej.
– Co? – odruchowo zapytał Irek od progu. Ten prosty zaimek wypowiadany na Oddziale O-L niósł ze sobą o wiele więcej treści niż w zwykłym języku: poczucie wspólnoty, nieudawaną troskę, braterskie zrozumienie poparte podobnym doświadczaniem losu.
Odpowiedziało mu obojętne „hm” i głośne przełknięcie śliny, a zaraz potem jasne stwierdzenie:
– Ale w gówno wdepnąłem.
– Coś nie tak? Jakąś przekrętkę zrobili? Nie chciałeś j tu przyjść?
– Nie to… Wyszło nie tak, jak sobie ułożyłem.
Cmon zaczął opowiadać. Miał chyba ogromną potrzebę mówienia, Irek zauważył, że wręcz spragniony jest słuchaczy i łapczywie wyżywa się w budowaniu każdego zdania. I choć to dawne dzieje, to nadal widać u niego było cechy typowe dla ludzi budzących zainteresowanie, rozpieszczanych popularnością- mówił przede wszystkim o sobie, przywiązywał wielką wagę do własnych sądów, nie pozwalał Irkowi wchodzić w słowo i raczej nie zwracał uwagi na to, co on z kolei mógłby mieć do powiedzenia.
– Od trzynastu lat żyłem zupełnie samotnie – zwierzał się. – Kupiłem mieszkanie w oficynie starej kamienicy przy Warmińskiej i urządziłem sobie azyl. Nikomu nie dałem adresu, żonom, dzieciom, wnukom, prawnukom, zdobyłem pozwolenie na niejawny modem, a nazwisko dzisiaj najłatwiej zmienić, zmieniałem zresztą co parę miesięcy, jak mi tylko do głowy przyszło. Na początku było wybornie. Nie wychodziłem, ściągałem filmy, odpoczywałem na tarasie za lustrzanymi szybami, zamawiałem najlepsze potrawy i wymyślne wina, komponowałem trochę, nawet sprzedałem kilka numerów. Potem zaczęły się napady tęsknoty, poczucia całkowitego bezsensu. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że nie miałbym już z kim rozmawiać, wszyscy koledzy, współpracownicy, dalsi znajomi już tego… – pokazał wymowny znak na gardle. – Sam też byłem umarły dla rodziny, z którą zerwałem perfidnie i bezceremonialnie. To straszne, błąkać się tak między czterema ścianami i mieć świadomość, że nikogo, absolutnie nikogo na tym wielkim, przygniatającym świecie nie zna się osobiście. Kiedyś śpiewałem taką piosenkę, Cyryl, może pamiętasz, bo to był hicior, a na dodatek afera, bo niektóre gazety odsądzały mnie od czci i wiary za nihilizm. Taki refren:
Giń młodo, giń,
bo jak nie,
to zginiesz,
zginiesz we mgle!
– zaśpiewał, stukając do taktu łyżeczką od herbaty o poręcz łóżka. – Nuciłem tak sobie pod nosem i wiedziałem, że miałem rację, chociaż pisałem to jako gówniarz. Potem zaczęły się dolegliwości, bóle głowy, wymioty, z trudem wstawałem. Leżałem w domu dniem i nocą, pielęgniarki przychodziły i znikały jak fantomy, okno, w które się wgapiałem, czerniało, bladło, jaśniało i znowu przechodziło w czerń, a ja znieść nie mogłem monotonii upływu czasu i własnej bezwoli. Znalazłem kontakt z Wszechwłogą i zgłosiłem się tutaj. Czułem się trochę lepiej, zamknąłem mieszkanie, wezwałem taksówkę, przyjechałem do szpitala. Zrobiłem to z pustki, z nudów, ze strachu i z niecierpliwości. I nagle, już po wszystkich formalnościach – słabo, ciemno przed oczami, wylew. Jak na złość. No i jestem przykuty do łóżka. Przedtem, przyznam się, myślałem, że może tylko trochę pożartuję z kostuchą, Wszechwłogą zapewniał, że w każdej chwili mogę zrezygnować. Ale teraz… – smętnie spojrzał po sobie.
Cmon lubił towarzystwo, zainteresowanie swoją osobą przyjmował jako rodzaj należnego hołdu, składanego po latach nieobecności wśród fanów. Atmosfera Oddziału O-L bardzo mu odpowiadała, bo tu, w przeciwieństwie do normalnego świata, pamiętano o nim, chwalono i podziwiano. Irek, Konieczny i Starościak często wieczorami odwiedzali dwójkę, czyniąc to dla satysfakcji bliskiego obcowania z kimś, kogo wielkość należała także do ich życia, a także po trosze ze snobizmu. Majami, nie odstępująca pacjenta na krok, podnosiła wtedy oparcie łóżka, a Cmon opowiadał.
Najczęściej słuchali w milczeniu, szukając w opowieściach Cmona własnego cienia. Kto by przepuścił taką okazję zapomnienia o miejscu i okolicznościach?
Opowieść Cmona
– Urodziłem się w Giżycku. Najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Ktoś, kto się nie urodził na Mazurach, tak naprawdę nigdy się nie urodził. Wszystkim zawsze tak gadałem. Gdyby mi przyszło żyć jeszcze raz, za diabła bym stamtąd nie wyjeżdżał. Każdy przy zdrowych zmysłach walnie się teraz w czoło, ale to był najfatalniejszy błąd mojego życia. Umarłbym szczęśliwy. Lepiej wcześnie umierać szczęśliwym niż długo żyć byle jak i odnosić pyrrusowe zwycięstwa.
Ojciec był kapitanem, później majorem, zawiadywał piekarnią wojskową oraz magazynem mąki i kartofli. Matka spokojnie spijała kawki w jakimś biurze, Wydziale Inwestycji czy podobnym cholerstwie. Dni płynęły powoli, zawsze takie same, jak równo odrąbane kawały ciągnącego się ciasta. Kto by wtedy pomyślał, że w ogóle mogą mieć jakikolwiek smak? Nieważne, czy rok sześćdziesiąty pierwszy, czy sześćdziesiąty siódmy. Taki jakiś nie taki ten byt – śpiewał pan Przybora. Nic się nie działo, a jeśli nawet się działo, to gazety, radio i jedyny kanał telewizyjny robiły wszystko, aby nikt o tym nie wiedział. Ludzie tak naprawdę polubili tę nudę, udomowili, uznali za swoją, choć po kątach szydzili z chuderlawego przywódcy w okularach, które wyglądały jak doklejone brwi, wyśmiewali jego tasiemcowe przemówienia, wielogodzinne wystękiwanie całych kolumn danych o produkcji saletry, gumiaków i surówki żelaza.