37372.fb2
Wyjrzałem. W dole kilka roześmianych panienek obrzucało się śnieżkami.
Mimo że przedstawił się jako Andrzej Bójko, nazwałem go Kotłowym i tak już zostało. Kotłowy studiował wychowanie muzyczne, był klawiszowcem. Gadaliśmy dobrą godzinę, powiedział, żebym kiedyś wpadł do niego do Osowej Góry, to zaraz za miastem. Zadzwoniłem więc po paru dniach i pojechałem, potem jeździłem już, kiedy tylko się dało. Mieszkali w domu jednorodzinnym na uboczu, ojciec Kotłowego był naukowcem z akademii rolniczej, docentem od łąkarstwa i myszoznawstwa, a także niezrealizowanym artystą, który dmuchał trochę w saksofon. Całymi nocami
graliśmy szaleńcze dżemy w piwnicy, wytapetowanej dźwiękochłonnymi wytłoczkami po jajkach, dołączał też brat, całkiem niezły bębniarz. Nad ranem odwozili mnie starą warszawą półżywego do koszar.
Wszedłem w inną czasoprzestrzeń. Ćwiczenia i wykłady przestały być ważne, bywałem na nich albo nie bywałem, liczyły się tylko te noce. Akceptowali mnie tam i doceniali, mogłem wyskoczyć ze wszystkim bez narażania się na śmieszność. Gdzieś za piwnicznymi murami, po drugiej stronie drucianego ogrodzenia przewalał się z boku na bok PRL, nasza ojczyzna – krzywizna, tocząc swój szarobury żywot od kolejki do kolejki, od plenum do plenum, od festiwalu do festiwalu, a my żarliwie przerabialiśmy własną wersję historii rock’n’rolla, tak jak się studiuje niezakłamaną historię ojczyzny albo żywoty świętych. Graliśmy po swojemu Chucka Berry’ego i Trubadurów, Jerry’ego Lee Lewisa i zapomniane numery zespołu Dzikusy, Holliesów oczywiście, hity Thin Lizzy, Dire Straits. Tam też po raz pierwszy z kaset przywiezionych z Berlina Zachodniego usłyszałem Sex Pistols, Angelic Upstarts i The Cure, których nie puszczało polskie radio.
Kotłowy kręcił się koło studenckiego klubu „Przybudówka” i zespołu Dreamer. To była wtedy najsłynniejsza kapela w Bydgoszczy. Rządził nią niejaki Marek Kunc, długimi blond piórami kropla w kroplę przypominający Roberta Planta z Led Zeppelin, wokalista i gitarzysta, idol licealistek, posiadacz świetnej podróbki gitary Gibson Les Paul i żółtego morrisa mini. Słynna postać, wzbudzał respekt, tchnęło od niego wielkim światem. Osobiście znał samego Niemena; kiedy na koncerty przyjechało SBB, widziano go, jak pił piwo ze Skrzekiem, podobno w jego mieszkaniu przy Alejach
Powstańców nocowała kiedyś cała Budka Suflera. Odbywał też czasem tajemnicze wyprawy do Warszawy, o których opowiadał półsłówkami i z lekkim uśmieszkiem politowania. Dreamer musiał grać tak, jak Kunc chciał – przede wszystkim ballady z łzawymi, gitarowymi solówkami z repertuaru Wishbone Ash, Uriah Heep czy Moody Blues oraz obowiązkowo na każdym występie kompozycję Kunca, koszmarną suitę, zatytułowaną cholera wie czemu Po dnie, gdzie autor wyśpiewywał na tle klasycznych fragmentów Bacha i Mendelssohna wiersze Zygmunta Krasińskiego. Kotłowego zapraszano właśnie z powodu tego dzieła, bo Dreamer nie miał stałego keybordzisty. Nie pasował do muzyków wyglądem, grzecznie siedział z boku i schodził z estrady, kiedy nie był potrzebny.
Raz zabrał mnie na próbę. Złapałem parę fajnych nut, spodobałem się Kuncowi i postanowił, że w kilku utworach zagram jako backguitar, czyli taki, co stoi w tle, przy piecach, nie wychyla się, pilnuje akordów i wzbogaca brzmienie. Ręce mi trochę latały, ale bardzo byłem dumny – z Dreamerem, pierwszy raz publicznie, przed ludźmi, w salach. Graliśmy wiele razy na ubawach w klubie i na świeżym powietrzu. Koncertowaliśmy. W Solcu Kujawskim, w Chełmży, w Nakle nad Notecią, raz nawet w Grudziądzu, jak zawodowa kapela, z afiszami i biletami.
Potem przyszedł 13 grudnia. Zasypiałem przy radiu u siebie w koszarach, zdziwiłem się, że niespodziewanie urwali program. Nagle bieganina, światła, bluzgi na potęgę, kręcenie rozrusznikami. Okazało się, że połowa samochodów nie odpaliła, że kuchnie polowe nie chcą grzać, że nie ma klucza od magazynu z prowiantem, bo ktoś przez pomyłkę zabrał do domu. Zgubiono pustą cysternę po oleju napędowym, a kapitan Nazorek wywiózł swój pododdział do Lipowego Mostu gdzieś na bagnach w Białostockiem, zamiast do Lipna niedaleko Włocławka, bo kody się pochrzaniły. Stan wojenny przeżyłem jak chorobę. Czułem się już prawdziwym muzykiem, polityka mnie nie ruszała, byłem też realistą i wydawało mi się, że potęga Rosji jest wieczna, a siły partii nic nie złamie. Tylko tak jak nieuleczalnie chory obwiniałem swój los, przeznaczenie i Pana Boga i zadręczałem się pytaniami: „Dlaczego akurat mnie to spotkało? Czemu jestem Polakiem, a nie Francuzem albo Szwajcarem czy chociaż Finem? Czemu muszę znosić te kłamstwa, tę durnotę, filozofię pały i pierdla, od której huczy w telewizji, w każdej gazecie? Dlaczego, mając dwadzieścia dwa lata, nie wiem, co to jest prawdziwy sklep spożywczy i jak człowiekowi z buszu wali mi serce na widok błyskotki – lśniącej puszki po piwie, kolorowego pisma, tekturowej okładki płyty; nie mogę jechać, gdzie chcę, kupić sobie, co mi się podoba?” Świat jakby dostał wysypki, jakby paliła go gorączka i wszystko, co brudne, zgniłe, szare wylazło na wierzch. Pod nogami chlupotał rozdeptany śnieg koloru popiołu, niebo zawlokły takie same chmury. Patrząc na ludzi stojących w kolejkach, nie widziałem pod futrzanymi czapami, beretami, chustkami, damskimi kapeluszami twarzy, tylko zmarznięte buraki o różnym odcieniu siności, kłęby pary wydobywające się z ust niosły odór przetrawionej cebuli. Nocami śniło mi się, że spaceruję po Champs Elysees, płynę na wyspę Mań, jadę autobusem z Nowego Jorku do San Francisco. Myślałem: „Spieprzać stąd. Szybko spieprzać, za wszelką cenę. Zarabiać choćby? myciem trupów w domach pogrzebowych w Wiedniu, jak taki jeden Tadzio z polonistyki. Tylko jak? Nie mam nikogo, kto by mnie zaprosił. Do tego jeszcze brat na pierwszym roku prawa, matka – działaczka PRONu w Giżycku, ojciec tuż, tuż ma dostać podpułkownika. Bałbym się o nich, sumienie by mnie zeżarło, że coś im się stało przeze mnie”.
Tymczasem ojciec był jedyną znaną mi osobą zadowoloną z aktualnego stanu rzeczy w Polsce:
„Generał zrobił porządek, rozpędził warchołów, za dwa tygodnie, góra miesiąc zaopatrzy sklepy i będzie się żyło jak dawniej. Zobaczysz!" – wykrzykiwał radosnym, odmłodzonym głosem w słuchawkę telefonu wojskowej linii.
Wszystkie uczelnie zamknęli, w akademikach kwaterowało ZOMO, Dreamer miał zakaz występów. Krążyłem między Giżyckiem i Bydgoszczą. Łażąc z psem po pustych, zaśnieżonych brzegach Niegocina, tęskniłem za piwnicą Kotłowego. Z kolei w piwnicy, gdzie spotykał się na dżemach już cały zespół, oprócz Kunca, dostawałem ataków beznadziei. Po paru miesiącach otworzyli klub, pozwolili grać, wręcz przymuszali do koncertów. Ktoś na wysokim szczeblu zadecydował, że rock będzie wentylem bezpieczeństwa dla rozwścieczonej młodzieży, dzięki któremu cały ten kocioł może tak od razu nie trzaśnie w kawałki. Poniekąd słusznie – ludziom bez ojczyzny trzeba było stworzyć jakiś surogat, żeby przynajmniej im się wydawało, że mają się z czym utożsamiać. Kapel zaczęło być wszędzie pełno – w radiu, w telewizji, nawet na kinowych ekranach.
Wtedy właśnie Kunc, z trudem tłumiąc triumfalny ton, obwieścił nam, że odchodzi. Bydgoszcz nie jest dla niego najlepszym miejscem, mieszkanie już komuś wynajął, wyjeżdża do Warszawy, nagrał dwa własne numery dla Rozgłośni Harcerskiej, o czym zresztą nikomu z zespołu wcześniej nie powiedział. Numery niedługo będą latały po antenie, a on nareszcie skończy z chałturą, założy grupę profesjonalnych muzyków i będzie realizował wielkie plany. Zostawił nas zatem na lodzie, bez swojego Gibsona Les Paul i nie ma co ukrywać, zawsze jakiegoś tam zmysłu kierowniczego. Jego obydwa nagrania rzeczywiście po różnych antenach trochę polatały, ale na tym się skończyło.
Nie wiedzieliśmy, co dalej. Inni z Dreamera, Bakon, Skóra, Bródek, chcieli już sobie odpuścić granie. My z Kotłowym byliśmy zdania, że albo trzeba wszystko całkowicie zmienić, albo naprawdę – hasta mariana, dziękuję i każdy w swoją stronę. Ludzie szaleli za Manaamem i Lady Pank. Pod nosem, w Toruniu, jak pociąg pancerny parła naprzód Republika, w Warszawie kwitł underground, byli Lipiński i Brylewski, a dla nas wciąż jeszcze nie skończył się Woodstock ani lata sześćdziesiąte. Postanowiliśmy robić tylko własne rzeczy i stworzyć, jak to się potem mówiło, nowy image. Urządziliśmy postrzyżyny, żeby upodobnić się do Kotłowego, poszły won powycierane dżinsy, bluzy, paciorki, przydługie swetry. Zaczęliśmy nosić wąskie spodnie, marynarki i ciemne okulary, gładko golić policzki, pachnieć dobrymi wodami z pewexu. Wymyśliłem też nową nazwę – Klapperstorch; kiedy nas pytano, co znaczy, zgodnie odpowiadaliśmy, że jest dla jaj.
„Ty też nie możesz się tak nazywać – zatrzymał mnie kiedyś w drzwiach Kotłowy. – Henryk Bazyliszyn to nie nazwisko dla rockera”.
„A jak?”
„Cmon” – odparł bez namysłu.
„Skąd? Dlaczego?”
„Widziałem gdzieś na murze”.
Tak zostało, zresztą wszyscy używaliśmy ksyw, naszych nazwisk nikt nie znał, nawet odzwyczailiśmy się od
nich. Graliśmy przede wszystkim moje utwory, te z samotnej giżyckiej zimy, nadal w klubie „Przybudówka”, najczęściej do tańca. Ku memu zdumieniu, zaliczałem jakoś kolejne semestry studiów, chociaż niewiele robiłem w tym kierunku. Płynęły miesiące, kwartały, sytuacja zespołu stawała się nudna i denerwująca. Tylko klub i klub, sobotnie wieczory, rzadko większa impreza, średnie zainteresowanie, żadnych propozycji, żadnych możliwości nagrań. W polskim rocku robiło się coraz tłoczniej, radio puszczało coraz to nowe kapele, wychodziły fantastyczne płyty – nas nikt nie chciał znać, staliśmy na uboczu. Wymyśliliśmy więc, że trzeba spróbować załapać się na Jarocin. Przez dwie noce w studiu studenckiego radiowęzła „Miś” skleciliśmy kasetę demo i wysłaliśmy. Zakwalifikowali nas.
Mieliśmy grać o jedenastej w nocy, przewlokło się do pierwszej. Siedziałem na jakiejś pace z moją jolaną między nogami, tłum wył i gwizdał, orkiestry wpadały na scenę i uciekały. Latali obok hipole w podartych łachach, regałowcy z dredami na głowach i gębami wysmarowanymi samoopalaczem, puny z irokezami na sztorc. Było mi zimno, marzyłem tylko o drodze na stację, o elektrycznym pociągu do Poznania, o przesiadce na pośpieszny Wrocław – Olsztyn i o tym, że już jutro w południe mógłbym chodzić sobie po Giżycku, leżeć na plaży albo popijać kawę przed domkiem starych nad zatoką Tracz. Bałem się, widziałem nas zupełnie gołych w blaskach reflektorów i słyszałem już ten potężny, wielotysięczny ryk, którego doświadczyła w Jarocinie niejedna kapela, wymachiwanie pięściami i skandowanie jak armatnie salwy: „Wy – pier – da – lać!!! Wy – pier – da – lać!!! Wy – pier – da – lać!!!” Nawet czułem zawczasu wstyd, przewidywałem miny znajomych w Bydgoszczy, drwiące spojrzenia całego
Giżycka, gdzie pewnie długo bym się nie mógł pokazać. Obok przerażony Kotłowy oglądał sobie ręce i powtarzał głupawo: „Napuchłem, napuchłem…”, a Bakon, majstrujący przy gitarze basowej, mruczał tylko: „A jak nie zastroi? A jak, kurwa, nie zastroi?” Także Bródek, perkusista, zrzędził łamiącym się głosem: „To, z czym my wyjdziemy, to zwyczajne gówno przy każdej grupie tutaj!” – aż trzeba mu było zamknąć mordę.
I stał się największy cud w moim życiu. Z tego strachu, desperacji, poczucia poniżenia poszliśmy jak burza piaskowa, jak cyklon, jak Legia Cudzoziemska na Beduinów. Po dziesięciu akordach rozległ się straszliwy wybuch wrzasku, w którym najpierw usłyszałem zdziwienie bez granic, potem spazm bezkrytycznego zachwytu i wreszcie to, o co najbardziej chodzi – zwierzęce uwielbienie fanów dla idoli. Nie zwracałem wcale uwagi na tańczące, rozfalowane masy ludzi przede mną, uciekałem tylko wzrokiem od wielkich świateł dających po oczach i wiedziałem, że nie wolno mi przerwać, przystopować choć parę sekund. W szaleńczym tempie, na jednym oddechu prześpiewaliśmy z pięć piosenek bez żadnej pauzy, pamiętam, że na pewno Cyryla, Kamę, Loczki. Kiedy schodziliśmy, nastąpił zbiorowy orgazm – nie chcieli nas wypuścić. „Tak jeszcze nie było! Bisować, kurna, bisować, bo nam tu wszystko rozpieprzą!” – krzyczał Rustecki, który prowadził całość. Na bis graliśmy Hej, dziewczyno, hej Niebiesko- Czarnych i Carrie- Anne The Hollies. Niebiesko- Czarnych śpiewali chórem, chociaż nie było ich na świecie, kiedy powstał ten numer. To pokolenie widać miało już rocka zaszczepionego w genach. Następną kapelę obrzucili butami i torebkami z mlekiem, uspokoili się dopiero, gdy zajechały całe kawalkady milicyjnych suk i o mało co nie doszło do pałowania i przerwania festiwalu. Oglądaliśmy później telewizyjny materiał z występu, nigdy zresztą niewyemitowany. Rzeczywiście było nieźle – mocne, ale oszczędne gitarowe brzmienie, bez fuzzów i przystawek, chórki – wysoko bijące głosy; nikt j u ż i nikt j e s z c z e tak nie śpiewał. Na scenie cztery skupione przy sobie sylwetki bez pretensjonalnych gestów, z wyjątkiem Kotłowego, który z boku łapał szneki, klękał, wstawał i miotał się za swoją klawiaturą jak w cyrku.
Zszedłem z rampy jako ktoś zupełnie inny. To, co się potem wyprawiało, przypominało olbrzymią betoniarkę, do której wrzucili nas wszystkich, włączyli silnik i zwieli. Niczego nie rozumiałem. Raban, rwetes, ciąganie w różne strony. Godzinę wcześniej siedzieliśmy sobie na pace i nikt nawet na nas nie spojrzał, a teraz naokoło tłoczyli się jacyś przymilnie uśmiechnięci ludzie, gratulowali, podtykali mikrofony i chcieli wypowiedzi; gadaliśmy coś bez sensu, przekrzykując się na prawo i lewo. Pierwszy wywiad dla „Razem”, drugi dla „Magazynu Muzycznego”, dziennikarze szeptali, że już nieoficjalnie wiedzą, że na pewno będzie nagroda, może nawet główna. Była główna. Pisali o nas i mówili, także „Trybuna Ludu”. Doskonale pamiętam: Nareszcie szczera muzyka prosto z robotniczych dzielnic Bydgoszczy. Tylko dlaczego młodzi ludzie w 40-lecie Polski Ludowej funduj ą sobie niemiecką nazwę?
Dla jaj – dopisał Kotłowy różowym flamastrem na strzępie gazety.
Z Jarocina pojechaliśmy nie do domów, ale do Warszawy, na Myśliwiecką, robić pierwszą sesję radiową. Poznaliśmy mitycznych prezenterów Trzeciego Programu. Byliśmy jednak kompletnie zieloni. Wokół zjawiło się nagle mnóstwo facetów, których zaczęliśmy na dobre rozróżniać dopiero po dłuższym czasie. Ktoś organizował dla Klapperstorcha trasę koncertową, ktoś inny zbierał ekipę techniczną, niejaki Waldek Ciechan mianował się naszym menadżerem. Robiono nam zdjęcia, podtykano jakieś umowy do podpisu, wypłacano zaraz pieniądze, o których dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że mogły być o wiele większe. Dzień rozpoczynał się od natarczywego walenia do naszych pokoi w „Domu Chłopa”, dalej były rozjazdy z Ciechanem po Warszawie i okolicach, spotkania w jakichś biurach albo ekscentrycznych mieszkaniach w centrum czy willach gdzieś w Zalesiu, Starej Miłosnej, Klarysewie, należących, jak mówił Ciechan, do „najważniejszych od muzyki”. Znane twarze, nazwiska, tępe rozmowy. Wieczorem koncert, na nim nieustające szaleństwo, graliśmy w „Stodole”, w „Remoncie”, po koncercie balanga i tak w kółko.
Pod jednym względem nie przypominałem rockera z prawdziwego zdarzenia. Nie tolerowałem, a raczej mój organizm nie znosił ani drągów, ani alkoholu. Skóra podsunął mi tylko raz jakąś fajkę do przypalenia. Nie odmówiłem, ale zamiast odlotu był najpierw zimny kamień w brzuchu, później przerzygana noc i ból głowy, na który nie pomagały żadne tabletki. Natomiast gdy przesadziłem z gorzałą, pojawiała się wysypka, ataki gorączki, zaburzenia równowagi tak silne, że koledzy musieli wzywać lekarza i na kilka dni lądowałem w łóżku. Dolegliwości te potęgowały się z upływem lat. Dlatego najbardziej odjazdowe imprezy spędzałem najczęściej nad szklaneczką wina czy z jednym drinkiem, czego oczywiście nie mogę powiedzieć o reszcie Klapperstorcha.
Tymczasem Cyryl, zaprezentowany w radiu przez Niedźwiedzia, nie schodził z eteru, piął się coraz wyżej, aż dotarł do pierwszego miejsca Listy przebojów. To samo było później z Loczkami, z Nocą na molo. Kotłowy, świętując jeden z tych
sukcesów, zleciał ze schodów i złamał rękę, na szczęście prawą, bo był mańkutem. Nie pozwolił Ciechanowi znaleźć zastępcy, dzielnie koncertował z gipsem wystającym spod marynarki i pustym rękawem przypiętym agrafką, żeby się nie majtał podczas skoków i wygłupów. Grał tylko lewą dłonią, publiczność szalała.
Kiedyś zadzwonił do mnie z Giżycka ojciec. Powiedział, że nie odpowiada mu to, co śpiewamy i gramy. Chce jednak bardzo, abym wiedział, że wszystko rozumie, jest dumny i trzyma kciuki.
Jeździliśmy po kraju. Rzadko zaglądałem do swojego pokoju w bydgoskiej jednostce wojskowej, jeszcze rzadziej do Giżycka, na uczelnię wcale. Koncerty ściągały masy ludzi nie tylko dla muzyki. W latach osiemdziesiątych robili wrażenie tylko tacy rockerzy, po których było widać, że chcieliby powiedzieć więcej, niż mogą. Popatrzcie na Perfect, na Ciechowskiego, na Janerkę. Zresztą – w całej sztuce liczyło się wtedy przede wszystkim drugie dno, to, czego pozornie nie ma. Późną jesienią nagraliśmy dla Tonpressu pierwszą płytę. Dla podkreślenia ekspresyjnego widzenia rzeczywistości, o której przecież cały czas pisaliśmy piosenki, wymyśliliśmy z Kotłowym lapidarny tytuł: Syf.
„Syf nie może być – zadecydował cenzor. – Zarówno ze względów społecznych, jak i moralnych. Prowokacja i obscena. Może być Syfon”.
„Dobra jest – zgodziłem się. – Niech będzie Syfon”.
Później każdy widział okładkę: krwawy napis jarzący się nad brudnoszarym, zrobionym „kocim okiem” pejzażem miasta: Syf-On!!! Sprzedaż przeszła wszelkie oczekiwania. Potwierdziła na amen, że byliśmy jednymi z najlepszych. Duże trasy przeciągały się w nieskończoność. Nasze życie przypominało, jak kto woli, młynek, kierat, centryfugę bądź karuzelę, w każdym razie coś, co kręci się obłędnie i nie zostawia nawet sekundy na oddech. Codziennie to samo – wstawanie nad ranem, autobus, sala i rozstawianie sprzętu, próba, koncert albo dwa, tak zwane lepsze hotele i restauracje, gdzie wszędzie wisiał jednakowy smród wołowego tłuszczu od grilla i podawali drogie czeskie piwo Budvar, ohydnie zmrożone, smakujące jak lodowy sopel. Często naprawdę traciłem orientację i musiałem pytać kelnerów, czy to Sieradz, czy Piła, Stargard Szczeciński czy Starogard Gdański. Przy najkrótszych nawet przerwach w trasie zbierałem manatki i tłukłem się nocnymi pociągami do Giżycka. W domu brałem kąpiel, wysypiałem się we własnym łóżku, po południu ojciec wywoził mnie nad Kisajno, bo nie mogłem już zwyczajnie wyjść na ulicę, zaraz zaczepiały mnie hordy małolatów i puszczały różne krzywe teksty. Czasem już tego samego wieczoru trzeba było iść na pociąg i wracać.
Ta mitręga zaczynała powoli przynosić pieniądze. Na początku spływały wąskim strumyczkiem, potem coraz szerszą strugą. Nie przywiązywałem wagi do tego, że dostaję ich więcej niż koledzy, nie interesowałem się nawet, ile oni naprawdę zarabiają. Mówiłem: „Ja komponuję i piszę teksty. Proszę bardzo, róbcie to samo”. Dobra passa wciąż mnie nie opuszczała, umieszczałem swoje piosenki jedną po drugiej na listach przebojów, projektowałem następną płytę.
Szukałem dobrego instrumentu. Dowiedziałem się o Fenderze Stratocaster, rocznik 1966. Sprzedawał go gitarzysta od dawna nieistniejącej świetnej kapeli Odyseja, której jeszcze w liceum słuchałem z jedynej wydanej, mocno już zdartej płyty. Pojechałem do niego do Puszczykowa pod Poznaniem, gdzie produkował ceratowe obrusy. Otworzył zblazowany, zaspany facet z siwiejącą bródką. Skojarzył sobie moją twarz, pokazał instrument, a ja zapłaciłem mu, ile chciał, nawet się nie targowałem. „Fenomenalne, cudne wiosło!” – omal nie płakałem z zachwytu. „Uważaj tylko, żebyś się nie utopił!” – rzucił za mną, gdy wsiadałem do samochodu.
Kupiłem też prawie nowego, rocznego malucha, wyniosłem się wreszcie z bursy podoficerskiej i wynająłem w Bydgoszczy kawalerkę na Kapie, czyli Kapuściskach. Studia ostatecznie sobie odpuściłem, były nie do pogodzenia z nowym zajęciem.
Dziewczynom w całej Polsce jakoś nagle przestał przeszkadzać mój niewielki wzrost, odstająca dupa i facjata, której, mówiąc w skrócie, raczej było daleko na przykład do przystojnego Grześka Stróżniaka z Lombardu. Początkowo korzystałem z tego, ile wlazło – w przenośni i dosłownie. Oczywiście, to wcale nie było takie proste, a opowieści z biografii Rolling Stonesów czy Doorsów o groupies czatujących na idoli w windach, wdzierających się do sypialni, obrabiających rozporki muzyków w studiu podczas nakładania wokalu, urządzających orgie w samolotach – u nas można włożyć pomiędzy bajki. Panienki wdzięczące się po koncertach i skłonne do małego barabara w hotelowym pokoju wymagały przedtem chociażby pozorów szczególnego zainteresowania, spektaklu czułych słówek, wyznań, obietnic. Gdy wreszcie następował finał, robiły to z nami spięte i zdrętwiałe, częściej pochlipując w poduchę niż udając wielkie namiętności. Rano, kiedy trzeba było takie stworzenie jak najprędzej spławić, ono zwykle wchodziło w rolę oficjalnej narzeczonej, oświadczało, że w poniedziałek nie pójdzie już do budy, szykowało się do wspólnego wyjazdu i leciało pakować ciuchy. Zwykle ten moment wykorzystywaliśmy na planowy odwrót. Stawało się to męczące, żałosne i nudne, niektórzy mieli też kłopoty. Przykładowo pod nieobecność Kotłowego do domu w Osowej Górze wprowadziła się raptem jakaś kobieta z dzieciakiem, tak że ojciec, docent od łąkarstwa i myszoznawstwa, musiał uciekać do hotelu asystenckiego i tam ponoć przez dwa tygodnie wygrywał z balkonu przy księżycu smutne ballady na swoim saksofonie.
Któregoś dnia w Warszawie nieoczekiwanie zjawił się Marek Kunc. Ściskał poobklejany pacyfami futerał z Gibsonem, jakby ktoś go zaprosił na próbę. Tłumaczył mętnie, że tylko krowa nie zmienia decyzji, że przemyślał sobie niektóre rzeczy, przedtem obrał błędną drogę, a ostatnio ma mnóstwo inwencji i planów. Odpowiedziałem mu krótko: „Spadaj!”, i zawołałem ryżego Bińka, naszego ochroniarza, żeby go wyrzucił z hotelu. Nie widziałem Kunca więcej. Podobno wyjechał do Kanady, robił w tartaku. Pewnie już umarł.
Podjąłem wysiłek stabilizacji życia, ożeniłem się z Paulą, studentką muzealnictwa na uniwersytecie w Toruniu. Ślub wzięliśmy oczywiście w kościele, wtedy był to akt artystycznej niezależności, zamiast wesela Klapperstorch dał koncert bez prądu w kościelnych podziemiach, o wiele wcześniej, zanim taką formułę wylansowała MTV. Przyrzekliśmy z Paulą, że będziemy wobec siebie szczerzy i tolerancyjni oraz że będziemy respektować nasze poczucie wolności. Paulą chciała mieć galerię sztuki. Udało się to załatwić nie tyle dzięki moim zabiegom, ile przez znajomości starego w dowództwie okręgu wojskowego. Od tej pory wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze szły w ten przegięty interes. Moja żona prowadziła życie artystki, otwarte i pozbawione konwenansów. Dzięki temu w naszym nowym, większym mieszkaniu nieustannie przesiadywał ktoś obcy, jacyś ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali, nocowali, chlali gorzałę, wyżerali jedzenie, niekiedy zabierali sobie na pamiątkę, co im się akurat spodobało. Czasem, wracając z trasy, nie mogłem znaleźć sobie miejsca do spania albo musiałem wysłuchiwać mądrzenia się jakiegoś napitego idioty o konceptualizmie czy instalacjach przestrzennych. Mowy nie było o jakiejkolwiek intymności, zaciszu, odrobinie dobrego seksu. Zupełnie nie wiem, jak w takich warunkach mógł przyjść na świat mój pierwszy syn, Dawid. Galeria pochłaniała coraz więcej forsy, wyrzucanej, prawdę mówiąc, w błoto. Paulą urządzała sceny, żądała, żebyśmy przenieśli się na stałe do Warszawy, bo tylko tam, a nie na prowincji, może spełnić swoje wielkie marzenia. Miałem w końcu dość, kiedyś wyszedłem, jak stałem. Zamieszkałem wtedy u Kotłowego i po miesiącu rzeczywiście wyniosłem się do Warszawy, ale sam. U Kotłowego był raj. Mieliśmy akurat przerwę w koncertach, pracowaliśmy, zrobiliśmy razem z dziesięć nowych numerów, nieco innych niż te wczesne, i krytycy mogli potem powiedzieć, że Klapperstorch się rozwija. A nocami, jak za dawnych czasów – dżemy. Moja gitarka pobrzękuje w tle, brat Kotłowego, wtedy już obiecujący perkusista jazzowy, szura miotełkami, fuli bydgoski chłodzi się w wiadrze, a ojciec – docent wyciąga na swoim saksie A Shadow of Your Smile tak, że gołym okiem widać małe strzępki duszy – wyrywają się z rury, rozwijają w powietrzu jak dmuchawce i szybują wysoko, przez otwarte okno piwnicy ku granatowemu niebu.
Pierwszy rozwód kosztował drogo. Wysoki Sąd, ma się rozumieć w osobie płci niewieściej, wyczyścił mnie na rzecz Pauli, z czego tylko mógł, łącznie z samochodem, kontem złotówkowym i dewizowym, tak że w Warszawie znalazłem się praktycznie zupełnie goły. Sprawy Klapperstorcha miały się jednak nadal nieźle, więc moja nędza nie potrwała długo.
W czasie kręcenia „suchego” koncertu dla telewizji, czyli tylko z udawaniem grania i ruszaniem gębami, poznałem na Woronicza Jagienkę Maślanko, wicedyrektor programową, wtedy jedną z najbardziej prominentnych postaci w tej instytucji. Przybiegła ze swojego biura, gdy jej powiedziano, że jesteśmy. Była starsza ode mnie o czternaście lat, lecz na zewnątrz nieustająco młoda – żywy dowód talentów osobistej kosmetyczki, dietetyka, masażysty i innych speców od walki z upływem czasu. Zachowywała się władczo, mówiła samymi zdaniami rozkazującymi. Nie wiem, jakim prawem wcięła się do naszego występu, sprowadziła fachowców od emploi, krawców, rekwizytorów. Wzięła nas w obroty, a my nie umieliśmy zaprotestować. Powtarzała mi, że nie mogę być tylko cyniczny i ponury, muszę być sofisticated. Zmieniła nam fryzury, zmusiła Kotłowego, żeby nie pajacował, aranżowała sceniczną dramaturgię każdego utworu. Nie wiem też, jak doszło do tego, że coraz częściej budziłem się w jej łóżku, w starej willi otoczonej zdziczałym ogrodem, położonej pomiędzy Stasinkiem a Leśną Podkową. Willa należała przedtem do poprzedniego męża, starszego od Jagi o ćwierć wieku wysokiego funkcjonariusza Wydziału Kultury KC, który często przyjacielsko nas odwiedzał, nazywał mnie „młodą siłą narodowej sztuki” i obligował do zabawiania swojej nowej żony, tępej, wiecznie niezadowolonej małolaty, podczas kiedy oni z Jagą w kącie werandy konferowali półgłosem o jakichś wielce tajemniczych sprawach. Jaga szczególnie dbała o kontakty i dojścia. Przedstawiała mnie
nie artystom i oryginałom, jak kiedyś Ciechan, ale reżyserom, wpływowym dziennikarzom, swoim znajomym z partii, ministerstwa, dysponentom pieniędzy, możliwości, kontaktów zagranicznych. Wpadała ze mną do zionących trupiarnią gabinetów i radośnie szczebiotała od progu: „Cześć, poznajcie się, to mój nowy chłopak!” Czuła się w tych kręgach jak ryba w wodzie. Wspominała studia, zetempowskie obozy, teatrzyk satyryków. Przy obowiązkowej kawie i koniaku, bynajmniej nie radzieckim, opowiadała świńskie kawały. Dlatego z oporami pokazałem jej materiał do płyty robionej już po czerwcowych wyborach w roku osiemdziesiątym dziewiątym, mającej być prześmiewczym i zjadliwym podsumowaniem czasów komunizmu. „Tak jest, właśnie takich rzeczy teraz nam potrzeba!” – wykrzyknęła ku mojemu zaskoczeniu i zaraz wymyśliła bijący po uszach tytuł: Przewlekle zaparcie. Płyta została, może pamiętacie, albumem dziesięciolecia, a o tytule prawicowa prasa pisała, że już samo jego brzmienie wyraża determinację młodego pokolenia wobec rzeczywistości PRL. Jaga miała zastrzeżenia do organizacji pracy Klapperstorcha, twierdziła, że zbyt wyczerpuj e i przynosi za mało dochodów. Natychmiast więc wyrzuciłem Ciechana. Skończył się koszmar długich koncertowych tras, występowaliśmy tylko w dużych miastach, w wielkich halach. Nasze utwory bez przerwy grały wszystkie programy radiowe, zrobiono o nas pełnometrażowy film, kręciliśmy także videoclipy, na które z Radiokomitetu płynęła nieprzerwana rzeka szmalu. Gdybym znał Jagę wcześniej, z pewnością i ten nasz osławiony angielski kontrakt wyglądałby inaczej.
Kiedy urodził się Mateusz, postanowiliśmy wziąć ślub. Był to mój drugi syn i trzecie dziecko Jagi. Najstarsza córka, którą miała z pierwszym mężem, aktorem z Łodzi,
studiowała w Stanach, skąd już nie wróciła, młodsza, od męża poprzedniego, chodziła do liceum Sióstr Niepokalanek. Ceremonia miała miejsce latem w Urzędzie Gminy w Nidzie, szliśmy tam piechotą przez las, z polnymi kwiatami, cała Warszawa zjechała na weselne pieczenie prosiaka przy domku Jagi w Krzyżach, Kotłowy rżnął obertasy na akordeonie.
Zaczynały się lata dziewięćdziesiąte. Poprzedni mąż Jagi po rozwiązaniu partii został niezależnym producentem filmowym, a ona sama, wyrzucona z telewizji, jego asystentką i wspólniczką. Jednak przełom najciężej przeżył mój ojciec. Chodził po Giżycku, pomstował, że w każdym sklepie są inne ceny, pytał się ludzi, komu potrzebna taka kolorowa pstrokacizna, niespotykaną nigdy po wojnie obfitość mięsa i kiełbasy tłumaczył tym, że rolnicy z nędzy wybili cały inwentarz, a za trzy miesiące trzeba będzie przepraszać Rosję, która nie wiadomo, czy nam teraz wybaczy i zechce nas dalej karmić. Wysłano go na emeryturę, bo podobno odmawiał wykonywania służbowych poleceń. Przełożonym mówił wprost: „Niech Wałęsa rozładuje panu te kartofle!” albo „Niech Mazowiecki z Onyszkiewiczem ułożą wam te worki w magazynie!” Gdy zlikwidowano Układ Warszawski, dostał zawału serca. Przygarbił się, wychudł, spędzał dni w całkowitym milczeniu, czasem jeździł przerdzewiałym na wylot, rzężącym ze starości fiatem bahama yellow nad Kisajno i tam godzinami patrzył w wodę. Po wyprowadzeniu z Polski ostatniego oddziału Armii Radzieckiej stracił ostatnią nadzieję. Umarł dwa lata później.
My też, jako Klapperstorch, dostrzegaliśmy z przerażeniem, że powoli zaczynamy nie pasować do odmienionego świata. Ludzie jeszcze przychodzili na nasze koncerty, jeszcze bili brawo, ale nie było w tym już duszy ani krzty
szczerości. Czuliśmy wszyscy dziwne gęstnienie powietrza pomiędzy nami a publicznością. „Czegoś chcą, to przecież widać. Tylko czego?” – zastanawiał się głośno Bakon. Niestety, nie wiedzieliśmy, czego. Następna płyta, Mantra, wydana w półtora roku po sukcesie Zaparcia, to już była kompletna klapa. Nie pomogło nachalne lansowanie i sztuczne windowanie przez znajomych didżejów. Nikt nie chciał jej kupować, mało tego, musieliśmy odwołać trasę promocyjną – spotkała się z tak niewielkim zainteresowaniem. Jaga twierdziła, że to wina kapeli, żądała zmiany nazwy na Cmon amp; Klapperstorch. „Ty jesteś gwiazdą- przekonywała – a to są w gruncie rzeczy jołopy, ludzie nieinteligentni, bez zmysłu twórczego, nie na dzisiejsze czasy! Dziś nie wystarczy trzy razy szarpnąć druty, żeby rzucać na kolana. Posłuchaj tych nowych grup”.
Słuchałem. Przeżywałem piekło zazdrości. Muniek Staszczyk walił swoją prawdę o świecie wprost, bez ogródek, ja umiałem śpiewać tylko metaforami, które publiczność przestawała rozumieć.