37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

W zespole też wyszły na jaw kwasy i animozje. Przede wszystkim chłopcy żądali równych działek szmalu i w końcu doszło do decydującej rozmowy. Mówiłem jak zawsze: „Pisaliśmy numery ja i Kotłowy, wy też mogliście…” „Przepraszam – przerwał Bakon. – Ja na wszystkich płytach skomponowałem bas”. „A ja perkusję!” „Ja drugą gitarę!” – wykrzykiwali Bródek i Skóra. „Pocałujcie mnie w dupę!” – skwitowałem grzecznie i wyszedłem. Były to słowa kończące pierwszy etap działalności Klapperstorcha.

Jaga zaczęła przygotowywać mnie do kariery solowej. Wymyśliła sobie jednak, żebym najpierw zaistniał jako głosiciel wyrazistych poglądów, artysta – filozof, który intryguje nie tylko dziełem, ale i własną osobą. Kazała swojej fryzjerce zgolić mi łeb na pałę, a kosmetyczce przekłuć lewe ucho, w którym osadziła srebrny wisiorek. Mimo tego, że oficjalnie została z publicznej telewizji usunięta, to jednak jej możliwości w firmie były nadal olbrzymie. Zapraszano mnie zatem do różnych programów: dyskusji o społeczeństwie, komentowania zjawisk kulturalnych, debat z udziałem młodzieży. Żując gumę, co też było pomysłem Jagi, bo według niej żucie gumy to gest łączący prostolinijność charakteru z intelektualną lekkością, gloryfikowałem przed kamerami tolerancję, wolność, prawo do buntu przeciw najmocniej choćby uświęconym przez tradycję schematom. Założyłem Ruch na Rzecz Obrony Wolności, atakując przede wszystkim oba fundamentalizmy – czerwony i czarny, angażowałem się w kampanie walki o konstytucję zwierząt, o legalizację miękkich narkotyków, powszechną antykoncepcję, prawną regulację zakresu władzy rodziców nad dziećmi. Prowadziłem manifestacje, zbierałem podpisy, inicjowałem akcje charytatywne, l jednocześnie gorączkowo pisałem nowe utwory. Poznałem także Iwetę, modelkę ze Studia U przy Senatorskiej. Praca w niczym nie przypominała pierwszych lat Klapperstorcha. Konstrukcje dźwięków rozpadały się, jakby zbudowane ze źle dopasowanych części, nie miałem pomysłów i całe godziny spędzałem nad pustą kartką albo jałowo grzebiąc między strunami. To, co wreszcie udawało mi się skleić i wymęczyć, nie budziło żadnych uczuć, było jak rozmoknięte, ugniecione mydło. Nikt jednak nie wiedział, że tak myślałem.

Iweta miała dwadzieścia dwa lata, czarne włosy i skórę gładką jak młoda oliwka. Spędzałem noce w jej wynajętym mieszkaniu na Stegnach i rzadziej zaglądałem do Podkowy, co przy naszym trybie życia długo nie wzbudzało u Jagi żadnych podejrzeń. Energicznie przygotowywała nagranie mojej kolejnej płyty, Cienia, pierwszego kompaktu, zamawiała muzyków, uzgadniała terminy, ale działo się z nią coś niedobrego. Mówiła, że jest zmęczona, nie mogła już niczym ujarzmić zmarszczek i worków pod oczami, przeżywała ataki melancholii. Nie wyjeżdżała wtedy rano do pracy, tylko w nocnej koszuli siadała przy oknie i spędzała cały dzień, patrząc na swój zdziczały ogród. Pisywała też listy do córki w Ameryce, co przedtem uznawała za stratę czasu.

Płytę nagrałem, towarzyszyły mi znakomitości rocka i jazzu. Któż tam nie grał? Cały przegląd gwiazd mniejszych i dużych. Efekt był do przewidzenia – zbyt okrągło, za bardzo profesjonalnie, zbyt schludnie i nijako. Promocję przeprowadzono z rozmachem: oczywiście radio do znudzenia, sam już nie mogłem słuchać; recital w Sopocie, videoclipy, billboardy, spotkania z fanami. Niestety, nic to nie dało. Zainteresowanie Cieniem było żadne. Jaga szarzała na twarzy, kiedy wspomniało się o zainwestowanych pieniądzach. W końcu przyszedł czas, że spod maski kobiety nowoczesnej, wolnej od uprzedzeń, wylazła bohaterka telenoweli.

„Oszukujesz mnie, jesteś z tą dziewuchą!” – krzyczała. Było to wieczorem, stała przede mną w nieświeżym, rozchełstanym szlafroku, oparta o fotel odwrócony do okna wychodzącego na ogród. Śmiać mi się zachciało, bo ze swoimi szerokimi wargami wydętymi od płaczu i poczochraną fryzurą wyglądała jak babka Kaczora Donalda.

„W takim razie do widzenia” – powiedziałem. Nieswoim głosem błagała, żeby tego nie robić, że Mateuszek jeszcze mały, że jeszcze wiele przed nami. Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem i zapytałem, czy aby nie przesadza.

Zaraz też wrzuciłem do samochodu najpotrzebniejsze rzeczy. Mijając bramę, odwróciłem się na chwilę – żegnał mnie głuchy fronton domu na tle ciemnego lasu i jedno okno, w którym paliła się mała lampka. Później omijałem to miejsce z daleka, starałem się nie bywać w Podkowie ani okolicach. Dopiero po piętnastu czy dwudziestu latach przypadkiem tamtędy przejeżdżałem i miałem wrażenie, że w ogrodzie, jeszcze bardziej zapuszczonym i dzikim, mignęła mi przed oczami skulona postać na wózku.

Póki co jednak, poprzedni mąż nie zostawił byłej połowicy samej sobie. Załatwił adwokatów, zebrał świadków; wszystkie przyjaciółki i przyjaciele Jagi, stare megiery i brzuchaci faceci, z którymi na Mazurach piłem long drinki pod węgorza – teraz zeznawali przeciwko mnie. I znowu byłem oskubany do suchej nitki, tym razem już bez żadnych perspektyw na przyszłość. Klapperstorch nie istniał, niczego nowego nie napisałem, ale choćbym nawet napisał, to nie wiem, czy ktokolwiek zechciałby wchodzić w promocję. Najwyraźniej wypadłem z gry, straciłem protektorów. Konkurencja rosła, przybywało młodych grających wszelkie odmiany muzyki, od rapu poprzez mdławy pop aż do wyrębistego heavy metalu, rynek zalewała powódź nagrań. Po rozwodzie moje życie skomplikowało się jeszcze bardziej. Planowałem małżeństwo z Iwetą, ale w ciąży była Alka, studentka, którą kiedyś poznałem na festiwalu w Brodnicy. Nie miałem mieszkania, zalegałem z alimentami i z ratami za pięcioletniego jaguara, zapisanego na brata. Topiłem się, jak wykrakał ten stary rockman spod Poznania.

Chciałem znaleźć jakąkolwiek robotę, załapać się do kogoś w charakterze sidemana na poważniejsze nagranie, podpiąć pod czyjąś trasę.

„Wiesz, nic z tego – sprowadzał na ziemię menago tej czy innej kapeli.- Masz za duże nazwisko – dodawał zaraz, żując gumę. – Psułbyś atmosferę, trzeba by się do ciebie, wiesz, dostosowywać, może nawet grać twoje kawałki. Kto na to pójdzie? Każdy ma swoje numery i swój cash do zrobienia”.

Łażąc tak po Warszawie i nie wiedząc, co dalej, spotkałem Waldka Ciechana. Myślałem, że napluje mi w gębę. On tymczasem tylko westchnął pobłażliwie i zaprowadził mnie do jakiegoś biura. Okazało się, że pełnił funkcję asystenta od public relations w pewnej niebiednej i dość znaczącej opozycyjnej partii politycznej, deklarującej wielką społeczną wrażliwość, konieczność ponownego upaństwowienia przemysłu, odbudowy PGRów i równych zarobków dla każdego.

„Ty? Z twoimi poglądami?” – dziwiłem się.

„A gówno tam poglądy, ja profesjonalista jestem – odpowiadał zadowolony. – Jak chcę, to wszystko mogę. Ukradniesz kurę, to zrobię tak, że cała Polska powie, że to tobie ukradli. Trzaśniesz staruszkę wozem, czary – mary i już wszyscy będą powtarzać wiadomość o cholerze, co to specjalnie wlazła ci pod koła, żeby narazić na szwank twoje życie, i będą się modlili w podzięce za cudowne ocalenie”.

Był rok 1993, w polityce wrzało, Ciechan potrzebował człowieka do kształtowania poparcia dla partii w sposób niejawny, poprzez prywatne kontakty z dziennikarzami, rozpowszechnianie pewnych opinii, nawet różne posunięcia niekonwencjonalne. Zgodziłem się, było mi wszystko jedno. Aby się tylko zaczepić tam, gdzie można dostać trochę więcej szmalu. Przyjęto mnie na okres próbny, dano stanowisko p/o referenta prasowego, jako taką pensję i ryczałt reprezentacyjny. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Ciechan wybył, siedziałem w przydzielonym gabineciku na półpiętrze, piłem herbatę i kombinowałem. Jak w Polsce prowadzić walkę z wrogiem politycznym, odbierać mu zwolenników i zjednywać sobie elektorat? Poziomem wiedzy ekonomicznej i prawnej, kulturą słowa, finezyjną retoryką, miażdżeniem celnymi argumentami? Guzik tam. Takiego ględzenia, przynudzania nikt by nie słuchał. Zresztą, u nas w polityce nie istnieją błyskotliwe argumenty; czy coś jest prawdą, czy oszczerstwem, zależy wyłącznie od osoby i sytuacji. A więc jak walczyć? Tylko głupawymi żarcikami, złośliwością, prostackim zwischenrufem, który dotrze do zwyczajnego zjadacza jajecznicy z kiełbasą przed telewizorem, tylko upokorzeniem, śmiesznością. A jak w Polsce ośmieszyć polityka? Bardzo prosto – pokazać Polakom, że jest taki sam jak oni.

Swoją ofensywę propagandową skierowałem na radio. Ciechan przekazał mi namiary kilkorga emerytów, wiernych i zdyscyplinowanych ludzi partii. Z ich pomocą stworzyłem rodzaj sieci telefonicznej, zbiegającej się w moim komputerze i obejmującej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Wśród nich były lamentujące gospodynie domowe, subtelny naukowiec rozmiłowany w ironicznych sentencjach, robociarz miotający przekleństwa ochrypłym barytonem, młoda matka, zaniepokojona losem swoich córek bliźniaczek, gdy wejdziemy do NATO, filutek – przekornik układający koślawe wierszyki i całe mnóstwo innych typów charakterystycznych. Dzień rozpoczynałem od słuchania porannych wiadomości i lektury biuletynów. Przede wszystkim szukałem wywiadów z ówczesnym prezydentem. Jeśli akurat nie strzelił nowego powiedzonka, to zadowalałem się bykami językowymi, ze słynnymi „mniałem” i „poszedłem” na czele. Czatowałem na rodzynki – informacje o premiach wypłacanych ministrom, o markach samochodów używanych przez księży, o nieruchomościach nabywanych przez posłów rządzącego obozu. Potem koncentrowałem się na aktualnych pracach rządu, niezależnie, czy było to podpisanie międzynarodowej umowy, skierowanie do sejmu jakiejś ustawy czy tylko przepis o konieczności jeżdżenia zimą na światłach mijania. Wreszcie formułowałem i rozdzielałem tematy komentarzy, na wypowiedzi czekałem do dwunastej. Musiały być utrzymane w różnych tonach: skrajnej determinacji, wisielczego humoru, ponadczasowej refleksji, cynizmu, rozżalenia i oburzenia. Wybierałem około dwudziestu, a gdy w kraju działo się coś szczególnie doniosłego, nawet podwójną liczbę, montowałem i przesyłałem taką pigułę zaprzyjaźnionym prezenterom pewnej nowoczesnej, szybkiej i coraz popularniejszej stacji radiowej. Wykorzystywali ją podczas wieczornych audycji z udziałem słuchaczy jako spontaniczne głosy prezentowane na żywo. Mogłem skutecznie złachmanić każdy autorytet albo też z każdej bzdury zrobić wielką, świętą ideę. Autorom wybranych głosów naliczałem niewielkie honoraria, wypłacane raz w miesiącu, po dwudziestym. Robiłem też inne rzeczy, redagowałem poufne broszury – instrukcje, jak prowadzić spory, jak odpowiadać wyborcom na zebraniach, organizowałem poprzez różne poważne instytucje sondaże opinii publicznej i nagłaśniałem korzystne dla nas wyniki.

Znowu powodziło mi się nie najgorzej, odpocząłem od grania i zaczynałem do niego tęsknić. Ożeniłem się z Iwetą, Alka urodziła Tereskę, moją pierwszą córkę, wkrótce potem Iweta urodziła również dziewczynkę – Gabrielę.

Moja sytuacja, nazwijmy to, zawodowa skomplikowała się po przyśpieszonych wyborach. Jak wiadomo, wygrał je ktoś inny, choć bliski, a nasza partia w ogóle nie weszła do sejmu. Czekałem, aż Ciechan pokaże mi drzwi, tak jak kiedyś ja jemu, ale nie zrobił tego. Partia nadal miała forsę, nadal widywałem na korytarzu znanych biznesmenów i inne wpływowe osoby, często publicznie występujące jako przedstawiciele innych opcji politycznych. Musiałem tylko zgodzić się na niższe wynagrodzenie i zrezygnować ze swojej opiniotwórczej siatki. Mój pomysł, choć skrzętnie ukrywany, szeroko podchwycono gdzie indziej. Na węch wyczuwałem, że wiele audycji z udziałem słuchaczy emitowanych przez różne rozgłośnie jest preparowanych w identyczny sposób. Jakieś dwa lata później zjawił się u mnie dyrektor oddziału międzynarodowej korporacji fonograficznej Super Star Sound i zaproponował come back. Wielkim firmom bardziej się opłacało inwestować w znane kiedyś nazwiska niż lansować nowe, co kosztowało dwukrotnie drożej. Nie istniałem już zupełnie na rynku, moje utwory można było usłyszeć tylko w różnych radiowych kącikach staroci. Z duszą na ramieniu pojechałem zatem do Bydgoszczy. Skóra był nauczycielem w ognisku muzycznym, Bakon wydawcą pisemka erotycznego, Bródek ogrodnikiem. Kotłowy przygasł bardzo, ale wciąż utrzymywał się w branży, jeździł jako człowiek do wszystkiego z jazzową kapelą swojego brata. Nie powiem, żeby witali mnie ze szczególną radością, ale przekonałem ich warunkami kontraktu. Podpisaliśmy z SSS umowę na trzy płyty – nowy materiał, składankę i koncert unplugged. Rzuciłem robotę u Ciechana i zamknęliśmy się w naszym magicznym miejscu, czyli w piwnicy w Osowej Górze. Praca szła opornie, firma stawiała wymagania, nakazywała na przykład dorzucenie kilku standardów, między innymi Strange Little Girl Dusicieli. Wkrótce media doniosły o reaktywowaniu się Klapperstorcha, nowej płycie, trasach po kraju. Zaprzyjaźnieni dziennikarze zakasali rękawy, były wywiady, pierwsze miejsca na listach. Do hal i klubów przychodziły tłumy trzydziestolatków, trudno jednak mówić o entuzjazmie. Znowu stałem na rampie, w migających światłach i dymach, ale wiedziałem, że gram i śpiewam tylko dla poruszenia czyichś sentymentów, że w nikim już niczego nie zapalę i nikt nie spojrzy na mnie z podziwem i uwielbieniem. Nowa płyta sprzedawała się dobrze, przynosiła dochody, któryś raz w życiu ponownie miałem sporo pieniędzy. Przetrwaliśmy tak trzy lata jako stary zespół, który powrócił w aurze sukcesu. Potem zainteresowanie wyraźnie spadało, a my nie potrafiliśmy temu przeciwdziałać. Kolejny kompakt, mimo niezwykle już natrętnego lansowania, opłacanego przez wytwórnię, był po prostu kompletnym gniotem, sprzedawanym w supermarketach z wielkich koszy, do których wrzucano wszelkie muzyczne barachło. Wreszcie rozwścieczona publiczność w Jarocinie, gdzie występowaliśmy jako gwiazdy, bardzo dobitnie wykrzyczała nam chórem, co mamy ze sobą zrobić. Zeszliśmy, podaliśmy sobie ręce i każdy wsiadł do swojego samochodu. Kotłowy płakał. Pewnie był pijany albo znowu wyczyniał jakieś jajca.

Skończyła się pierwsza połowa mojego życia, zaczęła druga, dłuższa, spokojniejsza, ale o niej nie mam prawie nic do powiedzenia. Iweta związała się z pewnym Hiszpanem, przedstawicielem firmy winiarskiej, ja udawałem, że o niczym nie wiem, bo byłem już z Kaśką. Tym razem nie pozwoliłem zrobić z siebie durnia, przy pomocy Ciechana zaangażowałem partyjnych prawników, tak że po rozwodzie moja ostatnia żona została bez grosza i w jednej kiecce, a alimenty mogłem sobie ustalać sam. Kaśka miała dziewiętnaście lat, ja czterdzieści dwa, była raczej głupawą panienką z buzią zawsze zaklejoną gumą, powtarzającą co drugie słowo „super”, „fun”, „dokładnie” i ożywiającą się wyłącznie na widok sklepu z ubraniami. Nauczony doświadczeniem, nie chciałem brać ślubu. Kupiłem okazyjnie dom w Wiązownie i tam długo ze sobą mieszkaliśmy. Ja starzałem się coraz bardziej, a ona dojrzewała. Żyłem, z czego mogłem, byłem producentem nagrań Dasi Szczerbickiej. The Skunks, Saturatora, komponowałem muzykę do filmów gorszej klasy, czasem pisałem piosenki i sprzedawałem je różnym wykonawcom. Rzadko bo rzadko, ale nagrywaliśmy też własne płyty, jeszcze występowaliśmy z Klapperstorchem, ostatni raz na Old Rock Meeting Festival w Międzyzdrojach, gdy miałem siedemdziesiąt lat, we czwórkę, bo Kotłowy spoglądał już na nas z nieba. Kaśka spotykała się z różnymi facetami i wcale tego przede mną nie kryła. Udawałem, że niczego nie widzę, zamykałem się w pokoju, puszczałem muzykę albo sam głośno grałem, a rano rozmawiałem z nią normalnie, niby nie zauważając podpuchniętych oczu i kociej lubieżności ukrytej w każdym ruchu. Zawsze starałem się być tolerancyjny i pozbawiony przesądów, ale teraz wzbierała we mnie patologiczna zazdrość, tym boleśniejsza, im byłem starszy. Wreszcie jakiś szpanowaty gościu zakotwiczył u niej na stałe i tak siedzieliśmy – ja na górze, oni na dole, jak młode małżeństwo z samotnym tatusiem. Urodziła im się dwójka dzieci, które podrosły i wołały na mnie: „Dziadek, chodź tu!”, „Dziadek, poczytaj nam!”, „Dziadek, on mi miśka zabrał!”, Dziadek to, dziadek sio.

Wyniosłem się stamtąd. Krytycznie patrzyłem do lustra, ale czułem, że zostało mi jeszcze sporo siły i zdrowia. Założyłem sprawę o dom i choć przeciętny człowiek by jej nie wygrał, to ja przy pomocy adwokatów Ciechana wygrałem. Poszli na bruk, dom sprzedałem ambasadzie Sri Lanki.

Mieszkałem potem w różnych miastach, w Gdańsku, w Krakowie, dłużej w Sandomierzu. Potrzebowałem czyjejś bliskości, szukałem kontaktu z dziećmi. Jedne traktowały mnie jak obcą, oficjalną figurę, inne z miejsca straszyły procesami. Pojawiło się na horyzoncie jeszcze parę kobiet, ale byłem już podejrzliwy i przekonany, że myślą wyłącznie o moich kontach. Na koniec wróciłem tutaj, niestety, nie do Giżycka, bałem się, że rodzina wywęszy. Wybudowałem sobie odgrodzoną od świata oazę na Warmińskiej, w której dopadło mnie to, co kiedyś uważałem za przypadłość nieudaczników, ludzi bez głębokiej duszy i bogatego wnętrza – choroba samotności.

Wiecie co? Cały czas zastanawiałem się, czemu w ogóle opowiadam wam o tym wszystkim, tak długo, ze szczegółami. I teraz wiem. Po to, żeby pokazać, jak wygląda życie bez puenty. I jeszcze jedno wiem – że z własnej woli przyszedłem tu, na Oddział O-L, żeby tę puentę dopisać.

Cmon napił się wody i patrzył gdzieś wysoko, oblizując spierzchnięte usta. Majami, która również słuchała całej opowieści, otrząsnęła się i zaczęła zapędzać wszystkich do łóżek. Powtarzała, że Wszechwłoga wpadłby w szał, gdyby zobaczył, o jakiej porze idą spać.

– Coś taki osowiały! – Starościak szturchnął Irka na korytarzu. – Przejąłeś się? Czym? Wierzysz w to? Książkę opowiedział, a nie prawdziwe życie, swoją własną biografię, co mu ze dwadzieścia lat temu napisał jeden dziennikarz, nie pamiętam nazwiska… Okładka była z koniem trojańskim ze skrzydłami. Wtedy przeczytałem, bo wszędzie reklamowali, i słyszę zdanie w zdanie to samo, tylko tam było jeszcze więcej akcji.

Przez następne dni nikt się nawet nie zbliżał do drzwi pięknego pokoju. Wyglądały jak nieużywane i zapomniane. Mimo że Irek budził się, nasłuchiwał, chciał widzieć wszystko, to jednak nie powtórzyły się wydarzenia z nocy, w której przeprowadzano Krakowskiego.

Oddział żył senną atmosferą i wciąż tym samym, codziennym rytuałem. Rano wpadał Wszechwłoga, odbijał niebieską piłeczkę od najbardziej nieoczekiwanych miejsc i wypowiadał filozoficzne sentencje bądź rozwijał długie tyrady na temat kultury, historii i społeczeństwa, z których Konieczny nabijał się pod prześcieradłem, a Irek tylko mądrze udawał, że słucha. Po śniadaniu przychodziła doktor Gudrun ze świecącymi warkoczykami, żeby aplikować DFR – B. Lek na dobre przyjął się w organizmie, nie powodował już żadnych przykrych ubocznych skutków, uspokajał i przynajmniej dawał wrażenie dobrego samopoczucia. Czarna doktor kręciła jednak nosem, po swojemu bez emocji wyrażając sceptycyzm:

– To nie jest najlepszy sygnał. Być może powoli traci efektywność. Pozostanie nam w takim wypadku zwiększyć dawkę, ale to nie jest rozwiązanie.

Irek jednak zupełnie się tym nie przejmował. Spędzał czas na rozmowach z Koniecznym, chociaż ten popadał w coraz dłuższe okresy apatii i niechęci do kontaktów z kimkolwiek, zaczepiał Starościaka, który z kolei zawsze był w formie, kipiał złośliwością i rozpaczliwie ćwiczył, jakby był uczestnikiem obozu kondycyjnego.

Najchętniej jednak zaglądał do Cmona. Musiał mieć chyba specjalne względy u rockera, bo Majami, ciągle przesiadująca w jego pojedynczej sypialni, pozwalała na długie rozmowy, a sam Cmon wyraźnie wtedy zapominał, gdzie

i w jakim charakterze się znajduje. Opowiedziawszy własną biografię, plotkował teraz bez żadnych zahamowań o starych, przebrzmiałych gwiazdach. Płynęły zatem historie, będące intymnymi wersjami oficjalnych biografii znanych kiedyś i mniej znanych: Riedla, Edyty Bartosiewicz, „Kobry” Kraińskiego, Skiby, ale tego Skiby – bluesmana od Kasy Chorych, Ciechowskiego, Ostrowskiej, Borysewicza i jeszcze starszych – Niemena, Nalepy, Cugowskiego.

Korytarz Oddziału O-L nie świecił takimi pustkami, jak się Irkowi z początku wydawało. Zaczął zauważać miękko przemykające się sylwetki innych współtowarzyszy, odkrył także dwa ustronne miejsca – małą czytelnię z dwoma ekranami i niewielki, klimatyzowany ogródek ze sztucznym światłem, do którego prowadziły boczne drzwiczki z hallu. W tym ogródku bezceremonialnie zaczepiła go kiedyś duża, pękata kobieta, z resztkami siwych włosów; jej skóra była pokryta zmarszczkami przypominającymi strużki wosku zastygłego na świecy:

– Ty, powiedz mi, jak wyglądałeś?

– Zwyczajnie, nie mam zdjęcia przy sobie, w domu zostawiłem – fuknął niecierpliwie.

– Dom masz? Ja z kontenera, II Rejon, z tego wieżowca Dworcowa róg Pstrowskiego, co wtedy cały pierdyknął od razu, jakby bomba walnęła. Nam wszystkim nic, stary i ja w robocie, syn w wojsku był. Ale żadnego swojego zdjęcia z młodości odtąd nie mam, niestety… Niezły musiałeś być, przystojny. A żebyś mnie zobaczył, jaka byłam laska, jak się odstrzeliłam, wbiłam w miniówkę, to nawet ruch na ulicy stawał, a wszystkim chłopom ślina ciekła po gębach. Ja tylko szłam, stukałam obcasami i udawałam, że nie zauważam… Głupi człowiek był – westchnęła. – Żebym wtedy wiedziała

tyle, co teraz. Starość tak rozjaśnia w głowie, tak wszystko upraszcza, tak pokazuje, co ważne, a co nieważne, że człowiek dopiero teraz widzi, jak durne skrupuły go straszyły, idiotyczne opory, jak gryzł się i cierpiał, żeby tylko sobie dobrze nie zrobić. Bardzo, bardzo lubiłam te sprawy, wiesz… ale nawet mój stary o tym nie wiedział. Udawałam, że nie, że się przymuszam, że to tylko dla niego, żeby se ulżył… – mlasnęła głośno i strzyknęła przez zęby, a Irek spojrzał na nią z niesmakiem. – Gdybym żyła jeszcze raz, dawałabym każdemu chłopu, który by mi się choć trochę spodobał. Stary, młody, wsio ryba. Czemu ja taka głupia byłam? W imię czego? Na ile to świat naprawiło, co? No, powiedz!

Którejś nocy ocknął się, czując, że ktoś leży obok niego. Mirka? – nagłe nieprzytomne skojarzenie, zrodzone w pięknej chwili powrotu na jawę, gdy nie bardzo wiadomo, kiedy, gdzie się jest i kim się jest. Ciepły łuk biodra, delikatna, długa miękkość nóg, tkliwość tak odległa, stracona, zapomniana, powracająca z tak głębokiej otchłani… Nagle, jak nigdy przedtem, zachciało mu się płakać.

Uniósł głowę. To Konieczny wygrzebał się z posłania i przyszedł do niego do łóżka. Przycupnął na kołdrze, czekał, aż otworzy oczy.

– Chcę opowiadać – wyszeptał.

Nie widać było jego ust. Łososiowe światło antyseptycznej lampki upiornie osiadało na czole i policzkach, resztę zostawiając w mroku.

– O czym?

– Właściwie nie mam o czym. Opowiem życiorys. – Opowiadaj.

Opowieść Koniecznego

– W moim życiu zawsze było mało ludzi. Nawet na co dzień widywałem ich niewielu. Mieszkaliśmy w miasteczku, którego ulice zaludniały się tylko wczesnym rankiem, gdy tłum mężczyzn i kobiet pośpiesznie zmierzał na stację do olsztyńskiego pociągu, i po południu, kiedy wszyscy równie szybkim krokiem wracali z pracy. Wśród nich paradował mój ojciec, nauczyciel zawodu w Technikum Mechanicznym, milczący i zmęczony dojeżdżaniem, natomiast matka należała do nielicznych zatrudnionych na miejscu, pracowała w Wydziale Ewidencji Ludności Miejskiej Rady Narodowej.

Zajmowaliśmy niewielkie mieszkanie na piętrze poniemieckiego domu. Rodzice spali w dużym pokoju, w którym stał telewizor i piec z wiśniowych kafli, ja w pokoiku przylegającym do obszernej kuchni. Miałem tam „kołchoźnik” grający cały dzień, białą szafkę na zabawki i przysunięty do okna okrągły stół, gdzie odrabiałem lekcje. Wtedy jeszcze przynajmniej pogoda stwarzała jakieś pozory naturalnego porządku, wiosny były słoneczne i jasne, lata upalne, choć nie tak jak teraz, zimy mroźne, że w piecu aż dudniło i huczało.

Do szkoły chodziłem najczęściej na drugą zmianę. Idąc zawsze pustą ulicą Pionierów, mijałem ciągnący się po prawej stronie niemiecki cmentarz. Ozdobne kiedyś i wypielęgnowane żywopłoty zdziczały i rozpleniły się w nieprzebyty gąszcz, w liściastO-Liglastą magmę, wypełniającą szczelnie cały teren i napierającą na parkan, podobny do szeregu żelaznych włóczni. Tylko zimą lub późnym listopadem można było wśród plątaniny nagich gałązek zobaczyć na wpół zapadnięte nagrobki z polerowanego, czarnego kamienia. Stare cmentarne drzewa szumiały ponuro, a ja ściągałem obydwiema rękami szelki tornistra i zaczynałem biec, widząc już, jak przez ogrodzenie wysuwają się trupie piszczele, chcą mnie pochwycić i wciągnąć do środka. Nigdy z chłopakami nie odważyliśmy się tam wejść. Nasz polski, zwykły cmentarz na końcu miasta, przy warszawskiej szosie, to co innego, a tu czuło się siłę odpychania, wewnętrzne dławienie i ataki słabości połączone ze strachem. Pokazywaliśmy sobie tylko z daleka szczyt neogotyckiej kaplicy, prześwitujący czerwonymi cegłami w przerwie drzew, gdzie kiedyś musiała być aleja, i opowiadaliśmy przerażające historie o ubranych na ciemno, nikomu nieznanych kobietach, które ponoć wieczorami chyłkiem rozplątywały zardzewiałe łańcuchy na bramie i których potem nikt nie widział wychodzących z cmentarza.

W latach siedemdziesiątych zarośla wykarczowano, nagrobki wywieziono i sprzedano kamieniarzom, kaplica poszła do rozbiórki. Z boku, przy ulicy powstało kilka bloków, dalej park, gdzie między starymi drzewami bawiły się dzieciaki, a dorośli mieszkańcy wyprowadzali pieski na spacer.

Po szkole przesiadywałem zwykle u kolegów mieszkających obok, Jędrka, Staśka, Karola. Ich babki, ciotki, sąsiadki żyły przeszłością zupełnie inną od tego świata, który mnie otaczał. Powtarzały w kółko obce nazwy: Wilno, Kuczkoryszki, Porubanek, Nowa Wilejka, dla nas zupełnie bez znaczenia. Wyciągały sfatygowane pocztówki, zdjęcia dawno nieżyjących ludzi, obcych domów, placów, budowli, potrafiły godzinami mówić o najbłahszych rozgrywających się tam sprawach, o pieleniu ogródka i szyciu płaszczy, o kinach, obiadach, gazetach i suszeniu grzybów. Miały własne

określenia czasu: „za Polski”, „przy Niemcach”, „przy Ruskich”. Nikt natomiast nie znał ani jednego mieszkańca naszego miasta sprzed lat zaledwie dwudziestu, nikt, choćby najstarszy, nie umiał nam powiedzieć, jak wyglądało kiedyś nasze podwórko, kim byli ci, którzy jedli, spali, kłócili się i kochali w naszych pokojach, patrzyli przez nasze okna i mieli w oczach ten sam widok, pociągali za tę samą spłuczkę w klozecie. Przeszłość przemawiała do nas w obcym języku z wyłażących tu i ówdzie spod kiepskiej farby szyldów i napisów, ze znalezionego w piwnicy pudełka po ciastkach i butelek ze znakiem nieistniejącego browaru, z mebli, na których niewątpliwie zaschły odciski palców tych, którzy je kupowali. Czasem też płatała figle. Nasze klucze nie pasowały na ich nakrętki, nasze gwinty do ich rur, nasze wtyczki do ich gniazdek. Trzeba było bebeszyć mury, wymieniać całe instalacje wodociągowe, kanalizacyjne, elektryczne. A więc nawet formy, rzeczy materialne i zewnętrzne wykluczały się wzajemnie. Mówię o tym, bo niepewność, stała konieczność odgadywania, kim się naprawdę jest, mocno na mnie wpłynęła, wiąże się też, niestety, z moimi rodzicami.

Już od pierwszych klas podstawówki uświadamiałem sobie, że są dla mnie zagadką. Urodziłem się, gdy oboje mieli dobrze pod czterdziestkę. W domach wszystkich znajomych chłopaków panował rejwach i rozgardiasz, do którego tęskniłem z całego serca. Bracia, siostry, kuzyni, dorośli wpadający na chwilę albo przesiadujący całymi dniami; ktoś coś opowiadał, żartował, gonił do roboty w ogrodzie czy poniemieckim garażu, gdzie urządzano składy węgla albo trzymano świnie. My żyliśmy tylko we trójkę, bez babć, dziadków, żadnych bliskich. Nikt do nas nie przychodził, nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Pamiętam jedynie dwie, może trzy wizyty starego

wuja z Łęczycy, który zresztą prędko umarł, a żadne z rodziców nie pojechało na jego pogrzeb. Moje wakacje były zawsze samotne. Koledzy spędzali je na koloniach nad morzem czy w górach, a resztę u rodziny na wsi, ja jeździłem rowerem po nieżywych od upału ulicach albo siadałem rano pod dziką jabłonką na równie bezludnym tak zwanym małym boisku, kotlince między dwoma rozchodzącymi się nasypami kolejowymi, wdychałem woń smoły z podkładów i patrzyłem w dal, gdzie znikała para wyślizganych szyn.

Rodzice byli całkowicie, z pełnym przekonaniem niewierzący, choć żadne nie zapisało się do partii i nie musiało tego ateizmu nikomu okazywać. Matka nie należała do tych, którzy mają do Boga pretensje, winią Go za brak powodzenia, powodowanie ludzkich cierpień, nieudane życie. Uważała po prostu, że nie istnieje. Kiedyś powiedziała mi, że zginął na wojnie pod gruzami i nie ma go, jak każdego umarłego.