37372.fb2
Nie wiadomo, skąd i jakim sposobem znalazł się obok ksiądz Edwin. Ukląkł przy łóżku, modlił się długo. Potem wstał z wysiłkiem, podszedł do Irka. Od ostatniego spotkania zgarbił się, sczerniał, mówił tylko połową ust, seplenił jeszcze bardziej.
– Żnałem go, szłuchałem. Był wielkim artystą, zniewalał tłumy, czasem mocno bluźnił. Cóż: Bycz Bogiem to znaczy ciszkacz gromy! Tak ktosz kiedysz napisał. Nie będzie miał źle, w niebie takich lubią.
– Bóg wiedział, kiedy po niego przyjść, sam go zabrał, wyprzedził Wszechwłogę.
Ksiądz Edwin odetchnął głęboko.
– Bóg zapłacz za to. Bóg zapłacz… – wzruszony mamrotał pod nosem do nie wiadomo kogo. – Boże mój, żwyczężyłesz. Boże mój, żwyczężyłesz… chwilowo.
Mały światek Oddziału O-L w niczym nie zmienił się po odejściu Cmona. Tylko dwójkę kilka razy porządnie zdezynfekowano i umieszczono w niej jakieś kobiety. Dni płynęły Irkowi powoli, podobne jeden do drugiego – takie same czerwone wschody słońca, poranne iniekcje doktor Gudrun, pory posiłków i martwa cisza wypełniająca długie godziny między nimi. Wkrótce zatracił ich rachubę. Nie czuł się źle, ale tak naprawdę nie czuł się wcale. DFR – B jakby przygniótł ogniska bólu kleistą masą, której ciężar odczuwał w każdym zakątku organizmu i która objawiała się bezsiłą zniechęcającą do wstawania z łóżka albo otępieniem niepozwalającym myśleć.
Nikogo też nie położono na miejsce Koniecznego, nie miał więc z kim rozmawiać i choć czasem tęsknił do za
mienienia paru słów, to jednak uciekał na widok Starościaka, ostatnio bardzo napastliwego, wyłuszczającego każdej napotkanej ofierze do znudzenia te same teorie na temat porządku życia i porządku śmierci.
Wszechwłoga z kolei ignorował go całkowicie. Wkraczał do sypialni z nosem w chmurach, obnosząc coraz to nowe makijaże, odbijał niebieską piłeczkę, machinalnie używał swojego czytnika i zupełnie nic nie mówił. Gdy Irek próbował zagadywać go nieśmiało, odpowiadał niechętnymi monosylabami.
Spędzając tak całe tygodnie na łóżku, w fotelu obok bądź beznadziejnie drepcząc w tę i z powrotem po korytarzu, przyłapał się na tym, że nie marzy, nie wspomina, nie pragnie. Żył, bo żył, często całe popołudnia i wieczory spędzał z wyłączonym poczuciem własnego „ja”, które do niczego nie było mu już potrzebne. Przypominał coraz bardziej wypalony pień.
Nawet ojciec nie chciał z nim gadać. Objawiał się jak zwykle na peronach nieznanych stacji i ulicach zapyziałych miasteczek albo w obskurnych restauracjach i wilgotnych jak nory hotelowych pokojach. Machał tylko niecierpliwie ręką i natychmiast odchodził z aktówką pod pachą, ukazując zwisający półkoliście pasek ortalionowego płaszcza.
Niebawem zresztą i te ojcowskie wizyty ustały, bo zaczęły się kłopoty ze snem. U schyłku każdego dnia zwalało go z nóg niewyobrażalne zmęczenie. Oczy kłuły, pod powiekami wirowały kolorowe parasole, mrowienie w łydkach i stopach nie pozwalało siedzieć, chodzić ani stać. Kładł się więc do łóżka i natychmiast narastało wewnątrz napięcie elektryzujące wszystkie członki, budzące chorobliwą czujność i niezdolność do jakiegokolwiek odprężenia. Leżał
tak całymi nocami, długimi nocami bez końca, wpatrzony w przezierającą przez mrok bladość sufitu, pogrążony w całkowitym zobojętnieniu, bez wczoraj i bez jutra, nie przywołując żadnych obrazów, niczego nie żałując. Wydawało mu się na przykład, że Cmon i Konieczny nigdy nie istnieli, że byli postaciami z pogranicza wyobraźni i zapomnianych lektur, że nie ma żadnych różnic między mięsistym kawałem czyjegoś życia a zmyśloną opowieścią. Czekał na wschód słońca, wypatrywał symptomów nowego dnia – pierwszych czerwonych igiełek przy górnym klimatyzatorze – jak udręczony rozbitek wypatruje na horyzoncie skrawka suchego lądu. Czekał właściwie tylko po to, żeby później zasłaniać oczy przed nadmiarem światła, zataczać się z wyczerpania, obracać w ustach suchym językiem, samotnie trwać aż do kolejnej nocy, która, jeśli nie gorsza, to będzie taka sama, jak i taka sama będzie nieskończona liczba jej sióstr w nadchodzącej przyszłości.
Dlatego nie doczekawszy kresu jednej z nich, zerwał się nagle, jakby na dzwonek budzika. Niczego wcześniej nie planował, na nic nie był duchowo przygotowany.
Zielone cyfry zegara wyświetlały drugą siedemnaście.
Wsunął stopy do chłodnych bamboszy, narzucił szlafrok. Szybko przemierzył korytarz, stanął w progu pomieszczenia pielęgniarek. Dyżur miała Barszczucha. Drzemała akurat, jej zwinięta w kłębek tłusta kompleksja ledwo mieściła się na kozetce. Natychmiast jednak podniosła głowę.
– Słucham?
Irek patrzył, nic nie mówiąc. Trwało to dłuższą chwilę.
– Tak? – sama zapytała w końcu.
Znowu nie odpowiedział.
– Musisz potwierdzić. – Potwierdzam.
– Musisz jeszcze raz potwierdzić.
– Jeszcze raz potwierdzam.
Wywołała na ekranie formularz z jego nazwiskiem, zdjęciem i paskami administracyjnych kodów, wskazała okienko w dole i poleciła dotknąć kciukiem. Przeciągnęła się, ziewnęła dyskretnie, łyknęła odrobinę soku pomidorowego i spytała, czy może Irek też chce, uderzyła się przy tym dłońmi po obfitych biodrach, jakby czegoś szukając. Chodziło o kasetę z kartami chipowymi, którą zresztą zaraz znalazła na półce.
– No to idziemy! – zakomenderowała, wyciągając z szuflady zwinięte czyste prześcieradło.
Nagle stanęła jednak w pół kroku i ruchem, którego nikt by się nie spodziewał, położyła Irkowi rękę na ramieniu.
– Dlaczego akurat teraz? – jej głos zabrzmiał miękko, trudno było przypuszczać, że w ogóle umie tak mówić.
– Szczerze? – Jak chcesz…
– Znudziło mi się. Już mi się nie chce dłużej. Cholera mnie bierze, nie mogę spać, myśleć, czuć. To i tak tylko formalność, właściwie już mnie nie ma – argumentował w pośpiechu.
Posłusznie podążył za Barszczuchą. Po drodze kazała mu jeszcze oddać mocz, potem otworzyła drzwi oznaczone numerem 21 i wpuściła go do środka. Nieduży westybul zalało jasne, twarde światło bezcieniowych lamp. Było tu zupełnie pusto, żadnych ławek, oszklonych szaf czy innego medycznego sprzętu, podłogę, sufit i wszystkie ściany pokrywały jednakowe białe kafelki, błyszczące, jakby polanę wodą. Zasłonił oczy, bo rozbolały go od tej bieli.
Naprzeciw wejścia znajdowały się drugie drzwi, szerokie, dwuskrzydłowe, oszklone, prowadzące zapewne do głównego pomieszczenia. Siostra zniknęła za matowymi szybami, zostawiając Irka samego. Nie bał się, serce nie biło przyśpieszonym rytmem, stał i słuchał cichego szumu klimatyzacji, wdychał zapach tłoczony razem z powietrzem – teraz akurat morskiej bryzy.
Po kilku długich minutach Barszczuchą wychyliła się wreszcie i zawołała:
– Już, już! Posłane!
Wszedł nieśmiało, jak do gabinetu ważnego urzędnika, delikatnie zdjął rękę z klamki.
Ujrzał przed sobą wnętrze pięknego pokoju. Rozczarowało go swoją skromnością.
Środek zajmowało łóżko, podobne do zwykłych, znajdujących się w szpitalu, ale na nogach wysokich jak stół operacyjny i z obejmami do unieruchamiania dolnych i górnych kończyn. W ścianach umieszczono kilka wnęk, zakrytych podnoszonymi srebrnymi żaluzjami. Całości wyposażenia dopełniały dwie niewielkie szafki, elastyczne rury zwinięte za półprzejrzystą osłoną, panel sterowania, z którego świeciły szafirowe diody, oraz tak zwana sucha umywalka. Również i tu królowała jako tło połyskliwa, drażniąca wzrok biel.
Barszczuchą wytrenowanymi ruchami ramion pomogła mu wgramolić się na posłanie, a kiedy już leżał płasko, z głową podpartą twardym skórzanym wałkiem, zaczęła mu przywiązywać ręce i nogi.
– To ma zapobiec gwałtowniejszym ruchom – tłumaczyła – żeby lek nie dostał się do którejś jamy ciała, tylko tam, gdzie powinien, bo będzie okropny kłopot.
– Siostro… Tyle mi naopowiadali o pięknym pokoju… Co z tymi wirtualnymi projekcjami? Plaże, góry, wymarzone miejsca… Wie siostra, mówili, że to jest, żeby było łatwiej, przyjemnie…
Barszczucha, kończąca dopinać ostatni rzemień, roześmiała się na cały głos:
I jeszcze co? Ty, mądry starszy człowiek, wierzysz w takie pierdoły? Może gdzie w Ameryce to tak, może za pięćdziesiąt lat i u nas! Ja słyszałam, że też o gołych babkach opowiadają. Chciałoby się, nie? Chyba że sama ci się podkasam – zarżała rubasznie.- Chłopy, chłopy…To jedno to chyba nawet w grobie ze łbów wam nie wylezie.
Gderając, podniosła żaluzję we wnęce po lewej stronie i wyciągnęła stamtąd urządzenie zabiegowe. Był to ażurowy stelaż na kółkach, do którego przymocowano płaski ekran, połączony z małym, prostokątnym pudełkiem. Aparat sprawiał wrażenie mocno sfatygowanego. Kółka piszczały, rurki stelaża obłaziły z niebieskiej farby, ujawniając, że przedtem nosiły barwę brązową, a jeszcze wcześniej żółtą. Kształt ekranu i stan jego obudowy przypominał Irkowi wiek dwudziesty.
Barszczucha rozwinęła kabel i włączyła do kontaktu. Następnie rozłożyła wysoki statyw, zawiesiła na nim pudełko, przeprowadziła od niego przezroczysty przewód do igły, którą wcześniej automatyczny iniektor umieścił w żyle na przedramieniu Irka. Z lodówki wyjęła niewielki dozownik wypełniony rubinową cieczą i bardzo ostrożnie wcisnęła go do otworu w pudełku.
– Co to jest?
– Syntetyczna kurara. Paraliżuje układ oddechowy. Nawet nie poczujesz. Zaraz otworzę program, ma trzy etapy.
Będziesz podejmował decyzje i przechodził od jednego do drugiego. Ostatni to już jest over – leading, włącza się pompka i podaje lek. Jakby coś nie tak, wciśniesz alarm. Będę zresztą monitorować.
Podała mu sterownik podobny do dawnej komputerowej myszy, tyle że bez kabelka i z dwoma przyciskami na TAK i NIE oraz czerwonym guzikiem alarmowym, spojrzała jeszcze raz z troską, czy wszystko w porządku, i wyszła.
Zgasły górne światła, na łóżko padał blask punktowej lampki. Ekran zamigotał, pojawiła się poważna kobieca twarz. Materiał musiał być nagrywany dawno, przynajmniej dwadzieścia lat temu, bo kobieta miała niemodny makijaż à la gejsza i fryzurę fringe rick, jakiej nikt w tych czasach już nie nosił. Mówiła wyraźnie i spokojnie:
Za chwilę może nastąpić w twoim życiu to, co zostało wpisane w jego porządek już w momencie twojego przyjścia na świat i co dotyczy nie tylko ciebie, ale każdego bez wyjątku człowieka. Jeżeli jesteś wierzący, twoja dusza opuści odmawiające spełniania funkcji życiowych ciało i rozpocznie życie wieczne w sferze transcendentalnej, jeśli niewierzący – po ustaniu czynności organizmu pamięć o tobie zamieszka w świadomości członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Czy decydujesz się zatem kontynuować program, w wyniku którego na własne życzenie otrzymasz śmiertelną dawkę preparatu i umrzesz? Wciśnij odpowiedni przycisk.