37372.fb2
Od tej pory zaczęła odwiedzać Irka w mieszkaniu Cmona. Była poruszona, kiedy powiedział jej, czyj to dom i dlaczego go zajmuje. Siadywali na kanapie, opierali się o siebie plecami, jedząc pokrojone jabłka słuchali Simona i Garfunkela.
– Kiedyś powiedziałaś starym, że jedziesz do Ewki na wieś, a prysnęłaś do Mikołajek z tym Jackiem z IV D. Myślałem, że się wtedy zabiję, z młodością nie ma żartów. Dobrze, że musiałem już wyjeżdżać na kurs przygotowawczy…
– Żadnego wspominania. Proszę, nie będziemy sobie opowiadali, co robiliśmy w życiu. Nic nas nie interesują rodziny, rozwody, stresy, praca, to są wszystko zakończone sprawy. Ale masz rację, z młodością nie ma żartów, młodość i teraz potrafi dręczyć, mnie dręczy.
My life seems unreal
My crime an illusion
A scene badly written
In which I must play…
– śpiewali właśnie Simon i Garfunkel.
– Ja czuję się już bardzo stary. Nawet jest mi z tym dobrze, ale czasem, zwłaszcza kiedy zobaczę siebie w lustrze, burzy się we mnie, wybucha jakiś bunt, tłukłbym pięściami, miotał się, wył… Oczywiście potrafię to opanować.
– Ba… Nikt nas nigdy nie przygotowywał do starości. Nasza kultura wręcz uznawała ją za coś wstydliwego, jeszcze gorszego od inwalidztwa. Epoka lata miłości, wszyscy musieli być młodzi… Pamiętam stare baby postrojone w krótkie sukienki, starych facetów z kolczykami i siwymi kudłami w ogonek. Teraz to się odbija na nas, wyłazi bokiem, jak każda doktryna. Mieliśmy się buntować, nonkonformizm to nasza najważniejsza cnota. No i się buntujemy, nawet przeciw prawom natury. Dobrze, że niedługo umrzemy, bo praw tego dzisiejszego świata też byśmy nie mogli zaakceptować i tłuklibyśmy głowami o wszystkie mury. On nas też nie toleruje, zostaliśmy już prawie sami…
– Jesteś moim ostatnim człowiekiem.
– Ty moim też – odpowiedziała.
Przychodziła wiele razy, ale nigdy nie powiedziała skąd, gdzie i z kim mieszka. Uszanował to, nie pytał, nie był natrętny. Przynosiła dobre, świeże warzywa, jakby ze swojego ogródka, niekiedy przyrządzała coś w kuchni i namawiała, żeby jadł, ale przede wszystkim słuchali muzyki i rozmawiali.
– Zastanawiałam się nad wzajemnym związkiem czasu i cielesności – mówiła na przykład. – Seks, z którego obyczajowe rewolucje robiły bożka i kulturowego demona, jest pojęciem względnym. Widziany oczami starego człowieka śmieszy i staje się nieludzki, wygląda jak dopełnianie jakiegoś idiotycznego rytuału. Wynika z tego, że czas zabija cielesność, a starość jest wstępnym etapem duchowej formy egzystencji. Śmierć nic nie znaczy, pamiętaj!
Dobre samopoczucie powoli go opuszczało. Wracały nagłe, choć krótkie i niezbyt dokuczliwe ataki bólu, okresy słabości, duszność i zawroty głowy. Czekając któregoś wieczoru na Łucję, pomyślał sobie, że póki co powinien jeszcze zobaczyć dom, a przynajmniej resztki, które z niego zostały. Od tej chwili nie dawało mu to spokoju.
Osiedle leżało niedaleko, zaledwie siedem kilometrów drogi przez miasto, ale dotarcie tam teraz nie było proste. Lokalne serwisy pokazywały ulice przegrodzone betonowymi zaporami, ostrzegały przed narażaniem życia w grożących zawaleniem blokach, mówiły o budynku przy ulicy Burskiego, który rozpadł się zaledwie w dwa tygodnie po opuszczeniu przez mieszkańców.
W dzień wyprawy obudził się bardzo wcześnie, zrobił sobie zastrzyk, a po odleżeniu obowiązkowej godziny zjadł bułkę i plaster sera oraz wziął podwójną porcję witamin. Zabrał też rzeźbioną laskę Cmona, która wisiała w przedpokoju.
Autobusy dojeżdżały tylko do osiedla Nagórki, jak za dawnych czasów, kiedy kończyło się tu miasto, a dalej były już tylko pola. Wysiadł jako ostatni z kilku zaledwie pasażerów i skręcił w ulicę stromo wznoszącą się do góry. Nagórki zostały wysiedlone kilka lat temu, ale dopiero teraz, jako jedno z niewielu osiedli w regionie, objął je specjalny program Unii Europejskiej dla likwidowania zagrożeń budowlanych i przystosowywania terenów do nowej zabudowy. Teren na zachodniej stronie wzgórza, tam gdzie była kiedyś monstrualnej wielkości szkoła podstawowa i kilka wieżowców, już splantowano. Nie pozostał żaden ślad, wykopy po fundamentach wypełniono ziemią, na całym obszarze wytyczono nowe działki, które ciągnęły się aż do kościoła, nieczynnego, stojącego na pustym polu, ale już z wysokim słupem, na którym kolorowo mrugało Oko Wieczności – znak Uniwersalistów. Natomiast dalsza część osiedla przedstawiała się jako jeden wielki plac rozbiórki.
Irek szedł przed siebie i ledwo rozpoznawał znajome kiedyś miejsca. „Tu był sklep «Hermes», tu przychodnia, tam mieszkał Przemek Wesołowski, tu ten znany prezenter radiowy…”- przypominał sobie w myślach. Nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo że formalnie obowiązywał surowy zakaz wstępu.
Rozbiórka prowadzona była planowo, metodycznie. Najpierw wypalano dach budynku, buchał płomień i walił w niebo słup czarnego dymu. Potem robotnicy od najwyższego piętra zaczynali rozmontowywanie betonowych płyt. Zewsząd dochodził łoskot mechanicznych młotów, za pomocą laserowych pił przecinano zbrojenia. Później dźwig, pomalowany na pomarańczowo i migający ostrzegawczymi światłami, zdejmował płytę i umieszczał ją na platformie specjalnej ciężarówki. Te wielkie, bezgłośnie poruszające się potwory, zabierające po dziesięć płyt jednocześnie, sunęły jeden za drugim prowizorycznie wybudowaną drogą, prowadzącą nad skarpą aż do wzniesionej przez Holendrów przetwórni za jeziorem Skanda. Tam z kolei potężne młyny mełły beton na proszek, służący potem jako materiał do budowy autostrady wschodniej. Odjeżdżały w dal ramy ludzkich losów, miejsca wzruszeń i lęków, strzępy tapet – opakowań codzienności, okienne otwory, przez które tyle oczu dziesiątki lat patrzyły na wiosenne niebo albo padający śnieg.
Gdzie indziej demontowano fundamenty, odpowiednimi maszynami wyrywano z ziemi rury kanalizacyjne, gazowe, kable telefoniczne, elektryczne i telewizyjne, przeprowadzano też natychmiastową dezynfekcję pustych już wykopów poprzez pompowanie do nich cuchnącego chemicznie płynu z czerwonych cystern.
O wiele trudniejsza była rozbiórka domów wyraźnie grożących zawaleniem. Taki wieżowiec Irek zobaczył przy dawnej pętli autobusowej, obok ciastkarni. Jeden z jego szczytów stał prosto, drugi jakby słaniał się na nogach, wykręcał i jednocześnie pochylał do przodu. Część betonowych płyt oderwała się i leżała bezładnie po obu stronach budynku, inne ledwo wisiały na stalowych drutach, dach był przełamany, od jego linii aż do siódmego piętra ział potworny rozstęp ścian, budynek wyglądał jak rozdarta do połowy
kartka papieru. Tu ludzie musieli pracować z platform na długich wysięgnikach, dokonując cudów zręczności, żeby poszczególne fragmenty odcinać, a potem podwieszać pod ramię dźwigu.
Słońce przypiekało coraz mocniej, niebo zmętniało od upału jak prześwietlona klisza. Szedł jednak dalej i z leżących wszędzie, w pryzmach i pojedynczo, betonowych złomów, gruzowiska dwudziestego wieku, odczytywał czasem ledwie już widoczne, namalowane wyblakłą farbą duchowe przesłania końca minionego stulecia: „Kto ma spray, ten ma władzę”; „Spray jak czay w to mi gray”; „Lubię grzebać w dupie – Tomcio Paluch”.
Czekała go jeszcze wędrówka do dawnego osiedla, na sąsiednie wzgórze, spadającą w dół, a potem pnącą się wysoko ulicą Krasickiego. Tu było już gorąco jak na patelni. Nie dał za wygraną, szedł, omijając ustawione w poprzek ulicy betonowe poręcze.
Kompleksy budynków opleciono policyjnymi taśmami, jak wszędzie ustawiono tablice ostrzegawcze. Jego dom nie miał już okien ani drzwi, stał ażurowy, jakby złożony z klocków. To śmieszne, wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy co tydzień przybiegali tu z Mirką i klęli z niecierpliwości, czekając końca ślimaczącej się budowy i kluczy do własnego kąta.
Obok Irka stanął facet z drugiej klatki, którego znał z widzenia ze trzydzieści lat.
– O, teraz to im szybko idzie – zauważył, zadzierając głowę. – Mają taką maszynę, tłoczą do mieszkania rozżarzone powietrze, wszystko popieleje w dziesięć minut i spokój. Podjeżdża wielki zbiornik, wsysa popiół jak odkurzacz i już, beton czysty, można rozbierać.
Ciężko przeżył wyprawę do domu, choć pozornie niczym się nie przejął. Po powrocie spał kilka godzin, bolała go później głowa, zaczęły się nudności i kłucia kręgosłupa. Na dodatek tego wieczoru nie przyszła Łucja.
Nie przyszła też i następnego, i jeszcze następnego. Niepokoił się, szukał jej przez kilka dni. Chodził po mieście, wystawał przed sklepem, gdzie się spotkali. Szukałby pewnie dalej, ale zupełnie stracił siły. Czuł, że Proxeol z trudem powstrzymuje ból, nie może jednak powstrzymać coraz większej słabości i fal wysokiej gorączki. Organizm odmawiał też przyjmowania pokarmów, tolerował tylko najlżejsze rzeczy, resztę zwracał. Przestraszył się nie na żarty dopiero wtedy, gdy po takim wymiotnym odruchu spostrzegł kilka ciemnych kropel krwi.
W pierwszej chwili rozpaczliwie chciał wracać do Wszechwłogi. Ze strachem, wiele razy biorąc do ręki modem i odkładając go z powrotem, wszedł na terminal Oddziału O-L. Na szczęście ukazała się Majami. Po ucieczce Wszechwłoga podobno wpadł w szał, Bogu ducha winnego Babilona, który nie był jeszcze zakwalifikowany, wysłał do zakładu psychiatrycznego i kazał zgłosić zaginięcie Irka na policję. Tam jednak powiedziano, że Ireneusz Słupecki na pewno nie żyje, i przedstawiono szpitalną dokumentację, wytykając przy tym bałagan na oddziale.
– Bądź dzielny- powiedziała. – Twoja córka ciągle tu wchodzi, co robić?
– Niech pani poinformuje, że… zgodnie z dokumentacją…
– Bądź sobą.
Przez tydzień nie wstawał z łóżka. Brał już podwójne zastrzyki, co utrzymywało go w stanie lekkiego oszołomienia i pobudzenia. Nie jadł, nie spał, zmuszał się tylko do picia mleka, które parę razy zwrócił, zabarwione na różowo.
Powoli dojrzewała w nim decyzja, postanowił nie zwlekać.
W sobotę rano ubrał się i wyszedł. Zostawił na stole modem Cmona, starannie zamknął drzwi, chipowe karty zniszczył i wyrzucił do kosza.
W spożywczym supermarkecie dla kobiet sieci FADRA kupił puszkę piwa „Napój cienisty” z podobizną Leśmiana, otoczoną wieńcem z chmielowych szyszek, wsadził ją do kieszeni i pojechał na dworzec autobusowy.
Czekał długo, ale w końcu złapał odpowiedni kurs. Autobus bezszelestnie sunął starą szosą warszawską, pustą w południe, nieuczęszczaną, służącą dziś tylko mieszkańcom okolicznych wsi. Za Stawigudą skręcił w piękną, leśną drogę do Plusk i tam Irek wysiadł na samotnym przystanku. Z chłodnego wnętrza prosto w słoneczny żar, przepojony żywicą, wonią rozgrzanego igliwia.
Ścieżką prowadzącą w dół zszedł ku jezioru. Jak za dawnych czasów było migotliwe i srebrne, broniło się przed upałem ledwie zauważalną mgiełką.
Usiadł pod drzewem i pił piwo. Izotermiczna puszka doskonale trzymała chłód, który drobnymi bąbelkami drapał w podniebienie, a potem rozchodził się po brzuchu, łagodząc na chwilę gorączkę i kiełkujący gdzieś głęboko ból. Nie rozmyślał, patrzył na grę słońca w koronach sosen.
– Leśniczówka Ustrych… – powtarzał.
Nagle zorientował się, że nie jest sam. Niedaleko, za większą kępą traw leżała przytulona para młodych ludzi. Kochali się przedtem albo spali w cieniu, teraz zaczęli rozmawiać.
– Nie chce mi się nawet myśleć o końcu urlopu – mówił chłopak. – Jak mogę wrócić do normalnego życia, kiedy nie umiem normalnie żyć? Mam dość serwerów, rzygam informacjami, ten cały natłok mnie ogłupia, robi ze mnie nakręconą maszynkę. Chciałbym tak cały czas leżeć z tobą albo być w lesie, albo móc nie wiedzieć, co będę robił za miesiąc o piętnastej trzydzieści. Pożyć z dnia na dzień, zjeść coś, czego nie ma w diecie, nie być dostępnym przez sieć o każdej porze…
– Jutro wyrzucimy modemy – rozległ się głos dziewczyny. – Decydujemy się, nie będziemy w kółko tylko o tym gadać. Od września nie idę do pracy, chcę naprawdę żyć i naprawdę się cieszyć! A teraz – do wody! Precz ze zgniłym światem!
Podnieśli się, chwycili za ręce. Byli całkowicie nadzy, zupełnie pozbawieni włosów. Wbiegli do jeziora jak do ożywczego źródła, skacząc i szalejąc tak, że w wodnych bryzgach na chwilę ukazała się tęcza.
Irek również powstał i ruszył dalej brzegiem. Szedł, chłonąc błotną wilgoć, przecinając fale woni rozgrzanego słońcem sitowia. W miejscu, gdzie otwierała się niewielka zatoczka, zobaczył rybaka z wędką, siwowłosego mężczyznę, siedzącego na pomoście zbitym z kilku desek. Zapytał o leśniczówkę Ustrych.
Rybak odwrócił głowę, wskazał na wylot leśnej przesieki, której koniec zamazywał się w dali.
– Dobrze, że pan pyta. Tędy! Trzeba tylko iść po słonecznej stronie, wtedy na pewno pan trafi.