37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Ból zginął. Przypominało o nim tylko lekkie odrętwienie w okolicach kości krzyżowej i mostka.

Powstrzymując strach, nie rozważając także żadnych „za” ani „przeciw”, zdecydowanym ruchem przerzucił nogi przez krawędź materaca. Po chwili już siedział na łóżku. Wewnątrz nic się nie działo, trochę mu się tylko zakołowało w głowie.

Nie namyślając się wiele, sprężył siły i wstał. Zgarnął zielony szlafrok z wieszaka, a potem wyszedł. Każdy krok dawał coraz większą pewność, serce łomotało z wrażenia, ale na wszelki wypadek pozostawał cały czas blisko dającej poczucie bezpieczeństwa ściany.

Po korytarzu snuli się bez celu chorzy tacy sami jak on – kilka kobiet rozmawiających półgłosem o zabiegach

i cierpieniach, przygaszeni mężczyźni z rękami założonymi do tyłu, których odbicia w połyskujących kafelkach przypominały karykatury z krzywych zwierciadeł. Muzyka brzmiała leniwie, wyrażając niegłośnym pluskiem, do którego zdążył już przywyknąć, zwolniony rytm życia popołudniowej pory. Klimatyzacja nie była w stanie zneutralizować szpitalnych zapachów. Mijały dziesięciolecia, cywilizacja wkraczała w coraz to nowe fazy, a tu panował zawsze ten sam ciężki mikroklimat, złożony z woni środków antyseptycznych, odgrzewanego jedzenia i przepoconych skarpet.

Dotarł do szklanych drzwi przy końcu korytarza. Przekroczywszy zaporę chłodnego powietrza, tłoczonego od posadzki, znalazł się na zalanym słonecznym żarem tarasie. Nie było tu żywego ducha, ale jemu nie przeszkadzał ani upał, ani samotność. Oparty łokciami o balustradę, mógł z daleka patrzeć na miasto.

Martwa przestrzeń drżała w potokach gorąca. Niebo od paru tygodni traciło wiosenną barwę, trwało nieruchomo, jakby przysypane szarym proszkiem. Nic nie zakłócało widoku z piątego piętra. Za gąszczem karłowatych sosenek, wśród których wzniesiono gmachy Szpitala Nieustającej Pomocy, biegła od dawna nieużywana stara szosa do Ostródy. Właśnie trenował tam rowerzysta w czerwonym kasku; stawał dęba na tylnym kole, urządzał ostre slalomy między uskokami i pęknięciami asfaltu.

Dalej spomiędzy gęstwiny zakurzonych drzew prześwitywały zarysy stłoczonych byle jak domków dawnego podmiejskiego osiedla. Kiedyś była to oaza bogatych ginekologów, obrotnych dyrektorów i pułkowników, adwokatów i właścicieli straganów, oddających swoje najlepsze lata morderczej sprawie wykończenia rodzinnego pudełka z garażem i gazowym piecem w piwnicy. Później, po przełomie, wśród mieszkańców pojawili się średnio zamożni przedsiębiorcy, na zgrzebnych tynkach – barankach wyrosły amerykańskie sidingi, a na pustych jeszcze parcelach postmodernistyczne konstrukcje z wieżyczkami, wywiniętymi daszkami, kopułkami ze szkła. Nawet i teraz, pomimo inwazji grzybów i liszajów oraz zapadłych już gdzieniegdzie fundamentów, jest to niedostępna kraina marzeń, szczególnie dla tych, którzy muszą opuszczać blokowiska.

Nad pustą linią kolejową, zamarłym wiaduktem, nad kępami zieleni między domkami wypiętrzały się niezliczone estakady autostrady zachodniej. Podobne do dziesiątek ustawionych rzędem kaczych łap, wiodły od środka miasta, od czerwieniejących na horyzoncie wież zamku i katedry; malejąc, znikały po przeciwległej stronie, poniżej słońca stojącego nad siną linią lasów. To był jedyny element niepokoju w zastygłym ze spiekoty krajobrazie. Kawalkady wydłużonych od szybkości aut gnały we wszystkie strony jak psy wyciągnięte w gonitwie, prężąc grzbiety srebrzyste, ciemnofioletowe, rude. Wydawany przez nie syk to rósł, to opadał; przypominał nigdy nie zamierający grzmot. Trzeba się było do niego przyzwyczaić, jak do muzyki na szpitalnych korytarzach.

Jedna z kilku odnóg autostrady spływała ślimakiem w dół i ginęła za drzewami, dochodząc do zlokalizowanego tam III Rejonu Socjalnego. Przez świerkowe gałęzie przebijała jaskrawa biel kontenerów mieszkalnych, których półtora tysiąca ustawiono na terenie dawnego lotniska.

Nareszcie mógł jako tako pozbierać myśli.

Mimo ataków bólu, kilkukrotnych omdleń, pamiętał wszystko doskonale. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat, był samotny, ale samotnością otwartą i pogodną.

Żył zupełnie normalnie. Już od dawna, od śmierci żony, nie zaszło w jego życiu nic szczególnego.

Jesienią i zimą rzadko wychodził z mieszkania. Sypiał długo, z przyjemnością podobno zupełnie niewłaściwą dla wieku, potem parzył kawę, oglądał newsy, czytał dzienniki. Wieczorami zamawiał do domowego terminalu dokumentalne filmy z różnych okresów i różnych krajów i do późna w nocy, bawiąc się zatrzymywaniem oraz transfokowaniem obrazów, podróżował przez epoki. Był wytrwałym tropicielem nieistotnych szczegółów. Uważał, że to właśnie one, ich miliony, występujące po sobie i obok siebie, a nie pojedyncze wydarzenia znane wszystkim, opisywane przez uczonych i publicystów, wyrażają właściwy sens przemijania. W całej nieskończoności czasu nie ma przecież niczego ważniejszego od źdźbła trawy zakołysanego wieczornym wiatrem, od ukradkiem rzuconego spojrzenia, od słów wypowiedzianych bez namysłu.

Swoje odkrycia utrwalał i kolekcjonował. Przechowywał kilka płyt z zapisami, przeglądał je nieustannie, dziesiątki razy badał od nowa. Plamka światła w oku Hitlera na barwnym filmie nakręconym przez Ewę Braun podczas sjesty w rezydencji Berchtesgaden, kobieta spokojnie krojąca pomidory, którą wykrył za firanką okna madryckiej kamienicy, gdy w dole gwizdały kule i pękały granaty, rozwiązane sznurowadło Edwarda VIII, wstępującego na trap oceanicznego liniowca – możliwość docierania do takiego poziomu intymności podniecała go, była grą w Boskie spojrzenie, symulacją sprawowania władzy nad wiecznością. Latem natomiast pragnął jak najwięcej powietrza, towarzystwa i rozmów. Odwiedzał Waldka i Gośkę, Roberta, Gugę. Dopóki jeszcze mogli prowadzić, wyjeżdżali do Plusk albo nad Maróż do Swaderek, wdychali zapach lasu, popijali piwo pod parasolami, patrząc w migotliwe dale jeziora. Niestety, dla nich wszystkich los był mniej łaskawy niż dla niego.

Później lipce i sierpnie spędzał na własnym balkonie, drzemiąc w cieniu pnącego groszku i nemezji, słuchając muzyki, którą wybierał wieczorem i programował na cały następny dzień. Przygotowywał sobie także jedzenie, robił kilkudniowe zapasy, choć zauważył, że ciało zaczyna stawiać coraz mniejsze wymagania, gaśnie rozkosz smaku, a łaknienie można opędzić byle czym.

Nigdy nie chorował, nie przeżył żadnych tego rodzaju doświadczeń. Kiedy przed paroma laty zdarzyło mu się lekko przeziębić, nie umiał nawet skorzystać z badania lekarskiego za pośrednictwem modemu.

Mądra samotność nakazywała być blisko ludzi. Dawał się zapraszać na chwilę, częstować w kuchni kawałkiem sernika, ze zrozumieniem wysłuchiwał politycznych racji albo opowieści o tym, jak się powodzi synom i córkom. Młodsi sąsiedzi zostawiali u niego dzieci, czasem wychodził przed blok i rozmawiał z każdym, kto miał ochotę przystanąć trochę dłużej.

Płomyk choroby zaczął się tlić pół roku temu. Początkowo był to tylko niepokój, narastające nagle złe przeczucia, niweczące wszelkie plany, odsuwające na bok pogodne wyobrażenia o przyszłości. Zainteresowały go wtedy wróżby. Nie jakiś tam okultyzm, tarot, nowa metafizyka, ale zwyczajne, dziecinne wyliczanki. Ze wstydem i biciem serca odmierzał krokami odległość do krawężnika czy najbliższego słupa i mamrotał na przemian: „Wszystko w porządku”, „Będzie kiepsko”, „Wszystko w porządku”, „Będzie kiepsko”, albo dochodząc do ulicznych świateł, mówił sobie: „Jeżeli zdążę przejść przy zielonym, to…” Wyniki raz pocieszały, innym

razem napawały lękiem. Potem pojawił się ucisk w dolnej części kręgosłupa, przypadłość mało uciążliwa, bezbolesna, a więc łatwa do akceptacji, zupełnie zanikająca przy pewnym sposobie ułożenia nóg.

Wtedy właśnie mieszkańcy domu otrzymali jednobrzmiące pisma, których spodziewali się od dawna. Na swoim ekranie, w czerwonym tekście sygnowanym jako MI (Most Important) i opatrzonym rysunkiem zaaferowanego ludzika łapiącego się za głowę, przeczytał:

Po trzech kontrolach stanu technicznego Twojego budynku, przeprowadzonych kolejno w grudniu ub.r., lutym i kwietniu br., stwierdziliśmy groźbę katastrofy budowlanej i zagrożenie Twojego bezpieczeństwa. W związku z tym przyznaliśmy Ci apartament przy projektowanej Alei 21 nr 14/645. Do czasu wybudowania tego lokalu oddajemy Ci w użytkowanie lokal zastępczy – VIII Rejon Socjalny, domek przenośny 2842C. Termin zasiedlenia – do 10 sierpnia br. Warunki finansowe zostaną ustalone po zasiedleniu…

Dalej następowały kody dostępu do informacji kontrolnych, podstaw prawnych itd. „To pewnie gdzieś koło Kaplityn, tam teraz przenoszą”, zauważył tylko beznamiętnie i cała sprawa przestała go obchodzić.

Natomiast ucisk kręgosłupa coraz częściej zastępowało rwanie i kłucie, jakby temu czemuś obcemu, co najwyraźniej osadziło się gdzieś na dnie ciała, wyrastały żądła. Jedynie przy pierwszym ataku pomogły tabletki, które dała mu gruba pani Rafalska z dołu. Później, skurczony na wersalce, musiał coraz dłużej czekać z zagryzionymi wargami, aż dolegliwość minie.

Którejś nocy zerwał się przerażony i mokry od gorącego potu – ból pożerał już wszystko, nie pozwalał spać, myśleć, robić czegokolwiek.

Został bezbronnym zakładnikiem bólu. Przeżył tak trzy tygodnie, nie odróżniając dnia od nocy, w nadziei cudu uciekając z sypialni do dużego pokoju i z powrotem, łykając masę środków nasennych, które sprawiły tylko, że leżał jak stara kłoda, pod którą rozpalają ogień. Skapitulował. Nic nikomu nie mówiąc, wezwał pogotowie.

– Ale z ciebie karteczka, nie mężczyzna – powiedział ogromny pielęgniarz i na rękach, jak dziecko, zniósł go z czwartego piętra. Drugi zatrzasnął drzwi mieszkania. W ciszy klatki schodowej pożegnał go metaliczny odgłos, znajomy od ponad pół wieku.

Przed gabinetami lekarskimi zastał tylko jedną pacjentkę. Nie mogła usiedzieć spokojnie na białej ławeczce. Przytupywała, plaskając kapciami o posadzkę, a jej chude ręce gięły się w tanecznych ruchach. Głowa trzęsła się i kręciła, jakby owładnięta transem, tak że krótki, siwy jeżyk przypominał z daleka srebrzystą aureolę. Żując gumę, śpiewała. Po cichym hallu roznosiły się świsty naśladujące gitarę, strzelanie palcami i cmokanie – niby uderzenia bębnów.

– Przepraszam, czy tu przyjmuje doktor Tubiełło? – zapytał.

– Dokładnie – wymlaskała. – A czy już przyszedł? – Dokładnie.

– Więcej nikogo nie ma? – rozejrzał się. – Dokładnie.

– Pani też do niego?

– Pani?… Może „waćpani”? – wybuchła śmiechem pogardliwie ostrym i nosowodychawicznym. Pierwszy raz zaśmiała się tak Janis Joplin na koniec utworu Mercedes Benz, potem powtarzały to samo niektóre inne gwiazdy, a następnie kilka pokoleń dam chcących uchodzić za osoby nietandetne, acz zachowujące przymioty naturalnej spontaniczności.

Wzruszył ramionami i zajął się studiowaniem tabliczek przy drzwiach poszczególnych gabinetów. Kryspina Greile, Justyn Sztuk – Pocierała, Roger Ro Rogalla – brzmiały umieszczone tam nazwiska. Były także inne, bardziej swojsko brzmiące; zawadiackie: Szurka Pierekocił, jak dusza rozlewna słowiańska: Cudko Nowaczko, oraz jedno z rozmysłem wyrafinowane: dr Kontrapost Thui Sarathakos.

– Ty! – dobiegło go zza pleców- Pamiętasz ten numer Offspringsów?

Towarzyszka wystrzeliła z ławki jak torpeda, tupnęła kilka razy i potrząsając kolczykami, które ledwo trzymały się w zwiotczałej skórze uszu, nosa, warg, wydała z siebie długi, modulowany jęk, zakończony dudniącym burkotem. Rozchełstany szlafrok odsłonił pofałdowane, wpółzatarte tatuaże pod szyją: orchidee, motyle, pucołowatą twarz Buddy.

– Nie znoszę tej mody na ciągłe zmienianie nazwisk – irytował się, przerywając niegrzecznie. – Nie można wymówić, takie rzeczy wymyślają. Trudno dojść, kto jest kto, nawet czy kobieta, czy mężczyzna. Żeby choć raz na jakiś dłuższy czas, ale ludzie to robią parę razy do roku. W ogóle, wszędzie, na każdym kroku ta idiotyczna maniera nieustannego zmieniania! Słyszałem, że to bardzo drogo kosztuje. Niektórzy cały majątek oddadzą, żeby się tylko popisywać.

– Faaacet! – zachichotała jeszcze raz, obrzucając wzrokiem całą jego mizerną powierzchowność. – A po co komu nazwisko, jeżeli każdy ma adres modemu? Nazwiskami

też się można bawić, jak wszystkim, i jest ekstra! – Wykonała nowe taneczne pas.

Kiedy otworzyły się jedne z wielu drzwi i pielęgniarka poprosiła go wreszcie do doktora Tubiełły, usłyszał za sobą śmiech:

– Leć, facet! Jesteś wylepisty na piękny pokój. Wylepisty!

Doktor Sabin Tubiełło oczekiwał na środku przyciemnionego, chłodnego gabinetu, bawiąc się niebieską kulką, którą przerzucał z dłoni do dłoni. Grzecznie przeprosił za zwłokę, dodając tonem usprawiedliwienia:

– Musiałem wziąć dzisiaj dodatkowy dyżur, zatem trzeba było wołać wizażysty. Mam szacunek dla swoich chorych, nie mogę wyglądać stresujące.

Rzeczywiście, jego młoda jeszcze twarz była jak brzoskwinia w południe, końce skośnych brwi zataczały regularne łuczki, a delikatne pokrycie powiek i policzków grało symfonię różowości.

– Pan Ireneusz Słupecki. Wdowiec. Emeryt. Urodzony 1956. Płeć… No, bez przesady – łypnął okiem ze zrozumieniem. – Czy był pan leczony na AIDS? Czy miał pan złamania otwarte albo zamknięte? Czy przechodził pan choroby zakaźne? pytał rutynowo, mimo że wszystkie dane przesuwały się na monitorze wiszącym nad biurkiem.- Kim pan był, panie Ireneuszu, przed emeryturą?

– Nikim. Kasjerem. Dzieciństwo dobrze pamiętam, ale z tamtych czasów już nic.

– Bardzo się cieszę, że pan jest taki kontaktowny, mamy duży temat do rozmowy, chyba się pan domyśla?

Słowo „pan” Tubiełło wypowiadał jak rzadko kto w tych czasach, zupełnie naturalnie, bez ironicznego wymuszenia. Irek powoli zaczynał przystosowywać się do krępującej atmosfery, skłonny był nawet obdarzyć zaufaniem tego przybranego w nieskazitelną biel człowieka z innego wymiaru.

Doktor objął go ramieniem, podprowadził do kozetki, ułożył najpierw na brzuchu, potem na plecach. Czytniki tym razem były większe, ich przyleganie i gładkie ocieranie się o skórę sprawiało przyjemność. Aparatura szumiała uspokajająco, wyświetlając kolumny różnobarwnych znaków, na co Tubiełło reagował nerwowymi skokami ręki po piętrowej klawiaturze, przypominającej organowe manuały. Trwało to dobre dwa kwadranse, po czym Irek mógł zapiąć piżamę i z wysiłkiem usiąść.

Niebieska kulka była w istocie miniaturową, sprężystą piłeczką. Tubiełło nieustannie ugniatał ją, odbijał, toczył po blacie biurka i zręcznie chwytał w locie, gdy spadała.