37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

– Panie Ireneuszu, chcę panu powiedzieć, na co pan cierpi… Nowoczesna medycyna nakazuje wszystko dokładnie wyjaśnić choremu, nie wolno kłamać ani przeinaczać, chory musi najpierw zaakceptować swoją chorobę, a potem ją pokochać.

– Nie jestem głupi ani zdziecinniały – machnął ręką z rezygnacją. Przywykł już, że każda nowa wiadomość mogła być tylko złą wiadomością.

Ze szczeliny powielarki wysunęły się arkusze z dużymi, jaskrawymi obrazami wewnętrznych narządów. Doktor wziął pierwszy z brzegu.

– No, niech pan raczy spojrzeć, oto dolna część pańskiego kręgosłupa. Kręgi, jeden na drugim, niczym wieża Ba

bel, proszę wybaczyć metaforę. Natomiast o n wygląda albo niewinnie, albo ohydnie, zależy, kto i z której strony patrzy. O, tutaj – zastukał wypielęgnowanym paznokciem w śliską folię – te różowe kalafiorki, które wciskają się we wszystkie szczeliny, pączkują, obrastają kostki, mięśnie, to właśnie on. Trudno na razie powiedzieć, enchondromatosis czy osteosarcoma parostale, ale tu, bliżej miękkich narządów, też widać jakieś gruczolaki, o, proszę bardzo, zanikające szypuły. Przebarwmy chore miejsca/powiedzmy, na zielono i zobaczmy,

ile tego jest.

Doktor wydał ustną komendę w stronę urządzenia. Ekran zamrugał, zagrał krótkim sygnałem i prawie w całości pokrył się szmaragdowymi odcieniami. Tubiełło niczego nie komentował, zrobił tylko minę szalonego badacza, przerażonego wynikiem eksperymentu.

– Weźmy teraz płucka. – Sięgnął po następny arkusz.

– Palił pan?

– Kiedyś dawno tak. Wszyscy palili.

– Papierochy? Marysionkę tyż? Sklify, skuny? – komicznie zmarszczył uformowane przez wizażystę brwi, chcąc najwyraźniej zjednać pacjenta filuternym poczuciem humoru.

– Panie… U nas w Polsce to nie były jeszcze te czasy. Może dziesięć, piętnaście lat później…

– No tak, pan niewątpliwie lepiej wie, panie Ireneuszu. Mnie, niestety, nic już nie mówi ta czy inna martwa dekada. Wróćmy do płucek… Tak zwane okrągłe cienie występują u pana w miąższu i wewnątrz oskrzeli, o, tu, tu… te plamy. Normalne, tu się umiejscawiają przerzuty mięsaków tkanek miękkich i kościopochodnych. Zwyczajna hydraulika, prawa jak w kanalizacji czy wodociągach. Chyba nie ma mi pan za

złe pewnej obrazowości? Nowotwory szerzą się drogą krwionośną. Krew żylna, pędząc pod ciśnieniem, zagarnia po drodze wszelkie brudy z narządów, oczywiście również odszczepy rakowej tkanki, spływa do prawego przedsionka, a następnie do płucnych naczyń włosowatych. Następuje osadzanie tego paskudztwa, rozplen i wzrost, no i coraz wyraźniejsze objawy, jak te, które pan obecnie odczuwa. Oblewa się pan potem, ma duszności, męczy się, słabnie. Widzi pan, natura nie kłamie, nawet jej najmniejsze elementy zawsze genialnie do siebie pasują!

Tubiełło porzucił intymny ton rozmowy i nieoczekiwanie przeszedł do wykładu. Gestykulował przy tym, wymawiał z naciskiem fachowe pojęcia, a później już wszystkie rzeczowniki, czasownikom zaś aktorskim sposobem nadawał emocjonalny wydźwięk.

– Zainteresujmy się teraz, dajmy na to, pańskim jelitem grubym – ciągnął dalej jak deklamator, stojąc nad Irkiem z kolejną planszą w ręce. – Niech pan popatrzy, jego wnętrze przypomina zawalony schron. Wybaczy mi pan te porównania? Wielka pasja potrzebuje wielkiej ekspresji, rozumie pan, prawda? A więc zmiany hamartomatyczne, polipy kosmkowe, brodawczaki. O drożności trudno tutaj w ogóle mówić. Wszystko zamyka się, zwiera, zarasta. Ponadto colitis ulcerosa, widoczne symptomy wrzodziejącego zapalenia, co grozi otwarciem i krwawieniem. Już pan ma kłopoty z wypróżnianiem i ołówkowy stolec, jest tak?

l nie czekając na odpowiedź, pośpieszył z konkluzją, wygłoszoną na stojąco przy niespodziewanym akompaniamencie jakiegoś samoczynnie włączającego się, kwilącego elektronicznego sygnału:

– Pański wewnętrzny świat, panie Ireneuszu, stoi] u progu apokalipsy!

Zapadło milczenie.

Na Irku cały ten wywód nie zrobił żadnego wrażenia. Obrazki z arkuszy przedstawiały jakieś obce mięso, na które mógł patrzeć pełen obrzydzenia albo obojętności, ale nie odniósłby nigdy do własnej osoby.

Poczuł też nagły ślinotok i nie potrafił go powstrzymać ani nerwową pracą przełyku, ani ukradkowym wycieraniem ust rękawem szlafroka. Tubiełło przyszedł mu z pomocą, podsuwając kilka płatków ligniny o silnym zapachu fiołków, miodu i mocnych ziół.

– Lubię ten zapach, tak ponoć pachniały perfumy „Lulu” – wyjaśnił skwapliwie. – Tak też musiała pachnieć przeszłość, którą znam z videoclipów. Pan jest dla mnie zmęczonym podróżnikiem stamtąd. Nawet nie pyta pan, co dalej, jak to wszystko leczyć.

– No właśnie, jak leczyć? – zapytał obojętnie, skoro] Tubiełło się tego dopominał.

– Dziwny z pana człowiek. Nic pan nie obchodzi siebie samego. Jakby było w panu dwóch ludzi i jeden przed drugim chował się za węgłem. Szkoda, że nie ma muzeum] ludzkich charakterów. Kiedyś takie założę, miałbym mnóstwo eksponatów. Proszę mi wybaczyć te dygresje… Otóż – • wrócił do zasadniczego tematu rozmowy – przede wszystkim: co leczyć? To, co kryje się w pańskiej klatce piersiowej! i jamie brzusznej, mogę porównać do zaciśniętego na amen,; olbrzymiego węzła. Nie wiadomo, za który koniec pociągnąć, którą pętlę wydłubać, czy się wtedy rozluźni, czy jeszcze mocniej zaciśnie.

– Przecież chyba są jakieś metody. Tyle o tym mówili w serwisach, coś też gdzieś tam czytałem – bąkał bez przekonania Irek, jakby chodziło o kogoś innego.

W tym momencie drzwi trzasnęły znienacka i do gabinetu wbiegł, podskakując, młody człowiek. Miał na sobie pomarańczową koszulę sięgającą kolan, która w półmroku natychmiast zmieniła barwę i zaświeciła mocnym amarantem, obcisłe, białe spodnie i sandały z rzemykami oplatającymi łydki. Twarz pokrywał biały makijaż, tak że wyglądała jak posypana mąką. Prawe oko zdobił gruby obrys czarnego trójkąta, na policzki i czoło rozchodziła się siatka delikatnych żyłek srebra.

– Praca, praca, praaaca! – zawołał śpiewnie, widząc doktora i Irka nad wynikami badań. – Zostajesz? – zapytał Tubiełłę.

Nie słuchając odpowiedzi, wskoczył do sąsiedniego pomieszczenia, otwierał szuflady, grzebał w nich, przewracał pudełka leżące na biurku.

– No, nareszcie mam, myślałem, że wpadła nie wiadomo gdzie! – obwieścił.

Trzymał w ręce pomadkę, którą natychmiast odkręcił i z pasją zaczął pokrywać usta.

– Petrolecyt plus parę witaminek wyjaśniał, przesuwając po wargach koniuszkiem języka. – Gęba mi spierzchła od tego upału, Jutta znowu powie, że mam zajady! Zostajesz?

– Dyżur na O-L odparł sucho Tubiełło. – Ja lecę, lecę, leeecę!… Dzisiaj rozgrywki! Z hałasem zamknął za sobą drzwi, potem jeszcze uchylił je na chwilę i wsadził głowę.

– Yooo!… – beknął na pożegnanie zmienionym, grubym głosem.

– Młodzi ludzie… – westchnął doktor. – Jest, niestety, tak, że zawsze przeplatają się dwie fale. Wy nie robiliście nic, sprawnie umieliście tylko kląć, biadolić, protestować, być niezadowolonymi i zdesperowanymi. My harowaliśmy potrójnie, za siebie, za was i za zupełnie już skretyniałych rodziców, tych śmiechu wartych kondomiarzy, squatersów o żałosnym poczuciu lekkości życia, co to albo latali z czarnymi flagami, albo poszukując wolności, znajdowali ją na przykład w wegetarianizmie czy w smarowaniu po murach. Wolę was, przynajmniej byliście w jakimś tam stopniu obliczalni. Ale kiedy oglądam ich zdjęcia sprzed czterdziestu lat, nie mogę opanować obrzydzenia. To wszystko były twarze z defektem genetycznym. Płaskie, szerokie, mongoloidalne, z wdrukowanym matołectwem. Potem sprawdziło się, pan słyszał, trzydzieści dwa procent zaburzeń psychicznych na całą populację. Powiem panu, że moi starzy też od dawna są w zakładzie. A my, moje pokolenie, rozpalaliśmy w sobie niebywałe pokłady energii. Wygrywaliśmy konkursy o stypendia, urządzaliśmy rankingi wyników, wielkim szpanem było nie miewać w ogóle wolnego czasu i nie rozstawać się z laptopem, póki jeszcze nie wprowadzono dzisiejszych modemów. Ach, wybaczy pan, ale czasem ronię łzę nad naszym heroizmem – podszedł do okna, za którym powietrze nabierało miedzianej barwy wczesnego wieczoru; wrażenie to potęgowały przyciemnione szyby. – Natomiast jacy są dzisiejsi młodzi, sam pan widział – stwierdził po minucie milczenia. – Daruje pan te wtręty, może powinienem coś zrobić ze sobą, zmienić, rzucić ten szpital, zostać publicystą, aktorem albo poetą? Wracając jednak do pana… Żeby to jeszcze były pojedyncze schorzenia! Można byłoby zastosować telomerazynę, kwas foliowy albo dokonać próby odbudowy zniszczonych komórek przez klonowanie i połączenie z niezapłodnionym krowim jajeczkiem… Rzeczywiście, są różne sposoby i gdyby pan był młodym człowiekiem, który ma od pierwszego tygodnia życia czytelne testy DNA i korekcje organizmu co pięć lat, nie byłoby problemu. Ta choroba zaczyna się od genomu komórkowego, wystarczy nadmierna jonizacja, złamanie chromosomalne, aneuploidia czy poliploidia chromosomów. Tam ją należy wykrywać, łańcuch łatać, naprawiać. My wszyscy jesteśmy dzisiaj jak otwarte książki. Niestety, tym się od was różnimy, że potrafimy czytać przyszłość naszych ciał, możemy uprzedzać zamiary przeznaczenia. A wy…wy chcecie, żebyśmy umieli niszczyć plony krwawego żniwa, które przez dziesięciolecia odkładały się w was bez udziału waszej świadomości. Pan, przykładowo, zupełnie jest już pozbawiony limfocytów. I co? Ach, przepraszam, przepraszam… – ujął głowę w dłonie i patrzył Irkowi prosto w oczy. – Zagalopowałem się, od czasu do czasu miewam wrażenie, że jestem postacią z antycznej tragedii!

– Ale przecież ta Murzynka dała mi lekarstwo. Ja, panie doktorze, po raz pierwszy od kilku miesięcy czuję się zupełnie nieźle. W nocy i rano myślałem, że to już nareszcie idzie koniec, ale teraz cieszę się, że jeszcze nie.

Tubiełło zakręcił się na miejscu.

– Wiem, wiem. Doktor Gudrun zaaplikowała panu DFR – B. Świństwo, sztuczne sterydy wymieszane z jakąś kataleptycznogenną chemią, która oszukuje układ nerwowy. Proszę wybaczyć, nie powinienem tego przy panu mówić, ale to do niczego dobrego nie prowadzi. Gudrun jest młoda, mało jeszcze widziała i wydaje się jej, że terapię można za

stąpić kilkudniowym widowiskiem. Pacjent, szczęśliwy z poprawy, będzie piać peany, a potem nagle padnie jak ta zwiędła koniczyna i wtedy ona tylko rozłoży bezradnie swoje hebanowe ramionka, bo co jej innego zostanie? Proszę wybaczyć tę odrobinę poezji… Cóż, prowadzi pana, jej sprawa. Niestety, przypomina to pompowanie przekłutego balonu; można dmuchać, owszem, nawet trochę się nadmie, ale… – nie skończył, westchnął beznadziejnie i odgiął głowę do tyłu, pozostając w tej pozycji dobrą minutę.

– Chciałbym się już położyć- powiedział Irek cicho, mając nadzieję, że doktor pozwoli mu wrócić do sali. Nie obchodziło go nic z tego, co przed chwilą o sobie usłyszał. Medyczne terminy, kwieciste interpretacje obrazów uszkodzonych narządów i dramatyczna niemoc doktora Tubiełły przepływały obok, trafiając w pustkę. Wyzwolony od bólu, pragnął najpiękniej wykorzystać tę krótką zapewne pauzę. Owinąć się kocem obleczonym świeżą poszwą o zapachu płynu dezynfekcyjnego, usypiać przy dźwiękach szpitalnej muzyki, w spokojnym szumie rozmów dobiegających z sąsiednich posłań, milknącym szuraniu czyichś kroków po korytarzu. Pomyślał sobie nie bez zdziwienia, że szpital tak prędko stał się jego światem, a niewygodne, poobtłukiwane łóżko na kółkach – małą ojczyzną.

– Zaraz, zaraz… – oponował Tubiełło. – Przyszedł pan przecież porozmawiać o przebiegu leczenia. Niech pan mi powie, czy myśli pan o przyszłości?

– O przyszłości? – Irek pierwszy raz uśmiechnął się papierowymi wargami. – Powiem panu, że gdy będzie pan miał dziewięćdziesiąt parę lat, pozostaną panu tylko dwie kategorie czasu – przeszłość i czas mityczny.

Tubiełło nie zrozumiał jednak dowcipu.

– Może będę miał, a może i nie będę miał – spojrzał niechętnie spod malowanych rzęs. – W każdym razie pańska przyszłość zależy tylko i wyłącznie od pana. Będzie ona wyglądać na przykład tak. Ma pan zaatakowany rdzeń kręgowy, to są guzy zewnątrzrdzeniowe, a pewnie też i wewnątrzrdzeniowe, rozpychające od środka segmenty kręgosłupa. Stwierdzimy jeszcze, czy gwiaździaki, czy skąpodrzewiaki. Ktoś układający kiedyś te terminy musiał mieć szczególny dar wyobraźni, proszę wybaczyć te dygresje… Stąd właśnie pański potworny ból. Współczuję – nieoczekiwanie położył rękę na dłoni Irka – ale nie jestem od użalania się nad losem. Operować ich już nie można, zneutralizować jak u młodszych chorych również nie. Pański organizm by tego nie wytrzymał, umarłby pan w męczarniach, po prostu wysychałyby panu po kolei wszystkie organa. Za kilka, może kilkanaście dni rozpocznie się ostatnia faza. Przede wszystkim doktor Gudrun nie uśmierzy już bólu. Nie pomoże ani DFR – B, ani też syntetyczne opiaty, które trzymamy w specjalnym bunkrze i po których nawet ten wieszak na fartuchy mógłby mieć wizje edeńskiego ogrodu. Znowu ta poezja, przepraszam…

– To powiedziawszy, niespodziewanie rzucił piłeczką nad głową Irka, w kąt gabinetu, tam gdzie rzeczywiście stał wieszak, i schwycił ją zręcznie, gdy się odbiła. – Jednym słowem

– ciągnął dalej – przeżyje pan piekło. Ponadto zaczną się coraz poważniejsze zaburzenia równowagi. Będzie pan padał, może łamał kończyny, które nigdy się nie zrosną. Będzie pan wymiotował żółcią, mając wrażenie, że za chwilę resztki żołądka wyrwą się panu przez gardło. Jednocześnie, co naprawdę nieuniknione, nastąpi proces niedowładu rąk i nóg, zakończony całkowitym paraliżem. Będzie temu towarzyszyć częściowa lub pełna utrata wzroku. Najgorsze, człowiek jest jakoś tak niefortunnie urządzony, że nie straci pan

przytomności. To może trwać nawet kilka miesięcy. Kilka miesięcy – ślepy, przykuty do łóżka, niepanujący nad fizjologią, skręcany straszliwym cierpieniem, stanowiącym jedyną treść ostatnich dni. Będzie pan klął swoje życie, może wył na całe piętro jakieś niewyobrażalne głupstwa. Będzie pan pamiętał tylko ból, wiedział, że jest z bólu i dla bólu, i że niczego nie ma poza bólem. Dopiero potem, pod sam koniec nastąpi śpiączka, pozorne zbawienie. Odejdzie pan, o niczym nie wiedząc, jak uległa ofiara, wyrzekająca się samej siebie, zdana jedynie na bezwzględność losu, co potrafi zniszczyć nawet godność człowieka, godność mężczyzny też.

Irek skurczył się na krześle i poruszając bezgłośnie ustami, wbijał wzrok w podłogę. Słoneczne cętki na chłodnej posadzce nabierały czerwonawego odcienia. Cóż można było powiedzieć po kanonadzie takich słów? Gdy minęła dłuższa chwila, uniósł jednak głowę i bąknął niepewnie:

– Chciałbym wiedzieć, do czego pan zmierza.

Tubiełło wstał, dyskretnie rozprostował kości i przysiadł na krawędzi biurka. Spojrzał z bliska na Irka, a ten dopiero teraz zauważył, że oczy doktora są niepokojące, potrafią przeszywać, mają bladozielone tęczówki wpisane w obwódki o smoliście czarnej barwie.

– Wierzy pan w Boga? – zapytał. – Tak odrzekł Irek.