37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

– A czyjego intencje nie są widoczne? Czy te obrazki – rozrzucił plik wydruków badania – nie mówią wyraźnie, do czego Bóg wobec pana zmierza? Ja natomiast chciałbym ominąć gehennę, którą panu sprokurował, i zaproponować overleading.

Milcząc, podrzucił kilka razy piłeczkę, a następnie zwinnym ruchem umieścił ją w przeźroczystym pojemniku.

– Co to znaczy?

– Nie wyrażam się jasno? Chcę pana przeprowadzić. – Przeprowadzić?…

– Tak jest, przeprowadzić. Mądrze i bezpiecznie przeprowadzić na tamtą stronę.

Irek nie wiedział, jak zareagować.

Czy zebrać siły, wstać w milczeniu i wyjść, czy przypomnieć sobie najbardziej plugawe przekleństwa, zrekompensować wrzaskiem słabość i poczucie bezsensu jakiejkolwiek obrony? A może powiedzieć coś mądrego, o przykazaniach Bożych, o życiu, śmierci, Piśmie Świętym?

Tylko co?

Zrobiło mu się zimno, zacisnął ręce; czuł, że się trzęsą i lodowacieją. Przez chwilę poruszał ustami i mlaskał językiem, jak gdyby próbując dźwięku różnych wyrazów. Wreszcie wykrztusił:

– Pan chce, żebym ja umarł… Doktor uśmiechnął się z politowaniem.

– Czy to aby na pewno j a chcę? Jest pan przekonany, że j a? To j a temu wszystkiemu jestem winien? – flegmatycznym ruchem podniósł do góry plik wydruków, a potem rozluźnił palce. Arkusze ze śliskim szelestem rozsypały się po biurku, kilka spadło na podłogę.

– Przecież to, co pan mi proponuje, to jest… – pociągnął nosem – to jest… Eutanazja to jest!

Tubiełło pochylił się nad nim, zacisnął dłonie na ramionach, przybliżył pachnącą twarz, nieomal dotykając czołem jego czoła. Zajrzał przy tym głęboko w oczy, wzrokiem kłującym jak reflektory, które omiatają czarne niebo.

– Dlaczego pan używa tego słowa? – wyszeptał miękkim głosem. – Jak można nosić w sobie tyle nienawiści? Zrównuje mnie pan teraz z nazistami, którzy podstępnie

uśmiercali nieuleczalnie chorych, albo lekarzami – dewiantami, zafascynowanymi zadawaniem śmierci. Czyja coś przed panem ukrywam, czy robię coś bez pańskiej wiedzy i na przekór Boskim wyrokom? Działam zgodnie z podstawowym prawem natury, a przy tym chcę zapewnić panu spokój, dać absolutną władzę nad samym sobą, dać zwycięstwo nad przeznaczeniem, bo dzięki mnie od pana, a nie od niego będzie zależało załatwienie tej ostatecznej ludzkiej sprawy. Sprawy, o której sama myśl jest dla wielu, nawet zdrowych i młodych, obsesją, największym przekleństwem życia. Będzie to wynikiem pańskiej głębokiej i świadomej decyzji, a nie okoliczności zewnętrznych czy fizjologicznych. Ponadto jest pan wolnym człowiekiem, w każdej chwili może pan wyjść, powiedzieć „żegnam”.

Irek przełknął ślinę, która znowu napływała strumieniem.

– Jak to: wyjść? Przecież pan dobrze wie, że nie mogę i nigdy nigdzie nie wyjdę.

– Istnieje u nas Oddział O-L, na którym podejmuje się takie decyzje. W ciszy, skupieniu, atmosferze szacunku. Jeżeli wyrazi pan zgodę, umieszczę tam pana. Będzie pan dysponował nieograniczonym czasem. Miesiąc, pół roku, ile będzie potrzeba. Będzie pan również mógł w każdym momencie zrezygnować.

– To… takie hospicjum?

– Och, cóż za egzaltacja! Niech pan nie przesadza. Niech pan już nic więcej nie mówi, nie wolno, nic tak nie szkodzi, jak gwałtowne wzruszenia. Powinien pan wyciągnąć się trochę, zdrzemnąć. Wezwę personel, odwiezie pana na salę.

– Sam pójdę.

– Absolutnie… Musi pan unikać nawet i takich wysiłków.

Kiedy już przybyła pielęgniarka z wózkiem i odjeżdżał w najprawdziwszą siną dal opustoszałego korytarza, bo takim kolorem wykładzin oznaczono całe czwarte piętro, Tubiełło pomachał mu przez otwarte drzwi:

– Niech pan będzie dobrej myśli, panie Ireneuszu!

Na sali Żebujka akurat opowiadał o swoich samochodach. Zachodzące słońce, przesiane przez szczebelki żaluzji, kładło mu się na twarzy czerwonymi pasmami, tak że wyglądał jak Indianin w barwach wojennych. Podniósł wezgłowie łóżka, rozparł się wygodnie i perorował pełnym głosem. Inni słuchali, półdrzemiąc bądź świdrując oczami sufit.

Irek siorbnął gorzkiej wody z kranu nad umywalką, wśliznął się pod koc i przytulony do chudej poduszki, słuchał także.

– Pierw miałem malucha-mutanta. Osiemnastolatek był, jeszcze z tymi starymi felgami jak pokrywki, ale po blacharce, podłoga zrobiona ekstra, progi, błotniki z przodu. Ojciec sam miał favoritkę, malucha kupił za dwa tysiące, przyprowadził i mówi: „Chcesz się uczyć jeździć, to się ucz, ale na tym gównie. Jak rozwalisz, to już ode mnie następnego nie dostaniesz”. Taki koleżka z samochodówki mi go zrobił, taki… nie pamiętam… odpadł parę lat temu. Spiłowywało się głowicę, żeby był lepszy stopień sprężania, trzeba było też włożyć specjalny wałek rozrządu z innymi krzywkami, zmienić dysze w gaźniku. Niektórzy też wsadzali przekładnie od cieniasa, ale ja już nie miałem tyle forsy. Potem jeszcze tylko doprowadzić dodatkowe powietrze, wyregulować coś

tam w elektryce i szedł jak szatan, sto trzydzieści, serio! Tyle, że taki silnik siadał bardzo szybko, grzał się jak czort i chochlował, cholera wie ile. Wiosną, w jasne noce, sam albo z jednym kumplem, niejakim Pejpejem, tym, co miał później pub „Bitter Black Nipple” koło starej komendy policji, jechaliśmy na szosę warszawską, a potem w lewo, do Łańska. Tam się dopiero, kurna, fastrygowało po tych asfaltówkach w lesie! Jak Hołek! Radio na fuli, aż basami rypało w dekiel, gaz do podeszwy. Pod samą bramę dojeżdżaliśmy, wartownik wylatywał z kałachem, a my światłami po oczach, na pydę i w długą! Drzewa tylko furczały po obu stronach; zakręty pod kątem prostym, droga wąska, najwyżej dwa metry, podobno dlatego, żeby przedtem, no, za komuny, tylko jedna czajka mogła się zmieścić i żeby można było wszystko, co wjeżdża; do lasu, wygodnie namierzać fotokomórkami i podawać sobie od warty do warty. Tu matura coraz bliżej, kwiecień, ciepło, inni ryli albo przynajmniej dla zasady trzęśli dupami, a ja j łeb na glacę, kółko w nos i tylko sobie jeździłem. Olew absolut. Skasowali mnie, rzecz jasna, na tej maturze od razu, dopiero za trzy lata jakoś tam przelazłem. Albo jeszcze jazdy| z taką jedną Suchą Fućką, a później z Be!

Dla spotęgowania napięcia przerwał, mlaskając! przerzucił gumę z jednej strony języka na drugą, potem jeszcze raz i jeszcze, zrobił wielki, pęczniejący bąbel i aż zatrząsł! się z zadowolenia, kiedy ten bąbel pękł. – Matko, kurna, ale to były kominy, ale blachy! I odpal total! Przyświrowało się pigułkami, potem wjeżdżało na imprezę do „Rzeźni” czy „Offa”, bo najbardziej najarani didżeje, a nad ranem akcje, gdzie się dało – w krzakach koło filharmonii, za kioskiem przyj dworcu, na murku przed katedrą. Normalna huczka i ampleksus, jak mówił taki jeden profesor z Kortowa! Sucha Fućka to sobie od razu wycinała dziury w rajstopach, żeby nie trzeba było szarpać ani ściągać. Tylko słyszałem, jak ludzie dookoła trzaskali oknami. Luz, odlot, wolność totalna, życie na maksa!

– Uj, ladacznik z ciebie, Żebujka! – prychnął Babilon, pociągając przez słomkę sok marchwiowy z pudełka.

– Już nic nie pamiętam, ale jak sobie czasem pomyślę… – Żebujka poruszył się niespokojnie i ukradkiem podrapał gdzieś głęboko pod kołdrą. – Be lepiła potem bułki w piekarni na Likuzach, Sucha Fućka wyjechała do Stanów z takim jednym, co wygrał zieloną kartę. Odpadła teraz, na wiosnę, brata niedawno spotkałem, l wiecie co? Tak mnie to nosiło, że wziąłem rower i pojechałem dać na mszę za Suchą Fućkę. Ale do prawdziwego kościoła, do Józefa, nie do tych tam, kurna, komediantów. Zapomniałem nazwiska i ksiądz odprawiał mszę za Dżiolę, bo chciała, żeby tak na nią mówili… Jęknął sobie pod nosem, zamyślił się na chwilę, a potem mówił dalej, zadowolony, że nikt nie wszedł mu w słowo.

– Miałem jeszcze jednego malucha, zwyczajnego, prosto za sklepu, później szarego matiza metalika, różne większe daewoo, w które się upychało teściów, dzieciaki… Bez porównania. Tak nijakie przy tym staruszku, że coś tam pamiętam, ale mi się myli. Chociaż dzisiejszymi to już zupełnie nie można jeździć, mnie tam mdli. Ci biedni ludzie teraz w ogóle nie wiedzą, co to naprawdę znaczy „samochód”. Wsiadasz, zaraz cię fotel obłapuje i trzyma jak kaftan bezpieczeństwa, kask ci się na czole zamyka, głową nie ruszysz. Wciskasz gaz, wydłuża się i przysiada, podjeżdżasz do czegoś za blisko, sam hamuje, silnik nie pracuje, tylko skwierczy jak smalec. I te obowiązkowe komunikaty głosem: „Źle się czujesz, dziś nie prowadź”, „Pod lewym kołem temperatura plus 11”, „Siedzisz niewłaściwie”, „Skręcasz zbyt gwałtownie”, „Przyśpiesz”, „Zwolnij” – przedrzeźniał i zrzędził dalej: – Nie tylko w samochodzie. Całe życie za rękę, wszędzie cię instruują, jak i co masz robić, kiedy jeść, kiedy spać, w końcu kiedy umrzeć. Wolność przekręcona, wolność zaszczuta, wolność, kurna, zastraszona wolnością!

Żebujka tak się zatracił w patosie ostatnich słów, że nieomal już krzyczał na całą salę, nawet nie ocierając zaślinionych ust.

– Dokładnie! – potwierdził z oburzeniem łysy współtowarzysz spod przeciwległej ściany, którego łóżko stało vis a vis łóżka Irka. – Znajomy wnuka gruchnął w drzewo pod Bisztynkiem i taki fotel go po prostu zadusił.

Pogardliwie machnął ręką także ten milczący, unieruchomiony, z bejsbolówką na oczach. Ze zdjętych słuchawek, rzuconych byle gdzie między ręczniki i otwarte opakowanie pampersów, dochodziło do Irka stłumione, monotonne dudnienie hiphopu, którego tamten słuchał bez przerwy dniami i nocami.

„Gdzie można znaleźć miejsce schronienia, do jakiej go ostatecznego portu zawinąć, błądząc po oceanach własnego bólu? – myślał, pogrążając się w przedsennym bezruchu. – Jemu się udało. Uciekł do wielkiej dyskoteki, do laserów i stroboskopowych świateł. Muzyka musi być głośna, rytm tańca zabija rytm czasu. Wszystkie dziewczyny są nieśmiertelne, wszyscy mężczyźni twardzi i młodzi. Nie ma godzin, pór dnia, miesięcy, lat prawdziwa wieczność nie znosił podziałów. Świecą sztuczne słońca i sztuczne księżyce, bój tylko to, co martwe – nie przemija”.

W nocy znowu przypomniał o sobie ból. Dawka DFR – B widocznie przestawała działać i granice ciała Irka wypełniło nieznośne napięcie.

Oczekiwanie na cierpienie jest gorsze od samego cierpienia. Nie można oszukać go snem, myśleniem, zajęciem się czymkolwiek. Wielka cisza sprężona w klatce żeber, uciskająca ogryzek mózgu, obezwładniała i narzucała konieczność bezwzględnego skupienia się na samym sobie. Gdzieś głęboko pod nią, u korzeni kręgosłupa, kiełkowało znajome ćmienie. Pamięć, wola, charakter i zdolność odczuwania były teraz jednym wielkim uchem skierowanym do wewnątrz.

Bał się. Leżał bez ruchu, z oczami otwartymi w ciemności i nasłuchiwał, skąd wyruszy atak.

Salę rozświetlała tylko fioletowa lampka przy drzwiach; chrapaniu i posapywaniu śpiących towarzyszyło monotonne rzężenie klimatyzacji. Jedynie sąsiad obok wiercił się, drapał nerwowo, wpychał do nosa swoją nieszczęsną rurkę, która ciągle wypadała i plaskała o podłogę.

– Babilon… – syknął w tamtą stronę. – Nie śpisz?

– Raz zimno, kurczę mać, raz gorąco – odpowiedział taki sam szept.

– Babilon… Masz mieszkanie?

– Eee… Mnie już pół wieku temu w blokach coś śmierdziało i wiedziałem, że trzeba spadać. Jak tylko wujek zmarł, zaraz poszedłem na jego miejsce do tych kolejowych domów na Żeromskiego, bo nam zapisał. Wiesz, tych czerwonych… Gówniarze jeszcze byliśmy z Karola, rok po ślubie, Przedtem siedzieliśmy u starych na kupie. Stary się nawet wpieniał, że nora, że ciemno, wilgoć, centralnego nie ma, że

lepiej sprzedać, kupić jakieś auto, a resztę jemu pożyczyć. Aleja twardo, wziąłem jeden kredyt, drugi, potem się dokupiło lokal po sąsiadach z przeciwka i spoko – stoi do dzisiaj, jest OK, a cała wielka płyta naokoło – leży. Przecież starzy mieszkali w tym wieżowcu na Jagiellońskiej, gdzie się u nas zaczęła cała ta kałabania. Chwała Panu Bogu, nie dożyli. Najpierw poleciały balkony, wszystkich dziesięć, jeden w drugi, jak karty przy tasowaniu, wtedy, wiesz, na ten furgon z pepsicolą, co w telewizji na całą Polskę pokazywali. Potem fundamenty osiadły, zbrojenia przerdzewiały, każdy klocek odstawał w swoją stronę. Mówili: nic, nic, OK, norma, kurczę mać, trzeba po prostu środków na remont. Aż raz gościu jeden, niejaki Bujda, przyszedł nawalony do domu, pieprznął się spać, nad ranem przewrócił się na bok zbyt intensywnie i zleciał z szóstego piętra, bo nie było już ściany.

Z korytarza dobiegł stłumiony, basowy sygnał. Zaraz potem usłyszeli podwójny, szybki stukot obcasów. Po szkle w drzwiach przemknęły cienie dwóch postaci, a pomiędzy nimi długa platforma, obciążona workowatym kształtem. Kółka piszczały, jak we wszystkich wózkach tutaj, i bez słowa wsłuchiwali się w ten metaliczny spazm, dochodzący długo jeszcze z coraz dalszych czeluści szpitalnego labiryntu.

– Babilon… Ty mi powiedz w końcu, co to jest ten „piękny pokój”?

Sprężyny w sąsiednim łóżku zajęczały, jego lokator mościł się i przeciągał, wreszcie znieruchomiał, oparł głowę na łokciu tak, że nad blatem szafki zamajaczyła jaśniejsza plama jego twarzy.

– To nie wiesz?

– Nie.