37373.fb2
- Dosyć zgiełku! Duży jak wieprzak, a jeszcze niedawno był jak kijanka.
Zawsze warchlaki nazywał kijankami.
- Nie masz racji - powiedział ojciec Natalki - dobry dzik! Patrz, jakie ma kły!
- Nuże, baby! A i mnie dajcie smażeniny. Cały mój chleb skończył się, umieram z głodu.
Znowu nachylił się, a kobiety nagle z piskiem podały się na różne strony. Nad burtą bajdaka ukazał się okrągły łeb rysia z rozwartą paszczęką, białozębny, krwawoczerwony.
Uszy szczelnie przylegały do głowy, oczy były przymrużone. Po chwili widziało się pierś, silne łapy.
Wydawało się, że ryś wpełza do bajdaka.
A nad nim widziało się głowę Jurki. Rechotał. W oczach miał błyski, rudawe włosy kosmykami opadały na czoło.
- Przestraszyłyście się? Już dobrze, kobietki, więcej nie będę!
Cisnął zabitego rysia na dno bajdaka, przelazł przez burtę.
- On będzie dla mnie - oznajmił, podnosząc zwierzę za kark. - Może będę mieć żonkę, wtedy będę okrywać jej nogi, żeby ze mną nie marzła.
- Akurat, z tobą zmarznie - ironicznie powiedział ojciec Natalki.
- Dzień dobry, moi ludzie! - głośno powiedział Jurka, a potem dodał wyraziście: - Dzień dobry, Nataleczko!
Nic nie odpowiedziała.
Nie speszony jej milczeniem, wlazł do czółna, w którym siedziała dziewczyna.
- Zabierzcie się do niego - jeszcze raz zachęcił kobiety - a ja sobie posiedzę tutaj. Kot od mięsa niech będzie z daleka... Oj, do licha, noża zapomniałem!
Znowu wrócił do łódki. Natalia kącikiem oka przyglądała się jego chudej, ale przepełnionej kipiącą siłą postaci, szarym, zuchwałym oczom.
Jurka przykucnął obok chłopaka z miasta, który już drugi rok z notatnikiem włoczył się po Polesiu.
Chłopak mówił z jakimś upodobaniem:
- A bodaj cię, z ciebie to człowiek! Taki już Białorus, że bardziej typowego już być nie może.
Wargi Jurki ułożyły się w ironiczny uśmieszek.
- To dobrze czy źle?
- Po mojemu, wcale dobrze... Zdolny naród!
- Ooo - mlasnął Jurka - wyjątkowo zdolny naród!
Zostawił chłopaka, przeskoczył do czółna Natalii i rzucił przed nią na ławkę srebrzysty, wilgotny okaz rozpiora.
- To dla ciebie, Natalko!
- A po co?
- To ciekawa sztuka! Niechaj na razie poleży w wodzie. Pod wieczór wyschnie i wtedy zobaczymy coś dziwnego.
- A ty co? Myślisz, że ja z tobą będę siedzieć aż do wieczora?
- Chyba nie zechcesz siedzieć z dziadkiem Biaskiszkinem? Ze mną weselej.
I naciął łapy rysia.
Oboje milczeli. W wodzie rodziły się, złociste iskierki, skakały po falach i gasły, żeby znowu rozbłysnąć.
- Dokąd jedziecie? - zapytał po cichu.
- Do Karpiławicz - odpowiedziała niechętnie - i już spóźniamy się.
- A pewnie - odrzekł Jurka - to przecież dziś Wielkanoc. A wy nie dopłyniecie wcześniej, niż za dobę.
Po krótkim milczeniu:
- A tobie tam po co?
- Mnie nieśpieszno. Ale stare baby tak zachciały. Ich tutaj połowa. Szkoda, niechby się nacieszyły na stare lata.
- Tak - powiedział Jurka i zaraz przymrużył oczy, nad czymś się zastanawiając. Po chwili zaprosił do siebie dziadka Biaskiszkina i ojca Natalki.
- Nie dobierzecie się, ojcaszkowie, do Karpiłowicz. Spóźnicie się.
- No to co - wściekł się Biaskiszkin - ty też chcesz mnie zwymyślać za wódkę?!
- Późno - na to Jurka - ale ja nie o tym chciałem mówić. Czy nie lepiej zamiast do Karpiłowicz płynąć do Pahosta?
- Tam nie ma sioła - powiedział dziadek - tylko sama cerkiew na wyspie.
- Starym babom tego właśnie potrzeba - orzekł Jurka. - A do sioła zdążycie na ranek.
- Nie w tym rzecz - odezwał się ojciec Natalii. - Tam nie dopłyniemy. Tam piaszczysta ławica w poprzek drogi.
Rozmawiano o strefie wysepek, zalegających między przesmykiem, przez który płynęli, a Pahostem.
- Et, ta twoja ławica, ojcaszku - rzekł Jurka - woda nad nią płynie. Głęboka na pół sążnia. Sam dzisiaj mierzyłem.
- Bajdaki nie przepłyną.
- Bajdaki zostawimy na ławicy. A czółnami możemy dobrać się do Pahosty. Zastanówcie się, mężczyźni! Jakby stare się ucieszyły!