37373.fb2
Wiosła uderzyły w wodę, szybki prąd niósł teraz ten płynący kiermasz prędzej niż przedtem.
Jurka znowu siedział u stóp dziewczyny, jego ręce zgrabnie ciachały nożem.
- No, dziś zobaczymy, jak w Pahoście rozrabiają długogrzywi. Nie ma co, będzie ładnie.
Plecami co jakiś czas dotykał jej nóg. Widziała brązową ogorzeliznę na jego szyi, smagłość wokół nosa i na policzkach.
Te dotknięcia, mocne i lekkie jednocześnie, jakoś jej nie niepokoiły, przecież pracował, nie było to umyślne.
- Być może, że i pocałujemy się po wielkanocnemu - powiedział Jurka, podnosząc na nią wzrok.
- Pocałuj się po wielkanocnemu z tym swoim zwierzakiem - spokojnie odpowiedziała.
- On i tak ze mną dziś nacałował się! - I odwinął rękaw.
Zobaczyła trzy podłużne rany na jego przedramieniu. Natychmiast gdzieś w głębi, pod obojczykiem, zrodziła się trwoga.
- Czemu ty, durny, nikomu o tym nie powiedziałeś?!
- Bo to nic takiego, przysypałem to prochem.
- Oj, ty - śpiesznie wygarnęła spod ławeczki swój tłomok, wyciągnęła z niego białą onuckę - dawaj ją!
Jurka położył na jej kolanach cienką i silną rękę. Nawet tego nie zauważyła. Może tylko ciepło ręki przenikało przez tkaninę.
Te płytkie, ale długie draśnięcia zbudziły w jej sercu jakieś niemal macierzyńskie współczucie dla tego zawadiackiego chłopaka.
- No - oznajmiła, nie czując ciężaru ręki - teraz w porządku!
- Sokorko ty moja! - orzekł Jura.
- Sokora, ale nie twoja - odpowiedziała spokojnie, gdyż znowu naszło ją poprzednie rozleniwienie, oczekiwanie czegoś i zarazem jakaś drzemota.
- Ciągle żywisz urazę - powiedział pokornie - a ja jestem jak ten jeleń jesienią. Nawet brzuch mi skurczyło od wołania.
- To pewnie z głodu brzuch ci skurczyło. Zjadłeś cały swój chleb... ty, myśliwcze!
Od ogni, porozpalanych na cegłach, dobiegał zapach smażonego mięsa.
- Prawda - powiedział Jurka z nutką krzywdy w głosie - trzeba trochę się podkarmić.
Ruszył w kierunku ogni. Wrócił z ojcem Natalki.
Obaj przynieśli jedzenie. Jurka trzymał dwie porcje chleba, przełożone kawałkiem smażonej dziczyzny.
Tłuszcz od zarumienionego mięsa przenikał przez świeży, pulchny chleb.
- Masz - powiedział Jurka do Natalki.
Stary Daniła usiadł wraz z Jurką u nóg córki i wydostał manierkę.
- Łyknij trochę, synku.
- Jakaś przypłotnia wódka - powiedział Jurka, gdy już pociągnął łyk. - Jak wypijesz, to płotu trzeba się chwytać!
Zabrał się do mięsiwa, Natalka mało jadła, wciąż patrzała na chłopaka.
Jurka jadł bez pośpiechu, widać jednak było, że się wygłodził: zadowolenie w oczach, ręce zręcznie wsuwały chleb do ust.
Ona zaś nagle przyłapała siebie na zupełnie niespodziewanej, ciepłej myśli: "Z takim byłoby przyjemnie jeść nawet z jednej miski".
Poczuła zawstydzenie.
Skończono jeść, Daniła odszedł. Jurka zrolował skórę rysia i poniósł do swojej łódki.
- Czemu odszedł? - pomyślała. - Przecież lepiej siedzieć na miejscu. - I jeszcze: - Nic się nie stało, zaraz tu przyjdzie.
Po chwili wróciło opanowanie.
"Cóż to ja? Też mam czego żałować. Przyjdzie czy nie przyjdzie, co mnie to Obchodzi!"
Wrócił i znowu usiadł u jej nóg. Znowu zerwał się nad nurtem pieszczotliwy wiaterek, bawił się jego włosami i koniuszkiem jej chustki.
Niekiedy zacichał, by znowu ozwać się cichymi westchnieniami. W rytmie tych cichych westchnień pojawiały się w oczach złote iskry, miliardy iskier.
Błękit w górze, błękit w dole.
Jurka przybliżył swoją pierś do jej nogi, a ona poczuła, jak sprężyście i mocno bije jej serce. I znów coś przeszkodziło jej, by go odsunąć i nie słyszeć tych uderzeń. Tylko ledwo się poruszyła.
- Ty tylko siedź tak! - poprosił Jurka, a jej bardzo podobała się ta jakby prośba o litość: zdrowy, odważny, przed nią jednak taki powolny, że może z nim zrobić, co tylko zechce.
To oczekiwane uświadomienie sobie władzy nad nim było niebezpieczne, ale ona o tym nie wiedziała. Tym lepiej.
Słyszała bicie jego serca przez cały dzień. Te trwożliwe i jednocześnie łagodne uderzenia stopniowo przenikały jak ciepło do jej kolan i rąk. On zaś odczuwał, jak miękko muskają jego szyję rąbki kraciastej chustki.
Wreszcie przesunęła chustkę wyżej, ale natychmiast zrobiło się jej żal tych rożków, które chwiały się zupełnie niepotrzebnie, i znowu opuściła chustkę niżej. Uśmiechnął się, czując dotyk rożków.
A łodzie płynęły i płynęły w złocie i błękicie. Tylko od czasu do czasu lazur przerywały przeźroczystą ścianą zatopione lasy, ale znowu wszędzie pojawiały się iskierki. Przymknęli powieki, szczególne ciepło przepełniało ich ciała. Błękit i złoto, złoto i błękit.
Bez końca, bez brzegów, bez miedz.
Od czasu do czasu Jurka wymrukiwał pod nosem jakieś pieśni, również niezwykłe, również ???senno-trwożliwe.
Dzień był bezkresny i bezkresna była droga. Kiedy zaś zaczął zapadać leniwy przedwieczerz, zrobiło się jeszcze przyjemniej.
Wyschły łuski ryby wyjętej z wody.