37373.fb2
A ryba schła. Łuska na jej grzbiecie zrobiła się ciemnofioletowa, po obu stronach przybierała łagodnie sine odcienie.
Mogło się nawet wydawać, że odblask tego słabego migotania pełga po ich twarzach.
Westchnęła i pomyślała, że to on, właśnie on przyniósł i pokazał jej coś tak dziwnego.
On zaś wyszeptał:
- Wyschnę ja tak bez ciebie, jak ta rybka. Ale gdybyś ty chciała być ze mną - od chleba oddzierałbym tylko skórkę dla siebie, wszystko oddawałbym tobie.
- Nie trzeba, Jurka - odpowiedziała równie cicho.
Nad wszystkim zaległa noc, pochodnie zapłonęły nad dziobem czołowego bajdaku. Czerwonawe światło wygarniało z ciemności drżące gałęzie drzew, pianę, krążącą wkoło nich białymi czapkami. Wszędzie była woda.
Dziewczyna zatuliła się w chustę, jak gdyby po to tylko, by on mógł pod nią ogrzać swoje ręce. Oboje milczeli.
Jurka opuścił ją dopiero wtedy, gdy trzeba było zatrzymać całą tę karawanę. Olbrzymia grzęda wyłoniła się przed nimi ciemną smugą drzew.
A ją ogarnął ostry żal - siedziećby tak bez końca tutaj z nim, odczuwać ciepło j ego rąk.
Jego głos już się słyszało nad wszystkimi bajdakami.
- Piatruś, czemu siedzisz? Zawracaj dziobem, mówię ci, zawracaj dziobem... Taki niby zmęczony! Hooop! I czemu na lewo? Ano, jeszcze raz!
Nareszcie karawana usadowiła się na mieliźnie. Ludzie zaczęli odwiązywać czółna. Gdy ona jednak spróbowała przeleźć do ojcowskiego, jego ręka ujęła jej dłoń. Lekko ją uścisnęła i natychmiast zwolniła palce.
- Po co? Siadaj do mojej łódki. W waszej będzie za ciasno.
Powiedziała sobie, że tego nie chce, jednak nogi same przelazły przez burtę, to jest przecież łódź.
Jurka marudził, odwiązując sznur. Jako ostatni wsiadł do czyjejś tam łodzi dziad Biaskiszkin.
I dopiero wtedy, gdy ostatnie łodzie odpłynęły o jakieś czterdzieści sążni, słychać było plusk wody za dziobem ich łodzi.
Natychmiast ogarnęła ich noc, dotknęła zimnymi łapami ich twarzy, zamigotała w ich oczach kosmatymi gwiazdami.
Woda przekazywała wyraźnie rozmowę, prowadzoną w czółnach. Oni jednak milczeli, ich kolana były przytulone. Czuła, jak każde poruszenie wiosła spręża muskuły jego nóg.
- Nie odwracaj się - poprosił szeptem - pocierp trochę. Sam ci powiem, kiedy będzie trzeba. Opłyniemy tylko zagajnik.
- Kiedy ja nie chcę się odwracać.
Był cichy, tylko jeden raz zostawił wiosło i położył rękę na jej plecach. W tej właśnie chwili na ???maślano-czarną i gęstą wodę, na drzewa i ich zagubioną łódź spadły pierwsze dźwięki dzwonu. Aż się wzdrygnęła, on zaś to odczuł.
Wydawało się jej, że po jego twarzy prześlizguje się jakiś dziwny, różowy odblask. Ten odblask napełniał się światłem, gęstniał. Aż wreszcie całą jego twarz - wraz z głębokimi cieniami pod oczami, a przez to szczególnie drogą i jednocześnie straszną - ogarnął głęboki, trzepotliwy szkarłat.
- Spójrz! - powiedział.
Położyła się bokiem na sianie i zobaczyła wystającą z wody wysepkę. Trochę na uboczu znajdowała się druga wysepka, znacznie większa, bielały nad nią pnie nagich brzóz. To był cmentarz.
Na mniejszej zaś wysepce coś podobnego do namiotu, białego i oświetlonego unosiło się aż pod niebo. To stamtąd dolatywało bicie dzwonu, potem zaś - pienia.
Wyspę obiegły łodzie.
Płonęły pochodnie, płonęła smoła, złoty odblask leżał na ciężkiej jak rtęć czarnej wodzie.
Wsparty o wiosło Jurka stał na dziobie. Jej jednak nie chciało się patrzeć na milczący tłumek, na ognie, liżące wodę, ale tylko na niego.
Chudy, o wąskich biodrach, unosił się nad nią miedzianoczerwony jak Indianin. Włosy były bursztynowe. Cienie i światło na twarzy - zmiennej, milczącej, surowej.
Ogarnął ją strach, że to wszystko nagle się skończy i zostanie tylko ten pływający kiermasz.
- Nie trzeba czekać do końca - powiedziała - lepiej jedźmy do domu.
Posłusznie zawrócił czółno i zaczął wiosłować ku ciemnościom.
Oświetlony blaskiem pochodni, okrążony przez liczne łodzie gasł i tonął w falach tuż za nimi - ów tak krótko widziany obraz. Pochłaniały go drzewa, woda i ciemność, od razu poczuło się, że ów obraz jest skądinąd, że w promieniu wielu kilometrów nie ma niczego, oprócz wodnej powierzchni, wyczarowanych nurtów, piany wśród wirów, pogrążonych w wodzie lasów i ciszy.
Po tych zaś wodach, nad zalaną ziemią, prześlizgiwała się tylko ta jedna łódź, ich arka. Gdzieś, rzecz oczywista, były inne czółna, ale dla nich nic poza nimi samymi nie istniało.
Natalia znowu pomyślała, że trzeba będzie wrócić do poprzedniego dnia, że trzeba będzie rozstać się z tym człowiekiem, który przez cały ten dzień dotykał plecami jej kolan.
Ucieszyła się, ale jednocześnie przeraziła, gdy odłożył wiosła, a łódź sama popłynęła, torując sobie drogę wśród zakotwiczonej karawany. Jeszcze potrafiła tylko zapytać:
- Po co to?
- Chcesz z powrotem? Odwiozę...
Nic nie odpowiedziała. Trochę poczekał, potem usiadł przy niej, objął jej mocne i delikatne plecy. Położył się obok na wiązce siana, pachnącej słońcem z lipca. Mocno przytulił ją do siebie.
Z jej skóry jeszcze nie wyparowało ciepło dnia. Chłopak, błądząc palcami w jej włosach, zaczął obsypywać ją niezliczonymi pocałunkami. Odczuwała szyją rysią skórę, ustami - gorące wargi chłopca, ciałem - całe jego napięte, rozgrzane ciało.
Drżała jednak tak, jakby jej było zimno, zrobiło mu się jej żal, uniósł się, po omacku wyciągnął spod nóg cienką i szorstką, ciepłą kapę, starannie ją okrył, podsuwając brzegi pod plecy.
Ledwie na to tylko, gdyż widział jej twarz i wielkie w zmroku oczodoły, starczyło mu litości, bo przecież wiedział - nie ma innej drogi ni dla niego, ni dla niej. Wszystko na to się sprzysięgło: błękit i złoto dnia, iskry na wodzie, fioletowa jasność, bijąca od ryby w wieczorze. I te plecy, które drżały pod dotknięciem jego ręki.
- Jurka, mój drogi, mój dobry, nie trzeba... nie trzeba - mówiła, wciąż szczelniej przytulając się do niego. Wiedział o tym, współczuł jej, ale nie mógł zdobyć się na litość. Dlatego, że to wszystko było kłamstwem.
Arka płynęła, huśtana przez fale, z góry patrzyły na nią gwiazdy, które choć widziały to samo tysiąc razy, nie umiały jednak stłumić zazdrości.
Przez chwilę wydawało mu się, że to pomyłka, że nie ma kłamstwa - odchylił się. Ale ona odczuwała jego oddech, nikogo na świecie nie żałowała tak, jak jego. I to ona, nieśmiało ujmując jego rękę, pocałowała opatrunek na przedramieniu. I już nie było niczego, oprócz migotliwego odbicia gwiazd w jej oczach.
Nawet nie zauważyli, że ich łódź znieruchomiała, że prąd osadził ją na pobrzeżu kurhana, który nad wodą unosił tylko swoją głowę.
Ale nie było to ważne. Ważny był dzień, noc, która trwała, szorstkie męskie dłonie na jej plecach, krótkie pocałunki.
A potem, przytulony do niej, zasnął.