37384.fb2 Baltazar i Blimunda - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Baltazar i Blimunda - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Wśród brudnego tłumu one jedne były zaskakująco schludne, jakby ich się nie imał nawet zapach ryb, które brały pełnymi garściami. U wejścia do tawerny, obok sklepu z brylantami, Baltazar kupił sobie trzy gorące pieczone sardynki z obowiązkową kromką chleba i dmuchając pogryzał je idąc w kierunku placu Pałacowego. Już na placu wszedł do jatki, aby nasycić spragnione oczy widokiem wielkich połaci mięsa, ćwiartek wieprzowiny i wołowiny wiszących na hakach. Obiecywał sobie w duchu ucztę z wszelkiego mięsiwa, gdy tylko go będzie na to stać, jeszcze wówczas nie wiedział, że niebawem zacznie tam pracować i że pracę tę zawdzięczać będzie tyleż protekcji, co hakowi, który miał się okazać bardzo praktyczny przy przenoszeniu tusz, wytrząsaniu flaków i oddzielaniu warstw sadła. Pomijając juchę, lokal był czysty, ściany miał wyłożone białymi kafelkami i jeśli sprzedawca nie oszukał na wadze, na niczym innym człowiek nie mógł zostać tam oszukany, gdyż mięso było naprawdę bardzo dobre, z młodych i zdrowych sztuk.

Ta budowla w głębi placu to pałac królewski, ale król jest nieobecny, poluje bowiem w Azeitao w towarzystwie infanta Franciszka, pozostałych braci, służby pałacowej oraz wielebnych ojców jezuitów Jana Seco i Ludwika Gonzagi, którzy zapewne nie udali się tam jedynie po to, by jeść i modlić się, ale też na wypadek, gdyby król chciał odświeżyć sobie lekcje matematyki czy łaciny, których udzielali mu, gdy jeszcze był księciem. Król wziął ze sobą także nową strzelbę, wykonaną przez Jana de Lara, rusznikarza z koronnej zbrojowni, jest ona kunsztownej roboty, inkrustowana srebrem i złotem, i gdyby nawet ją zgubił, szybko wróciłaby do właściciela, gdyż wzdłuż lufy ma napis wyryty piękną antykwą, zupełnie jak na frontonie bazyliki Św. Piotra, który głosi co następuje: JESTEM NAJJAŚNIEJSZEGO PANA AVE NIECH BÓG CHRONI JKM JANA V. wszystko dużymi literami, tak jak zostało tu przepisane, a mówią, że strzelby umieją przemawiać tylko językiem prochu i ołowiu. Tak istotnie jest ze zwykłymi strzelbami, jakie mają żołnierze i jaką też miał Baltazar Mateusz Siedem Słońc, teraz wprawdzie zdemobilizowany, lecz gdy przystanął pośrodku placu Pałacowego, obserwując przechodniów, lektyki, mnichów, pachołków miejskich i kupców ważących ładunki i skrzynie, naszła go znienacka wielka tęsknota za wojaczką i gdyby nie świadomość, że go tam już nie chcą, w jednej chwili pomknąłby do Alentejo, nawet gdyby miała go tam czekać śmierć.

Baltazar ruszył szeroką ulicą w kierunku Rossio, po drodze wstąpił do kościoła Matki Boskiej z Oliveira, gdzie wysłuchał mszy wymieniając znaki z jakąś samotną kobietą, której przypadł do gustu, tego rodzaju rozrywki były zresztą powszechnym zwyczajem, gdyż w sytuacji kiedy kobiety znajdowały się po jednej stronie nawy, mężczyźni zaś po drugiej, wymieniane ukłony, skinięcia rąk, machanie chusteczką, miny i mrugnięcia, które oczywiście można uznać za grzech, były zwykłym przekazywaniem wiadomości, umawianiem się na spotkania, dobijaniem targów, ale jako że Baltazar przybywał z daleka, był zdrożony i bez grosza na łakocie czy jedwabne wstążki, nie posunął się dalej we flircie i wyszedłszy z kościoła ruszył przed siebie szeroką ulicą w kierunku Rossio. Był to zaiste dzień kobiet, bo oto znów pojawił się ich cały tuzin, wyszły z bocznej uliczki otoczone przez czarnoskórych pachołków miejskich, którzy je popędzali, na przedzie zaś kroczył sędzia grodzki z przepisową laską w dłoni, prawie wszystkie miały jasne włosy i jasne oczy, niebieskie, zielone lub szare. Co to za jedne, spytał Siedem Słońc, lecz nim zapytany zdążył odpowiedzieć, już odgadł, że to Angielki, prowadzone na statek, skąd przewrotny kapitan je wysadził, i teraz nie miały już innego wyjścia, jak tylko płynąć na Barbados, zamiast pozostać na tej poczciwej portugalskiej ziemi, tak przychylnej cudzoziemskim kurwom, których profesja kpi sobie z wieży Babel, gdyż do ich przybytków można wchodzić bez słowa i opuszczać je w milczeniu, o ile wcześniej przemówiły pieniądze. Ale szyper powiedział przecież, że było ich z pięćdziesiąt, a tych jest najwyżej dwanaście. Gdzież więc podziała się reszta, na co przechodzień odparł, Już trochę wyłapali, ale nie znajdą wszystkich, niektóre bardzo dobrze się ukryły i może w tej chwili mają już dobre rozeznanie co do różnic między Anglikami i Portugalczykami. Baltazar ruszył w dalszą drogę ślubując św. Benedyktowi, że jeśli mu ześle, choć raz w życiu, jakąś jasnowłosą i zielonooką, a jeszcze na dodatek szczupłą i wysoką Angielkę, to ofiaruje mu woskowe serce. No bo jeśli w dniu tego świętego ludzie modlą się przed jego ołtarzami o to, aby nie brakło im chleba, i jeśli kobiety szukające dobrego męża zamawiają piątkowe msze do św. Benedykta, to cóż w tym złego, że jakiś żołnierz poprosi o Angielkę, przynajmniej raz w życiu, żeby nie umrzeć w niewiedzy.

Całe popołudnie Baltazar Siedem Słońc krążył po ulicach i placach. Zjadł zupę u wrót zakonu św. Franciszka, zasięgnął języka względem tego, które z bractw najszczodrzej rozdziela jałmużnę, zapamiętując trzy do sprawdzenia na później, a mianowicie bractwo cukierników pod wezwaniem Matki Boskiej z Oliveira, gdzie już był, złotników od św. Eligiusza, oraz bractwo Zbłąkanego Chłopięcia, z którym jakoś się utożsamiał, choć już dawno zapomniał chłopięce lata, czuł się jednak zbłąkany i miał nadzieję, że kiedyś ktoś go odnajdzie.

Zapadła noc i Siedem Słońc zaczął rozglądać się za noclegiem. Zdążył już zaprzyjaźnić się z innym byłym żołnierzem, starszym wiekiem i doświadczeniem, który nazywał się Jan Elvas, parał się sutenerstwem i właśnie tę ciepłą noc zamierzał spędzić w opuszczonych brogach, znajdujących się przy samym murze klasztoru Dobrej Nadziei, od strony gaju oliwnego. Baltazar skorzystał z nadarzającej się gościny, było nie było, trafił mu się nowy przyjaciel i towarzystwo do pogawędki, ale pod pretekstem ulżenia prawej ręce dźwigającej sakwę wyjął z niej hak i na wszelki wypadek zamocował go do kikuta, nie chcąc wobec Elvasa i reszty bandy afiszować się ze szpikulcem, bronią, jak wiemy, śmiercionośną. W brogu było ich sześciu, ale nikt jemu ani on nikomu nic złego nie zrobił.

Przed snem rozmawiali o różnych zbrodniach. Nie o własnych, bo każdy przecież zna siebie, a Pan Bóg zna nas wszystkich, ale o tych popełnionych przez ważnych ludzi, co to nawet w razie wykrycia sprawcy prawie zawsze uchodzą bezkarnie, a gdy sprawa pozostaje nie wyjaśniona, policja też nie wykazuje zbyt wielkiej gorliwości w dochodzeniach, złodziejaszek zabijaka, morderca za półtora reala, który na ogół nie wyjawiał mocodawcy, gnił we własnym gównie i szczynach w Limoeiro, gdzie przynajmniej miał zapewnioną więzienną zupę. Było tam z pięciuset więźniów oraz sporo mężczyzn, zwerbowanych do Indii, z których później zrezygnowano, i panował już taki tłok i taki głód, że wdała się jakaś choroba, która zaczęła ludzi dziesiątkować, tak że zdecydowano się zwolnić stu pięćdziesięciu z lżejszymi wyrokami, wśród których i ja się znalazłem. Ktoś inny powiedział, W tych okolicach popełnia się dużo zbrodni, zabija się tu więcej ludzi niż na wojnie, tak mówią ci, co na niej byli, a ty, Siedem Słońc, co na to powiesz, Baltazar zaś odparł, Widziałem, jak się umiera na wojnie, ale nie wiem, jak się umiera w Lizbonie, dlatego nie mam porównania, ale Jan Elvas, który zna zarówno place boju, jak i place miejskie, mógłby tu coś powiedzieć. Ale Jan Elvas tylko wzruszył ramionami i nic nie powiedział.

Rozmowa wróciła do punktu wyjścia i ktoś opowiedział przypadek złotnika, który dźgnął nożem pewną wdowę, chciał bowiem się z nią żenić, ale ona go nie chciała, więc za karę, że nie spełniła jego pragnień, pozbawił ją życia, sam zaś schronił się w klasztorze św. Trójcy, albo znów historię tej nieszczęsnej kobiety przebitej na wylot szpadą przez męża, którego zwymyślała chcąc go zawrócić ze złej drogi, komuś znów przypomniała się sprawa kleryka, który miłosne zapały przypłacił trzema głębokimi ranami zadanymi nożem, co miało miejsce podczas Wielkiego Postu, kiedy, jak już wyjaśniliśmy, w ludziach wre krew i wzbiera żółć. Ale sierpień pod tym względem też nie jest lepszy, o czym można się było przekonać zeszłego roku, gdy znaleziono kobietę pociętą na czternaście czy piętnaście kawałków, dokładnie nikt nie wie, ale wiadomo, że przedtem została bezlitośnie wychłostana po czułych miejscach, takich jak pośladki i łydki, które potem pocięto i oddzielono od kości, parę kawałków znaleźli w Cotovia, resztę zaś na budowie hrabiego Tarouca i trochę niżej, w Cardais, wszystkie leżały na wierzchu, tak że z łatwością je zauważono, bo ani nie zostały zakopane, ani wrzucone do morza, zupełnie jakby ktoś naumyślnie zostawił je na widoku, żeby wzbudzić powszechną zgrozę.

Wtedy głos zabrał Jan Elvas, który oświadczył, Była to straszna rzeź i prawdopodobnie dokonano jej jeszcze za życia tej biedaczki, gdyż nikt tak skrupulatnie nie krajałby trupa, ponadto wszystkie kawałki pochodziły z czułych miejsc, których uszkodzenie nie jest śmiertelne, a więc tylko ktoś po tysiąckroć przeklęty i zatracony mógł być sprawcą takiej zbrodni, chociaż nie wiem, Siedem Słońc, co widziałeś na wojnie, ale z pewnością niczego takiego tam nie widziałeś, korzystając z przerwy włączył się znów ten, który zaczął opowieść. Później stopniowo znajdowano brakujące części ciała, któregoś dnia na Junqueira znalazła się głowa i jedna ręka, a na Boavista jedna noga, i po tej ręce, nodze i głowie można było poznać, że była to kobieta delikatna, dobrze odżywiona, z twarzy wyglądała na jakieś osiemnaście, dwadzieścia lat, a w worku, gdzie znajdowała się głowa, były jeszcze wnętrzności i inne dolne części tudzież piersi, pocięte jak pomarańcze, a przy nich dziecko wyglądające na trzy, cztery miesiące, uduszone jedwabnym sznurem, w Lizbonie działy się już różne rzeczy, ale nigdy jeszcze coś takiego.

Jan Elvas znów włączył się do rozmowy, dorzucając wiadomości, jakie miał na ten temat. Król kazał rozesłać obwieszczenia z nagrodą tysiąca cruzados dla tego, kto wykryje zbrodniarzy, ale od tamtego czasu minął już prawie rok i nie zostali oni wykryci, no bo i pewnie, od razu było wiadomo, ze chodzi o osoby z innej sfery, gdyż takich zabójstw nie dokonują szewcy czy krawcy, gdyż ci dokonują cięć tylko na sakiewkach klientów, kobieta natomiast została pocięta z takim znawstwem rzeczy i mistrzostwem, bez najmniejszego błędu w jakimkolwiek stawie łączącym te wszystkie poodkrawane części, prawie kość po kości, że wezwani na oględziny lekarze orzekli, iż mógł to zrobić jedynie człowiek doskonale znający anatomię, mało brakowało, a przyznaliby, że nawet oni sami by tak nie potrafili. Za klasztornym murem rozlegają się litanie zakonnic, nawet nie zdają sobie sprawy, czego los im oszczędza, no bo urodzić dziecko i tak okrutnie za to zapłacić, wówczas Baltazar spytał, I nic więcej się nie wyjaśniło, nawet kim była owa kobieta. Ani o niej, ani o zabójcach nic więcej nie wiadomo, wystawili nawet głowę przed Zakładem Miłosierdzia Bożego licząc na to, że ktoś ją rozpozna, ale nic z tego, wówczas jeden z tych, którzy do tej pory milczeli, mężczyzna z czarną, już mocno posiwiałą brodą, powiedział, Na pewno chodzi tu o ludzi nie związanych z dworem, w przeciwnym wypadku zauważono by zniknięcie kobiety i zaczęto by szeptać po kątach, może był to jakiś ojciec, który postanowił zabić zhańbioną córkę, potem poćwiartowane ciało przywiózł na grzbiecie muła albo w lektyce i rozrzucił je po całym mieście, a tam gdzie mieszka, może zamiast zamordowanej pochował wieprzka, rozgłaszając, że jego biedna córka umarła na ospę albo na cholerę, przez co uniknął otwarcia trumny, mówię wam, że są ludzie zdolni do wszystkiego, nawet do tego, czego jeszcze nikt nigdy nie zrobił.

Oburzeni mężczyźni zamilkli, od zakonnic nie dochodził już nawet najlżejszy szmer i Siedem Słońc powiedział, Na wojnie ludzie mają więcej miłosierdzia. Wojna to po prostu fraszka, powiedział w zamyśleniu Jan Elvas. Po tej sentencji nikt już nie miał nic do powiedzenia, więc wszyscy ułożyli się do snu.

Królowa Maria Anna nie będzie dziś uczestniczyć w auto da fé. Jest w żałobie po bracie Józefie, cesarzu Austrii, który naprawdę zapadł na ospę i po kilku dniach zmarł mając zaledwie trzydzieści trzy lata, nie jest to wszak główny powód, dla którego tym razem zostanie w zaciszu swoich komnat, źle bowiem działoby się w państwach, gdzie królowa okazywałaby słabość z tak błahych powodów, gdyż wychowanie przysposabia je do znoszenia równie ciężkich, a nawet cięższych ciosów. Choć jest już w piątym miesiącu, ciągle jeszcze cierpi na mdłości, co również nie byłoby wystarczającym powodem, by opuścić tak uroczystą ceremonię, bogatą w doznania religijne oraz cieszącą wzrok, słuch i węch, jest bowiem wielce budującym aktem wiary zarówno procesja sunąca miarowym krokiem, jak i wolno, dobitnie odczytywane wyroki, wymizerowane, zgięte postacie skazańców, płaczliwe wołania, zapach skwierczącego w płomieniach ciała i kapiących w ogień resztek tłuszczu, jakie skazańcowi zostały po śledztwie i więzieniu. Królowa Maria Anna nie będzie obecna na auto da fé, gdyż nie dość że jest brzemienna, to jeszcze trzykrotnie puszczano jej krew, co w połączeniu z niestrawnością, która nęka ją od paru miesięcy, bardzo ją osłabiło. Z puszczaniem krwi zwlekano dość długo, podobnie jak z wiadomością o śmierci brata, medycy bowiem obawiali się o tę mało zaawansowaną ciążę. W dodatku trzeba tu jeszcze dodać, że powietrze w pałacu nie jest najzdrowsze, co też potwierdzają niedawne przypadłości króla, którego tak wzdęło, że poprosił o spowiedź, czemu natychmiast zadośćuczyniono, bo zawsze to dobre dla duszy, alarm jednak okazał się przedwczesny, gdyż wszystko skończyło się pomyślnie i po lewatywie stwierdzono, że było to tylko zaparcie. W pałacu jest teraz smutniej niż zwykle, gdyż król ogłosił na dworze żałobę, obowiązek przywdziania jej mają wszyscy urzędnicy i oficerowie, sam monarcha też to uczynił przestrzegając przez osiem dni grubej żałoby i zachowując jej oznaki jeszcze w ciągu sześciu najbliższych miesięcy, przez pierwsze trzy nosił długi płaszcz, przez pozostałe zaś krótki, aby pokazać, jak bardzo odczuł śmierć swojego cesarskiego szwagra.

Jednakże dziś jest dzień powszechnego wesela, choć może to niezbyt odpowiednie słowo, a radość ta płynie z samej głębi duszy, miło przecież widzieć, że całe miasto wyległo na ulice i place, ze wzgórz płyną potoki ludzi, które zlewają się na Rossio, żeby asystować przy wykonywaniu wyroków na Żydach i neofitach, heretykach i czarownikach, nie mówiąc już o rzadszych przypadkach, takich jak sodomia, molinizm, znieprawianie i nagabywanie kobiet oraz tym podobne błahostki, za które grozi zsyłka lub stos. Dziś przyprowadzono sto cztery osoby, pięćdziesięciu jeden mężczyzn i pięćdziesiąt trzy kobiety, z których większość przybyła z Brazylii, równie bogatej w diamenty, jak w bezbożników. Dwie z nich zostaną przekazane trybunałowi świeckiemu, uznano je bowiem za niepoprawne, to znaczy winne heretyckiej recydywy, za świadome i nieprzejednane, to znaczy upierające się przy swoim na przekór wszelkim dowodom, i wreszcie za zatwardziałe, to znaczy tkwiące w błędach, które dla nich stanowią prawdę, tyle że nie pasującą do czasu i miejsca. Minęły już prawie dwa lata od chwili, kiedy ostatni raz w Lizbonie palono ludzi na stosie, toteż na Rossio zebrał się wielki tłum, podwójnie odświętny, gdyż auto da fé odbywa się w niedzielę i prawdę powiedziawszy nie wiadomo, w czym lizbończycy bardziej gustują, właśnie w tym, czy w walkach byków, i czy te gusta się zmienią, gdy zostaną im już tylko corridy. Z okien wychodzących na plac wyglądają kobiety ufryzowane i wystrojone na niemiecką modłę, co zawdzięczamy królowej, policzki i dekolty mają wyróżowane, wargi układają tak, by wydawały się małe i wąskie, stroją różne miny na pokaz, w duchu zaś niepokoją się, czy muszki na twarzy dobrze się trzymają, ta całuskowa w kąciku ust, ta maskująca na pryszczyku oraz ta uwodzicielska pod okiem, bo właśnie pod oknem przechadza się powiewając peleryną i trzymaną w dłoni chusteczką ten wybrany, darzony względami bądź starający się o nie adorator. Dzień jest upalny, toteż publiczność orzeźwia się popularną lemoniadą, kubkiem wody lub plastrem arbuza, bo przecież z tego powodu, że jedni mają umrzeć, drudzy nie muszą padać z pragnienia. A jeśli żołądek domaga się czegoś bardziej konkretnego, można kupić ziarna białego łubinu, cedrowe orzeszki, słodkie babeczki i daktyle. Co się zaś tyczy króla, to po zakończeniu aktu wiary zje kolację w pałacu Inkwizycji w towarzystwie całego rodzeństwa, infantów i infantek, a że już przeszła mu niedawna dolegliwość, zaszczyci stół wielkiego inkwizytora, uginający się od mis rosołu, kuropatw, cielęcych mostków, kulebiaków, pasztecików z baraniny na słodko z cynamonem, bukietów z gotowanych mięs po kastylijsku, przyprawionych szafranem i innymi należnymi dodatkami, od półmisków risotta, słodyczy i owoców. Król wszelako jest wstrzemięźliwy, nie pije wina, a że dobry przykład jest zawsze najlepszą nauką, wszyscy go w tym naśladują.

Inny przykład, tym razem bardziej pożyteczny dla ducha niż dla wypełnionego jadłem ciała, będzie tu dziś dany. Waśnie rusza procesja, na której czele kroczą dominikanie z chorągwią św. Dominika, za nimi zaś długim sznurem inkwizytorzy, a następnie skazańcy, których, jako się rzekło, jest stu czterech, każdy z gromnicą w ręku, obok idą osoby towarzyszące, słychać szmer modlitw i szeptów, a po nakryciach głowy i pokutnych kaftanach można poznać, kto tego dnia umrze, a kto nie, choć jest jeszcze inny nieomylny znak, a mianowicie przed kobietami, które zginą na stosie, niosą krucyfiks, ale odwrócony do nich tyłem, natomiast te, które unikną stosu, mogą patrzeć na dobrotliwą i cierpiącą twarz zwróconą ku nim, w taki oto symboliczny sposób każdy dowiaduje się, co go czeka, o ile wcześniej nie zwrócił uwagi na swój ubiór, który jest wizualnym wyrazem wyroku – żółty kaftan z czerwonym krzyżem św. Andrzeja mają ci, którzy nie zasłużyli na śmierć, w takiż kaftan z wymalowanymi płomieniami zwróconymi ku dołowi, czyli tak zwanym ogniem na opak, ubrani są ci, którzy jej uniknęli przez przyznanie się do winy, natomiast ponura szara tunika z portretem skazańca otoczonego diabłami i ognistymi językami, jaką mają na sobie dwie kobiety, oznacza śmierć na stosie. Kazanie wygłosił brat Jan od Męczenników, prowincjał franciszkanów z Arrabidy, który bez wątpienia był do tego najbardziej predestynowany, skoro to franciszkańską cnotę Bóg nagrodził zapładniając królową, i oby jego kazanie okazało się tak pożyteczne dla zbawienia dusz, jak pożyteczny okazał się on sam dla dynastii, która ma zapewnioną sukcesję, oraz dla zakonu Franciszkanów, którym przyrzeczono klasztor.

Przy wtórze wściekłych obelg padających z tłumu pod adresem skazańców, wśród pisku kobiet wychylających się z okien i pacierzy mnichów procesja wije się na Rossio niby olbrzymi wąż, który nie mogąc się wyciągnąć na całą długość, zwija się i skręca, jakby chciał się wszędzie wcisnąć i pokazać budujące przedstawienie całemu miastu, oto właśnie idzie Szymon de Oliveira e Sousa, człowiek świecki bez urzędu i prebendy, który podawał się za cenzora Świętego Oficjum, odprawiał msze, spowiadał i wygłaszał kazania, a czyniąc to wszystko głosił jednocześnie, iż jest heretykiem i Żydem, istne pomieszanie z poplątaniem, na dodatek raz przedstawiał się jako ksiądz Pereira e Sousa, kiedy indziej znów jako brat Manuel od Zwiastowania, Manuel od Zmiłowania Bożego, Belchior Carneiro, Manuel Lencastre, i kto go tam wie, jakich jeszcze używał imion traktując wszystkie jako prawdziwe, bo przecież człowiek powinien mieć prawo wybierać własne imię i zmieniać je sto razy na dzień, imię bowiem nie jest niczym ważnym, a znów ten drugi to Domingos Afonso Lagareiro, urodzony i dotychczas mieszkający w Portel, który chcąc uchodzić za świętego udawał, że ma widzenia i leczył za pomocą błogosławieństw, zamawiania, znaków krzyża i tym podobnych zabobonów, myślałby kto, że on jeden, a znów tamten to ksiądz Antoni Teixeira de Sousa z Wyspy Św. Jerzego, oskarżony o nagabywanie kobiet, przez którą to formułkę kanoniczną należy rozumieć, że chodziło o obmacywanie i kopulację, prawdopodobnie wszystko zaczynało się od słów przy konfesjonale, a kończyło dyskretnym aktem w zakrystii, za co z pewnością skończy w Angoli, dokąd zostanie dożywotnio zesłany, a to jestem ja, Sebastiana Maria de Jesus, w jednej czwartej przechrzta, mam widzenia i objawienia, ale w trybunale powiedzieli mi, że tylko mi się zdaje, iż słyszę głosy z nieba, wyjaśnili też, że to za sprawą diabła uważam, iż mogę być równie święta, jak inni święci, albo nawet i bardziej, bo nie widzę żadnej różnicy między nimi a mną, zganili to jako niewybaczalne zarozumialstwo, potworną dumę i wyzwanie wobec Boga oraz uznali za bluźnierstwo, herezję i zuchwalstwo, żeby więc nikt nie usłyszał moich bluźnierstw, herezji i zuchwalstw, idę teraz z zakneblowanymi ustami, jestem skazana na publiczną chłostę i osiem lat zesłania do królestwa Angoli, a słuchając wyroków, mojego i wszystkich innych idących w tej procesji, nie słyszałam, by padło imię mojej córki, czyli Blimundy, gdzie ona może być, gdzie jesteś, Blimundo, jeśli cię nie aresztowano w ślad za mną, musisz tu przyjść, żeby zobaczyć, co się dzieje z twoją matką, ja na pewno cię dostrzegę w tym tłumie, gdyż wytężam wzrok z całej siły, aby cię ujrzeć, zakneblowali mi tylko usta, nie oczy, oczy, które dawno cię nie widziały, serce, które czuje i czuło, o serce moje, podskocz w piersi na znak, że Blimunda tu jest, w tym tłumie, który pluje obrzucając mnie skórkami arbuza i nieczystościami, ale jakże się mylą, ja jedna wiem, że wszyscy oni mogliby być świętymi, gdyby tylko chcieli, ale nie mogę tego wykrzyczeć, nareszcie w piersi odezwał się sygnał, serce we mnie zawyło, zobaczę Blimundę, zaraz ją ujrzę, oto jest, Blimundo, Blimundo, Blimundo, córko moja, ona też mnie widzi i nie może nic powiedzieć, musi udawać, że mnie nie zna albo że mną gardzi, matką, czarownicą i Żydówką, choć tylko w jednej czwartej, patrzy na mnie, obok niej stoi ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, nic nie mów, Blimundo, tylko patrz, patrz tymi swoimi oczami, które potrafią wszystko zobaczyć, ale kim jest ten wysoki mężczyzna, stoi blisko Blimundy, a ona nie wie, zupełnie nie wie, kim on jest i skąd przybył, ani co ich obydwoje czeka, jak to odgadnąć, żołnierski strój, na twarzy znój, ucięta ręka, żegnaj, Blimundo, więcej już cię nie zobaczę, w tej samej chwili Blimunda powiedziała do księdza, Tam idzie moja matka, później zaś zwróciła się do wysokiego mężczyzny stojącego obok, Jak się pan nazywa, na co mężczyzna odrzekł w sposób zupełnie naturalny, jakby uznając prawo kobiety do zadawania mu pytań, Baltazar Mateusz, wołają mnie też Siedem Słońc.

Sebastiana Maria de Jesus już przeszła, przeszli też wszyscy inni, procesja okrążyła plac, wychłostano tych, którym zasądzono taką karę, spalono dwie kobiety, jedną z nich przedtem uduszono, gdyż oświadczyła, że chce umrzeć w wierze katolickiej, drugą zaś upieczono żywcem za zatwardziały upór nawet w godzinie śmierci, przed stosami rozpoczęły się tańce, tańczą mężczyźni i kobiety, król już odjechał, popatrzył, podjadł sobie, a razem z nim infanci, po czym wrócił do pałacu powozem zaprzężonym w szóstkę koni, w asyście przybocznej straży, tymczasem zapada zmierzch, ale nadal trwa duszący upał, słońce dławi jak garota, na placu Rossio kładą się długie cienie klasztoru Carmo, martwe kobiety ułożono na głowniach, aby do reszty strawił je ogień, a gdy zapadnie noc, popioły zostaną rozsypane i nawet wezwanie na Sąd Ostateczny nie zdoła ich na powrót zebrać, niebawem umocnieni w wierze ludzie powrócą do domów unosząc na podeszwach trochę lepkiej sadzy ze zwęglonych ciał, a może i nie zakrzepłej jeszcze krwi, która nie zdążyła wyparować na rozżarzonych węglach. Niedziela jest dniem Pana, to prawda oczywista, jego są bowiem wszystkie dni, z których każdy stopniowo nas zżera, ale dużo szybciej, w imię tegoż Pana, pożerają nas płomienie, jest więc podwójnym gwałtem palenie mnie w chwili, gdy kierując się własnym rozumem i wolą odmówiłam temuż Panu ciała i kości, a także ducha, co ciało moje podtrzymuje, to syn mój samorodny, spłodziłam go bezpośrednio sama ze sobą, to moje przyrodzone tajemne oblicze, równe jawnemu i przez to nieznane. Jednak mimo wszystko trzeba umrzeć.

Jeśli przypadkiem ktoś usłyszał słowa Blimundy, zapewne uznał je za bezduszne. Tam idzie moja matka, bez jednego westchnienia, bez jednej łzy, nawet bez współczucia na twarzy, które jednak dostrzegało się niekiedy w tłumie ogarniętym nienawiścią, ciskającym obelgi i szyderstwa, ona zaś była córką, i to kochaną, widać to było w spojrzeniu matki, mimo to powiedziała tylko tyle, Tam idzie, później zaś odwróciła się do jakiegoś mężczyzny, którego widziała pierwszy raz w życiu, i spytała, Jak się pan nazywa, jakby to było dla niej ważniejsze niż cierpienie chłostanej matki, która przeszła już mękę karceru i śledztwa, która nieodwołalnie zostanie zesłana do Angoli, nawet nazwisko nic jej nie pomogło, pewnie już tam na zawsze zostanie, znajdując być może pociechę na duchu i ciele u księdza Antoniego Teixeira de Sousa, ma on już w tym przecież spore doświadczenie, i bardzo dobrze, bo przynajmniej świat nie będzie tak nieszczęśliwy, nawet jeśli czeka go wieczne potępienie. Gdy jednak Blimunda znalazła się w domu, zalała się łzami, o ile jeszcze kiedyś ujrzy matkę, to najwyżej z daleka w porcie, dużo łatwiej jest jakiemuś angielskiemu kapitanowi pozbyć się kobiet lekkich obyczajów, niż córce pocałować skazaną matkę, przytulić twarz do twarzy, gładki policzek do pomarszczonego, jest tak blisko, a tak daleko, gdzie jesteśmy, kim jesteśmy, na co ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec powiada, Jesteśmy niczym wobec wyroków Pana, wystarczy, że on wie, kim jesteśmy, pogódź się z tym, Blimundo, zostawmy Bogu sprawy boskie, nie przekraczajmy ustalonych granic, wielbijmy go z tego miejsca i uprawiajmy nasze człowiecze poletko, gdy bowiem będzie gotowe, Bóg zechce nas odwiedzić, a wtedy dopiero zostanie stworzony świat. Baltazar Mateusz, inaczej Siedem Słońc, zachowuje milczenie, patrzy tylko uważnie na Blimundę i za każdym razem, gdy spotyka jej wzrok, czuje ściskanie w dołku, są to bowiem oczy niezwykłe, ni to jasnoszare, ni to zielonkawe, ni to niebieskawe, mienią się w zależności od zewnętrznego światła czy też wewnętrznych myśli, czasem czarne jak noc, a czasem skrzące się brylantową bielą niby rozłupany węgiel. Przyszedł do tego domu nie dlatego, że ktoś go zaprosił, lecz Blimunda spytała go o imię, a on jej odpowiedział, był to więc wystarczający powód. Gdy zakończyło się auto da fé i uprzątnięto plac, Blimunda odeszła w towarzystwie księdza, a wchodząc do domu zostawiła drzwi otwarte, aby Baltazar mógł wejść. Wszedł i usiadł, ksiądz zamknął drzwi i zapalił oliwną lampkę, przez szparę sączył się ostatni blask dnia, czerwony blask zachodu, który jeszcze oświetla wzgórze, podczas gdy w dole miasto już pogrąża się w mroku, z murów zamku dochodzą pokrzykiwania żołnierzy, co w innej sytuacji przypominałoby Baltazarowi wojaczkę, ale teraz jego oczy nie widzą nic poza oczami Blimundy, poza jej postacią, wysoką i smukłą, taka właśnie była Angielka, o której śnił na jawie w dniu przybycia do Lizbony.

Blimunda wstała ze stołka, rozpaliła ogień na kominie, postawiła na trójnogu garnek z zupą i gdy się zagotowała, napełniła dwie miski, które podała obu mężczyznom, wszystko to robiła w milczeniu, nie odezwała się ani słowem od chwili, gdy kilka godzin temu zapytała, Jak się pan nazywa, i choć ksiądz pierwszy skończył jeść, poczekała, aż Baltazar zje, żeby użyć jego łyżki, zupełnie jakby milcząco odpowiadała na inne pytanie, Bierzesz do ust łyżkę, której dotykały usta tego mężczyzny, najpierw należała ona do ciebie, potem do niego, a teraz na powrót jest twoja, skoro więc tylekroć zatraca się różnica między pojęciem twoje i moje, wygląda na to, Blimundo, że mówisz tak, nim cię o to zapytano. Wobec tego ogłaszam was mężem i żoną. Ksiądz Bartłomiej poczekał, aż Blimunda skończy jeść pozostałą w garnku zupę i wówczas szerokim gestem pobłogosławił ją samą, garnek, łyżkę oraz całą izbę – ogień na kominie, lampkę, matę na podłodze i uciętą rękę Baltazara. Potem wyszedł.

Siedzieli z godzinę nic nie mówiąc. Tylko raz Baltazar wstał, żeby dorzucić drew do gasnącego ognia, a Blimunda przycięła knot dymiącej lampy i gdy zrobiło się jasno, Siedem Słońc powiedział, Dlaczego spytałaś, jak się nazywam, na co Blimunda odpowiedziała, Ponieważ moja matka chciała wiedzieć i chciała, żebym się dowiedziała. Skąd wiesz, skoro nie mogłaś z nią rozmawiać. Wiem, że wiem, ale nie wiem, jakim sposobem, nie zadawaj mi pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć, rób tak, jak już zrobiłeś, przyszedłeś i nie pytałeś dlaczego. Jeśli nie masz lepszego mieszkania, zostań tu. Muszę jechać do Mafry, mam tam rodzinę, żonę, rodziców i siostrę. Zostań, póki nie wyjedziesz, na wyjazd zawsze będziesz miał czas. Dlaczego chcesz, żebym został, Bo tak trzeba. To nie jest przekonywający powód. Jeśli nie chcesz zostać, możesz sobie iść, nie mogę cię zmusić, Nie mam siły stąd odejść, rzuciłaś na mnie urok. Nie rzuciłam żadnego uroku, nie powiedziałam ani słowa i nie dotknęłam cię. Zajrzałaś mi do wnętrza. Przysięgam, że nigdy nie zajrzę ci do wnętrza. Przysięgasz, że tego nie zrobisz, a już zrobiłaś. Sam nie wiesz, co mówisz, nie zajrzałam ci do wnętrza. Jeśli zostanę, gdzie będę spać. Ze mną.

Położyli się. Blimunda była dziewicą. Ile masz lat, spytał Baltazar, i Blimunda odpowiedziała, Dziewiętnaście, ale w tej chwili czuła się już dużo starsza. Na matę popłynęło trochę krwi. Zmoczywszy w niej czubki wskazującego i środkowego palca Blimunda przeżegnała się i nakreśliła krzyż na piersi Baltazara, na samym sercu. Obydwoje byli nadzy. Z pobliskiej ulicy słychać było podniesione głosy, szczęk szpad, bieganinę. Później nastała cisza. Nie popłynęło więcej krwi.

Gdy nazajutrz rano Baltazar obudził się, zobaczył u swego boku Blimundę jedzącą chleb z zamkniętymi oczami. Otworzyła je dopiero, gdy skończyła jeść, o tej godzinie były szare, i powiedziała, Nigdy nie zajrzę ci do wnętrza.

Unoszenie chleba do ust – to bardzo prosty i przyjemny gest, szczególnie gdy się jest głodnym, ponadto chleb będący pożywieniem dla ciała przynosi także pewien zysk rolnikom oraz ogromne dochody tym, co potrafią zbić kabzę w czasie dzielącym ruch ręki kosiarza od ruchu ręki człowieka jedzącego, taka jest prawda. Prawdą jest też, że Portugalia nie może nastarczyć pszenicy, która by zaspokoiła wprost nienasycony apetyt Portugalczyków na chleb, zupełnie jakby nie mieli nic innego do jedzenia, stąd też osiadli w tym kraju cudzoziemcy, przejęci naszymi potrzebami, które rosną jak grzyby po deszczu, sprowadzają z bliższych i dalszych stron całe floty, liczące niekiedy nawet setkę statków załadowanych zbożem, jedna z nich właśnie wpływa do Tagu oddając salut przy wieży w Belem i okazując komendantowi odpowiednie papiery, z których wynika, że wiezie ponad osiem tysięcy łasztów zboża z Irlandii, a więc przynajmniej na jakiś czas głód ustąpi miejsca obfitości, ale tak wielki ładunek nie pomieści się w portowych spichlerzach i prywatnych magazynach, toteż płaci się każdą cenę za wynajęcie składów, o czym informują stosowne obwieszczenia rozlepione na bramach miejskich, w tej sytuacji ci, którzy sprowadzili zboże, będą sobie pluć w brodę, gdyż z powodu nadmiaru trzeba będzie obniżyć cenę, tym bardziej że mówi się o bliskim przybyciu floty holenderskiej z podobnym ładunkiem, jednak niebawem rozeszła się wieść, że u wejścia do zatoki została ona zaatakowana przez eskadrę francuską, toteż cena, która miała już spaść, nie spadnie, a gdyby nawet zaistniało takie niebezpieczeństwo, to zawsze przecież można podpalić ze dwa spichlerze i potem rozgłosić, że w wyniku pożaru odczuwa się brak zboża, podczas gdy wszyscy myśleli, że jest go aż nadto. Są to kupieckie tajemnice, których cudzoziemcy uczą naszych, choć nasi są na ogół tak głupi, mówimy ciągle o kupcach, że sami nigdy nie sprowadzili zagranicznych towarów zadowalając się kupowaniem ich na miejscu od cudzoziemców, którzy nie tylko się nabijają z naszej głupoty, ale też nabijają sobie na niej kiesy kupując towary po niewiadomych cenach, a sprzedając po aż za dobrze nam znanych, gdyż drą z nas skórę tak, że ledwie zipiemy.

Ale od śmiechu do łez, od beztroski do niepokoju, od ulgi do strachu jest tylko jeden krok, i tak się dzieje zarówno w życiu jednostek, jak i całych narodów, na dowód czego Jan Elvas opowiada Baltazarowi Siedem Słońc nadzwyczajny wyczyn wojenny marynarki lizbońskiej, postawionej w stan pogotowia od Belem po Xabregas przez dwa dni i dwie noce, podczas których również kawaleria i regimenty zajęły bojowe pozycje wzdłuż brzegu, rozeszła się bowiem wiadomość, że zbliża się armada francuska z zamiarem podbicia kraju, a wiadomo, że u nas w takiej sytuacji, czy to szlachcic, czy kmieć, każdy staje się drugim Duarte Pacheco Pereira, a Lizbona drugim fortem w Diu, ale w końcu armada okazała się flotą wiozącą dorsze, a o ich dotkliwym braku świadczył najlepiej apetyt, z jakim niebawem je zajadano. Z bladym uśmiechem przyjęli tę wiadomość ministrowie, z kwaśnym żołnierze odstawili broń i zsiedli z koni, natomiast prości ludzie śmiali się w kułak, odbijając sobie w ten sposób liczne krzywdy. Ale prawdę mówiąc dużo gorsze od wstydu z tego powodu, że zamiast oczekiwanych Francuzów zjawiły się dorsze, byłoby spodziewać się dorszy i zobaczyć Francuzów.

Siedem Słońc też jest tego zdania, ale wczuwa się w położenie żołnierzy, którzy szykowali się do walki, sam dobrze wie, jak wówczas bije serce, człowiek myśli, co ze mną będzie, może umrę, szykuje się na ewentualną śmierć, a tu naraz mu mówią, że właśnie wyładowują skrzynie dorszy w Nowym Porcie, jeśli Francuzi dowiedzą się o tej pomyłce, to jeszcze bardziej będą się z nas śmiać. Baltazara znów nachodzi tęsknota za wojną, ale przypomina mu się Blimunda i czuje potrzebę sprawdzenia, jakiego właściwie koloru są jej oczy, jest to wojna, którą ostatnio prowadzi z własną pamięcią, która podsuwa mu coraz to inną barwę, i nic dziwnego, skoro nawet patrząc w nie z bliska nie potrafi jej określić. Zapomina więc o powracających tęsknotach i odpowiada Elvasowi, Powinien być jakiś sposób na to, żeby wiedzieć, kto, z czym i w jakich zamiarach przybywa, wiedzą o tym mewy, które siadają na masztach, a my sami, choć dla nas to dużo ważniejsze, nic nie wiemy, na co stary żołnierz odparł, Mewy mają skrzydła, mają je również aniołowie, ale mewy nie mówią, a co do aniołów, to nigdy żadnego nie widziałem.

W tej właśnie chwili przez plac Pałacowy przechodził ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wracający z pałacu, dokąd się udał na prośbę Baltazara, który chciał się dowiedzieć, czy będzie mógł dostać rentę wojenną, gdyby się okazało, że lewa ręka jest jej warta, i gdy Jan Elvas nie wiedząc wszystkiego o życiu Baltazara i kontynuując rozmowę powiedział, O, właśnie idzie ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, zwany Awiatorem, ale temu Awiatorowi nie wyrosły jeszcze odpowiednie skrzydła, nie możemy więc śledzić zbliżających się flot ani też przejrzeć zamiarów i interesów, które je do nas sprowadzają, Siedem Słońc nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ksiądz przystanął i z oddali skinął na niego, ku najwyższemu osłupieniu Jana Elvasa, nie spodziewał się on bowiem, że ma przyjaciela cieszącego się łaskami Dworu i Kościoła, natychmiast też zaczął się zastanawiać, jakie korzyści sam mógłby z tego wyciągnąć. Tymczasem żeby nie tracić czasu, wyciągnął rękę po jałmużnę, najpierw do jakiegoś szlachcica, który okazał się hojny, a następnie, przez nieuwagę, do mnicha-jałmużnika, podsuwającego święty obrazek do ucałowania, i tym sposobem Jan Elvas stracił wszystko, co zdobył. Niech to piorun trzaśnie, może to i grzech tak przeklinać, ale zawsze lżej się robi na duszy.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec powiedział do Baltazara, Rozmawiałem z królewskimi urzędnikami, obiecali rozpatrzyć twoją sprawę, nie wiadomo, czy warto przedkładać petycję, to się dopiero okaże. A kiedy to nastąpi, proszę księdza, dopytywał się Baltazar, naiwny jak każdy, kto dopiero co zetknął się z dworem i nie zna jego zwyczajów. Nie umiem ci tego powiedzieć, ale w razie zwłoki może uda mi się szepnąć słówko Najjaśniejszemu Panu, który wyróżnia mnie szacunkiem i opieką. To ksiądz może rozmawiać z samym królem, zdziwił się Baltazar i dorzucił, Może ksiądz mówić z królem i znał też matkę Blimundy skazaną przez Inkwizycję, co to za ksiądz z tego księdza, tych ostatnich słów Baltazar już nie wypowiedział głośno, pomyślał tylko z niepokojem. Bartłomiej Wawrzyniec nic nie rzekł, spojrzał mu tylko prosto w oczy, stali naprzeciwko siebie, ksiądz był trochę niższy i wyglądał na młodszego, chociaż byli rówieśnikami, liczył sobie bowiem dwadzieścia sześć lat, podobnie jak Baltazar, ale odmiennie ułożyły się losy każdego z nich, Baltazarowi życie upłynęło na pracy i wojnie, ledwie skończył z jednym, już musiał brać się za drugie, ksiądz Bartłomiej zaś urodził się w Brazylii, jako młody chłopiec przybył po raz pierwszy do Portugalii i już w wieku piętnastu lat odznaczał się tak obiecującą wiedzą i pamięcią, że potrafił recytować z pamięci całego Wergiliusza, Horacego, Owidiusza, Kurcjusza, Swetoniusza, Mecenasa i Senekę, w tę i z powrotem oraz na wyrywki, opowiedzieć wszystkie mity i legendy oraz wyjaśnić, w jakim celu zostały one wymyślone przez greckich i rzymskich pogan, wyliczyć wszystkich poetów dawnych i nowożytnych aż do roku 1200, i jeśli ktoś wygłosił przy nim jakiś wiersz, mógł natychmiast odpowiedzieć dziesięcioma własnymi improwizacjami, już wówczas zapowiadało się też, że potrafi uzasadnić i dowieść słuszności każdej filozofii, nawet w jej najtrudniejszych punktach. Zinterpretować duży fragment Arystotelesa, łącznie ze wszystkimi zawiłościami, twierdzeniami i niedopowiedzeniami, wyjaśnić wszystkie niejasności Pisma Świętego, tak Starego, jak i Nowego Testamentu, deklamując z pamięci tak po kolei, jak i na wyrywki całe Ewangelie czterech Ewangelistów, w tę i z powrotem, tak samo listy św. Pawła i św. Jakuba, i powiedzieć, ile lat dzieliło każdego z proroków, jak długo każdy z nich żył, i takoż odnośnie wszystkich biblijnych królów z góry na dół i z lewa na prawo, z Księgi Psalmów, z Pieśni, z Księgi Wyjścia, z Ksiąg Królewskich i dlaczego nie są autentyczne dwie Księgi Ezdrasza, bo też mówiąc między nami nie bardzo wyglądają na autentyczne, a ten niezwykły talent, zdolności i pamięć zrodziły się i ukształtowały w kraju, z którego chcieliśmy dostawać tylko złoto i brylanty, tytoń i cukier, bogactwa lasów i wszystkie inne, jakie jeszcze zostaną odkryte i będą do nas napływały przez całe wieki, nie mówiąc już o tym, że samo nawrócenie tapuiów zapewni nam wieczną chwałę.

Przed chwilą mój przyjaciel Jan Elvas powiedział mi, że księdza nazywają Awiatorem, Skąd się wziął ten przydomek, spytał Baltazar, lecz ksiądz już się oddalał, żołnierz ruszył więc jego śladem i tak idąc z odległości dwóch kroków jeden od drugiego, minęli Arsenał przy Nabrzeżu Okrętowym, później pałac Corte Real i wreszcie w uliczce Remolares, skąd otwiera się widok na rzekę, ksiądz usiadł na kamieniu i skinąwszy na Baltazara, aby spoczął obok, wreszcie odpowiedział, jakby dopiero teraz usłyszał pytanie, Ponieważ latałem. Baltazar rzekł zaś z powątpiewaniem. Za pozwoleniem, ośmielam się twierdzić, że latają tylko ptaki i anioły, a ludzie jedynie we śnie, ale sny nie są materialne. Nie mieszkałeś dotąd w Lizbonie, nigdy cię tu nie widziałem. Cztery lata byłem na wojnie i pochodzę z Mafry. Właśnie, a ja latałem w zaprzeszłym roku, najpierw zrobiłem balon, który się spalił, potem zbudowałem następny, który wzniósł się pod sufit pałacowej sali, i wreszcie jeszcze jeden, który wyleciał przez okno gmachu Kompanii Indyjskiej i nikt go więcej nie widział. Ale czy ksiądz latał osobiście, czy tylko same balony. Latały balony, ale to tak, jakbym ja sam latał. Lot balonu, to nie to samo co lot człowieka. Człowiek najpierw raczkuje, potem chodzi, biega, a któregoś dnia i poleci, odpowiedział Bartłomiej Wawrzyniec i ukląkł, gdyż zbliżał się orszak z Panem Bogiem, najwidoczniej do jakiejś możnej osoby, gdyż baldachim nad księdzem niosło sześciu ludzi, na przedzie trębacze, z tyłu członkowie bractwa w czerwonych kapach niosący gromnice i inne rzeczy potrzebne do udzielenia ostatniego namaszczenia jakiejś duszy zrywającej się do lotu i czekającej tylko, by zrzucić cielesny balast i poszybować z owym wiatrem, co wieje z morskich otchłani, z głębi wszechświata lub z najdalszego krańca zaświatów. Siedem Słońc również ukląkł i gdy się żegnał, jego żelazny hak dotknął ziemi.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec nie usiadł z powrotem, podszedł do samej rzeki, Baltazar podążył za nim i tam, patrząc na biegających po desce tragarzy, wyładowujących z barki słomę zawiniętą w wielkie płachty, i na dwie czarne niewolnice idące ku rzece, aby opróżnić wiadra z nieczystościami, pełne uryny i gówna z całego dnia, a może i z całego tygodnia, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec powiedział, Stałem się pośmiewiskiem dworu i poetów, jeden z nich, Tomasz Pinto Brandao, nazwał mój wynalazek ułudą, która wkrótce się rozwieje, i gdyby nie opieka króla, nie wiem, co by się ze mną stało, ale król uwierzył w moją maszynę i pozwolił, abym w posiadłości księcia Aveiro, w Sao Sebastiao da Pedreira, przeprowadzał swoje eksperymenty, tak że teraz szydercy zostawili mnie już trochę w spokoju, a doszło do tego, że nawet życzyli mi, żebym połamał nogi skacząc z zamku, chociaż nigdy nie miałem takiego zamiaru, i twierdzili, że moja sztuka ma więcej wspólnego z jurysdykcją Świętego Oficjum niż z geometrią. Księże Bartłomieju, ja się nie znam na tych rzeczach, byłem chłopem, potem żołnierzem i nie wierzę, żeby ktoś mógł latać nie mając skrzydeł. Kto jest przeciwnego zdania, zna się na tym jak kura na pieprzu. Ty sam nie wymyśliłeś tego haka, który zastępuje ci rękę, trzeba było, aby ktoś miał taką potrzebę i taki pomysł, gdyż bez tej pierwszej nie ma drugiego, aby połączył skórę i żelazo, tak samo jest ze statkami, które widzisz na rzece, był czas, kiedy nie miały żagli, potem wynaleziono wiosła, potem znów ster i skoro człowiek, stworzenie lądowe, z konieczności stał się marynarzem, z konieczności też stanie się awiatorem. Jeśli ktoś przywiązuje żagle do łodzi, jest i pozostaje na wodzie, natomiast latać to znaczy oderwać się od ziemi i unieść w powietrze, gdzie nie ma żadnej powierzchni, która byłaby oparciem dla stóp. Będziemy jak ptaki, które zarówno mogą przebywać w niebie, jak i siadać na ziemi. A więc to z powodu chęci latania poznał ksiądz matkę Blimundy, ona przecież znała sztuki tajemne. Słyszałem, że miała widzenia ludzi latających z płóciennymi skrzydłami, a choć nie brak tu ludzi mających różne widzenia, jej, jak mi mówiono, były tak przekonywające, że pewnego dnia złożyłem jej dyskretnie wizytę, a później się z nią zaprzyjaźniłem. I dowiedział się ksiądz tego, czego potrzebował. Nie, nie dowiedziałem się, ale zrozumiałem, że jej wiedza, o ile rzeczywiście ją miała, była innego rodzaju i że sam powinienem pokonać moją niewiedzę, bez niczyjej pomocy, obym się nie mylił, Zdaje mi się, że mają rację ci, którzy mówią, że sztuka latania ma więcej wspólnego ze Świętym Oficjum niż z geometrią, toteż na miejscu księdza miałbym się bardzo na baczności, niech ksiądz nie zapomina, że za podobne sztuczki płaci się zwykle lochami i zesłaniem lub stosem, ale o tym ksiądz wie lepiej niż ja. Mam się na baczności i nie brak mi protektorów, kiedyś nadejdzie ten dzień.

Wracali tą samą drogą, przez Remolares. Siedem Słońc chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał, ksiądz zauważył jego wahanie.

Chcesz mi coś powiedzieć, Chciałbym wiedzieć, księże Bartłomieju, dlaczego Blimunda zawsze je chleb, nim rano otworzy oczy. Spałeś z nią. Mieszkam tam, Zwracam ci uwagę, że popełniacie grzech konkubinatu, lepiej by było wziąć ślub. Ona nie chce, a ja też nie wiem, czy chciałbym, jeżeli któregoś dnia odejdę w moją stronę, a ona będzie wolała zostać w Lizbonie, to po co się pobierać, ale ja pytałem księdza o co innego, dlaczego Blimunda je rano chleb, nim otworzy oczy. Tak, jeśli któregoś dnia dowiesz się, to od niej, a nie ode mnie. Ale ksiądz zna przyczynę. Znam. I nie powie mi ksiądz, Powiem ci tylko, że chodzi o wielką tajemnicę, latanie jest rzeczą prostą w porównaniu z Blimundą.

Idąc i rozmawiając doszli do zajazdu przy rogatce Bożego Ciała. Ksiądz wynajął tam mulicę, usiadł w kulbace i powiedział, Jadę do Sao Sebastiao da Pedreira zobaczyć moją maszynę, jeśli chcesz jechać ze mną, to mulica udźwignie nas obu. Pójdę, ale pieszo, jestem przecież z piechoty. Jesteś człowiekiem w stanie naturalnym, nie dla ciebie podkowy mulicy ani skrzydła passaroli. To tak się nazywa ta maszyna, spytał Baltazar, ksiądz zaś odrzekł, Tak pogardliwie ją nazywają.

Ruszyli pod górę w stronę kościoła Św. Rocha, a następnie okrążając wysokie wzgórze Taipas zeszli przez plac Alegria aż do Valverde. Siedem Słońc bez trudu dotrzymywał kroku mulicy, tylko na równym terenie zostawał nieco w tyle, ale szybko to nadrabiał na najbliższym wzniesieniu lub stoku. Mimo że od kwietnia, a więc od czterech miesięcy, nie spadła ani kropla deszczu, poczynając od Valverde wszystkie pola się zieleniły, było tam bowiem wiele nie wysychających źródeł i zdrojową wodą nawadniano zagony warzyw rozciągające się u wrót miasta. Gdy minęli klasztory św. Marty i św. Joanny Księżniczki, weszli między gaje oliwne, ale nawet i tam trafiały się uprawy warzyw, a brak naturalnych źródeł rekompensowały studnie z żurawiami wznoszącymi wysoko swoje cienkie szyje lub norie z zaprzęgniętymi do kieratu osłami, którym zawiązywano oczy, żeby im się zdawało, iż idą prosto przed siebie, bo ani one, ani ich właściciele nie wiedzieli, że gdyby rzeczywiście szły stale przed siebie, to też znalazłyby się z powrotem w tym samym miejscu, gdyż świat jest jak noria i ludzie chodzący po nim popychają go i wprawiają w ruch. Toteż nawet bez pomocy objawień nieobecnej już wśród nas Marii de Jesus można łatwo pojąć, że gdy zabraknie ludzi, świat stanie w miejscu.

Kiedy stanęli u wrót posiadłości, gdzie nie ma teraz ani księcia, ani jego służby, gdyż cały książęcy majątek został przejęty przez koronę i trwa właśnie proces o przywrócenie go rodowi Aveiro, a że sprawiedliwość jest nierychliwa, to trudno przewidzieć, kiedy książę wróci z Hiszpanii, gdzie przebywa i gdzie też jest księciem, tyle że nie “de Aveiro", ale “de Banhos", a więc kiedy – jako się rzekło – stanęli u wrót, ksiądz zsiadł z mulicy, wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył bramę, zupełnie jakby był u siebie w domu. Wprowadził mulicę, u pyska podwiesił jej kosz ze słomą i strąkami bobu, rozsiodłał ją i przywiązał w cieniu, gdzie stała opędzając się gęstym ogonem przed muchami i gzami, podnieconymi smakołykiem przybyłym z miasta.

W pałacu wszystkie drzwi i okna były pozamykane, folwark zaniedbany, ziemia leżała odłogiem. Z jednej strony obszernego dziedzińca znajdował się budynek wyglądający na spichlerz, szopę czy piwnicę, ale jako że był pustym trudno było określić jego przeznaczenie, bo jeśli to miałby być spichlerz, to brak w nim było stert zboża, jeśli szopa, to gdzie narzędzia, a w piwnicach zawsze przecież są beczki. Drzwi były zamknięte na kłódkę, którą otwierało się kluczem powycinanym w ząbki przypominające arabskie pismo. Ksiądz odsunął zasuwę, pchnął drzwi i okazało się, że to obszerne pomieszczenie nie było całkiem puste, leżały tam bryty żagli, belki, zwoje drutu, paski blachy, wiązki wikliny, wszystko posegregowane, porządnie ułożone, pośrodku zaś było wolne miejsce i tam stało coś, co przypominało wielką muszlę najeżoną drutami lub kosz w trakcie wyplatania, z którego sterczą tworzące szkielet witki.

Baltazar wszedł w ślad za księdzem i z zaciekawieniem rozglądał się wokół, nie pojmując, co to wszystko znaczy, spodziewał się bowiem jakiegoś balonu czy jakichś skrzydeł wróbla w powiększeniu, może worka z piórami, ogarnęły go więc wątpliwości. A więc to jest to, a ksiądz Bartłomiej powiedział, To powinno być to, po czym otworzył skrzynię, wyjął z niej rulon papieru, który rozwinął i na którym był rysunek jakiegoś ptaka, chyba właśnie passaroli, z tym Baltazar mógł się zgodzić, ponieważ zaś rysunek najwyraźniej przedstawiał ptaka, uwierzył, że wszystkie te zgromadzone materiały, połączone odpowiednio w jedną całość, byłyby zdolne latać. Bardziej dla siebie samego niż dla Baltazara, który w rysunku nie widział nic ponad podobieństwo do ptaka i to mu wystarczało, ksiądz zaczął wyjaśniać, najpierw spokojnie, a później z rosnącym ożywieniem. To, co tu widzisz, to są żagle służące do łapania wiatru, można je ustawiać stosownie do okoliczności, tu znów jest ster do kierowania statkiem zgodnie z życzeniem wprawnej ręki sternika, a to jest kadłub latającej maszyny, na dziobie i na rufie w kształcie morskiej muszli znajdują się wyloty miechu, na wypadek gdyby zabrakło wiatru, jak to często zdarza się na morzu, tutaj są skrzydła, bez których statek powietrzny nie mógłby utrzymać równowagi, a o tych kulach nic ci nie powiem, to jest moja tajemnica, dość ci wiedzieć, że bez ich zawartości statek nie poleci, ale co do tego jeszcze nie mam pewności, a na tym drucianym sklepieniu zawiesimy kilka bursztynowych gałek, gdyż bursztyn bardzo dobrze reaguje na ciepło promieni słonecznych, co odpowiada moim celom, tu znów jest busola, bez niej nigdzie się nie zajedzie, a tu mamy bloki do rozwijania i zwijania żagli, tak jak na morskich statkach. Zamilkł na chwilę, po czym dodał, A kiedy wszystko zostanie złożone i dopasowane jedno do drugiego, polecę. Baltazara przekonywał rysunek, nie potrzebował wyjaśnień, z tej prostej przyczyny, że nie widząc wnętrza ptaka nie wiemy, dlaczego lata, a mimo to lata, a dlaczego, dlatego że ptak ma kształt ptaka, nic prostszego, toteż ograniczył się do pytania, Kiedy. Jeszcze nie wiem, odpowiedział ksiądz, brak mi pomocnika, sam nie mogę wszystkiego zrobić, pewne prace przekraczają moje siły. Znów zamilkł na chwilę, po czym zapytał, Może ty chciałbyś mi pomóc. Baltazar w osłupieniu cofnął się o krok. Ja nic nie umiem, jestem wieśniakiem, a ponadto jedyna rzecz, jakiej mnie nauczyli, to zabijanie, a w dodatku teraz z tą ręką. Tą ręką i tym hakiem możesz robić wszystko, co chcesz, a nawet są rzeczy, które łatwiej zrobić tym hakiem niż zdrową ręką, hak nie czuje bólu, kiedy musi trzymać drut lub żelazo, ani się skaleczy, ani oparzy, powiem ci jeszcze, że Bóg jest jednoręki, a stworzył świat.

Baltazar cofnął się z przestrachem, szybko się przeżegnał, żeby nie kusić diabła, Co też mówicie, księże Bartłomieju, czy gdzieś stoi napisane, że Bóg jest jednoręki. Nigdzie, nikt tego nie napisał, ja twierdzę, że Bóg nie ma lewej ręki, gdyż po jego prawicy, po prawicy, zasiadają wybrańcy, a nigdy się nie wspomina o jego lewicy, ani Pismo Święte, ani Doktorowie Kościoła, po lewicy Boga nikt nie zasiada, jest tam pustka, nicość, nieobecność, a więc Bóg jest jednoręki. Ksiądz głęboko odetchnął i zakończył, Brak mu lewej ręki.

Siedem Słońc słuchał z uwagą. Popatrzył na rysunek i na rozrzucone wokół materiały, na niekształtną jeszcze muszlę, uśmiechnął się i unosząc nieco ręce powiedział, Jeśli Bóg jest jednoręki i mógł stworzyć świat, to ten oto bezręki człowiek może połączyć żagiel i drut, które mają latać.

Ale wszystko w swoim czasie. Na razie księdzu Bartłomiejowi brakuje pieniędzy, żeby kupić magnesy, które jego zdaniem sprawią, że passarola pofrunie, w dodatku trzeba je sprowadzić z zagranicy, toteż tymczasem za jego staraniem Siedem Słońc pracuje w jatce na placu Pałacowym przenosząc na grzbiecie połcie mięsiwa, po ćwiartce wołowiny, po tuzinie prosiaków, po dwa barany, które wędrują z jednego haka na drugi, a po drodze zostawiają wielkie krwawe plamy na rogoży przykrywającej mu głowę i plecy, jest to więc brudne zajęcie, dobrze, że choć w nagrodę zawsze trafiają się jakieś resztki, nóżka wieprzowa czy ochłap flaków, a jak Bóg da i humor rzeźnika pozwoli, to nawet skrawki biodrówki, krzyżowej lub zrazowej, zawinięte w liść kapusty, dzięki czemu Baltazar i Blimunda czasem mogą pożywić się trochę lepiej niż zwykle, bo kto dzieli, to i wydzieli, a choć dzielenie nie było zajęciem Baltazara, zawsze coś na tym korzystał.

Lecz oto przyszedł już czas na królową Marię Annę. Jej brzuch nie jest w stanie bardziej urosnąć, choćby skóra nie wiem jak się rozciągała, jest niczym wielki balon, niczym okręt płynący do Indii, niczym flota brazylijska, od czasu do czasu król zasięga wiadomości co do żeglugi infanta, czy już go widać w oddali, czy niosą go dobre wiatry, czy może coś go niepokoi, podobnie jak nasze eskadry niepokojone są przez Francuzów, którzy ostatnio zdobyli sześć statków handlowych i jeden okręt wojenny, bo też doprawdy wszystkiego można się spodziewać po tych naszych dowódcach i konwojach, chodzą nawet słuchy, że ciż sami Francuzi zamierzają czekać na pozostałe statki przy wejściu do Pernambuco i Bahii, o ile już teraz nie czyhają na flotę, która miała wyjść z Rio de Janeiro. Tyle narobiliśmy odkryć, kiedy było co odkrywać, a teraz inni igrają z nami jak toreador z niedoświadczonym bykiem, a nie umiejącym jeszcze bóść, chyba że przypadkiem. Do królowej Marii Anny też docierają różne złe wieści o wydarzeniach sprzed miesiąca albo i dwóch, kiedy infant w jej łonie był zaledwie czymś w rodzaju galaretowatej masy, kijanki czy też głowiastego kiełka, to wprost nadzwyczajne, jak mężczyzna i kobieta formują się we wnętrzu jaja, zupełnie obojętni na świat zewnętrzny, z którym przecież przyjdzie im się zmierzyć, w charakterze króla lub żołnierza, mnicha lub mordercy, Angielki z Barbados lub skazanej z Rossio, tak czy siak, bo zawsze kimś się jest, czy się chce, czy nie, gdyż prawdę mówiąc od wszystkiego można uciec, tylko nie od samego siebie.

Ale z żeglugą portugalską nie pod każdym względem jest aż tak źle. Przed kilkoma dniami przybył dawno oczekiwany statek z Makao, który wyruszył z Lizbony przed dwudziestoma miesiącami, ile to już czasu, Siedem Słońc był wtedy jeszcze na wojnie, a podróż ta była szczęśliwa mimo dalekiego rejsu, Makao znajduje się przecież hen za Goa, w Chinach, ziemi wszelkiej obfitości i pomyślności, która przewyższa wszystkie inne pod względem dostatków i bogactw, opływa w tanią żywność, klimat zaś ma tak łagodny i zdrowy, że nie znane są tam żadne dolegliwości czy choroby, dlatego też Chińczycy nie mają lekarzy ani chirurgów, każdy umiera po prostu ze starości, kiedy organizm już się wyczerpie, bo też nie może służyć wiecznie. Statek zabrał z Chin mnóstwo bogactw i drogocenności, następnie sprzedał je w Brazylii, gdzie załadował cukier, tytoń i bardzo dużo złota, na to wszystko starczył mu trwający dwa i pół miesiąca postój w Rio, później w ciągu pięćdziesięciu siedmiu dni przypłynął tutaj i jest wręcz cudem, że podczas tak długiej i niebezpiecznej podróży nikt nie zachorował ani nie umarł, najprawdopodobniej nie bez znaczenia była tu codzienna msza odprawiana w intencji podróży do Matki Boskiej Miłosiernego Serca, w dodatku sternik nawet nie pomylił drogi, mimo że jej nie znał, co wprost w głowie się nie mieści, toteż powszechnie już się mówi, że najlepsze interesy można zrobić w Chinach. Ale jako że nie wszystko na tym świecie jest doskonałe, przyszła wiadomość o walkach między mieszkańcami Pernambuco i Recife, którzy codziennie staczają bitwy, niektóre bardzo krwawe, doszło nawet do tego, że podpalili lasy i spłonęły wszystkie plantacje trzciny cukrowej i tytoniu, przez co król poniósł wielkie straty.

Wszystkie te nowiny docierają czasami i do królowej, ale są jej zupełnie obojętne, gdyż popadła w ciążowe odrętwienie, buja w innym świecie i jest jej wszystko jedno, czy ją o czymś informują, czy nie, nawet z początkowej chluby, jaką odczuwała z powodu macierzyństwa, zostało tylko blade wspomnienie, tylko dalekie echo wybuchu dumy rozsadzającej ją w pierwszych dniach, kiedy wydawało się jej, że jest jednym z owych galionów zdobiących dzioby statków, co to choć nie sięgają wzrokiem zbyt daleko, od tego jest przecież luneta i majtek na bocianim gnieździe, to jednak widzą najgłębiej. Każda brzemienna kobieta, tak zwykła śmiertelniczka, jak królowa, ma w swoim życiu taką chwilę, kiedy czuje się mądra całą mądrością świata, choć nie potrafi tego wyrazić słowami, lecz później, w miarę puchnięcia brzucha i nasilania się różnych dolegliwości, nie myśli o niczym innym, jak tylko o dniu porodu, a nie zawsze są to myśli wesołe, często dręczą ją złe przeczucia, w takich jednak przypadkach wielce pomocny okazuje się zakon Franciszkanów, który nie chce stracić obiecanego klasztoru. Wszystkie kongregacje Prowincji Arrabida prześcigają się w mszach, nowennach i modłach w intencjach ogólnych i szczególnych, jawnych i ukrytych, żeby infant przyszedł na świat szczęśliwie i w dobrej godzinie, żeby nie miał żadnej widocznej czy ukrytej wady i żeby potomek był płci męskiej, wtedy to nawet jakaś niewielka skaza będzie wybaczalna, o ile nie zostanie uznana za szczególny znak boży. Ale przede wszystkim dlatego, że męski potomek sprawiłby większą przyjemność królowi.

Jednak król Jan V będzie musiał się zadowolić dziewczynką. Nie zawsze można mieć wszystko naraz, ileż to razy człowiek modli się o jedno, a dostaje drugie, taka już jest tajemnica modłów, ślemy je do góry z jakimś życzeniem, ale one wybierają własną drogę, czasem zwlekają, przepuszczając przodem inne wypowiedziane później, a bywa i tak, że się między sobą żenią, z czego rodzą się modlitwy czystej rasy lub metysy, niepodobne ani do ojca, ani do matki, kiedy indziej znów kłócą się między sobą, zatrzymują się w pól drogi, dyskutując sprzeczności, stąd też się zdarza, że człowiek prosił o chłopca, a dostaje dziewczynkę, choć nawet zdrową, silną i o mocnych płucach, czego świadectwem są jej krzyki. Mimo to całe królestwo jest ogromnie szczęśliwe, nie tylko dlatego że urodził się dziedzic korony i z tego powodu zarządzono trzydniowe obchody z fajerwerkami, lecz także dlatego że biorąc pod uwagę występujące niekiedy uboczne działania modłów na siły przyrody, mogące nawet przybrać postać wielkiej suszy, jak ta ostatnia, która trwała od ośmiu miesięcy, zapewne tylko z tej przyczyny trudno przypuścić, aby było inaczej, jako że gdy tylko ustały modły, zaczęło padać, toteż już się nawet mówi, że narodziny infantki zwiastują pomyślność, teraz bowiem tak leje, że tylko Bóg, uwolniony wreszcie od naszych natarczywych próśb, mógł to sprawić. Chłopi już rozpoczęli orkę, pracują nawet w deszcz, skiby wyłaniają się z wilgotnej ziemi niby dzieci wychodzące z łona matki, a że nie umieją krzyczeć jak one, dyszą tylko, gdy rozdziera je pług, kładą się na bok i wystawiają lśniące grzbiety na deszcz, który znacznie osłabł, przechodząc w ledwie wyczuwalną mżawkę, dzięki czemu ugór mający przyjąć siew nie straci kształtu nadanego mu przez orkę. Ten poród jest bardzo łatwy, wszakże nie może nastąpić bez tego, czego wymagają również inne – wysiłku i nasienia. Wszyscy mężczyźni są królami, królowymi wszystkie kobiety, książętami zaś ich dzieła.

Nie należy jednak zapominać o różnicach, i to licznych. Księżniczkę ochrzczono w dniu Matki Boskiej Brzemiennej, co nie bardzo pasowało do sytuacji, królowa bowiem już się uwolniła od swojego brzemienia. Tego dnia można też było zauważyć, że nie wszyscy książęta są sobie równi, czego wyrazem jest uroczysta pompa, jaka towarzyszy nadawaniu imion i udzielaniu sakramentów niektórym z nich, ot, choćby teraz, pałac i kaplica królewska są całe przystrojone tkaninami i złotem, dwór natomiast w tak wielkiej gali, że spod mnóstwa ozdób ledwie można odróżnić rysy i sylwetki strojniś i fircyków. Orszak królowej sunie do kościoła przez salę Germańską, za damami kroczy książę Cadaval w ciągnącym się po ziemi płaszczu, pod baldachimem niesionym przez wysoko utytułowanych wielmożów i królewskich doradców, a kogóż to trzyma książę w ramionach, samą infantkę w lnianych powijakach, tonących we wstążkach i kokardach, dalej idzie wyznaczona niańka, czyli stara hrabina Santa Cruz, i wszystkie pozostałe damy dworu, zarówno te piękne, jak i te mniej ładne, następnie kilku markizów wraz z synem księcia, to oni właśnie niosą obrzędowe atrybuty – serwetę, solniczkę, olej i tak dalej, każdemu coś tam się dostało.

Chrzest celebrowało siedmiu biskupów, wyglądających niczym siedem złocistych i srebrzystych słońc na stopniach głównego ołtarza, nadali jej imiona Maria Ksawera Franciszka Lenora Barbara, poprzedzone tytułem Doña, skoro już teraz, choć jest zaledwie śliniącym się niemowlęciem, już ją tak tytułują, to czymże będzie, gdy dorośnie, w każdym razie na początek dostała krzyżyk wysadzany brylantami, który ofiarował jej stryj, infant Franciszek, jej chrzestny ojciec, co go kosztowało pięć tysięcy cruzados, tenże książę Franciszek, jako kum, podarował matce noworodka pióro do kapelusza, co oczywiście było czysto kurtuazyjnym gestem, ale prócz tego dał jej również diamentowe kolczyki francuskiej roboty, które już kosztowały niebagatelną sumę, bo prawie dwadzieścia pięć tysięcy cruzados.

Tego dnia król zstąpił nieco z wysokości swego majestatu i wysłuchał mszy nie kryjąc się za żaluzjami, lecz wystawiając swoją osobę na widok publiczny, i to w dodatku nie we własnej loży, ale w loży królowej, okazując tym sposobem, jak wielkim darzy ją szacunkiem, dzięki czemu szczęśliwa matka znalazła się u boku szczęsnego ojca, choć w trochę niższym fotelu, a wieczorem były fajerwerki. Siedem Słońc zszedł wraz z Blimundą z zamkowego wzgórza, żeby zobaczyć ognie i dekoracje, pałac przybrany gobelinami oraz haki ufundowane przez cechy rzemieślnicze. Jest bardziej niż zwykle zmęczony, być może od przenoszenia wielkich ilości mięsa na bankiety, które się odbyły z okazji urodzin, i na te, które się odbędą z okazji chrzcin. Od nadmiaru wysiłku przy przesuwaniu, podciąganiu w górę i wleczeniu po ziemi boli go lewa ręka. Hak spoczywa teraz w sakwie przewieszonej przez ramię. Blimunda trzyma go za prawą rękę.

W ostatnich miesiącach umarł błogosławioną śmiercią brat Antoni od św. Józefa. A zatem nie będzie już mógł przypominać królowi o ślubowaniu, chyba że zacznie nawiedzać go w snach, ale nie ma obawy, znamy przecież wszyscy dewizę: biednemu nie pożyczaj, od bogatego nie bierz, a mnichowi nie obiecuj, a ponadto król Jan V dotrzymuje słowa. Będziemy więc mieć klasztor.

Baltazar śpi z prawej strony siennika, tak jest od pierwszej nocy, ponieważ po tej stronie ma zdrową rękę i odwracając się do Blimundy może ją przytulić, przesunąć palcami od karku do pasa albo jeszcze niżej, gdy w nocy zmysły obydwojga rozpalą się pod wpływem ciepła i sennych marzeń lub gdy już płonęły, nim jeszcze poszli spać, jako że ta para, pozostająca z własnej woli w nielegalnym, nie uświęconym kościelnymi sakramentami związku, mało dba o formy i konwenanse, toteż gdy jemu przyjdzie ochota, ona też jej nabiera, a gdy ona go zapragnie, on także pragnie jej. Możliwe, że wiąże ich jakiś inny tajemny sakrament, może znak krzyża nakreślony krwią utraconego dziewictwa, gdy odpoczywali leżąc obok siebie, wbrew przyjętym zwyczajom nadzy jak ich matka stworzyła, i gdy przy żółtym świetle oliwnej lampki Blimunda zwilżyła palec w świeżej krwi, która po udach spłynęła na siennik, była to jakby wspólna komunia, o ile nie jest herezją mówić coś takiego, a tym bardziej robić. Od tego czasu upłynęło już wiele miesięcy, jest już inny rok, deszcz bębni po dachu, silny wiatr hula nad rzeką i zalewem, a choć świt już blisko, nadal jest ciemno jak w nocy. Kogo innego mogłoby to zmylić, ale nie Baltazara, on zawsze budzi się o tej samej porze, jest to nawyk czujnego żołnierza, bacznie obserwującego wyłaniające się powoli z ciemności zarysy rzeczy i ludzi, pierś przepełnia mu kojący spokój, unosi ją pierwsze tego dnia westchnienie, szpary zaczynają niewyraźnie szarzeć, aż wreszcie jakiś szmer budzi Blimundę i wówczas rozlega się inny nieomylny odgłos, to Blimunda je chleb, a po przełknięciu ostatniego kęsa otwiera oczy, obraca się do Baltazara, opiera głowę na jego ramieniu, lewą dłoń kładzie w miejsce, gdzie jemu brak dłoni, ręka na ręce, puls na pulsie, tak oto życie w miarę swoich możliwości naprawia to, czego dokonała śmierć. Ale dziś będzie inaczej. Już raz i drugi Baltazar pytał Blimundę, dlaczego je chleb każdego ranka, nim otworzy oczy, prosił też księdza Bartłomieja Wawrzyńca o wyjaśnienie tej tajemnicy. Blimunda kiedyś powiedziała mu, że przywykła do tego od dziecka, ksiądz zaś, że chodzi o wielką tajemnicę, tak wielką, że w porównaniu z tym latanie jest drobnostką. Dziś się to wyjaśni.

Zawsze po przebudzeniu Blimunda wyciąga rękę po woreczek wiszący u wezgłowia, w którym ma zwyczaj trzymać chleb, ale tym razem napotyka puste miejsce. Szuka po omacku na podłodze, na sienniku, pod Jaśkiem i wówczas słyszy głos Baltazara, Nie masz co szukać, bo i tak nie znajdziesz, ona zaś zasłaniając oczy zaciśniętymi pięściami błaga go, Daj mi chleb, Baltazarze, daj mi chleb, zlituj się nade mną. Najpierw musisz mi powiedzieć, co to są za sekrety. Nie mogę, krzyknęła, usiłując stoczyć się z siennika, wówczas Siedem Słońc schwycił ją zdrową ręką i objął wpół, Blimunda próbowała się wyrwać, ale przycisnął ją prawą nogą i wolną dzięki temu ręką próbował oderwać jej pięści od oczu, lecz zaczęła znów przeraźliwie krzyczeć, Nie rób mi tego, a jej krzyk był tak przejmujący, że Baltazar przestraszył się i puścił ją, czując prawie wyrzuty sumienia z zadanej przemocy. Nie chcę ci zrobić nic złego, chciałbym tylko wiedzieć, co to są za tajemnice. Daj mi chleb, a wszystko ci powiem. Przysięgasz, cóż po przysięgach, jeśli nie wystarcza zwykłe tak lub nie. No to masz, jedz. Baltazar wyciągnął mieszek z sakwy, która służyła mu za Jasiek.

Przesłaniając oczy ręką Blimunda zjadła wreszcie chleb. Przeżuwała go powoli. Gdy skończyła, odetchnęła głęboko i otworzyła oczy. Szary pokój zbłękitniał w świetle poranka, tak zapewne pomyślałby Baltazar, gdyby potrafił myśleć o takich rzeczach, ale zamiast rozmyślać o podobnych subtelnościach, dobrych w pałacowych przedpokojach lub w rozmównicach zakonnic, dużo lepiej było poczuć własną gorącą krew w chwili, gdy Blimunda odwróciła się do niego i spojrzała tymi swoimi oczami, ciemnymi, rozbłyskującymi zielonymi ognikami, jakież znaczenie mogą mieć teraz jakiekolwiek tajemnice, czyż nie lepiej na nowo zgłębić tę, którą już znał, tajemnicę ciała Blimundy, tamto można odłożyć do innej okazji, gdyż ta kobieta jeśli coś obieca, to dotrzymuje słowa, ona zaś powiedziała, Pamiętasz, jak pierwszy raz, gdy spaliśmy razem, powiedziałeś, że zajrzałam ci do wnętrza. Pamiętam. Nie zdawałeś sobie nawet sprawy z tego, co mówisz, ani nie zrozumiałeś dobrze mojej odpowiedzi, kiedy cię zapewniłam, że więcej nigdy ci nie zajrzę do wnętrza. Baltazar zastanawiając się nad sensem tych słów nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, a już usłyszał inne, niewiarygodne słowa, Ja mogę zaglądać ludziom do wnętrza.

Siedem Słońc z niedowierzaniem i niepokojem uniósł się nieco na sienniku, Kpisz sobie ze mnie, nikt nie może zaglądać drugim do wnętrza. Ja mogę. Nie wierzę. Najpierw za wszelką cenę chciałeś się dowiedzieć, teraz już wiesz i mówisz, że nie wierzysz, może to i lepiej, ale na przyszłość nigdy nie zabieraj mi chleba. Uwierzę, jeśli natychmiast mi powiesz, co mam teraz w sobie. Nie widzę nic, o ile nie jestem na czczo, a poza tym przyrzekłam, że nigdy nie zajrzę ci do wnętrza. Powtarzam, że kpisz sobie ze mnie. A ja ci powtarzam, że to prawda. Jak mogę się o tym przekonać. Jutro rano nie będę jeść, wyjdziemy z domu i będę ci opowiadać o wszystkim, co zobaczę, ale na ciebie nie spojrzę, ani ty sam też nie staniesz ze mną twarzą w twarz, zgadzasz się na to. Zgadzam się, odpowiedział Baltazar, ale powiedz mi, na czym polega ta tajemnica, skąd masz taką moc, o ile mnie nie oszukujesz. Jutro przekonasz się, że mówię prawdę. A nie boisz się Świętego Oficjum, inni zapłacili za dużo błahsze rzeczy. Mój dar nie ma nic wspólnego ani z kacerstwem, ani z czarami, moje oczy są zwyczajne. Ale twoja matka została wychłostana i zesłana, gdyż miała widzenia i objawienia, to od niej się nauczyłaś. Nie, to nie to samo, ja widzę tylko to, co jest na świecie, nie widzę tego, co jest poza nim, ani nieba, ani piekła, nie odmawiam żadnych modlitw, nie wykonuję żadnych gestów rękami, tylko widzę. Ale przeżegnałaś się swoją własną krwią i narysowałaś mi nią krzyż na piersi, czy to nie czary. Dziewicza krew jest jak woda, którą się chrzci, zrozumiałam to, kiedy we mnie wszedłeś, a gdy poczułam, że płynie, odgadłam te gesty, Jaka jest twoja moc. Widzę, co jest wewnątrz ludzkich ciał i czasem to, co jest w głębi ziemi, widzę to, co jest pod skórą, a czasem nawet pod ubraniem, ale tylko wtedy gdy jestem na czczo, tracę ten dar, gdy księżyc zmienia kwadrę, ale wkrótce wraca, dużo bym dała za to, żeby go nie mieć. Dlaczego. Dlatego że to, co kryje się pod skórą, nie jest przyjemne do oglądania. Nawet dusza. Czy widziałaś kiedyś duszę. Nigdy. Może jednak dusza nie znajduje się wewnątrz ciała. Nie wiem, nigdy jej nie widziałam. Być może nie można jej zobaczyć. Być może, a teraz zostaw mnie, zabierz tę nogę, bo chcę wstać.

Przez cały dzień Baltazara nawiedzały wątpliwości, czy rzeczywiście cała ta rozmowa miała miejsce, czy może był to tylko sen, albo po prostu Blimundzie to się przyśniło. Patrzył na wielkie zwierzęta, jeszcze nie poćwiartowane, wiszące na hakach, wytężał wzrok i nie widział nic ponad obdarte ze skóry, sine, nieprzezroczyste mięso, a kiedy rozłożone na ladzie kawałki i porcje rzucano na wagę, uświadomił sobie, że dar Blimundy jest bardziej karą niż nagrodą, wnętrze bowiem tych zwierząt rzeczywiście nie cieszyło oczu, podobnie jak nie cieszyłby widok wnętrza tych, którzy przychodzą po mięso, ani tych, którzy je sprzedają, krają czy też noszą, tak jak to robi Baltazar. Zresztą na wojnie widział to samo, co tu, bo żeby sprawdzić, co jest w środku, zawsze konieczny jest topór lub pocisk armatni, siekiera lub klinga szabli, nóż lub kula, które rozrywają delikatną skórę, co jest znacznie boleśniejsze od utraty dziewictwa, obnażają kości i kiszki, lecz tą krwią nie warto się żegnać, nie zwiastuje bowiem życia, ale śmierć. Wszystkie te myśli są chaotyczne, same by to przyznały, gdyby je uporządkować i oczyścić z uboczności, nawet nie warto pytać, O czym myślisz, Baltazarze, ponieważ odpowiedziałby z pełnym przekonaniem, O niczym, a jednak myślał o tym wszystkim i jeszcze o innych rzeczach, bo przypomniał sobie własne białe kości w rozdartym ciele, kiedy go zabierali na tyły, później dłoń leżącą na ziemi, odsuniętą na bok przez nogę chirurga, Dawać następnego, a ten nieszczęśnik, którego wnoszą, wyjdzie stąd w dużo gorszym stanie, gdyż straci obydwie nogi, o ile w ogóle ujdzie z życiem. A jemu zachciewa się zgłębiać tajemnice, właściwie po co, skoro powinno mu wystarczyć to, że budząc się rano czuje przy sobie rozbudzoną lub śpiącą kobietę, którą mu zesłał los i ten sam los jutro ją zabierze, kto wie, czy do innego łóżka, na siennik leżący na ziemi, tak jak ten, czy też do łoża zdobnego złotymi inkrustacjami i festonami, bo przecież ich nie brak, wybierać i przebierać, do wyboru, do koloru, czyż zatem nie jest szaleństwem albo diabelską pokusą pytać ją, Dlaczego jesz chleb z zamkniętymi oczami, bo jeśli jedząc go jesteś ślepa, jedz go, Blimundo, żebyś tyle nie widziała, bo widzieć tak, jak ty widzisz, to wielkie nieszczęście, to może być trudne do zniesienia. A ty, Baltazarze, o czym myślisz, O niczym, nie myślę o niczym, nie wiem nawet, czy kiedykolwiek o czymkolwiek myślałem. Hej, Siedem Słońc, przyciągnij no tutaj ten płat słoniny.