37384.fb2 Baltazar i Blimunda - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Baltazar i Blimunda - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Ani jedno, ani drugie nie spało tej nocy. Rozwidniło się, a oni dalej leżeli, Baltazar wstał tylko na chwilę, żeby zjeść trochę zimnych skwarków i wypić kubek wina, potem znów się położył, Blimunda zaś leżała spokojnie z zamkniętymi oczami przedłużając post, aby wyostrzyły się lancety jej oczu, aby były jak najcieńsze sztylety, bo kiedy wreszcie ujrzy światło słoneczne, ma widzieć, a nie zwyczajnie patrzeć, jak to robią ci, którzy choć mają oczy, są jednak w pewnym sensie ślepi. Minął ranek, przyszła pora obiadu i Blimunda wreszcie wstała, powieki ma spuszczone, Baltazar zjadł drugi posiłek, ona zaś, by widzieć, musi być na czczo, jemu i tak na nic by to się zdało, wychodzą z domu, dzień jest tak pogodny, że aż nie pasuje do sytuacji, Blimunda idzie przodem, Baltazar za nią, tak aby go nie widziała, ale żeby słyszał, kiedy będzie mówić o tym, co widzi.

Ona zaś mówi, Ta kobieta, która siedzi na schodku przy drzwiach, ma w brzuchu dziecko płci męskiej, ale chłopiec ma szyję dwukrotnie owiniętą pępowiną, może równie dobrze przeżyć, jak i umrzeć, tego nie wiem, a ta ziemia, po której idziemy, z wierzchu jest pokryta czerwoną gliną, pod nią jest biały piasek, dalej czarny piasek, później żwir, a na samym dnie jest granitowy kamień, w którym jest duże zagłębienie wypełnione wodą, a w nim szkielet ryby większej ode mnie, ten staruszek, który przeszedł, podobnie jak ja ma pusty żołądek, ale w przeciwieństwie do mnie traci wzrok, a znów ten młody mężczyzna, który na mnie spojrzał, ma członek zżarty przez chorobę weneryczną, ropiejący, zawinięty w szmaty, a mimo wszystko uśmiecha się, to męska próżność kazała mu spojrzeć na mnie i uśmiechnąć się, obyś tylko ty, Baltazarze, nie ulegał podobnej próżności i obyś zawsze zbliżał się do mnie czysty, a tam znów idzie zakonnik, który ma w kiszkach solitera, musi go żywić jedząc za dwóch lub trzech, chociaż nawet gdyby go nie miał, i tak jadłby za dwóch albo i trzech, teraz spójrz na tych mężczyzn i na te kobiety, klęczących przy kapliczce Św. Kryspina, ty jesteś w stanie zobaczyć tylko to, że robią znaki krzyża, usłyszeć uderzenia w piersi i bicie po twarzach, gdyż na znak pokuty policzkują tak siebie samych, jak i innych, ale ja widzę worki ekskrementów i robaków, a jeden z nich ma w gardle guz, który go udusi, jeszcze o tym nie wie, dowie się jutro, ale już będzie za późno, dziś zresztą też, bo nie ma na to lekarstwa. Ale skąd ja mam wiedzieć, że to wszystko prawda, jeżeli mówisz o rzeczach, których nie mogę zobaczyć na własne oczy, spytał Baltazar, Blimunda zaś odpowiedziała, Zrób szpikulcem dołek, o tu, w tym miejscu, a znajdziesz srebrną monetę, Baltazar zrobił dołek i znalazł, Pomyliłaś się, Blimundo, to jest złota moneta. Tym lepiej dla ciebie, nie mogłam ryzykować, bo zawsze mylę srebro ze złotem, ale odgadłam, że jest to cenna moneta, czegóż więc jeszcze chcesz, masz prawdę i korzyść, a gdyby przechodziła tędy królowa, powiedziałabym ci, że powtórnie jest w ciąży, ale jeszcze za wcześnie, żeby stwierdzić, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka, moja matka mawiała, najgorzej raz zapłodnić łono kobiety, bo natychmiast domaga się jeszcze i jeszcze, a teraz ci powiem, że zaczęła się zmiana kwadry księżyca, bo czuję, że pieką mnie oczy, i widzę jakieś żółte cienie, które przesuwają się niby rząd wszy przebierających nóżkami, są żółte i gryzą mi oczy, zmiłuj się, Baltazarze, zaklinam cię na zbawienie duszy, zaprowadź mnie do domu, daj mi jeść i połóż się ze mną, będąc przed tobą nie mogę cię widzieć i nie chcę cię widzieć od wewnątrz, chcę tylko na ciebie patrzeć, na twoją smagłą, brodatą twarz, na zmęczone oczy i usta, zawsze takie smutne, nawet gdy leżysz obok mnie i mnie pożądasz, zaprowadź mnie do domu, Baltazarze, będę szła za tobą, ale ze spuszczonymi oczami, ponieważ już raz przysięgłam, że nie zajrzę ci do wnętrza, i tak też będzie, niech mnie spotka ciężka kara, jeśli kiedykolwiek to zrobię.

Teraz i my sami otwórzmy szeroko oczy, bo nadszedł czas, żeby popatrzeć na infanta Franciszka, który z wychodzącego prosto na Tag pałacowego okna mierzy z fuzji do marynarzy znajdujących się na rejach statków tylko po to, by udowodnić, jak dobrze celuje, i gdy trafia, krwawiący ludzie spadają na pokład, częstokroć już martwi, gdy zaś chybia, to i tak łamią sobie kości, infant klaszcze więc z niepohamowanej uciechy, a służba tymczasem ponownie ładuje broń, może nawet któryś ze służących ma brata wśród tych marynarzy, ale z tej odległości zew krwi jest niesłyszalny, kolejny strzał, kolejny krzyk i upadek, bosman jednak nie ośmiela się kazać zejść marynarzom, by nie rozgniewać jego wysokości, a poza tym, bez względu na straty w ludziach, manewr musi być wykonany, ale mówiąc, że się nie ośmiela, zachowujemy się jak naiwny obserwator patrzący na wszystko z oddali, bo z pewnością nawet nie zaświta mu w głowie choćby taka oto zwykła ludzka myśl, Ten skurwysyn strzela do moich marynarzy, a morze unosi ich ciała w nowe podróże odkrywcze do odkrytych już Indii lub Brazylii, toteż zamiast tego rozkazuje szorować pokład, trudno doprawdy coś tu jeszcze dodać, powtarzanie w kółko tego samego staje się w końcu nudne, jeśli bowiem marynarz ma zostać trafiony kulą francuskiego korsarza poza zalewem Tagu, to lepiej, żeby został trafiony tutaj, bo ranny czy martwy zawsze jednak jest u siebie w domu, a skoro już mowa o francuskich korsarzach, sięgnijmy wzrokiem jeszcze dalej, aż do Rio de Janeiro, dokąd wpłynęła nieprzyjacielska armada, i to bez jednego wystrzału, gdyż Portugalczycy spali właśnie podczas sjesty, i to zarówno zarządzający sprawami morskimi, jak i lądowymi, Francuzi mogli więc spokojnie rzucić kotwice i wejść do miasta, gdzie naprawdę poczuli się zupełnie jak u siebie w domu, czego dowodem jest fakt, że gubernator wydał natychmiast formalny zakaz wywożenia czegokolwiek z domów, musiał mieć w tym jakieś swoje racje, między innymi podyktowane strachem, toteż Francuzi grabili wszystko, co im wpadło w ręce, a to, czego nie załadowali na statki, wystawiali na sprzedaż na placu i nie brakło ludzi kupujących to, co przed godziną im zrabowano, doprawdy trudno o większą bezczelność, mało tego, podpalili urząd podatkowy i udali się też do lasu, Żydzi bowiem donieśli im, gdzie znajduje się złoto zakopane przez pewne ważne osobistości, i pomyśleć, że Francuzów było zaledwie dwa czy trzy tysiące, a naszych dziesięć tysięcy, ale o czym tu mówić, skoro gubernator był z nimi w zmowie, wśród Portugalczyków nieraz znajdowali się zdrajcy, chociaż pozory mylą, bo na przykład wspomniani już żołnierze z Beiry, którzy dezerterowali do nieprzyjaciela, w istocie wcale nie dezerterowali, raczej poszli tam, gdzie dali im jeść, inni znów pouciekali do domów, co trudno nazwać zdradą, skoro zawsze tak się dzieje, bo jak ktoś chce żołnierzy wysyłać na śmierć, powinien przynajmniej za życia dać im wikt i przyodziewek, tamci zaś wałęsali się bosi, bez żadnej musztry, bez dyscypliny, bardziej skorzy zastrzelić własnego kapitana niż do zranienia jakiegokolwiek Kastylijczyka po tamtej stronie, a teraz, jeśli chcemy się pośmiać z tego, co te nasze oczy widzą, bo na świecie dzieją się różności, przypomnijmy sprawę trzydziestu statków francuskich, które, jako się rzekło, pojawiły się w okolicy Peniche, chociaż chodzą słuchy, że widziano je w Algarve, ale to też blisko, w każdym razie na skutek tych wątpliwości wzmocniono forty na Tagu i cała marynarka aż do nabrzeża Santa Apolonia znalazła się w stanie pogotowia, jakby statki mogły przypłynąć z biegiem rzeki, z Santarem albo Tancos, bo po tych Francuzach wszystkiego można się spodziewać, a że nasza flota jest taka biedniutka, zwróciliśmy się o pomoc do paru statków angielskich i holenderskich, które ustawiły się u wejścia do zalewu w oczekiwaniu na wyimaginowanego nieprzyjaciela, jednak podobnie jak w czasach, mówiliśmy już o tym, kiedy zdarzyła się słynna historia z flotą dorszową, znów okazało się, że są to statki wiozące wino z Porto, i to wcale nie francuskie, lecz angielskie, które odbywały zwykły rejs handlowy, podczas dalszej podróży Anglicy pewnie zdrowo z nas się śmiali, stanowimy dla cudzoziemców niezły temat do kawałów, ale sami też doskonale potrafimy je robić, trzeba to przyznać, weźmy na przykład ten, który był tak ewidentny dla wszystkich, że nie trzeba było oczu Blimundy, aby go dostrzec, chodzi mianowicie o pewnego kleryka, co zwykł nawiedzać domy dobroczynnych kobiet, przyzwalających chętnie, żeby i im czyniono dobrze, toteż kleryk zaspokajał u nich zarówno potrzeby żołądka, jak i apetyt ciała, przy czym zawsze sumiennie odprawiał tę swoją mszę, na odchodnym zaś brał sobie wszystko, co mu wpadło pod rękę, i robił to tak często, że pewna poszkodowana, której dużo więcej zabrał, niż dał, postarała się o nakaz aresztu, wtedy z rozkazu sędziego grodzkiego kilku pachołków i łapaczy udało się do domu, gdzie kleryk zadawał się z kolejnymi zacnymi kobietami, by go aresztować, lecz tak niedbale potraktowali swoje obowiązki, że nie zauważyli go w jednym z łóżek, gdzie się skrył, szukali zatem w innym, wydawało się im bowiem, że właśnie tam powinien się znajdować, dzięki czemu kompletnie nagi ksiądz jak strzała przebiegł schody, kuksańcami i kopniakami utorował sobie drogę zostawiając w tyle jęczących czarnoskórych pachołków, którzy kuśtykając pobiegli w ślad za owym okazem kleryka, boksera i ogiera w jednej osobie, on zaś mknął ulicą Strzelców, a wszystko działo się o ósmej rano, dobry początek dnia, nie ma co, na widok kleryka, umykającego niczym zając przed sforą czarnych pachołków, z okien i drzwi rozlegały się salwy śmiechu, wszyscy mogli podziwiać jego jędrną fujarkę z okazałymi przyległościami, wielkie nieba, mężczyzna tak obdarzony przez naturę nie powinien służyć przy ołtarzu, ale kobietom w łóżku, widok ten był prawdziwym wstrząsem dla wielu mieszkanek, biedne panie były zupełnie zaskoczone, podobnie jak zaskoczone w swojej niewinności zostały te, które właśnie modliły się w kościele Conceicao Velha, gdzie znienacka wbiegł zdyszany ksiądz, wprawdzie w stroju niewinnego Adama, lecz jakże grzeszny, z rozkołysanym wielkim dzwonem i podrygującymi sygnaturkami, i raz, dwa, trzy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawił się, mignął przed oczami i zniknął, w której to magicznej sztuczce dopomogli mu księża, gdyż go przygarnęli i umożliwili mu ucieczkę po dachach, już w ubraniu, co nikogo nie powinno dziwić, skoro franciszkanie z Xabregas wciągają w koszach kobiety prosto do swoich cel, gdzie się nimi zabawiają, a rzeczony kleryk na własnych nogach wchodził do domów kobiet, którym miał ochotę udzielić sakramentu, a więc i tym razem jak zwykle wszystko obraca się wokół grzechu i pokuty, nie tylko bowiem podczas wielkopostnej procesji pojawiają się na ulicach podniecające bicze, ileż to złych myśli mają teraz do wyznania panie mieszkające w dolnej części Lizbony, a także dewotki z Conceicao Velha przez to, że napawały oczy widokiem tak wspaniałego księdza, a policja za nim, łapać, trzymać, która nie chciałaby go złapać w pewnym wiadomym już celu, dziesięć ojcze nasz, dziesięć zdrowasiek, dziesięć reali jałmużny dla naszego patrona św. Antoniego, godzina leżenia krzyżem, na brzuchu, tak jak należy przy akcie skruchy, bo leżenie brzuchem do góry to pozycja niebiańskich rozkoszy, a podczas aktu skruchy myśli powinny unosić się coraz wyżej, myśli, nie spódnica, bo to byłby kolejny grzech.

Posługując się oczami każdy z nas widzi tylko tyle, na ile pozwala mu wzrok, częstokroć jest to tylko mała cząstka tego, co chciałby zobaczyć, kiedy indziej znów ujrzy coś przypadkiem, tak właśnie było z Baltazarem, który pracując w jatce mógł wyjść na plac Pałacowy, aby w towarzystwie innych młodych ludzi zatrudnionych przy ćwiartowaniu i noszeniu tusz obejrzeć wjazd kardynała Nuno da Cunha, który z rąk króla ma otrzymać kapelusz kardynalski, towarzyszy mu legat papieski, który siedzi w lektyce wybitej karmazynowym aksamitem, ze złotymi pasamonami, złoconym filunkiem oraz insygniami kardynalskimi po obu stronach, obok zaś sunie przepyszna karoca, w której nikt nie jedzie, sam tylko przepych, dalej kolaska koniuszego, prywatnego sekretarza i kapelana, którego zadaniem jest podtrzymywanie w stosownych chwilach ogona kardynalskiej peleryny, następnie dwie karety kastylijskie wypełnione po brzegi kapelanami i paziami, lektykę zaś poprzedza dwunastu lokai i cała ta masa ludzi, bo trzeba tu jeszcze dodać stangretów i tragarzy lektyki, służy jednemu tylko kardynałowi, o mało co nie zapomnieliśmy jeszcze o służącym, który idzie na przedzie niosąc srebrny pastorał, dobrze, że przypomniało nam się w porę, zaiste, szczęsny to lud, co rozkoszuje się takimi uroczystościami i wylęga na ulicę, by obejrzeć paradny pochód wszystkich szlachetnie urodzonych, którzy najpierw udali się do domu kardynała, a potem towarzyszyli mu aż do pałacu, dokąd Baltazar już nie może wejść ani też jego wzrok tam nie sięgnie, ale znamy już przecież możliwości Blimundy, wyobraźmy sobie zatem, że jest tu z nami i widzi kardynała idącego między dwoma rzędami gwardii, gdy dociera do ostatniej baldachimowej sali, król wychodzi mu naprzeciw, on zaś podaje mu święconą wodę, po czym w następnej sali król klęka na aksamitnej poduszce, kardynał takoż, na poduszce leżącej nieco z tyłu, i przy uroczyście przybranym ołtarzu kapelan pałacowy rozpoczyna mszę z całym ceremoniałem, po mszy legat wyciąga papieską nominację i wręcza królowi, który mu ją zwraca w celu odczytania, to z racji wymagań protokołu, a nie dlatego żeby król nie miał zacięcia do łaciny, następnie król bierze z rąk legata kardynalski kapelusz i wkłada go na głowę kardynała uginającego się od chrześcijańskiej pokory, no bo i pewnie, taka zażyłość z Bogiem to ciężar nie lada dla biednego człowieka, lecz to jeszcze nie koniec tych ceregieli, gdyż kardynał wychodzi, aby się przebrać, i wraca w purpurze stosownej do godności, wnet przemówi do króla siedzącego pod baldachimem, po dwakroć zdejmuje i wkłada kapelusz, tyleż razy król unosi swój, a przy trzecim robi cztery kroki w kierunku kardynała, wreszcie obydwaj wkładają nakrycie głowy i siadają jeden trochę wyżej od drugiego, zamieniają kilka słów, wreszcie przychodzi chwila pożegnania, znów zdejmują i wkładają kapelusze, po czym kardynał udaje się do apartamentów królowej, gdzie czynią mu te same honory, wszystko po kolei, aż wreszcie schodzi do kaplicy, gdzie wysłucha Te Deum laudamus, niech będzie pochwalony Bóg, który musi znosić podobne przedstawienie.

Po powrocie do domu Baltazar opowiada Blimundzie o wszystkim, co widział, po kolacji schodzą na plac Rossio, żeby zobaczyć zapowiedziane iluminacje, ale tym razem pochodni jest mało, być może pogasił je wiatr, najważniejsze jednak, że kardynał ma już swój kapelusz, przed snem położy go sobie u wezgłowia i jeśli wstanie w środku nocy, by popatrzeć nań bez świadków, nie potępiajmy za to księcia Kościoła, duma jest wszak rzeczą ludzką, a kardynalski kapelusz przysłany przez umyślnego z Rzymu i zrobiony na zamówienie byłby doprawdy przewrotną próbą dla pokory wielkich tego świata, gdyby nie to, że w ich pokorze można pokładać całkowitą wiarę, są bowiem rzeczywiście pokorni, skoro obmywają stopy biednych, jak to czynił i czynić będzie kardynał, jak to czynili i czynić będą król i królowa, a właśnie Baltazar ma podarte zelówki i brudne nogi, spełnia zatem pierwszy warunek, aby pewnego dnia kardynał lub król ukląkł przed nim z lnianymi serwetami, srebrnymi misami i wodą różaną, oczywiście o ile Baltazar spełni drugi warunek, to jest stanie się jeszcze biedniejszy, niż mu się to udało do tej pory, a ponadto jeszcze trzeci warunek, mianowicie musi zostać wybrany jako człowiek prawy i prawość głoszący. Na razie nie ma żadnych wiadomości na temat renty, o którą się ubiega, niewiele pomogły starania i protekcja księdza Bartłomieja Wawrzyńca, z jatki mogą go wyrzucić lada moment pod byle pretekstem, ale zawsze jeszcze może liczyć na klasztorną zupę i jałmużnę w bractwach, w Lizbonie trudno jest umrzeć z głodu, a tutejsi ludzie przywykli żyć o byle czym. Tymczasem urodził się infant Piotr, który jako drugie dziecko miał przy chrzcie tylko czterech biskupów, ale wygrał o tyle, że w ceremonii uczestniczył kardynał, którego jeszcze nie było w czasach chrztu siostry, rozeszła się też wiadomość, że podczas okrążenia Campo Maior zginęło wielu nieprzyjacielskich żołnierzy i niewielu naszych, chociaż niewykluczone, że jutro ogłoszą, że naszych było wielu, a tamtych niewielu, ale czy to nie wszystko jedno, skoro i tak trzeba będzie zdać rachunek, kiedy nastąpi koniec świata i zostaną policzeni zabici na wszystkich frontach. Baltazar opowiada Blimundzie własne wojenne przygody, ona zaś trzyma go za hak lewej ręki, tak jakby trzymała prawdziwą rękę, w każdym razie on tak to odczuwa, pamięć jego skóry czuje skórę Blimundy.

Król udał się do Mafry, aby wybrać miejsce pod budowę klasztoru. Zostanie wzniesiony na wzgórzu zwanym Vela, widać stąd morze, biją tam obfite słodkowodne zdroje niezbędne dla przyszłych sadów i warzywników, bo tutejsi franciszkanie pod względem wspaniałych upraw nie zamierzają być gorsi od cystersów z Alcobacy, co prawda św. Franciszkowi z Asyżu wystarczyła pustelnia, ale on był święty i już dawno umarł. Módlmy się.

Siedem Słońc nosi teraz w sakwie jeszcze jeden żelazny przedmiot, jest to klucz od folwarku księcia Aveiro, przysłano już bowiem księdzu Bartłomiejowi rzeczone magnesy i choć brak jeszcze owych tajemniczych substancji, mógł wreszcie poczynić postępy w budowie latającej maszyny i zgodnie z umową zatrudnić Baltazara, który stał się prawą ręką Awiatora, jako że lewej nie potrzebował, skoro – według księdza – nawet sam Bóg jej nie ma, a ksiądz studiował przecież te wszystkie delikatne kwestie, więc wie, co mówi. Sao Sebastiao da Pedreira znajdowało się zbyt daleko, by chodzić tam co dzień, toteż Blimunda postanowiła, że obydwoje zamieszkają na folwarku. Niewiele traciła zostawiając swój dom – dach wsparty na trzech niepewnych ścianach, tylko czwarta była niezwykle solidna, gdyż był to po prostu mur zamkowy zbudowany przed wiekami, jeśli więc ktoś przechodząc tamtędy powie, Patrzcie, pusty dom, ale się w nim nie zainstaluje, to nim minie rok, ściany i dach się zawalą i w miejscu, gdzie mieszkała Sebastiana Maria de Jesus i gdzie oczy Blimundy po raz pierwszy ujrzały widowisko tego świata, bo przecież urodziła się na czczo, a więc w tym miejscu zostanie zaledwie parę kawałków nie wypalonych cegieł rozsypanych na ziemi.

Ich mienie było tak skromne, że na przeprowadzkę wystarczyła jedna podróż, wszystko bowiem sprowadzało się do zawiniątka, które Blimunda niosła na głowie, i tobołka, który Baltazar zarzucił sobie na plecy. Po drodze raz i drugi odpoczywali w milczeniu, cóż bowiem można mówić w chwilach, gdy nasze życie ulega zmianie, a tym bardziej gdy jednocześnie i my sami się zmieniamy. Co się zaś tyczy lekkości bagażu, to zawsze tak powinno być, że mężczyzna i kobieta mogą zabrać ze sobą wszystko co mają, a także swojego partnera, żeby potem nie wracać, bo zawsze to strata czasu, i basta.

W jednym z kątów szopy rozłożyli siennik i matę, w nogach postawili stołek, obok skrzynię, a granicę ich nowego terytorium wyznaczała linia wytyczona zasłonką zawieszoną na drucie, dzięki czemu było to rzeczywiście mieszkanie, które dawało poczucie intymności, gdy byli sami. Gdy zaś zjawiał się ksiądz Bartłomiej, a Blimunda nie zajmowała się akurat praniem czy gotowaniem, co wymagało przebywania przy studni lub w kuchni, ani też nie pomagała Baltazarowi podając mu młotek lub obcęgi, drut lub wiązkę wikliny, wówczas mogła skryć się w swoim zaciszu domowym, na co czasami mają ochotę nawet najzagorzalsze poszukiwaczki przygód, choć nie miewają przygód tak wielkich, na jaką tu się zanosi. Zasłonki służą także przy spowiedzi, spowiednik zostaje na zewnątrz, penitenci zaś kolejno, jeden po drugim, klękają po drugiej stronie, od wewnątrz, a więc w miejscu gdzie bezustannie obydwoje grzeszą pożądaniem, nie mówiąc już o tym, że żyją w konkubinacie, słowo to jest doprawdy dużo gorsze niż sama sytuacja, z której zresztą ksiądz Bartłomiej bez trudu ich rozgrzeszył, sam bowiem popełnia dużo większy grzech, jakim jest pycha i ambicja uniesienia się pewnego dnia w przestworza, co do tej pory zrobił tylko Chrystus, Najświętsza Panna i kilku wybranych świętych, po to właśnie Baltazar składa pracowicie rozrzucone wokół części, gdy tymczasem Blimunda po drugiej stronie zasłonki mówi dość głośno, aby Siedem Słońc mógł usłyszeć, Nie mam żadnych grzechów do wyznania.

W okolicy nie brak kościołów, choćby augustianów bosych, który znajduje się w pobliżu, nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby mogli też spełniać obowiązek uczestniczenia w mszy, gdy jednak zdarzy się, że księdza Bartłomieja zatrzymają kapłańskie obowiązki lub powinności i funkcje dworskie zajmą go bardziej niż zwykle, w dodatku że nie musi przecież przyjeżdżać tu co dzień, gdy więc zdarzy się, że ksiądz nie pospieszy, aby ożywić ogień wiary w chrześcijańskich duszach, bo takowe bez wątpienia mają zarówno Blimunda, jak i Baltazar, to jego tak pochłania maszyna, ją znów pranie i gotowanie, a ponadto obydwoje są tak pochłonięci namiętnością, którą zaspokajają na sienniku, że nierzadko zapominają o ofierze pańskiej i wcale się tym nie przejmują, co słusznie pozwala powątpiewać w to, czy rzeczywiście te dwie domniemane dusze można uznać za chrześcijańskie. Spędzają czas w szopie lub też wychodzą odetchnąć świeżym powietrzem, dookoła rozciąga się porzucony folwark, w którym drzewa owocowe dziczeją, jeżyny zarastają ścieżki, a w miejscu warzywnika wyrósł las wysokich traw i opuncji, ale Baltazar to wszystko skosił, Blimunda zaś motyką poprzecinała i wyciągnęła korzenie, z czasem więc ziemia powinna wynagrodzić ich pracę. Nie brak im też wolnego czasu, toteż gdy swędzenie staje się nieznośne, Baltazar kładzie głowę na kolanach Blimundy, a ona go iska, nie ma się tu czemu dziwić, wszy bowiem miewają również zakochani i konstruktorzy statków powietrznych, o ile w tamtej epoce już się używało tego określenia, bo na przykład teraz mówi się rozejm, a dawniej mówiło się mir. Tylko Blimundy nie ma kto iskać. Baltazar robi, co może, ale o ile ma wystarczająco zręczne ręce i palce, by znaleźć wesz, o tyle nie może sobie poradzić z ciężkimi, gęstymi włosami Blimundy w kolorze ciemnego miodu, ledwie je trochę rozsunie, zaraz wracają na swoje miejsce i uniemożliwiają polowanie. Życia jest pod dostatkiem dla wszystkich.

Praca nie zawsze idzie mu dobrze. Nie jest prawdą, że brak lewej ręki jest nieistotny. Jeżeli Bóg może się bez niej obejść, to dlatego że jest Bogiem, człowiek jednak potrzebuje obydwu rąk, ręka rękę myje, obydwie myją twarz, ileż to razy Blimunda musiała zmywać brud, który przylgnął do wierzchu dłoni, inaczej by nie zszedł, takie oto nieszczęścia niesie wojna, choć bywają i dużo gorsze, bo iluż żołnierzy straciło obydwie ręce albo obie nogi, albo też przyrodzenie i nie mają takiej drugiej Blimundy, która by im pomagała, albo może właśnie dlatego ją utracili. Hak doskonale nadaje się do tego, żeby zamocować żelazny pręt lub wygiąć wiklinę, szpikulec znów jest niezastąpiony przy robieniu remizek w żaglu, ale przedmioty nie są posłuszne człowiekowi, jeśli nie czują ciepła dotyku, gdyż wydaje im się, że ludzie, do których przywykli, przestali istnieć, zakłócona zostaje harmonia świata. Dlatego Blimunda często pomaga mu i gdy tylko się pojawia, rzeczy przestają się buntować, Jak dobrze, że przyszłaś, mówi Baltazar, a może jest to tylko odczucie rzeczy, trudno stwierdzić z całą pewnością.

Od czasu do czasu Blimunda wstaje trochę wcześniej i nim zje codzienny kawałek chleba, przesuwając się wzdłuż ściany, tak aby jej wzrok nie padł na Baltazara, odsuwa zasłonkę i idzie sprawdzić wykonaną pracę, znaleźć jakieś ukryte słabe miejsce w splotach wikliny, jakiś pęcherzyk powietrza we wnętrzu żelaza, i dopiero po skończonej inspekcji zaczyna przeżuwać jedzenie, stając się stopniowo równie ślepa, jak wszyscy inni ludzie, dostrzegający tylko to, co jest widzialne. Gdy zrobiła to po raz pierwszy, Baltazar powiedział potem księdzu Bartłomiejowi, Ten pręt się nie nadaje, jest pęknięty w środku. Skąd wiesz. Blimunda to wykryła, ksiądz odwrócił się do niej, uśmiechnął się, popatrzył to na jedno, to na drugie i oświadczył, Ty jesteś Siedem Słońc, ponieważ widzisz przy świetle, a ty będziesz Siedem Lun, gdyż widzisz w ciemnościach, tak więc Blimunda, która do tej pory nazywała się tak jak jej matka – Jesus, została ochrzczona jako Siedem Lun, i to nie przez byle kogo, ale przez księdza, nie jest to więc pierwszy lepszy przydomek. Tej nocy słońca i luny spały splecione w uścisku, podczas gdy gwiazdy z wolna wędrowały po niebie. Luno, gdzie się podziewasz, Słońce, dokąd zmierzasz.

Zdarza się, że ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec przyjeżdża na folwark, by zrobić próbę przygotowywanego kazania, a to z racji dobrej akustyki pomieszczenia, każde słowo brzmi tu bowiem wyraźnie, bez zbytniego pogłosu, który sprawia, że słowa zlewają się ze sobą i w rezultacie nie można zrozumieć, o co chodzi. Tak właśnie powinny brzmieć klątwy proroków na puszczy, na placach publicznych oraz w innych miejscach nie ograniczonych ścianami lub też na tyle przestronnych, by prawa fizyki nie zniekształcały słów, gdyż ich urok zależy od ust, które je wypowiadają, a nie od uszu, które ich słuchają, czy też od murów, które je odbijają. Jednak w tej religii kazanie musi być wypieszczone, muszą w nim być pulchne aniołki i święci zapaleńcy, rysowane wyobraźnią krągłe uda i ramiona, potrząsanie ornatem, nadymanie piersi i przewracanie oczami, w rezultacie cierpienie tego, który się rozkoszuje, jest równe rozkoszy tego, który cierpi, dlatego właśnie wszystkie drogi wcale nie prowadzą do Rzymu, ale do ciała. Ksiądz wkłada w swoje kazanie wiele wysiłku, tym bardziej że ma tu przecież słuchaczy, ale czy to widok possaroli zbija go z tropu, czy też może chłodna obojętność słuchaczy, a może to brak kościelnej atmosfery, dość że słowa nie wzbijają się, nie grzmią, ale plączą się jakoś i ma się wrażenie, że ksiądz Bartłomiej nie zasługuje wcale na sławę wielkiego kaznodziei, porównywanego nawet z księdzem Antonim Vieirą, którego niech Bóg ma w swojej pieczy, bo Święte Oficjum już go miało. W tejże szopie ksiądz Bartłomiej zrobił kiedyś próbę kazania, które wygłosił w Salvaterra de Magos w obecności króla i dworu, teraz zaś ćwiczy kazanie na święto zaślubin św. Józefa, zamówione przez dominikanów, a więc fama awiatora i ekscentryka tak bardzo mu nie szkodzi, skoro nawet synowie św. Dominika o niego zabiegają, o królu to nawet nie ma co mówić, jest przecież taki młody, lubi więc zabawki, stąd też popiera księdza i z tejże przyczyny tak ochoczo zabawia się z mniszkami w klasztorach i zapładnia jedną po drugiej, albo i kilka naraz, kiedy zatem jego historia dobiegnie końca, już na dziesiątki będzie można liczyć dzieci spłodzone w ten sposób, biedna królowa, co by się z nią stało, gdyby nie jej spowiednik, jezuita Antoni Stieff, który wpaja jej rezygnację, i gdyby nie sny, w których nawiedza ją infant Franciszek z przytroczonymi do łęków martwymi marynarzami, ale też co by się stało z księdzem Bartłomiejem, gdyby tak weszli tutaj dominikanie, którzy zamówili u niego homilię, i natknęli się na passarolę, na tego mańkuta, na tę czarownicę oraz na tego kaznodzieję wbijającego sobie do głowy słowa być może skrywające myśli, których sama Blimunda nie potrafi przejrzeć, choćby nawet i rok pościła.

Ksiądz Bartłomiej właśnie skończył kazanie i nie troszcząc się wcale o jego wydźwięk religijny spytał tylko z roztargnieniem, No i jak, podobało wam się, oni zaś odrzekli, Owszem, czemu nie, ale powiedzieli to jakoś półgębkiem, gdyż kazanie nie przemówiło im do serc, a skoro sercem go nie pojęli, to ich słowa nie są kłamstwem, są po prostu niebytem. Baltazar zaczął na nowo stukać w swoje żelastwo, Blimunda zaś wymiotła na podwórze niepotrzebne kawałki wikliny, a po gorliwości, z jaką to robili, można by pomyśleć, że były to prace nie cierpiące zwłoki, lecz ksiądz znów zaczął mówić, zupełnie jak ktoś, kto dłużej już nie może ukrywać swojego zmartwienia. Jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie uda mi się polecieć, powiedział zmęczonym głosem i machnął ręką z tak głębokim zniechęceniem, że Baltazara nagle przeniknęła świadomość bezużyteczności wykonywanej pracy, toteż odłożył młotek, ale jednocześnie jakby chcąc naprawić to, co mogło być zrozumiane jako odmowa, powiedział, Musimy zbudować tu kuźnię, hartować żelazo, w przeciwnym razie pognie się pod samym ciężarem passaroli, ksiądz zaś odpowiedział, Nieważne, czy się pognie, czy nie, ważne jest, żeby poleciała, a nie poleci bez eteru. Co to jest, spytała Blimunda. Eter jest tam, gdzie zawieszone są gwiazdy. A jak go tu można sprowadzić, spytał Baltazar. Dzięki sztuce alchemii, w której nie jestem biegły, ale o tym wszystkim nikomu ani słowa, choćby nie wiem co się stało. No to co można zrobić. Niebawem pojadę do Holandii, tam jest wielu uczonych i od nich nauczę się, jak ściągnąć eter z przestworzy i zamknąć go w kulach, bo bez tego maszyna nigdy nie poleci. Jaką właściwość ma ten eter, spytała Blimunda. Przejawia się w nim ogólna właściwość istot i ciał, a nawet przedmiotów martwych, które ciążą ku słońcu, gdy je uwolnić od ziemskiego ciężaru. Proszę powiedzieć to inaczej, żebym zrozumiała, ojcze Bartłomieju. Aby maszyna uniosła się w powietrze, trzeba, by słońce przyciągało bursztyn, który będzie umocowany na prętach tworzących dach, ten z kolei przyciągnie eter, który będzie się znajdował w kulach, on znów przyciągnie magnesy, które będą na dole, a one przyciągną żelazne pręty, z których będą zrobione żebra statku, w wyniku czego wzniesiemy się w powietrze popychani wiatrem lub podmuchem miechów w przypadku braku wiatru, ale powtarzam, bez eteru wszystko na nic. Blimunda powiedziała wtedy, Jeśli słońce przyciąga bursztyn i bursztyn przyciąga eter, eter zaś przyciąga magnes, a magnes żelazo, to maszyna będzie bez przerwy przyciągana ku słońcu. Przerwała na chwilę, po czym spytała, jakby sama siebie, Jakie też może być słońce w środku. Ksiądz odrzekł. Nie dolecimy do słońca, unikniemy tego dzięki żaglom, które będzie można zwijać i rozwijać wedle uznania, dzięki nim będzie można się zatrzymać na dowolnej wysokości. Ksiądz również przerwał swoją wypowiedź i po chwili milczenia dorzucił, Jeśli zaś chodzi o to, jakie w środku jest słońce, to niech tylko maszyna oderwie się od ziemi, wszystkiego się dowiemy, o ile Bóg nie pokrzyżuje naszych zamiarów.

A właśnie nastały takie czasy, że gdzie nie spojrzeć, same przykrości. Oto zakonnice z klasztoru św. Moniki w wielkim wzburzeniu wyległy na ulicę, na znak protestu przeciwko zarządzeniu króla ograniczającemu wizyty w klasztorze do najbliższej rodziny – rodziców, dzieci, braci i krewnych drugiego stopnia, Jego Królewska Mość zamierza w ten sposób położyć kres skandalicznym praktykom szlachetnie i nieszlachetnie urodzonych miłośników klasztorów, którzy odwiedzając oblubienice Pana w ciągu jednej zdrowaśki odmieniają ich stan, a że to samo robi król Jan V, to tylko dobrze o nim świadczy, bo co wolno królowi, to nie pierwszemu lepszemu Jasiowi Iksińskiemu czy też Józkowi jakiemuś tam. Interweniował już sam prowincjał z klasztoru Graca próbując je uspokoić i nakłonić do uległości wobec woli króla, grożąc nawet ekskomuniką w razie braku posłuchu, ale one w porywie furii zbuntowały się, a było to trzysta kobiet ogarniętych świętym oburzeniem na to, że chcą je odgrodzić od świata, już raz to zrobili i jeszcze im mało, niech więc przekonają się, że słabe kobiece ręce potrafią forsować furty, i rzeczywiście zakonnice opuszczają klasztor prowadząc przemocą przeoryszę, cała procesja ze wzniesionym krzyżem posuwa się ulicami miasta, aż wreszcie zastępują im drogę zakonnicy z Graca zaklinając na rany Chrystusa, aby zakończyły bunt, no i tu się zaczęła świątobliwa dysputa mniszek i mnichów, każda strona wysuwa swoje racje, aż wreszcie sędzia grodzki pobiegł do króla z zapytaniem, czy ma zawiesić zarządzenie, na tych wędrówkach i debatach zszedł cały ranek, a dla buntowniczek ten dzień zaczął się wcześnie, wstały bowiem o świcie, toteż czekając na powrót sędziego zakonnice pozostały na miejscu, najbardziej leciwe po prostu posiadały na ziemi, natomiast te ze świeżego naboru zachowywały czujność i były niezwykle ożywione, korzystały bowiem z radującego serce słoneczka, przyglądały się przechodniom, którzy z ciekawości zatrzymywali się, bo taka gratka nie zdarza się przecież co dzień, rozmawiały, z kim im przyszła ochota, przez co zacieśnił się niejeden związek z tymi, którym zabroniono wstępu do klasztorów, a którzy natychmiast się zbiegli na wieść o całym zajściu, tak więc do południa czas szybko minął na układach, zalotach, ustalaniu godzin, umownych haseł, znaków dłonią i chusteczką, a że w końcu żołądek zaczął domagać się pożywienia, podjadły sobie słodyczy, które miały w sakwach, bo wiadomo, kto rusza na wojnę, zabiera prowiant, aż wreszcie manifestacja zakończyła się, gdy z pałacu przyszło nowe zarządzenie przywracające dawny porządek, w wyniku czego zwycięskie siostry wróciły do klasztoru przy wtórze radosnych pieni, podniesione jeszcze dodatkowo na duchu rozgrzeszeniem udzielonym przez prowincjała, o czym doniósł wysłaniec, nie sam prowincjał, który obawiał się jakiejś zbłąkanej kuli, bo wojna ze zbuntowanymi zakonnicami to nie są żarty. Częstokroć te kobiety siłą zamyka się w klasztorach, masz tam siedzieć i koniec, w ten sposób można lepiej podzielić spadek, z korzyścią dla ordynata i reszty rodzeństwa płci męskiej, lecz nie dość, że się je więzi, to jeszcze zabrania się im nawet zwykłego uścisku palców przez kratę, potajemnych schadzek, lubego obcowania, słodkiej pieszczoty, którą one błogosławią, choć prowadzi wprost do piekła. No bo w końcu, jeśli słońce przyciąga bursztyn, a świat przyciąga ciało, to ktoś przecież powinien coś na tym skorzystać, choćby nawet dostały mu się tylko resztki po tych, co to im z urodzenia wszystko się należy.

Inna przykrość, jakiej niebawem można się spodziewać, to auto da fé, oczywiście nie dla Kościoła, który wykorzystuje tę ceremonię dla umocnienia wiary i innych celów praktycznych, ani też dla króla, któremu dostaną się majątki skazanych w tym akcie wiary brazylijskich plantatorów trzciny cukrowej, ale przede wszystkim dla tych, którzy zostaną wychłostani, zesłani lub spaleni na stosie, chociaż tym razem tylko jedna kobieta jest skazana na śmierć, a więc w kościele Dominikanów nie będą mieli wiele pracy z namalowaniem jej portretu do galerii zwęglonych, upieczonych, rozsypanych i podmiecionych, to wprost niewiarygodne, że męczeństwo tylu nie jest żadną nauczką dla innych, a może ludzie po prostu lubią cierpieć albo też bardziej sobie cenią przekonania niż własne ciało, Bóg doprawdy nie wiedział, w co się wpakował, kiedy stworzył Adama i Ewę. Ot, dla przykładu, co powiedzieć o tej zakonnicy, która złożyła śluby, a potem okazało się, że jest Żydówką, skazano ją więc na dożywotni habit i karcer, albo o tej Murzynce z Angoli, zupełnie nowy przypadek, która przyjechała z Rio de Janeiro oskarżona o judaizm, czy też o tym kupcu z Algarve, który twierdzi, że w każdej wierze można być zbawionym, gdyż wszystkie są jednakowe, a zatem Mahomet jest równie dobry, jak Chrystus, Kabała tyleż warta, co Ewangelia, słodycz tyle, co gorycz, a grzech, tyle co cnota, a także o tym okazałym Mulacie z wyspy Caparica, który nazywa się Manuel Mateusz, ale nie jest żadnym krewnym Siedmiu Słońc, ma on przydomek Saramago, ale kto go tam wie, kim byli jego przodkowie, jest sławnym czarownikiem i właśnie za to został skazany, podobnie jak trzy dziewczyny, które weszły na tę samą drogę, cóż można o nich wszystkich powiedzieć oraz o pozostałych stu trzydziestu, którzy zostali skazani w tym auto da fé i z których wielu będzie towarzyszyć matce Blimundy, o ile jeszcze żyje.

Siedem Słońc i Siedem Lun, skoro już jej dali tak piękne imię, to niech go używa, zostali w Sao Sebastiao da Pedreira, nie poszli na Rossio, żeby obejrzeć auto da fé, ale nie zabrakło tam zwykłego w tych razach tłumu i dzięki niektórym obecnym, a także dzięki rejestrom, które jednak zostają, mimo wszelkich pożarów i trzęsień ziemi, zachowała się pamięć o tym, co widzieli, i o tych, których widzieli palonych bądź okazujących skruchę, czarną kobietę z Angoli, Mulata z Caparica, zakonnicę-Żydówkę, księży odprawiających msze, spowiadających, udzielających komunii i wygłaszających kazania bez stosownych święceń, sędziego z Arraiolos, który po mieczu i po kądzieli był neofitą, razem sto trzydzieści i siedem osób, bo Inkwizycja przy każdej okazji zarzuca na świat sieci, które zawsze się zapełniają, i w ten szczególny sposób stosuje się do nauki Chrystusa, który polecił Piotrowi, aby stał się rybakiem łowiącym ludzi.

Blimunda i Baltazar martwią się, że nie mają innej sieci, którą by można zarzucić w niebo i ściągnąć trochę tego eteru podtrzymującego gwiazdy, jak to twierdzi ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, który w tych dniach wyjeżdża i nie wiadomo, kiedy wróci. Passarola, niegdyś przypominająca rosnący w oczach zamek, teraz wygląda jak obrócona w gruzy baszta, jak wieża Babel, której budowę zatrzymano w połowie, sznury, żagle, druty, pomieszane żelastwo, nie można nawet na pociechę zajrzeć do skrzyni, żeby popatrzeć na rysunek, gdyż ksiądz już go zapakował i zabiera w podróż, wyrusza nazajutrz statkiem, co nie stwarza większego ryzyka niż to, jakie zwykle łączy się z podróżą, ogłoszono bowiem wreszcie pokój z Francją, czemu towarzyszyła uroczysta procesja sędziów okręgowych, grodzkich i woźnych sądowych, wszyscy na pięknych wierzchowcach, za nimi zaś trębacze z fanfarami, następnie odźwierni pałacowi ze swymi srebrnymi laskami na ramieniu, na końcu zaś siedmiu heroldów w przepysznych pelerynkach, z których ostatni trzymał w ręku papier, było to właśnie obwieszczenie o pokoju, odczytane najpierw na placu Pałacowym, pod oknami, w których znajdowali się najjaśniejsi państwo i książęta, w obecności nieprzebranej ciżby wypełniającej plac oraz stojącej w szeregu kompanii gwardii, a kiedy zakończono czytanie, cały orszak przeszedł pod katedrę, gdzie odczytano je powtórnie, po raz trzeci zaś jeszcze na Rossio u wrót szpitala, a więc wreszcie został zawarty pokój z Francją, teraz powinny nastąpić traktaty z innymi krajami. Ale żaden traktat nie zwróci mi straconej ręki, mówi Baltazar. Nie martw się, razem mamy trzy ręce, pociesza go Blimunda.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec pobłogosławił żołnierza i jasnowidzącą, oni zaś ucałowali jego dłoń, ale w ostatniej chwili wszyscy troje objęli się, przyjaźń zwyciężyła nad respektem i ksiądz powiedział, Żegnaj Blimundo, żegnaj Baltazarze, dbajcie o siebie nawzajem i o passarolę, gdyż pewnego dnia powrócę z tym, po co jadę, a nie będzie to ni złoto, ni diamenty, ale powietrze, którym oddycha Bóg, zachowaj klucz, który ci dałem, a ponieważ udajecie się do Mafry, nie zapomnij zajrzeć tu od czasu do czasu, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest maszyna, możesz tu wchodzić i wychodzić bez obawy, gdyż ten folwark powierzył mi sam król i wie, co tu się znajduje, to rzekłszy dosiadł muła i odjechał.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec już żegluje sobie po morzu, a co my teraz mamy począć, skoro nieprędko możemy mieć nadzieję na niebo, ano, chodźmy na walkę byków, jest to naprawdę świetna rozrywka, w Mafrze nigdy tego nie było, mówi Baltazar, ale mamy za mało pieniędzy na całe czterodniowe widowisko, gdyż tego roku wyśrubowali cenę za teren na placu Pałacowym, pójdziemy więc tylko w ostatnim dniu, kiedy trybuny ustawiają wokół całego placu, nawet od strony rzeki, tak że ledwie widać czubki rej zakotwiczonych statków, Siedem Słońc i Blimunda zdobyli dobre miejsca, bynajmniej nie dlatego że przyszli wcześniej od innych, ale dlatego że żelazny hak będący przedłużeniem ręki toruje drogę niczym owa kolubryna, co ją przywieźli z Indii i ustawili na wieży św. Gwidona, no bo człowiek czuje, że ktoś trąca go w plecy, odwraca się więc i ma wrażenie, jakby zobaczył wycelowaną prosto w twarz lufę. Cały plac otoczony jest masztami przystrojonymi u góry chorągiewkami i aż do ziemi oplecionymi trzepoczącymi na wietrze wstążkami, wejście do zagrody dla byków zdobi portyk z malowanego drewna imitującego biały marmur, kolumny zaś naśladują marmur z Arrabidy i są zwieńczone złoconymi fryzami i gzymsami. Główny maszt podtrzymują cztery potężne, kolorowe, bogato złocone figury, a chorągiew z blachy cynkowej ma po obydwu stronach wymalowany wizerunek św. Antoniego na srebrzystych błoniach, ozdoby są złocone, drzewce zaś wieńczy różnobarwny, wielki pióropusz z piór tak dobrze pomalowanych, że wyglądają zupełnie jak naturalne. Mrowie ludzkie wypełnia trybuny i miejsca stojące, ważne osobistości zajmują zarezerwowane loże, para królewska oraz ich książęce wysokoście patrzą z okien pałacu, ale na razie na placu uwijają się tylko polewacze zraszający wodą arenę, osiemdziesięciu mężczyzn ubranych z mauretańska, z herbami Senatu Lizbony wyhaftowanymi na kaftanach, ciżba zaczyna się już niecierpliwić, czeka na wejście byków, skończyły się już bowiem tańce, zniknęli też polewacze, arena jest jak cacko, pachnie wilgotną ziemią, zupełnie jakby świat dopiero co został stworzony, ale niech tylko rozlegnie się gong, wkrótce zbruka ją krew i mocz, łajno byków i końska mierzwa, a jeśli któryś z mężczyzn też sfajda się ze strachu, oby hajdawery pomogły mu ukryć wstyd przed ludem Lizbony i królem Janem V.

Wbiegł pierwszy byk, wbiegł drugi, wbiegł trzeci, za nimi osiemnastu pieszych toreadorów, których Senat za grube pieniądze sprowadził z Kastylii, wjechali też na plac jeźdźcy, powbijali swoje lance, piesi zaś swoje piki przystrojone pociętą bibułką, jeden z jeźdźców mszcząc się na byku, przez którego spadła mu peleryna, natarł na zwierzę i ranił je szpadą, w taki bowiem sposób zmywa się plamę na honorze. Wbiegł czwarty byk, potem piąty i szósty, już jest ich dziesięć, a może piętnaście czy dwadzieścia, cała arena spływa krwią, damy śmieją się i popiskują, biją brawo, okna przypominają bukiety kwiatów, byki padają jeden po drugim, usuwają je z areny na niskich wozach z sześciokonnym zaprzęgiem, używanym tylko przez osoby koronowane albo wysoko utytułowane, i jeśli nie świadczy to o królewskości i godności byków, z pewnością świadczy o ich wadze, którą najlepiej mogą ocenić konie, nawiasem mówiąc piękne, w okazałej uprzęży, kaptury z haftowanego karmazynowego aksamitu, czapraki ze srebrzystymi frędzlami, takież nagłówki i kapy przykrywające szyję, oto właśnie byk podziurawiony lancami, z flakami ciągnącymi się po ziemi, opuszcza arenę, ogarnięci gorączkowym podnieceniem mężczyźni obmacują rozpłomienione kobiety, te zaś ocierają się o nich nie dbając wcale o pozory, nawet Blimunda nie jest wyjątkiem, bo i dlaczegóż miałaby być, przywarła całym ciałem do Baltazara, lejąca się krew uderza jej do głowy, z poranionych byków tryska jak ze źródła, śmierć pulsująca życiem, kręci się od tego w głowie, ale obraz, który pozostaje w pamięci i chłodzi rozpalone oczy, to bezwładny łeb byka, otwarty pysk, zwisający gruby, chropowaty język, który już więcej nie będzie szczypać trawy na łąkach, może tylko na jakichś zasnutych mgłami pastwiskach w zaświatach dla byków, i trudno powiedzieć, czy to będzie piekło, czy raj.

Ale jeśli istnieje sprawiedliwość, powinien to być raj, w każdym razie do piekła nie mogą trafić byki, przecież tyle wycierpiały z powodu ognistych czapraków, czyli grubych, kilkuwarstwowych kap naszpikowanych różnego rodzaju racami, które się podpala z dwu stron, kiedy zaś cały czaprak płonie, wówczas race zaczynają strzelać i trwa to długo, wybuchają i rozświetlają cały plac, a byk żywcem się piecze, biega jak oszalały, pełen furii, po całej arenie, ryczy i skacze, a król Jan V i jego lud oklaskują tę nędzną śmierć, gdyż byk nie może nawet się bronić i zginąć w walce. Czuć swąd palonego ciała, ale ten zapach nie razi tu niczyjego powonienia, przywykłego do szaszłyków ze stosu, z takiego byka będzie przynajmniej jakiś pożytek, gdyż w końcu trafi na stół, podczas gdy po spalonym Żydzie zostaje tylko jego majątek.

Na arenę wniesiono teraz gliniane figury, wielkością przewyższające człowieka z podniesionymi do góry rękami, ustawiono je pośrodku, a cóż to znowu za numer, pytają ci, którzy czegoś podobnego jeszcze nie widzieli, może wreszcie oczy odpoczną od rzezi, tak czy siak skoro są z gliny, to najgorsze, co może z tego wyniknąć, to kupa skorup i skończy się tym, że będą musieli zamiatać arenę i koniec z zabawą, ot co, mówią sceptycy i raptusy, lepiej jeszcze raz daliby ognisty czaprak, wszyscy by się przynajmniej pośmiali razem z królem, a nie mamy znów tak wiele okazji, żeby śmiać się wspólnie, w tej właśnie chwili z zagrody wybiegają dwa byki, rozglądają się ogłupiałe i widzą, że arena jest pusta, przed nimi tylko te kukły z podniesionymi rękami, beznogie, brzuchate i upstrzone farbą jak wszyscy diabli, trzeba więc na nich pomścić wszystkie zniewagi, byki atakują, gliniane gary pękają z głuchym łoskotem, a z ich wnętrza wyskakują dziesiątki przerażonych królików, które rozbiegają się na wszystkie strony, pędzą na oślep, a za nimi kapeadorzy z pałkami, na arenę wyskakuje też paru widzów, miotają się na wszystkie strony, łapaj tego, co zmyka, trzymaj tego, co huknął w coś głową, ludzie wprost zaśmiewają się, salwy śmiechu towarzyszą poczynaniom zapaleńców, lecz nagle zmienia się ton okrzyków, pękają bowiem dwie następne gliniane kukły i z gwałtownym trzepotaniem skrzydeł wylatują stada gołębi, oszołomionych i oślepionych ostrym światłem, niektóre tracą zdolność latania, nie udaje się im wzbić dość wysoko, by nie zawadzić o wysokie trybuny, skąd wyciągają się ku nim łapczywe ręce, żądne może nie tyle pożywnego kąska, jakim jest duszony gołąb, co wierszyka wypisanego na karteczce przyczepionej do ptasiej szyi, na przykład takiego, W okropnym więzieniu siedziałam, skąd nareszcie się wyrwałam, będę więc bardzo szczęśliwa, gdy mnie przygarnie dłoń tkliwa, albo Choć przestworza skrzydłem pruję, wielki strach mnie oblatuje, bo kto wysoko szybuje, to upadkiem ryzykuje. W tobie, Boże, ufność moja, skoro umrzeć mi wypada, dłoń szlachetna niech śmierć zada. Na oślep me skrzydła szybują, uciekam od tych, co mi śmierć gotują. Bo ten, co za bykiem pędzi, i gołębia nie oszczędzi, niektórym jednak udało się wyrwać z otchłani wrzasków i wyciągniętych dłoni zataczają coraz wyższe kręgi, odnajdują właściwy rytm skrzydeł poją się słonecznym blaskiem i gdy nikną wysoko ponad dachami wyglądają, jakby były ze złota.

Następnego dnia o świcie, nim jeszcze się rozwidniło, Baltazar i Blimunda wyruszyli w drogę do Mafry, mając za cały bagaż tobołek z odzieżą i trochę jedzenia w sakwie.

Wrócił syn marnotrawny, przyprowadził też żonę i jeśli nie można powiedzieć, że przychodzi z pustymi rękami, to tylko dlatego, że jedną stracił na polu walki, w drugiej zaś trzyma dłoń Blimundy, nie pytajmy też, czy jest teraz bogatszy, czy biedniejszy, bo przecież każdy dobrze wie, co ma, choć nie wie, ile to warte. Gdy Baltazar otworzył drzwi, zobaczył matkę, Martę Marię, bo tak jej na imię, która przycisnęła go do piersi z taką mocą, jakby miała siłę mężczyzny, ale była to tylko siła Serca. Baltazar objął ją ręką zakończoną hakiem i widok zakrzywionego żelastwa na kobiecym ramieniu, zamiast zgiętych, układających się stosownie do obejmowanego kształtu palców, których dotyk w razie potrzeby tak krzepi, przejmował litością i zgrozą. Ojca nie było w domu, pracował w polu, jedyna siostra Baltazara wyszła za mąż i ma już dwoje dzieci, jej mąż nazywa się Alvaro Mularz, za nazwisko służy mu nazwa wykonywanego zawodu, co często się zdarza, ale dla jakiej przyczyny i w jakich okolicznościach daje się ludziom takie przydomki, jak chociażby Siedem Słońc? Blimunda zatrzymała się na progu, czekając na swoją kolej, ale staruszka jej nie widziała, była bowiem niższa od syna, ponadto w domu panował mrok. Tak właśnie myślał Baltazar, toteż odsunął się nieco, żeby matka mogła zobaczyć Blimundę, ale biedaczka już ją wcześniej dostrzegła, czy też może wyczuła jej obecność, i do cierpienia wywołanego zimnym dotknięciem żelaza, które uwierało ją w ramię, doszedł niepokój spowodowany pojawieniem się drugiej kobiety, toteż Blimunda wyszła na zewnątrz, niech wszystko dzieje się we właściwym czasie, i z podwórza słyszała pytania i płacz, Kochany synu, jak to się stało, kto ci to zrobił, zaczynało już się ściemniać, Baltazar podszedł do drzwi i zawołał, Wejdź, w domu paliła się lampa, Marta Maria jeszcze cicho szlochała, Matko, to jest moja żona, nazywa się Blimunda de Jesus.

Właściwie powinno ludziom wystarczyć, gdy się wymienia czyjeś nazwisko, bo przecież żeby się dowiedzieć, kim naprawdę jest, potrzeba całego życia, gdyż bycie teraz to nie to samo, co bycie przedtem lub potem, ale panują inne zwyczaje, pytają więc, kim są twoi rodzice, gdzie się urodziłeś, ile masz lat i wydaje im się, że dzięki temu wiedzą więcej, a może nawet wszystko. O zmierzchu wrócił do domu ojciec Baltazara, Jan Franciszek, syn Manuela i Hiacynty, urodzony w Mafrze i stale tu mieszkający, w tym samym domu, w cieniu kościoła Św. Andrzeja i pałacu wicehrabiostwa, żeby go lepiej przedstawić, dodajmy jeszcze, że jest to mężczyzna równie wysoki jak jego syn, trochę przygarbiony przez wiek i wiązkę drewna, którą przyniósł. Baltazar zdjął mu ją z pleców, stary spojrzał na niego i powiedział, Ach, chłopie, zauważył zaraz jego kalectwo, ale nic na ten temat nie rzekł, tylko tyle. Trudno, jak się było na wojnie, później spojrzał na Blimundę i domyślając się, że to żona syna, dał jej rękę do pocałowania, po chwili teściowa wraz z synową krzątały się przy szykowaniu kolacji, Baltazar zaś opowiadał ojcu, jak wyglądała bitwa, amputacja ręki, o tych wszystkich latach nieobecności, przemilczał jednak, że prawie dwa lata był w Lizbonie nie dając znaku życia, pierwsza i ostatnia wiadomość od niego przyszła zaledwie przed paroma tygodniami, był to list napisany jeszcze przez księdza Bartłomieja Wawrzyńca, w którym Baltazar zdecydował się wreszcie zawiadomić, że żyje i zamierza wrócić, jakże nieczułe są serca dzieci, które żyją, a ich milczenie jest poczytywane za śmierć. Jeszcze nic nie powiedział o ślubie z Blimundą, czy pobrali się, gdy był jeszcze w wojsku, czy też później, co ona zacz i kto ją rodził, ale starzy albo zapomnieli o to zapytać, albo woleli nie wiedzieć, być może uderzył ich niezwykły wygląd dziewczyny, te rude włosy, choć to nieodpowiednie słowo, bo były koloru miodu, i te jasne oczy, ni to zielone, ni to szare, w pełnym świetle niebieskie, czasem znów ciemniejące znienacka i połyskujące brązem kasztanów, mrokiem wodnej głębi, albo też całkiem czarne, gdy padał na nie cień, dlatego też wszyscy zamilkli, a po chwili zaczęli mówić jeden przez drugiego. Nie znałam ojca, myślę, że umarł jeszcze przed moim urodzeniem, matka została zesłana do Angoli na osiem lat, minęły dopiero dwa, nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, nie miałam od niej żadnych wiadomości. Ja i Blimunda zostaniemy w Mafrze, może znajdę jakiś dom. Nie musisz szukać, pomieścimy się we czwórkę, już mieszkało tu więcej osób, a dlaczego twoja matka została zesłana. Z powodu donosu do Inkwizycji, ojcze, Blimunda nie jest Żydówką ani przechrztą, w całej tej sprawie ze Świętym Oficjum, więzieniem i zesłaniem chodziło o to, że matka jej miała widzenia i twierdziła też, że ma objawienia i słyszy głosy. Nie ma kobiety, która by nie miała widzeń, objawień i nie słyszała głosów, słyszymy je cały dzień, na to nie trzeba być czarownicą. Moja matka nie była czarownicą i ja też nie jestem. Ty też masz widzenia. Tylko takie jak wszystkie kobiety, matko, Czy możesz przysiąc, że nie jesteś Żydówką ani neofitką. Przysięgam, ojcze. Skoro tak, witamy cię z otwartymi ramionami w domu Siedmiu Słońc. Ona już się nazywa Siedem Lun. Kto ją tak nazwał. Ksiądz, który dał nam ślub. Ksiądz, któremu takie rzeczy przychodzą do głowy, nie jest zapewne owocem dojrzewającym w zakrystiach, ten żart wszystkich rozśmieszył, choć niektórzy wiedzieli na ten temat więcej od innych. Blimunda popatrzyła na Baltazara i każdemu z nich stanął w oczach ten sam obraz, części zniszczonej passaroli rozsypane po ziemi, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wychodzący z bramy folwarku, dosiadający muła, wyruszający do Holandii. W powietrzu zawisło kłamstwo o braku rodzinnych powiązań Blimundy z nowowiercami, o ile można to uznać za kłamstwo, wziąwszy pod uwagę fakt, że tych dwoje przywiązywało bardzo małą wagę do tych spraw, a poza tym czasem trzeba skłamać w imię jakiejś ważniejszej prawdy.

Ojciec mówi, Sprzedałem ziemię na wzgórzu Vela, nawet nieźle, za trzynaście i pół tysiąca reali, ale będzie nam jej brakować. No to po co sprzedawałeś. Była potrzebna królowi, podobnie jak inne pola. A po co one królowi. Każe tam zbudować męski klasztor, nie słyszałeś o tym w Lizbonie. Nie, ojcze, nie słyszałem. Nasz wikary mówi, że to z powodu pewnych ślubów poczynionych przez króla w związku z potomstwem, kto na tym dobrze zarobi, to twój szwagier, będą potrzebować mularzy. Gdy spożyli fasolę z kapustą, kobiety jadły na stojąco i w pewnej odległości, Jan Franciszek Siedem Słońc podszedł do beczki z solonym mięsem, wyjął kawałek słoniny, ukroił cztery plasterki, każdy z nich położył na kromkę chleba i rozdał obecnym. Uważnie przy tym patrzył na Blimundę, ale ona wzięła swój kawałek i zaczęła jeść z całkowitym spokojem. Nie jest Żydówką, pomyślał teść. Marta Maria też patrzyła z niepokojem, później zaś surowo spojrzała na męża, jakby ganiąc go za ten podstęp. Blimunda skończyła jeść i uśmiechnęła się, teściowi nawet przez myśl nie przyszło, że zjadłaby tę słoninę, nawet gdyby była Żydówką, dla dobra innej sprawy, w imię innej prawdy.

Baltazar powiedział, Muszę zacząć szukać pracy, Blimunda też będzie pracować, nie możemy być na cudzym garnuszku. Jeśli idzie o Blimundę, to nie ma pośpiechu, chcę, żeby posiedziała przez jakiś czas w domu, chcę lepiej poznać moją nową córkę, Dobrze, mamo, ale ja muszę znaleźć pracę. Bez tej ręki cóż ty możesz robić. Mam ten hak, ojcze, który może być bardzo pomocny, gdy człowiek umie się nim posługiwać. Może i tak, ale nie możesz kopać ziemi, nie możesz żąć, nie możesz rąbać drew. Mogę zajmować się bydłem. No tak, to możesz. Mogę też być woźnicą, do trzymania lejców wystarczy hak, a resztę zrobi druga ręka. Bardzo się cieszę, synu, że wróciłeś. Nadeszła pora, żeby wrócić, ojcze.

Tej nocy Baltazarowi śniło się, że orał całe wzgórze Vela pługiem zaprzęgniętym w parę wołów, za nim szła Blimunda wtykając w ziemię skrzydła ptaków, które niebawem zaczęły się poruszać, jakby chciały pofrunąć i unieść ze sobą ziemię, wtedy zjawił się ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec z rysunkiem w ręku wskazując na błąd, który popełnili, trzeba było zacząć wszystko od początku, Baltazar musiał na nowo orać ziemię, a Blimunda siedziała obok i mówiła, Chodź, połóż się przy mnie, już zjadłam chleb. Gdy Baltazar obudził się, było jeszcze zupełnie ciemno, przyciągnął do siebie śpiącą obok postać, ona wyszeptała jego imię, a on jej, spali w kuchni na dwu złożonych derkach i w milczeniu, aby nie obudzić śpiących przez ścianę rodziców, oddali się sobie.

Następnego dnia siostra Baltazara, Ines Antonina, i jej mąż, który, jak się okazało, nazywa się Alvaro Diogo, przyszli uczcić nowo przybyłych i poznać nową krewną. Przyprowadzili też synów, jeden ma cztery lata, a drugi dwa, ale uchowa im się tylko starszy, gdyż nim miną trzy miesiące, młodszego zabierze ospa, lecz Bóg, czy też ktokolwiek inny, kto tam w niebie decyduje o długości życia, bardzo skrupulatnie dba o zachowanie równowagi między bogatymi i biednymi, i jeśli zajdzie potrzeba, to nawet w rodzinach królewskich szuka przeciwwagi, czego dowodem jest fakt, że śmierć tego dziecka zostanie zrekompensowana śmiercią infanta Piotra, w chwili gdy osiągnie ten sam wiek, bo z woli Boga wszystko może stać się przyczyną zgonu, który w przypadku infanta nastąpił z powodu odstawienia go od piersi, coś takiego może zdarzyć się tylko delikatnym infantom, bo syn Inesy Antoniny, kiedy umarł, już jadł chleb i wszystko co popadło. Po wyrównaniu rachunku Bóg nie interesuje się już pogrzebami, dlatego w Mafrze pochowano po prostu jednego aniołka więcej, a jego pogrzeb, podobnie jak inne, nie zwrócił niczyjej uwagi, zupełnie inaczej niż w Lizbonie, gdzie odbyła się następna pompa, trumienka infanta została wyniesiona z pałacu przez radców stanu, w asyście całej szlachty, w orszaku był też król i jego bracia, a obecność króla, o ile nawet wyrażała ojcowski ból, to przede wszystkim podyktowana była tym, że zmarł najstarszy syn, dziedzic korony, a więc tego wymagał protokół, zeszli na podwórzec, gdzie znajdowała się kaplica, wszyscy z nakrytymi głowami, lecz kiedy trumnę ustawiono na katafalku, królewski rodzic dwukrotnie uchylił kapelusza, po czym wrócił do pałacu, zgodnie z nieludzkimi wymogami protokołu. Dalszą drogę do kościoła Św. Wincentego infant odbywa już sam, bez ojca i matki, towarzyszy mu tylko wspaniały kondukt, który otwiera kardynał, za nim grupa konnych z pastorałem, urzędnicy dworscy i tytularni, dalej klerycy i młodziankowie z kościelnego chóru, kanonicy natomiast czekają na zwłoki infanta przed kościołem Św. Wincentego, każdy z nich trzyma płonącą pochodnię, po bokach w dwu rzędach stoi gwardia z porucznikami na przedzie i oto pojawia się trumna cała pokryta bogatą czerwoną tkaniną, takaż przykrywa królewską karocę, za trumną idzie książę Cadaval starszy, jako że jest majordomusem królowej, ona zaś, jeśli nie jest pozbawiona matczynego serca, z pewnością teraz opłakuje syna, jest również markiz Minas, jej wielki koniuszy, ale miłość królowej zostanie oceniona wedle wylanych łez, a nie wedle tytułów sług, a wspomniane tkaniny oraz uprząż i kapy okrywające ogiery dostaną się zakonnikom od św. Wincentego, zgodnie z pradawnym zwyczajem, a za wynajem ogierów, które są własnością tychże mnichów, zapłacono dwanaście tysięcy reali, czemu nie należy się dziwić, jest to najem jak każdy inny, bo ogiery to przecież nie istoty ludzkie i mimo że są ogierami, to też się je wynajmuje, i właśnie to wszystko razem składa się na pompę, ceremonię i uroczystość, wzdłuż ulic, którymi posuwa się kondukt, stoją rzędem żołnierze i mnisi ze wszystkich bez wyjątku zakonów, brak tylko jałmużników, jako że są gospodarzami klasztoru, który przyjmie chłopca zmarłego wskutek odstawienia od piersi, jest to dla braciszków zasłużony zaszczyt, podobnie jak klasztor, który stanie w osadzie Mafra, gdzie przed niespełna rokiem pochowano chłopczyka, którego imienia nie znamy, ale którego odprowadzała cała rodzina, rodzice, dziadkowie, wujostwo i inni krewni, kiedy więc infant znajdzie się w niebie i dowie się o tych różnicach, będzie mu bardzo przykro.

Królowa wykazuje jednak takie skłonności do macierzyństwa, że spodziewa się już następnego infanta, i ten owszem, będzie królem, o którym można by napisać oddzielny memoriał, i inne wstrząsy będą towarzyszyć jego panowaniu, a jeśli ktoś przez ciekawość chciałby wiedzieć, kiedy Bóg zrównoważy królewskie urodziny urodzinami plebejskimi, możemy zapewnić, że to nastąpi, ale nie wśród tych nieznanych mężczyzn i anonimowych kobiet, gdyż Ines Antonina nie chce więcej patrzeć na śmierć swoich dzieci, co do Blimundy zaś należy przypuszczać, że stosuje jakieś tajemnicze sztuczki, aby ich nie mieć. Pozostańmy zatem przy tych dzieciach już podchowanych i przy powtarzanych na nowo przez Siedem Słońc opowieściach o wojnie, o jego własnych przeżyciach, jak mu przestrzelili rękę, jak ją amputowali, pokazuje żelazne protezy, znów więc rozlegają się zwykłe i mało odkrywcze lamenty: tylko biedakom przytrafiają się takie nieszczęścia, co niezupełnie jest prawdą, bo przecież nie brak też zabitych czy rannych wśród kaprali i kapitanów, gdyż Bóg zarówno wynagradza braki, jak i odbiera nadmiar, jednak po jakiejś godzinie wszyscy już się oswoili z kalectwem, tylko malcy nie mogą oderwać zafascynowanych oczu i przenika ich dreszcz, kiedy wuj, ot tak, dla zabawy, posługuje się hakiem, żeby podnieść ich do góry, ta zabawa znacznie bardziej podoba się młodszemu, baw się, baw, póki jeszcze czas, bo zostały ci już tylko trzy miesiące.

W pierwszych dniach Baltazar pomaga ojcu w pracach polowych, na ziemi, której jest tylko dzierżawcą, musi uczyć się wszystkiego od nowa, oczywiście nie zapomniał dawnych ruchów, ale jak je teraz wykonywać. A najlepszym dowodem na to, że sny są czystą złudą, jest fakt, że o ile we śnie był zdolny do orki na wzgórzu Vela, to na jawie wystarczyło spojrzeć na pług, żeby zrozumieć, ile jest warta lewa ręka. Jedynym stosownym zajęciem dla niego jest zostać woźnicą, ale jako że woźnica musi mieć wóz i woły, na razie będzie je pożyczał od ojca, raz ty, raz ja, a kiedyś dorobisz się własnych. Gdybym niespodziewanie umarł, być może spożytkujesz uzbierane pieniądze na zakup wozu i wołów. Ojcze, nie mów takich rzeczy. Baltazar chodzi również na budowę, przy której pracuje jego szwagier, jest to nowy mur folwarku wicehrabiego de Vila Nova da Cerveira, nie dajmy się wszakże zwieść tym nazwom, gdyż wicehrabiostwo jest stamtąd, ale pałac jest tu, i jeśli zgodnie z dawną pisownią napisalibyśmy bicehrabia i bicehrabiostwo, na pewno zostalibyśmy wyśmiani i zawstydzeni z powodu tej regionalnej pomocnej wymowy nie pasującej zupełnie do cywilizowanego kraju, który odkrył światu Nowy Świat, chociaż jak wiadomo, cały świat jest jednakowo stary, ale jeśli rzeczywiście taka wymowa przynosi wstyd, to nie będzie on wcale większy, jeśli nazwiemy go bstydem. Na tym murze Baltazar nie mógłby położyć ani jednego kamienia, chyba byłoby jednak lepiej, gdyby stracił nogę, człowiek przecież stoi jednakowo dobrze na nodze jak na drewnianej kuli, po raz pierwszy przyszło mu to do głowy, ale zaraz uświadomił sobie, w jak trudnej sytuacji znalazłby się w łóżku, szczególnie kiedy leży na Blimundzie, no nie, mój panie, już lepiej, że straciłeś rękę, i miałeś przy tym wiele szczęścia, że trafili cię w lewą. Alvaro Diogo schodzi z rusztowania, siada w cieniu żywopłotu i jedząc obiad przyniesiony przez Ines Antoninę mówi, że kiedy zaczną budowę klasztoru, będzie dużo pracy dla mularzy, nie będzie więc potrzebował wędrować po okolicy w poszukiwaniu pracy i spędzać całych tygodni poza domem, bo choć w naturze mężczyzn leży skłonność do włóczęgi, to jednak dom, w którym jest szanowana kobieta i ukochane dzieci, smakuje jak chleb, co niby na co dzień powszednieje, lecz gdy go zabraknie, dotkliwie to odczuwamy. Baltazar Siedem Słońc poszedł przejść się na wzgórze Vela, skąd widać całą Mafrę leżącą w kotlinie, w samym środku doliny. Tu bawił się, gdy był w wieku starszego siostrzeńca, a i później też, lecz niedługo, gdyż jego ręce wcześnie były potrzebne do pracy w polu. Morze jest daleko, ale wydaje się blisko, błyszczy jak szpada zgubiona przez słońce, które w miarę zniżania się nad horyzontem będzie powolutku chować ją do pochwy, aż cała zniknie. Te porównania są wymyślone przez tego, który pisze dla tego, co był na wojnie, nie wymyślił ich Baltazar, ale miał jakieś swoje powody, dla których przypomniała mu się szpada zostawiona w domu rodziców, nigdy więcej nie wyciągnął jej z pochwy, pewnie już zardzewiała, któregoś dnia trzeba będzie podostrzyć ją osełką i nasmarować oliwą, nigdy nie wiadomo, co nam jutro przyniesie.

Dawniej były tu pola uprawne, teraz wszystko leży odłogiem. Widoczne jeszcze miedze, żywopłoty, wiklinowe płotki i rowy nie stanowią już granic poszczególnych własności. Wszystko należy teraz do jednego właściciela, do króla, który o ile jeszcze nie zapłacił, z pewnością zapłaci, bo w rachunkach jest skrupulatny, trzeba mu to przyznać. Jan Franciszek Siedem Słońc czeka na swoją część, szkoda, że cały teren nie należał do niego, gdyż stałby się bogaty, do chwili obecnej dokumenty sprzedaży opiewają na trzysta pięćdziesiąt osiem tysięcy pięćset reali, a z czasem, bo suma ta ciągle jeszcze rośnie, przekroczy piętnaście milionów reali, jest to ilość, która nie mieści się w głowach prostych ludzi, powiedzmy więc inaczej, że będzie piętnaście contos i prawie sto tysięcy reali, a więc kupa pieniędzy. Trudno powiedzieć, czy to dobry, czy zły interes, gdyż wartość pieniądza ulega zmianom, w przeciwieństwie do ludzi, którzy zawsze są warci tyle samo, dużo albo nic. Czy ten klasztor będzie duży, pyta Baltazar szwagra, ten zaś odpowiada, Najpierw mówili, że na trzynastu zakonników, później liczba ta urosła do czterdziestu, a ostatnio franciszkanie z przytułku i z kaplicy Świętego Ducha mówią już o osiemdziesięciu. Kupa ludzi się tu zmieści, zauważył Baltazar. Rozmowa ta miała miejsce już po odejściu Ines Antoniny, toteż Albaro Diogo mógł poruszyć też męskie tematy. Przychodzą tu braciszkowie, żeby zabawiać się z kobietami, jak to mają w zwyczaju, ale mości franciszkanie, jeżeli przyłapię któregoś na tych bezeceństwach, to wszystkie gnaty połamię, a mówiąc to rozbijał uderzeniami młotka kamień, na którym przed chwilą siedziała Ines Antonina. Słońce zaszło, leżąca w dole Mafra stała się ciemna jak studnia. Baltazar schodzi ze wzgórza, patrzy na kamienie wytyczające teren od tej strony, dziewiczo białe, jeszcze nie tknięte pierwszymi chłodami ani wielkimi upałami, kamienie oszołomione jeszcze światłem dnia. Stanowią one pierwszy fundament klasztoru, z rozkazu króla już zostały ociosane, są to portugalskie kamienie ukształtowane przez portugalskie ręce, gdyż jeszcze nie nadeszła chwila, by z Mediolanu przybyli bracia Garvos, którzy będą kierować pracą kamieniarzy. Wchodząc do domu Baltazar słyszy szmer głosów dochodzących z kuchni, to głosy matki i Blimundy, raz jeden, raz drugi, ledwie się znają, a już mają sobie tak wiele do powiedzenia, jest to długa, nie kończąca się rozmowa kobiet, wydawałoby się o niczym, tak przynajmniej myślą mężczyźni, nie mając pojęcia o tym, że właśnie ta rozmowa utrzymuje ziemię na jej orbicie, bo gdyby nie kobiece rozmowy, mężczyźni już dawno straciliby poczucie tego, co to jest dom i planeta. Matko, pobłogosław mnie. Niech cię Bóg błogosławi, mój synu, Blimunda nie odezwała się do Baltazara, ani Baltazar do niej, popatrzyli tylko na siebie, a w tych spojrzeniach był ich wspólny dom.

Jest wiele sposobów na to, aby mężczyzna i kobieta się połączyli, ale nie sporządzamy tu ich wykazu, nie piszemy też vademecum swatania, odnotujemy zatem tylko dwa, z których pierwszy polega na tym, że mężczyzna i kobieta znajdują się blisko jedno drugiego, ale się nie znają i nic o sobie nie wiedzą, obydwoje uczestniczą w auto da fé, oczywiście jako widzowie, i patrzą na idących pokutników, nagle kobieta zwraca się do mężczyzny z pytaniem, Jak się pan nazywa, i nie robi tego ani z natchnienia bożego, ani z własnej woli, lecz na skutek rozkazu myślowego własnej matki, akurat przechodzącej w procesji, tej samej, która miała widzenia i objawienia, ale, jak twierdzi Święte Oficjum, tylko udawała, tym razem jednak jej przeczucia się sprawdziły, gdyż wyraźnie zobaczyła tego żołnierza i przewidziała, że jest on przeznaczony jej córce, przez co ich połączyła. Drugi sposób natomiast polega na tym, że on i ona znajdują się z dala od siebie, nie znają się i nic o sobie nie wiedzą, każde na swoim dworze, on w Lizbonie a ona w Wiedniu, on ma dziewiętnaście lat, ona dwadzieścia pięć, zawarli małżeństwo per procura za pośrednictwem ambasadorów, zobaczyli najpierw swoje korzystne portrety, on postawny i portugalsko śniady, ona pulchna i białoaustriacka, jest przy tym bez znaczenia, czy się sobie podobają, czy nie, gdyż urodzenie nakazuje im ten związek, on to sobie potem nieźle powetuje, ale ona, biedactwo, nie, jest bowiem uczciwą kobietą, niezdolną podnieść oczu na innego mężczyznę, bo sny się przecież nie liczą.

Na wojnie toczonej przez Jana Baltazar stracił rękę, na wojnie toczonej przez Inkwizycję Blimunda straciła matkę, ale ani Jan nie odniósł zwycięstwa, gdyż nic nie zyskaliśmy na zawartym pokoju, ani nie odniosła go Inkwizycja, gdyż w miejsce każdej spalonej czarownicy rodzi się dziesięć nowych, nie licząc czarowników rodzaju męskiego, których też nie brak. Każde z nich ma swoją drobną buchalterię, swoją księgę rachunkową przychodów i rozchodów, wykaz zmarłych z jednej strony, rejestry żywych zaś z drugiej, różnią się też sposobem ściągania podatków i monetą, w pierwszym przypadku pieniądzem jest krew, w drugim natomiast okrwawione pieniądze, ale są tacy, którzy wolą się modlić, jak na przykład królowa, pobożna rodzicielka, która tylko w tym celu przyszła na świat, w sumie urodzi sześcioro dzieci, ale jej modlitwy liczą się w miliony, bo to odwiedza zakład nowicjuszy zakonu Jezusowego, to znów kościół parafialny Św. Pawła, raz odmawia nowennę do św. Franciszka, drugi raz znów modli się przed obrazem Matki Boskiej Opiekunki w Potrzebie, to zjawia się w klasztorze św. Benedykta w Loios, to znów w kościele parafialnym Tajemnicy Wcielenia, skąd jedzie do kościoła Niepokalanego Poczęcia w Marvila, później do klasztoru św. Benedykta Uzdrowiciela, to podąża przed obraz Matki Boskiej z Luz, to do kościoła Bożego Ciała, a także do kościoła Matki Boskiej Łaskawej, do Św. Rocha i Trójcy Świętej, do królewskiego klasztoru Bogarodzicy przed obraz Matki Boskiej Dobrej Pamięci, tudzież do kościoła Św. Piotra z Alcantara i do Matki Boskiej z Loreto, do klasztoru Dobrej Nowiny, gdy zaś opuszcza pałac, aby spełniać te nabożne praktyki, straże biją w bębny i dmą w dudy, nie jej oczywiście, cóż za pomysł łączyć te dźwięki z osobą królowej, halabardnicy ustawiają się w szpaler, a że ulice są jak zwykle brudne, mimo wszelkich obwieszczeń i zarządzeń nakazujących uprzątanie nieczystości, przed królową idą tragarze z szerokimi deskami zarzuconymi na plecy, gdy wychodzi z karety, kładą deski na ziemi, ona przechodzi po nich, wtedy oni przenoszą je dalej i tak w kółko, królowa ciągle idzie po czystych deskach, tragarze zaś stojąc w rynsztokach przesuwają je wciąż do przodu, tak że nasza miłościwa pani przypomina Pana Naszego Jezusa Chrystusa stąpającego po wodzie i takim oto cudownym sposobem wchodzi do klasztoru Trynitarek, do klasztoru Bernardynek, do Przenajświętszego Serca i do Św. Alberta, a także do kościoła Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, która oby nie ustała, i do kościoła Św. Katarzyny, i do klasztoru Paulinów, i do klasztoru Augustianów bosych, i do Matki Boskiej z Monte do Carmo, i do kościoła Matki Boskiej Opiekunki Męczenników, którymi wszyscy jesteśmy, i do klasztoru św. Joanny Księżniczki, i do klasztoru Zbawiciela, i do klasztoru sióstr św. Moniki, co to już o nich była mowa, i do królewskiego klasztoru Zadośćuczynienia, i do klasztoru Beneficjantek, ale do jednego klasztoru nie odważy się iść, do Odivelas, i wszyscy domyślają się dlaczego, jest bowiem żałosną, zdradzaną królową, której jedynie modlitwy nie zdradzają, toteż poświęca im wszystkie swoje dni i godziny, modląc się zarówno wtedy, gdy ma ku temu powód, jak i bez wyraźnego powodu, za lekkomyślnego męża, za krewnych, którzy są tak daleko, za kraj, który nie jest jej ojczyzną, za dzieci, które są jej tylko w połowie, a może nawet mniej jak w połowie, w każdym razie tak twierdzi infant Piotr w niebie, za imperium portugalskie, za nadciągającą zarazę, za skończoną wojnę, również za ewentualną przyszłą, za szwagierki infantki, za szwagrów infantów, za księcia Franciszka również, i kieruje modły do Jezusa Maryi Józefa świętego z powodu pokus cielesnych, wyobrażanej i niemal fizycznie odczuwanej rozkoszy, z powodu trudno osiągalnego zbawienia, czyhającego piekła, ciężaru korony, smutnej kobiecej doli, i z obu tych powodów razem wziętych, a także w intencji upływającego życia i zbliżającej się śmierci.

Ale w chwili obecnej Jej Królewska Mość Maria Anna ma inne, dużo pilniejsze powody do modłów. Król ostatnio niedomaga, cierpi na niespodziewane wzdęcia, co, jak wiemy, nie jest nową dolegliwością, jednak ostatnio nasiliła się ona tak bardzo, że omdlenia trwają znacznie dłużej niż zwykłe zasłabnięcia, i widok potężnego króla tracącego przytomność jest zaiste doskonałą lekcją pokory, bo cóż mu z tego, że jest panem Indii, Afryki i Brazylii, jesteśmy doprawdy niczym i wszystko, co mamy, musimy zostawić na tym świecie. Jak zwykle w takich przypadkach, udzielają mu natychmiast ostatniego namaszczenia, monarcha wszak nie może umrzeć bez sakramentów świętych, niby pierwszy lepszy żołnierz na polu bitwy, gdzie kapelani nie docierają lub nie chcą dotrzeć, ale czasem zdarzają się nieprzewidziane trudności, raz na przykład król był w Setubalu i oglądał z okna walkę byków, a tu znienacka popada w głębokie omdlenie, lekarz spieszy z pomocą, bada puls, woła balwierza, puszczają mu krew, zjawia się spowiednik z olejami, ale nikt nie wie, jakie grzechy popełnił król Jan V od ostatniej spowiedzi, którą odbył onegdaj, ile złych myśli można mieć i ile złych czynów można dokonać w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie mówiąc już o tym, jak niestosowna jest cała sytuacja, gdyż na arenie byki umierają, a król leży z wywróconymi oczami i nie wiadomo, czy umrze, czy nie, a jeśli nawet umrze, to nie od ran odniesionych na arenie, gdzie zwierzętom od czasu do czasu udaje się wywrzeć zemstę na nieprzyjacielu, o, właśnie przed chwilą wielmożny pan Henryk Almeida wyleciał w powietrze razem z koniem i już go wynoszą z dwoma złamanymi żebrami. Wreszcie król otworzył oczy, jeszcze tym razem wyszedł z tego, ale nogi się pod nim uginają, ręce mu drżą, jest bardzo blady i w niczym nie przypomina galanta, na którego skinienie rozkładają nogi wszystkie mniszki, i nie tylko one, bo na przykład w zeszłym roku pewna Francuzka też urodziła mu dziecko, ale gdyby w tej chwili ujrzały go kochanki, zarówno te klasztorne, jak i świeckie, to z pewnością w tym ledwie żywym i apatycznym człowieczku nie rozpoznałyby niezmordowanego królewskiego rozpłodnika. Król pojechał do Azeitao w nadziei, że świeże powietrze i zioła wyleczą go z tej melancholii, bo tak lekarze określają jego chorobę, ale Jego Królewska Mość cierpi najprawdopodobniej na zaburzenia humorów, co, jak wiadomo, powoduje obstrukcje, wzdęcia, zbieranie się żółci, a są to wtórne następstwa czarnej melancholii, zatem tak właśnie należy nazwać chorobę króla, dobrze jeszcze, że dolegliwości nie dotyczą także narządów płciowych, pomimo wybryków erotycznych i ryzyka francy, ale w tym przypadku zaaplikowaliby mu sok żywokostowy, co wybornie leczy owrzodzenia jamy ustnej i dziąseł, a także jąder i przyległości.

Królowa Maria Anna została w Lizbonie i najpierw modliła się na miejscu, później zaś udała się na modły do Belem. Mówią, iż jest urażona odmową króla, który nie chciał jej powierzyć kierowania krajem, istotnie, wydaje się niestosowne, by mąż tak nie dowierzał własnej żonie, ale to tylko chwilowy upór, gdyż w przyszłości królowa będzie zawsze sprawować regencję, nim król się wykuruje na lubych błoniach Azeitao, gdzie towarzyszą mu franciszkanie z Arrabidy i gdzie szum fal jest ciągle taki sam, podobnie jak kolor morza i oszałamiający zapach alg podczas odpływu, i gdzie po dawnemu pachną lasy, a tymczasem infant Franciszek też pozostał w Lizbonie, dwornie sobie poczyna w pałacu i zaczyna snuć intrygę, gdyż liczy na to, że śmierć króla wpłynie na jego własne losy. Jeżeli okaże się, że na tę melancholię, która dokucza królowi, nie ma żadnego lekarstwa i jeżeli Bóg zechce tak wcześnie przerwać jego doczesne życie i przenieść go do wieczności, to ja, jako młodszy brat, a więc najbliższy krewny, szwagier Waszej Królewskiej Mości i wielce oddany sługa jej urody i cnoty, to ja, przepraszam za śmiałość, mógłbym wstąpić na tron, a przy okazji i do łoża Waszej Miłości, moglibyśmy bowiem pobrać się zgodnie ze wszelkimi wymogami prawa kanonicznego, i mogę zapewnić, że jako mężczyzna w niczym nie ustępuję bratu. Doprawdy, to bardzo niestosowne tak mówić do szwagierki, król jeszcze żyje i, dzięki moim modlitwom, jeśli Bóg mnie wysłucha, nie umrze i żyć będzie na chwałę królestwa, tym bardziej że zgodnie z przepowiednią mam mieć z nim sześcioro dzieci, więc brakuje jeszcze trojga. A jednak Wasza Królewska Mość śni o mnie co noc, dobrze o tym wiem, To prawda, są to takie kobiece słabostki, które chowam na dnie serca i nawet spowiednikowi ich nie powierzam, ale muszę mieć chyba na twarzy wypisane te sny, skoro tak łatwo je odgadnąć. A więc, jeśli umrze mój brat, pobierzemy się. Jeśli będzie to korzystne dla królestwa, nie spowoduje obrazy boskiej ani mój honor na tym nie ucierpi, to pobierzemy się. Oby umarł, chcę bowiem zostać królem i spać z Waszą Królewską Mością, już mi się znudziło być infantem. Mnie też już się znudziło być królową, a nie mogę być niczym innym, tak czy owak modlę się o zdrowie dla mojego męża i oby drugi nie był gorszy. A zatem Wasza Królewska Mość przypuszcza, że byłbym gorszym mężem niż mój brat. Wszyscy mężczyźni są źli, każdy na swój sposób, ta sceptyczna i mądra sentencja położyła kres rozmowie w pałacu, pierwszej z wielu, którymi infant Franciszek zaczął niepokoić królową, zarówno w Belem, gdzie właśnie przebywa, jak i w Belas, dokąd niezwłocznie wyruszy, oraz w Lizbonie, gdy wreszcie zostanie regentką, rozprawia o tym w komnatach i ogrodach, toteż sny królowej nie są już takie, jak były, tak rozkoszne, porywające ducha i dręczące ciało, teraz infant zjawia się tylko po to, żeby powiedzieć, iż chce zostać królem, a niech tam, ale czym wcale nie warto śnić, ja sama jako królowa wiem to najlepiej. Król poważnie zachorował, umarły sny królowej, później król wyzdrowieje, ale sny królowej już nie zmartwychwstaną.

Świat utrzymuje się na swojej orbicie nie tylko dzięki kobiecym pogawędkom, ale również dzięki snom, które otaczają go niby korona z księżyców, stąd właśnie niebo jest blaskiem rozświetlającym ludzkie głowy, o ile w ogóle ludzka głowa nie jest jedynym prawdziwym niebem. Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wrócił z Holandii, ale czy przywiózł alchemiczną tajemnicę eteru, czy też nie, o tym dowiemy się później, być może owa tajemnica nie ma nic wspólnego z tą alchemią, jaką dawniej praktykowano, może jedno zwykłe słowo wystarczy, by napełnić kule latającej maszyny, w każdym razie Bóg ograniczył się do słów i to wystarczyło do stworzenia wszystkiego, tak go uczyli w seminarium w Bahii, potwierdzenie tego znalazł też w bardziej zaawansowanych wywodach i studiach na Wydziale Kanonicznym w Coimbrze, zanim jeszcze dokonał pierwszych prób z balonami, teraz zaś po powrocie z ziemi holenderskiej powtórnie uda się do Coimbry, gdyż niezależnie od tego, że się jest wielkim awiatorem, zawsze dobrze mieć jeszcze stopień bakałarza, magistra czy doktora, bo wówczas nawet człowiek może nie latać, a i tak darzą go szacunkiem. Bartłomiej Wawrzyniec pojechał na folwark Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie nie był przez całe trzy lata, szopa wyglądała na całkowicie opuszczoną, na ziemi poniewierały się różne materiały, których nawet nie warto było zbierać, toteż nikt by się nie domyślił, co się tu szykuje.

Wewnątrz budynku latały wróble, dostały się tam przez dziurę w dachu, dwie dachówki były stłuczone, jakie malutkie są te ptaki, niezdolne wznieść się ponad najwyższy jesion na folwarku, wróbel to ptak lubiący ziemię, kompost, nawóz i pole uprawne, i dopiero gdy jest martwy, można zrozumieć, dlaczego nie może latać wyżej, ma tak słabe skrzydła, tak kruchutkie kostki, podczas gdy moja passarola poleci tam, dokąd tylko można sięgnąć wzrokiem, wystarczy spojrzeć na mocny szkielet gondoli, w której polecę, ale pręty pordzewiały, to zły znak, wygląda na to, że Baltazar tu nie zaglądał mimo moich zaleceń, a jednak ślady bosych stóp świadczą o tym, że był, sam, bez Blimundy, a może Blimunda umarła, widać, że spał na sienniku, derka jest odrzucona na bok, jakby przed chwilą wstał, ja też się położę na tym sienniku i przykryję się derką, ja, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, ja, który wróciłem z Holandii, dokąd pojechałem, żeby się dowiedzieć, czy w Europie już potrafią latać na skrzydłach i czy w tej dziedzinie nauki są bardziej zaawansowani niż ja w moim kraju żeglarzy, studiowałem w Zwolle, Ede i Nijker u kilku uczonych i starych alchemików, którzy potrafią tworzyć słońca w retortach, co to później w dziwny sposób zamierają, stopniowo wysychają, aż stają się niczym wiązka łamliwej słomy i wówczas spalają się jak słoma, każdy tego pragnie w godzinie śmierci, żeby został po nim tylko popiół, zapalają się zaś samorzutnie, a na mnie cały czas czeka tu maszyna latająca, która jeszcze nie lata, oto kule, które muszę napełnić niebiańskim eterem, człowiekowi się zdaje, że wie, co mówi, gdy spojrzy w niebo i powie. Niebiański eter, ale ja już wiem, czym on jest, to jest tak proste, jak słowa Boga, Niech stanie się światłość, i stała się światłość, tak się to mówi, ale tymczasem nastała noc, zapalę zatem tę lampę zostawioną przez Blimundę, małe słońce, które mogę rozniecić albo zgasić wedle własnej woli, mam na myśli lampę, a nie Blimundę, żadna ludzka istota nie może mieć na tym ziemskim padole wszystkiego, czego pragnie albo o czym marzy, dobrej nocy.

Po kilku tygodniach ksiądz Bartłomiej, zaopatrzywszy się we wszystkie stosowne dyspozycje, zezwolenia i świadectwa wyruszył do Coimbry, grodu tak sławnego i szczycącego się tyloma leciwymi uczonymi, że gdyby byli w nim również alchemicy, w niczym nie ustępowałby Zwolle, ksiądz podróżuje na wynajętej mulicy, bardzo łagodnej, jak przystoi duchownemu nie wyróżniającemu się w sztuce jeździeckiej i dysponującemu skromnymi środkami, gdy dojedzie do celu, wierzchowiec wróci z innym jeźdźcem, być może z jakimś świeżo upieczonym doktorem, choć do takiej godności bardziej pasuje lektyka przystosowana do długich podróży, w której człowiek ma wrażenie, jakby płynął po rozkołysanym morzu, o ile muł idący przodem nie będzie zbyt bezwstydnie puszczać wiatrów. Aż do osady Mafra, dokąd najpierw się udaje, w jego podróży nie ma nic ciekawego do odnotowania, pomijając historie napotykanych ludzi, ale oczywiście nie możemy się zatrzymywać i pytać każdego, Kim jesteś, czym się zajmujesz, co cię trapi, ksiądz Bartłomiej zatrzymał się wprawdzie parę razy, ale dosłownie na chwilę, aby udzielić błogosławieństwa, o które go proszono, i natychmiast ruszał dalej, lecz historia życia niektórych z napotkanych ludzi przybierze całkiem inny obrót, tak aby mogli wkroczyć w tę historię, którą opowiadamy, zwykłe spotkanie z księdzem jest bowiem znakiem, gdyż jedzie on przecież do Coimbry, a więc nie jechałby tą drogą, gdyby nie to, że najpierw musi wstąpić do Mafry, gdyż tam znajdują się Baltazar Siedem Słońc i Blimunda Siedem Lun. Nieprawdą jest, że dzień jutrzejszy jest w rękach Boga, że człowiek musi czekać do następnego dnia, aby się przekonać, co mu przyniesie, że jedynie śmierć jest pewna, nie znamy tylko dnia ani godziny, to takie gadanie tych, którzy nie są w stanie zrozumieć znaków, które daje nam przyszłość, jak na przykład pojawienie się tego księdza jadącego z Lizbony, błogosławiącego tych, którzy o to proszą, i zmierzającego do Mafry, co przecież znaczy, że pobłogosławiony człowiek też uda się do Mafry, będzie pracować przy budowie królewskiego klasztoru i tam umrze bądź spadając z muru, bądź z powodu zarazy, bądź od pchnięcia nożem, albo też zmiażdżony statuą św. Brunona.

Ale na razie jeszcze jest za wcześnie na te wszystkie wypadki. Gdy ksiądz Bartłomiej na ostatnim zakręcie drogi zaczął zjeżdżać w dolinę, natknął się na masę ludzi, choć może to przesada nazywać masą kilkuset mężczyzn, w pierwszej chwili nie mógł pojąć, co się dzieje, gdyż wszyscy oni biegli w jedną stronę, słychać było głos trąbki, czy to jakiś festyn, czy może wojna, potem huknął dynamit, ziemia i kamienie z wielką siłą wyleciały w powietrze, po dwudziestu wybuchach znów rozległ się głos trąbki, tym razem odmienny, mężczyźni z taczkami i łopatami skierowali się do porytej ziemi, ładowali ją i wywozili na stok od strony Mafry, jednocześnie inni mężczyźni z motykami na ramieniu znikali w głębokich wykopach, dokąd tragarze spuszczali kosze, a następnie je wyciągali, gdy tylko zostały napełnione ziemią, którą wysypywali dalej, skąd z kolei zabierali ją taczkarze i wywozili na nasyp, zaiste nie ma żadnej różnicy między setką ludzi a setką mrówek, coś się przenosi stąd dotąd, gdyż na więcej nie starcza sił, zjawia się więc inna mrówka, która przenosi ładunek do następnej mrówki, aż jak zwykle wszystko kończy się pod ziemią, dla mrówek jest to miejsce życia, dla ludzi zaś wiecznego spoczynku, a więc jak widać, na jedno wychodzi.

Ksiądz Bartłomiej popędził mulicę uderzeniami pięt, gdyż doświadczone zwierzę wcale nie przestraszyło się wybuchów, tak to już jest z mieszańcami, z tymi, którzy nie będąc czystej rasy niejedno już widzieli, mieszaniec nie jest strachliwy i jest to najlepsza życiowa postawa zarówno dla zwierząt, jak i dla ludzi. Droga tonęła w błocie, gdyż od owych wstrząsów miejscowe źródła pogubiły swoje dawne koryta i woda płynęła tam, gdzie nie była potrzebna, albo też rozpływała się cieniutkimi strużkami, które się rozdzielały na coraz mniejsze, aż wreszcie rozpadały się na atomy nie zostawiające już śladów wilgoci, tą właśnie drogą lekko poganiając mulicę ksiądz zjechał do osady i wstąpił do domu wikarego, aby zapytać, gdzie mieszka Siedem Słońc. Pleban ów zrobił dobry interes na ziemi, którą miał na wzgórzu Vela, gdyż albo istotnie była dużo warta, albo dużo wart był jej właściciel, dość że wyceniono ją wysoko, na sto czterdzieści tysięcy reali, co jest nieporównywalne z trzynastoma tysiącami pięćset, jakie otrzymał Jan Franciszek. Wikaremu poszczęściło się, tuż obok będzie miał klasztor z osiemdziesięcioma zakonnikami, przez co w osadzie znacznie wzrośnie liczba chrztów, ślubów, pogrzebów, a każdy sakrament, jak wiadomo, składa się z części duchowej i materialnej, w wyniku zatem prostej zależności między nimi wzrosną zarówno jego dochody, jak i szansę na zbawienie. A więc księże Bartłomieju, to dla mnie wielki zaszczyt przyjmować księdza w moim domu, rodzina Siedem Słońc mieszka tuż obok, mieli pole sąsiadujące z moim na wzgórzu Vela, oczywiście mniejsze od mojego, teraz stary wraz z rodziną utrzymuje się z ziemi, którą dzierżawi, cztery lata temu wrócił ich syn, Baltazar, wrócił z kalekiej wojny, to jest chciałem powiedzieć, że wrócił kaleki z wojny, przyprowadził żonę, wydaje mi się, że nie są złączeni świętym sakramentem małżeństwa, ona ma jakieś takie pogańskie imię. Blimunda, powiedział ksiądz Bartłomiej. A więc ksiądz ją zna. Tak, to ja udzieliłem im ślubu. Ach, to jednak mają ślub. Udzieliłem im ślubu w Lizbonie. Awiator, który w Mafrze nie był znany jako taki, podziękował wikaremu za wylewność, której źródłem były wyłącznie specjalne rekomendacje z pałacu, i wyruszył na poszukiwanie Baltazara, zadowolony ze swojego kłamstwa wobec Boga i zarazem wiedząc, że Bogu jest to całkiem obojętne, człowiek sam powinien wiedzieć, kiedy jego kłamstwa są wybaczalne.

Drzwi otworzyła mu Blimunda. Zapadał już zmierzch, ale ona rozpoznała księdza zsiadającego z mulicy, cztery lata to nie tak znów wiele, pocałowała go w rękę, gdyby w pobliżu nie było ciekawskich sąsiadów, powitanie wyglądałoby inaczej, gdyż tych dwoje, a raczej troje, razem z Baltazarem, miało takie same odruchy serca i wśród wielu minionych nocy na pewno była przynajmniej jedna, kiedy każde z nich miało ten sam sen, śniła im się maszyna, która leci trzepocząc skrzydłami, widzieli, jak słońce wybucha silniejszym blaskiem i wówczas bursztyn przyciąga eter, eter przyciąga magnes, magnes przyciąga żelazo, wszystkie rzeczy przyciągają się nawzajem, problem polega tylko na tym, żeby ustawić je w odpowiednim porządku, a wówczas cały dotychczasowy porządek zostanie zburzony. Ojcze Bartłomieju, to jest moja teściowa, Marta Maria zbliżyła się zaintrygowana panującym milczeniem, w dodatku Blimunda otworzyła drzwi, nim w nie zapukano, i oto pojawia się w nich młody ksiądz, który pyta o Baltazara, nie jest to przyjęty sposób składania wizyt w tych czasach, ale są wyjątki, o czym wiadomo z dawien dawna, i takim właśnie wyjątkiem jest pojawienie się w Mafrze księdza z Lizbony, który chce się zobaczyć z jednorękim żołnierzem i z kobietą reprezentującą najgorszy rodzaj jasnowidztwa, gdyż widzi to, co naprawdę istnieje, o czym w tajemnicy Marta Maria już wie, skarży się ona na guz w brzuchu, ale Blimunda mówi jej, że nie ma żadnego guza, chociaż obydwie dobrze znają prawdę. Jedz, Blimundo, chleb, jedz.

Gdy Baltazar wraz z ojcem wrócił do domu, ksiądz Bartłomiej siedział przy ogniu, gdyż pod wieczór zrobiło się chłodno. Zobaczyli przed drzwiami jeszcze nie rozsiodłaną mulicę przywiązaną do oliwki. Kto to mógł przyjechać, spytał Jan Franciszek, Baltazar zaś nic nie odpowiedział, ale odgadł, że to ksiądz, mulice bowiem, których dosiadają duchowni, mają w sobie jakąś ewangeliczną łagodność, być może, nabytą, lecz kontrastującą z niesfornością wierzchowców, dosiadanych przez ludzi świeckich, jako więc że była to typowa księżowska mulica, wyglądająca przy tym na zdrożoną, a nie spodziewano się tu ani legata papieskiego, ani też żaden nuncjusz się nie zapowiedział, więc nie mógł to być nikt inny, jak ksiądz Bartłomiej, i tak też istotnie było. Jeśli kogoś zdziwi fakt, że Baltazar Siedem Słońc dostrzegł tyle rzeczy w zapadającym zmroku, możemy wyjaśnić, że aureola opromieniająca świętych nie jest czczym urojeniem zrodzonym w chorych umysłach mistyków albo też zwykłym religijnym symbolem z olejnych obrazów i że Baltazar przez ciągłe spanie z Blimundą i przez niemal co noc powtarzające się akty cielesnego oddania zaczynał też przejawiać zdolność podwójnego widzenia, wprawdzie nie na tyle, by sięgać do głębi, ale w stopniu dostatecznym, by czynić spostrzeżenia podobne powyższym. Jan Franciszek rozsiodłał mulicę i gdy wszedł do domu, ksiądz Bartłomiej właśnie mówił Baltazarowi i Blimundzie, że zje kolację u wikarego, który go zaprosił, i u niego również przenocuje, gdyż po pierwsze, w domu Baltazara nie ma dość miejsca, a po drugie, mieszkańcy Mafry byliby zapewne zdziwieni tym, że ksiądz przybyły z daleka wybrał sobie gospodę dającą niewiele lepsze schronienie niż bróg w Belem, zamiast wygód na plebanii albo w pałacu wicehrabiego, gdzie z pewnością nie odmówiono by przyjęcia przyszłemu doktorowi prawa kanonicznego. Marta Maria powiedziała, Gdybyśmy zawczasu wiedzieli o wizycie waszej wielebności, zabiłoby się koguta, bo wszystko inne, czym dysponujemy, nie nadaje się dla gości. Bardzo chętnie zjadłbym właśnie to, co macie, ale będzie lepiej, jeśli tu nie zostanę długo i nie zjem kolacji, a co do koguta, to lepiej żeby pani Marta Maria pozwoliła mu nadal piać, bo choćby nie wiem jak smakowity miał się okazać po wyjęciu z garnka, to jego pianie dostarcza człowiekowi znacznie więcej radości, a poza tym nie możemy czegoś takiego zrobić kurom. Jan Franciszek zaśmiał się z tego wywodu, Marta Maria nie mogła, gdyż właśnie poczuła przeszywający ból w brzuchu, Blimunda i Baltazar natomiast tylko się uśmiechnęli, nie musieli się śmiać, wszak dobrze wiedzieli, że powiedzenia księdza zawsze spełniają oczekiwania rozmówców, co jeszcze raz się potwierdziło. Jutro, na godzinę przed wschodem słońca, przyprowadźcie mi mulicę na plebanię, już osiodłaną, przyjdźcie obydwoje, gdyż musimy porozmawiać przed moim wyjazdem do Coimbry, a teraz panie Janie Franciszku i pani Marto Mario daję wam moje błogosławieństwo, o ile jest ono coś warte w oczach Boga, jest bowiem wielką pychą zakładać, że możemy sami sądzić o wartości błogosławieństw, a więc jeszcze raz przypominam, na godzinę przed wschodem słońca, co powiedziawszy wyszedł, a w ślad za nim Baltazar z lampą, która dawała niewiele światła, jakby tylko mówiła nocy, Jestem światłem, podczas krótkiej drogi nie rozmawiali ze sobą, Baltazar wrócił po omacku, jego stopy dobrze znały drogę, a gdy wszedł do kuchni, Blimunda spytała, No i co, czy ksiądz powiedział, czego od nas chce. Nic nie powiedział, dopiero jutro się dowiemy, Jan Franciszek zaśmiał się ponownie, Niezły był ten dowcip z kogutem. Jeśli zaś idzie o Martę Marię, to wyczuwała w tym wszystkim jakąś tajemnicę. Kolacja gotowa, mężczyźni usiedli przy stole, kobiety oddzielnie, taki tu panuje zwyczaj.

Tej nocy każdy spał, jak mógł, śniąc własne tajemne sny, wiadomo zaś, że sny są jak ludzie, niby do siebie podobne, lecz nigdy identyczne, wyrażamy się zatem nieściśle mówiąc, Widziałem we śnie mężczyznę, albo, Śniła mi się płynąca woda, to za mało, żeby stwierdzić, o jakiego mężczyznę i o jaką wodę chodzi, woda bowiem płynąca we śnie jest wodą tylko tego jednego śpiącego człowieka i nie możemy zrozumieć, co to znaczy, że płynie, o ile nie zrozumiemy, kim jest śniący, tak więc przechodzimy od snu do śniącego i od śniącego do snu, ciągle pytając. Pewnego dnia przyszłe pokolenia będą litować się nad naszą małą i niedokładną wiedzą, księże Franciszku Goncalvesie, tak powiedział ksiądz Bartłomiej, nim poszedł spać do swojego pokoju, na co ksiądz Franciszek Goncalves, jak przystało na wikarego, rzekł, Wszelka wiedza jest w Bogu. Oczywiście, powiedział Awiator, ale wiedza Boga jest jak rzeka płynąca do oceanu, Bóg jest źródłem, ludzie zaś oceanem i gdyby miało być inaczej, to stworzenie świata nie miałoby najmniejszego sensu, z naszej strony możemy dorzucić, że wydaje się wprost niemożliwe, by człowiek, który wypowiedział lub usłyszał takie słowa, mógł spać spokojnie.

O świcie Baltazar i Blimunda przyprowadzili mulicę i nie musieli wcale wołać księdza Bartłomieja, otworzył bowiem drzwi, gdy usłyszał stuk podków na kamieniach, a po chwili wyszedł z domu, pożegnawszy wikarego, który miał teraz o czym myśleć, czy Bóg jest źródłem, a ludzie oceanem, jaka część wiedzy ogólnej przypadnie mu w przyszłości, gdyż co się tyczy przeszłej wiedzy, to prawie zupełnie ją zapomniał i prócz łaciny, stale używanej podczas mszy i przy udzielaniu sakramentów, dobrze pamiętał tylko drogę wiodącą między uda gospodyni, która ostatniej nocy, z powodu gościa, spała pod schodami. Baltazar trzymał wodze mulicy, Blimunda stała o kilka kroków za nim ze spuszczonymi oczami i nasuniętą na twarz zarzutką. Dzień dobry, powiedzieli. Dzień dobry, odrzekł ksiądz i spytał, czy Blimunda coś jadła, ona zaś z twarzą ukrytą w cieniu spowijającej jej głowę chusty odparła, Nie jadłam, okazuje się jednak, że poprzedniego wieczoru Baltazar i ksiądz Bartłomiej zamienili ze sobą parę słów. Powiedz Blimundzie, żeby jutro była na czczo, Baltazar powtórzył jej to szeptem, gdy już leżeli, nie chciał, aby starzy coś usłyszeli, jak tajemnica, to tajemnica.

Pogrążonymi w ciemnościach uliczkami doszli aż na szczyt wzgórza Vela, nie była to droga na wioskę Paz, jaką powinien obrać ktoś kierujący się na pomoc, wyglądało po prostu na to, że chcieli się oddalić w ustronne miejsce, choć i tu znajdowały się liche, byle jak sklecone budy zamieszkane przez wstających już o tej porze kopaczy, mężczyzn silnych i nieokrzesanych, wrócimy jeszcze w te okolice za parę miesięcy i za parę lat, ale wówczas ujrzymy tu całe drewniane miasto, większe od Mafry, kto dożyje, zobaczy to wszystko oraz jeszcze parę innych rzeczy, a na razie są tu jedynie te byle jak sklecone budy, w których mogą rozprostować zmęczone kości mężczyźni od motyki i kilofa, wkrótce zatrąbią na pobudkę, gdyż jest tu także wojsko, które nie ginie już na wojnie, ale nadzoruje te prostackie legiony lub też pomaga w pracach nie przynoszących ujmy mundurowi, ale prawdę mówiąc, pilnujący niewiele się różnią od pilnowanych, bo jedni obdarci, a drudzy w łachmanach. Od strony morza niebo jest perłowoszare, lecz nad wzgórzami nabiera stopniowo koloru rozwodnionej krwi, która staje się coraz czerwieńsza, aż wreszcie wschodzi złoto-błękitny dzień, gdyż jest to czas pięknej pogody. Blimunda jednak nic nie widzi, oczy ma spuszczone, a w kieszeni kawałek chleba, którego jeszcze nie może zjeść. Czego oni będą ode mnie chcieli.

Ale to tylko ksiądz czegoś chce, Baltazar wie na ten temat równie mało jak Blimunda. W dole widać niewyraźne zarysy wykopów odcinających się czernią na szarym tle, tam właśnie stanie bazylika. Płaskowyż wypełnia się ludźmi, którzy rozpalają ogniska, by przygotować gorącą strawę, odgrzewają wczorajsze resztki, piją polewkę z drewnianych misek, mocząc w niej razowiec, tylko Blimunda musi jeszcze czekać na swoją kolej. Ksiądz Bartłomiej mówi, Blimundo i Baltazarze, tylko was mam na świecie, moi rodzice są w Brazylii, moi bracia w Portugalii, mam więc rodzinę, ale nic tu po rodzinie, potrzebni mi są przyjaciele, słuchajcie więc, w Holandii dowiedziałem się, czym jest eter, jest to coś zupełnie innego, niż się powszechnie uważa i uczy, nie można go otrzymać w wyniku zabiegów alchemicznych, a znów żeby dotrzeć tam, gdzie się znajduje, to znaczy do nieba, trzeba latać, a my jeszcze nie latamy, lecz eter, słuchajcie teraz uważnie, zanim uleci w niebo, w przestwór, gdzie zawieszone są gwiazdy i którym oddycha Bóg, żyje wewnątrz mężczyzn i kobiet. A więc to jest dusza, powiedział Baltazar. Nie, ja też z początku myślałem, że eter składa się z dusz uwolnionych z ciała przez śmierć i czekających na sąd ostateczny, ale eter nie składa się z dusz zmarłych, składa się, słuchajcie dobrze, z woli żywych.

W dole mężczyźni już zaczynali schodzić do wykopów, gdzie wciąż panował półmrok. Ksiądz mówił dalej, Wewnątrz nas znajduje się wola i dusza, dusza ulatuje wraz ze śmiercią i zdąża tam, gdzie wszystkie dusze czekają na sąd, nie wiadomo, gdzie to jest, ale wola albo opuszcza człowieka jeszcze za życia, albo w chwili śmierci, ona właśnie jest eterem, a zatem to ona podtrzymuje gwiazdy i nią oddycha Bóg. A co ja mogę zrobić, spytała Blimunda, ale już domyślała się, jaka będzie odpowiedź. Wypatrzysz wolę wewnętrz ludzi. Nigdy jej nie widziałam, tak jak nigdy nie widziałam duszy. Nie widzisz duszy, gdyż nie można jej zobaczyć, woli natomiast do tej pory nie widziałaś, gdyż jej nie szukałaś. A jak wygląda wola. Jest to gęsty obłok, Ale jaki jest ten gęsty obłok. Rozpoznasz go, kiedy go ujrzysz, spróbuj na Baltazarze. Nie mogę, przysięgłam, że nigdy nie zajrzę mu do wnętrza. No to możesz na mnie.

Blimunda podniosła głowę, spojrzała na księdza i zobaczyła to, co zawsze, ludzie są bardziej do siebie podobni od wewnątrz niż na zewnątrz, różnią się tylko w przypadku choroby, popatrzyła jeszcze raz i powiedziała, Nic nie widzę. Ksiądz uśmiechnął się, Może nie mam już woli, poszukaj dokładniej. Widzę, widzę gęsty obłok nad samym żołądkiem. Ksiądz przeżegnał się, Dzięki ci, Boże, teraz na pewno polecę. Wyjął z sakwy szklany flakonik, na którego dnie był krążek żółtego bursztynu, ten bursztyn, zwany także elektro, przyciąga eter, będziesz go zawsze mieć przy sobie chodząc między ludźmi na procesjach, na auto da fé, tu na budowie klasztoru i gdy tylko zobaczysz, że z kogoś wychodzi obłok, co ciągle się zdarza, zbliżysz się z otwartym flakonikiem, i wola do niego wleci. A kiedy się zapełni, zapełni go już nawet jedna wola, ale niezgłębiona tajemnica woli polega na tym, że tam gdzie mieści się jedna, mieszczą się miliony, jeden równa się nieskończoności. Czy tymczasem będziemy coś robić, spytał Baltazar. Ja jadę do Coimbry, stamtąd we właściwym czasie przyślę wiadomość i wtedy obydwoje udacie się do Lizbony, ty zbudujesz maszynę, a ty będziesz zbierać wole, spotkamy się we trójkę, gdy nastanie dzień lotu, ściskam cię, Blimundo, nie patrz tak na mnie z bliska, ściskam cię, Baltazarze, do zobaczenia. Wsiadł na mulicę i zaczął zjeżdżać po zboczu. Słońce już wstało nad wzgórzami. Zjedz chleb, powiedział Baltazar, a Blimunda odparła, Jeszcze nie, najpierw chcę zobaczyć wolę tych ludzi.