37384.fb2 Baltazar i Blimunda - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Baltazar i Blimunda - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Wrócili z mszy i usiedli pod okapem pieca chlebowego. Siąpi łagodny deszczyk, od czasu do czasu wygląda słońce. Wcześnie zaczęła się jesień, toteż Ines Antonina mówi do syna, Chodź tu, bo cały przemokniesz, on zaś udaje, że nie słyszy, już w tamtych czasach chłopcy mieli ten zwyczaj, nim zaczęli w bardziej radykalnej formie przejawiać nieposłuszeństwo, Ines Antonina powiedziała to tylko raz i więcej nie nalega, przecież dopiero trzy miesiące temu umarł młodszy, po cóż więc jeszcze dokuczać temu, niech tam się bawi, skoro chlapanie się w kałużach sprawia mu tyle radości, niech go Matka Boska uchowa przed ospą, która zabrała mu brata. Alvaro Diogo mówi, Już mi obiecali pracę przy budowie królewskiego klasztoru, o tym właśnie wszyscy rozmawiają, tylko matka myśli o zmarłym synu, ale jej myśli rozpraszają się i całe szczęście, że tak się dzieje, inaczej zanadto by ją przytłaczały, byłyby nie do zniesienia, podobnie jak ból, który odczuwa Marta Maria, ból uporczywy, przeszywający brzuch niczym szpady, co przeszywają serce Matki Boskiej, właściwie dlaczego serce, skoro nowe życie rodzi się w brzuchu, który jest piecem wytwarzającym życie, a jak inaczej wykarmić to życie, jeśli nie poprzez pracę, dlatego właśnie Alvaro Diogo jest tak zadowolony, budowa klasztoru potrwa wiele, wiele lat i każdy, kto zna mularski fach, będzie miał zapewniony chleb, trzysta reali dziennie, a jak dobrze pójdzie, to i pięćset. A ty, Baltazarze, jednak zamierzasz wrócić do Lizbony, chyba źle robisz, bo tu nie zabraknie pracy. Ale nie będą przyjmować kalek, mają tylu ludzi do wyboru. Tym swoim hakiem potrafisz robić prawie wszystko, co robią inni. Bardzo bym chciał, mówisz tylko tak, żeby mnie pocieszyć, ale musimy wracać do Lizbony, prawda, Blimundo, a Blimunda, która cały czas milczała, skinęła potakująco głową. Siedzący trochę na uboczu Jan Franciszek plecie rzemienny postronek, słyszy rozmowę, ale nie zwraca uwagi na jej treść, wie już, że syn wyjedzie za parę tygodni i ma do niego o to żal, powtórnie ich opuszcza po tylu latach spędzonych na wojnie. Szkoda, że nie stracił prawej ręki, oto jakie myśli może człowiekowi podsunąć miłość. Blimunda wstała, przeszła przez podwórze i skierowała się do ogrodu oliwnego, który rozciąga się na zboczu aż do kamieni wytyczających teren budowy, grube podeszwy drewniaków grzęzły w rozmiękłym od deszczu ugorze, ale gdyby nawet szła boso po ostrych kamieniach, to nie czułaby zapewne bólu, bo czymże mógł być taki mały ból w porównaniu ze zgrozą, jaką odczuwała z powodu tego, na co się odważyła tego ranka, przyjęła bowiem komunię na czczo, jeszcze leżąc udała, że je chleb, jak to zwykle robiła, ale nie zjadła go i później chodziła po domu ze spuszczonymi oczami udając skruchę i nabożność, tak też weszła do kościoła, nie podniosła oczu nawet podczas kazania, wydawało się, że przytłacza ją obecność Boga i przerażają groźby piekła płynące z ambony, lecz gdy przyjmowała świętą hostię, podniosła oczy i zobaczyła. Podczas tych wszystkich lat, od kiedy objawił się jej szczególny dar, zawsze przyjmowała komunię w stanie grzechu, po jedzeniu, dziś jednak nie mówiąc nic Baltazarowi zdecydowała, że pójdzie na czczo, nie żeby przyjąć Boga, ale żeby zobaczyć, czy się tam znajduje.

Blimunda usiadła na wystającym korzeniu oliwki, widać było stąd morze zlewające się z horyzontem zasnutym ulewą, jej oczy są pełne łez, a ramionami wstrząsa gwałtowne łkanie. Baltazar, który podszedł niepostrzeżenie, dotknął jej głowy, No i co zobaczyłaś w hostii, okazuje się, że nie udało się go zwieść, było to wręcz niemożliwe w sytuacji, kiedy spali razem i co noc odnajdywali się nawzajem, no może nie tak zupełnie co noc, ale w każdym razie to już sześć lat, jak żyją ze sobą. Zobaczyłam gęsty obłok, odpowiedziała. Baltazar usiadł na ziemi, w tym miejscu nie tkniętej pługiem i pokrytej wyschłą trawą, teraz mokrą od deszczu, ale prosty lud ma małe wymagania i siada lub też kładzie się gdzie popadnie, choć mężczyźni najchętniej składają głowę na kolanach kobiety, jestem pewien, że był to ostatni gest w chwili, gdy wody potopu już zalewały świat. Blimunda mówi, Myślałam, że zobaczę Chrystusa, ukrzyżowanego lub zmartwychwstałego w chwale, a zobaczyłam gęsty obłok. Nie myśl o tym więcej. Ale cały czas myślę, jak mogę nie myśleć, skoro w hostii jest to samo, co w człowieku, czym więc jest cała religia, szkoda, że nie ma księdza Bartłomieja, może on mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Nie wiadomo, czy by potrafił, może nie wszystko da się wyjaśnić, kto to może wiedzieć, ledwie zabrzmiały te słowa, deszcz zaczął padać ze wzmożoną siłą, jakby na znak, że może tak, a może nie, całe niebo zasnuło się chmurami, kobieta i mężczyzna siedzą pod drzewem, ale bez dziecka na ręku, właściwie trudno stwierdzić, czy pewne sytuacje powtarzają się, gdyż są to inne czasy, inne miejsce i inne drzewo, ale o deszczu w każdym razie można powiedzieć, że zawsze jest taką samą pociechą dla ziemi i ciała, jest życiem, którego nadmiar zabija, ale do tego przyzwyczailiśmy się od początku świata, wiadomo, że łagodny wiatr miele zboże, a porywisty łamie skrzydła wiatraka. Różnica między życiem i śmiercią to tylko kwestia gęstego obłoku, powiedziała Blimunda.

Zgodnie z przyrzeczeniem ksiądz napisał zaraz po zainstalowaniu się w Coimbrze, wiadomość dotyczyła tylko tego, że szczęśliwie dojechał, ale teraz przyszedł nowy list, wzywający ich możliwie jak najszybciej do Lizbony, on sam, gdy tylko upora się trochę ze studiami, przyjedzie do nich, tym bardziej że ma też duszpasterskie obowiązki na dworze i wówczas naradzą się nad wielkim zamysłem, który zamierzają zrealizować. Ciekaw jestem, jak tam z naszą wolą, pytanie wyglądało zupełnie niewinnie, jakby się pytał o wolę każdego z nich, gdy tymczasem chodziło mu o zupełnie inną, o tę, którą inni ludzie tracili, ale było to pytanie, na które nie oczekiwał odpowiedzi, tak jak nie oczekuje odpowiedzi kapitan wydający słownie lub głosem trąbki rozkaz do natarcia, Naprzód, nie oczekuje on od żołnierzy, że się naradzą i odpowiedzą. Idziemy. Nie idziemy, albo więc natychmiast ruszają naprzód, albo idą pod sąd wojenny. Wyruszymy w przyszłym tygodniu, oświadczył Baltazar, ale w końcu minęły jeszcze dwa miesiące, gdyż w Mafrze rozeszła się wieść, potwierdzona z ambony przez wikarego, że sam król zainauguruje budowę fundamentów, kładąc swoimi królewskimi rękami pierwszy kamień. Najpierw miało to być któregoś tam października, ale nie zdążyli wykopać dość głębokich fundamentów, mimo że pracowało sześciuset ludzi i mimo licznych wybuchów dynamitu, które całymi dniami rozrywały powietrze, ogłosili więc, że uroczystości odbędą się w listopadzie, najdalej w połowie miesiąca, gdyż później zacznie się zima i król musiałby brodzić w błocie aż po podwiązki. Niechże wreszcie Jego Królewska Mość przyjedzie, aby dla Mafry nastały dni chwały, aby jej mieszkańcy wznieśli ręce do nieba, oni, których śmiertelne oczy ujrzą, jak wielki może być król, wspaniały monarcha, dzięki któremu możemy zajrzeć do przedsionka raju, zanim wstąpimy na niebiańskie pokoje, oby jak najpóźniej, bo zawsze przyjemniej być żywym niż martwym. Zobaczymy uroczystości i wyjedziemy, postanowił Baltazar.

Alvaro Diogo już pracuje, na razie tnie wielkie kamienne bloki przywożone z Pero Pinieiro na wozach zaprzężonych w dziesięć albo i dwadzieścia par wołów, jednocześnie inni robotnicy rozłupują młotami pospolity kamień przeznaczony na fundamenty, które będą prawie na sześć metrów głębokie, mówimy tu o metrach, ale przecież to jest dzisiejsza miara, dawniej mierzyło się wszystko na piędzi i do dziś tak się mierzy jeszcze ludzi, wielkich i małych, bo na przykład Baltazar Siedem Słońc, choć nie jest królem, jest wyższy od Jana V, a znów Alvaro Diogo nie będąc ułomkiem jest robotnikiem na wielkiej budowie, gdzie kilofem łupie kamienne bryły, ale później będzie robił inne rzeczy, będzie pomagał przy ich układaniu, będzie ociosywaczem i kamieniorytnikiem, natomiast wznoszenie prostych ścian wymagające użycia pionu murarskiego jest już królewskim zajęciem, to nie to, co ciesielska robota polegająca na wbijaniu gwoździ w nie heblowane deski, czym właśnie zajmują się cieśle budujący drewniany kościół, w którym celebrować się będzie akt poświęcenia i rozpoczęcia budowy, gdy przyjedzie król. Rzeczony kościół wspiera się na wysokich, mocnych masztach rozmieszczonych zgodnie z zarysem fundamentów przyszłej bazyliki, dach zrobiono z żagli okrętowych podszytych grubym płótnem, kościół, jak każda godna tego miana budowla, ma kształt krzyża, a choć drewniany i prowizoryczny, nosi już znamiona dostojeństwa przyszłych kamiennych murów, które tu staną, aby zobaczyć wszystkie te przygotowania mieszkańcy osady zaniedbują wszelkie zajęcia i prace polowe, tak marne w porównaniu z wielką konstrukcją, która wznosi się na wzgórzu Vela, a to dopiero początek. Niektórzy mają lepsze wymówki, żeby tam chodzić, na przykład Baltazar i Blimunda prowadzą siostrzeńca, aby zobaczył, jak ojciec pracuje, w porze obiadowej zjawia się też Ines Antonina z garnkiem gotowanej kapusty okraszonej odrobiną boczku, rodzina jest więc w komplecie, brakuje tylko starych, i gdybyśmy nie wiedzieli, że wszystko, co się tu dzieje, jest wynikiem pobożnej obietnicy w intencji narodzin królewskiego potomka, moglibyśmy sądzić, że wzgórze jest celem jakiejś pielgrzymki, że ludzie masowo spełniają jakieś ślubowania. Ale mojego syna nikt mi nie zwróci, pomyślała Ines Antonina, czując zarazem jakby niechęć do tego, który bawi się wśród kamieni.

Przed paroma dniami wydarzył się w Mafrze cud, a mianowicie przyszła od morza wielka wichura i zwaliła drewniany kościół, maszty, deski, belki, wiązania stropowe, żagle, wszystko się pomieszało, był to jakby gigantyczny podmuch Adamastora, bo wiadomo, że Adamastor dmuchał, kiedy usiłowano opłynąć przylądek jego i naszych nadziei, ale jeśli kogoś oburza, że zawalenie się kościoła traktujemy jako cud, to proszę powiedzieć, jak inaczej wyjaśnić fakt, że król przybywszy do Mafry i dowiedziawszy się o całym zdarzeniu zaczął rozdawać złote monety, ot tak, po prostu, równie zwyczajnie, jak my o tym opowiadamy, a że budowniczowie w dwa dni wszystko odbudowali, więc złote monety rozmnożyły się, co było dużo lepsze od rozmnożenia chleba. Jego Królewska Mość jest przewidującym monarchą, zawsze bierze w podróż kufry złota na wypadek takich czy innych burz.

Nastał wreszcie dzień inauguracji, król zatrzymał się na noc w pałacu wicehrabiego, przy którym zaciągnęła wartę kompania pomocnicza dowodzona przez miejscowego majora, Baltazar dowiedziawszy się o tym nie mógł oprzeć się chęci pogadania z wojskowymi, ale nic z tego nie wyszło, gdyż żaden z żołnierzy go nie znał, a poza tym kto by chciał mówić o wojnie w czasach pokoju. Chłopie, nie tarasuj mi drzwi, bo za chwilę ma wyjść król, Baltazar odszedł więc i udał się wraz z Blimundą na wzgórze Vela, mieli dużo szczęścia, udało się im bowiem wejść do kościoła, czym nie wszyscy mogli się pochwalić, a w środku było istne cudo, sklepienie całe z plandeki podbitej czerwoną i żółtą taftą tworzącą efektowny deseń, ściany pokryte pięknymi arrasami, wszystko jak w prawdziwym kościele, imitacje okien i drzwi z kotarami z karmazynowego adamaszku, przybranymi złotymi galonami i frędzlami. Zbliżając się do kościoła król zobaczył najpierw trzy szerokie frontowe odrzwia z umieszczonym nad nimi malowidłem przedstawiającym świętego Piotra i świętego Jana uzdrawiających żebraka u wejścia do świątyni w Jerozolimie, co można było zrozumieć jako wymowną zapowiedź cudów, które zdarzą się również w tym kościele, ale zapewne żaden nie będzie miał tak głośnego wydźwięku, jak ten z monetami, o którym wspomnieliśmy, nad tym obrazem znajdował się jeszcze inny, przedstawiający św. Antoniego, ku czci którego miała stanąć bazylika, zgodnie ze szczególną intencją króla, jeśli o tym jeszcze nie było mowy, to tylko dlatego, że w ciągu tych sześciu lat działo się tyle rzeczy, że coś niecoś mogło wylecieć z pamięci. Wewnątrz, jako już się rzekło, panuje wielki przepych, wcale nie ma się wrażenia, że jest to buda, która pojutrze zostanie rozebrana. Od strony ewangelii, to znaczy z lewej strony stojąc twarzą do ołtarza, którego nie można nazwać wielkim tylko dlatego, że jest jedyny, nie należy źle zrozumieć tych wyjaśnień, nie świadczą one bowiem o naszej ignorancji, podajemy te szczegóły dlatego, że po czasach wiary i opartej na niej nauki zwykle nadchodzą czasy niewiary i odmiennych nauk, toteż nigdy nie wiadomo, kto nas będzie czytał, a więc od strony ewangelii znajdują się stalle, do których prowadzi sześć schodków przybranych drogocenną białą materią i baldachimem, naprzeciwko, od strony listów apostolskich, są inne stalle, do których prowadzą tylko trzy schodki, a nie sześć, jak do tamtych, co powtarzamy gwoli lepszego zrozumienia różnicy, nie ma też baldachimu, a zatem są przeznaczone dla mniej ważnych użytkowników. Tu właśnie leżą paramenty, które przywdzieje patriarcha Tomasz de Almeida, oraz wiele srebrnych przedmiotów służących do spełnienia boskiej ofiary, a wszystko nosi piętno wielkości monarchy, który właśnie nadchodzi. W kościele nie brak dosłownie niczego, po lewej stronie krzyża wzniesiono chór, wybity karmazynowym adamaszkiem, są też organy, które będą grać w stosownych chwilach, tam też zasiądą, w zarezerwowanej ławie, kanonicy katedralni, po prawej stronie wznosi się natomiast trybuna, ku której zmierza król Jan V, stąd będzie oglądał całą ceremonię, szlachta i inne znaczne osoby siedzą nieco niżej, w ławkach. Ziemię usłano sitowiem i tatarakiem, na wierzchu zaś rozłożono zielone sukno, jak widać upodobanie Portugalczyków do zieleni i czerwieni ma dawne tradycje i kiedy nastanie republika, taki właśnie będzie ich sztandar.

Pierwszego dnia odbyła się ceremonia poświęcenia ogromnego pięciometrowego krzyża, który byłby dobry dla jakiegoś giganta w rodzaju Adamastora albo dla Pana Boga naturalnej wielkości, wszyscy obecni kornie padali przed nim na kolana, a sam król wylał niemało pobożnych łez, gdy zaś zakończyła się adoracja krzyża, został on podniesiony z ziemi przez czterech duchownych, każdy za jeden koniec, i ustawiony w specjalnie przygotowanym kamieniu, ale jego obróbką nie zajmował się Alvaro Diogo, w kamieniu zaś był otwór, w który wstawiono krzyż, bo choć jest boskim emblematem, nie może stać bez zamocowania, w przeciwieństwie do ludzi, którzy nawet bez nóg trzymają się prosto, to kwestia woli. Całej ceremonii towarzyszyły wdzięczne dźwięki organów, którym wtórowały instrumenty dęte i głosy kantorów, a tłum ludzi, przybyłych z Mafry i okolic, którzy nie pomieścili się w kościele lub byli zbyt brudni, by wejść do środka, delektował się na zewnątrz echem antyfon i psalmów, tak wyglądał pierwszy dzień.

Natomiast następnego dnia, ach, następnego dnia, gdy minęła chwila grozy spowodowana nowym atakiem wichury, od której cała buda zatrzęsła się w posadach, ale nie trwało to długo, a więc następnego dnia, wróćmy do tematu, szesnastego listopada roku pańskiego tysiąc siedemset siedemnastego, ach, z jakąż pompą celebrowano kolejne ceremonie na placu budowy, już o siódmej rano, nie bacząc na dotkliwy chłód, zebrali się tam proboszcze ze wszystkich okolicznych parafii wraz z miejscowymi klerykami i tłumem parafian. Król zjawił się wpół do dziewiątej, wypiwszy uprzednio poranną czekoladę podaną osobiście przez wicehrabiego, uformowała się wówczas procesja, na czele której szło sześćdziesięciu franciszkanów z Arrabidy, za nimi miejscowy kler, krzyż patriarszy, sześciu mężczyzn w fioletowych kaftanach, muzykanci, kapelani w komżach, liczna grupa różnych kleryków, potem przerwa, następnie kanonicy w asyście dostojnych orszaków, ubrani w białe lub haftowane pluwiaty, których ogony podtrzymywali kaudatariusze, dalej szedł patriarcha w kosztownych szatach i jeszcze kosztowniejszej mitrze wysadzanej brazylijskimi kamieniami, i wreszcie sam król, jego świta, miejscowy sędzia z ławnikami, sędzia okręgowy, a za nim rzesze wiernych, ponad trzy tysiące, o ile się nie pomylił ten, który liczył, i pomyśleć, że to z powodu zwyczajnego kamienia zebrała się tu taka kupa ludzi, że z tegoż powodu trąbki i bębny grzmią w niższych i wyższych warstwach atmosfery, defiluje wojsko piesze i konne, ponadto gwardia niemiecka, a za nią znów ludzie, mnóstwo ludzi, tyle ludzi naraz Mafra nigdy nie widziała, nie dla wszystkich starczy miejsca w kościele, toteż wchodzą tam tylko wielcy, a z maluczkich tylko ci, którzy się zmieszczą lub też potrafią się wśliznąć, żołnierze od samego rana musieli nawoływać do zachowania porządku, wicher ustał w jednej chwili, od lekkiej morskiej bryzy trzepocą chorągwie i spódnice kobiet, jest to chłodny wietrzyk stosowny do pory roku, ale serca zebranych rozpala najczystsza wiara i radują się ich dusze, a jeśli jakaś osłabiona wola zechce ulecieć z ciała, Blimunda czeka w pogotowiu i żadna wola nie zbłądzi ani nie wzbije się ku gwiazdom.

Poświęcono główny kamień, potem również mniejszy oraz jaspisową urnę, które przed wmurowaniem w fundament obnoszą w procesji, w urnie są obiegowe monety, złote, srebrne i miedziane, kilka medali, złotych i srebrnych, a także pergamin ze spisanym ślubowaniem, procesja zrobiła jedno okrążenie, aby to wszystko pokazać klęczącemu ludowi, który tylekroć musiał padać na kolana, a to przed krzyżem, a to przed patriarchą, a to przed królem, a to przed zakonnikami, a to przed kanonikami, że przestał po prostu wstawać z klęczek, śmiało więc możemy napisać, że klęczało mnóstwo ludzi. Wreszcie król, patriarcha i kilku akolitów skierowało się do miejsca, gdzie miał zostać położony główny oraz pozostałe kamienie, zeszli po trzydziestu szerokich drewnianych stopniach, nawiasem mówiąc, na pamiątkę trzydziestu srebrników, każdy zaś stopień był ponad dwumetrowej szerokości. Patriarcha wspomagany przez kanoników niósł główny kamień, natomiast mniejszy i jaspisową urnę nieśli inni kanonicy, za nimi szedł król i generał zakonu św. Bernarda, który jako wielki jałmużnik niósł pieniądze.

Wraz z nimi król zszedł po trzydziestu schodach w głąb wykopu, zupełnie jakby się żegnał ze światem, mogłoby to być zejście do piekieł, gdyby nie to, że był tak dobrze chroniony przez błogosławieństwa, szkaplerze i modlitwy, a co będzie, jeśli obsuną się ściany wykopu, ależ Wasza Królewska Mość może się nie obawiać, proszę spojrzeć, jak je wzmocniliśmy porządnym brazylijskim drewnem, są bardzo solidne, a tu jest ławka przykryta karmazynowym aksamitem, jest to kolor często używany w ceremoniach państwowych i okolicznościowych, z biegiem czasu pojawi się też na teatralnych kurtynach, a na tej ławce stoi srebrne wiadro ze święconą wodą i dwa kropidełka z zielonego wrzosu, których końce okręcone są jedwabnym sznurem i oprawione w srebro, teraz ja, majster murarski, wysypuję wapno z kastry, a Wasza Królewska Mość tą kielnią srebrnego murarza, o przepraszam, tą srebrną kielnią murarską, o ile murarze mają takowe, rozgarnie wapno, pokropiwszy je uprzednio kropidełkiem umoczonym w święconej wodzie, teraz pomóżcie no mi trochę, już możemy położyć kamień, ale ostatnią osobą, która go dotyka, musi być Najjaśniejszy Pan, dobrze, może tylko jeszcze jedno dotknięcie, żeby wszyscy zobaczyli, Wasza Królewska Mość może już wejść na górę, proszę tylko uważać, żeby nie upaść, a my już do reszty zbudujemy ten klasztor, teraz można już kłaść pozostałe kamienie, wokół tamtego, a panowie szlachta niech przyniosą jeszcze dwanaście, jest to szczęśliwa liczba od czasu apostołów, tudzież kastry z wapnem w srebrnych koszach, w ten sposób umocujemy lepiej główny kamień, wicehrabia chcąc naśladować pomocników murarza niesie kastrę na głowie, w ten sposób wykazuje większą pobożność, jako że nie miał okazji pomagać Chrystusowi w dźwiganiu krzyża, ale rozlewa wapno, które przecież może go poparzyć, co byłoby nawet niezłym zakończeniem uroczystości, jednak to nie jest żrące wapno, mości panie, lecz gaszone. Tak jak wola tych ludzi, dodałaby Blimunda.

Następnego dnia, zaraz po wyjeździe króla, kościół został zburzony bez pomocy wiatru, trochę tylko padało z woli Boga, maszty i deski przeznaczone zostały na zgoła niekrólewskie potrzeby, na rusztowania, prycze, koje, story, podeszwy drewniaków, natomiast wszelkie materie, tafty, adamaszki i płótna wróciły do właścicieli, srebra do skarbca, szlachta do szlachectwa, organy i kantorzy do innych solfeży, a żołnierze do innej parady, zostali tylko franciszkanie, bacznie wszystko obserwujący, oraz krzyż, czyli pięć metrów ukrzyżowanego drewna, umocowanego w wydrążonym kamieniu. Do rozmiękłych wykopów powrócili ludzie, gdyż nie we wszystkich miejscach osiągnięto pożądaną głębokość, Najjaśniejszy Pan nie widział wszystkiego, a na odjezdnym, wchodząc do powozu, powiedział coś w tym sensie, Uwińcie się z tym jak najprędzej, już minęło sześć lat od chwili ślubowania, nie chcę w nieskończoność mieć na karku franciszkanów, a więc bierzcie się za klasztor, o pieniądze się nie martwcie, zapłaci się, ile będzie trzeba. Ale w Lizbonie skarbnik powie królowi, Ośmielam się donieść Waszej Królewskiej Mości, że na inaugurację w Mafrze wydano okrągłą sumkę dwustu tysięcy cruzados, król zaś odrzeknie, Dolicz do kosztów, powie tak, gdyż to dopiero początek budowy, a pewnego dnia będziemy chcieli się dowiedzieć, koniec końców, ile to kosztowało, i nikt nie potrafi przedstawić wydatków ani rachunków, ani pokwitowań, ani wykazów importowych, nie mówiąc już o zgonach i cierpieniach, bo te są bardzo tanie.

Po tygodniu, gdy pogoda się poprawiła, Baltazar Siedem Słońc i Blimunda Siedem Lun wyruszyli do Lizbony, każdy ma w życiu jakąś swoją budowę, oni zostają tu, aby wznosić mury, my zaś będziemy pleść wiklinę, druty i pręty oraz zbierać wolę, gdyż dzięki temu wszystkiemu wzniesiemy się w powietrze, ludzie bowiem to anioły bez skrzydeł, i to jest właśnie takie piękne, urodzić się bez skrzydeł i wyhodować je sobie, nasz umysł już to potrafi, a jeśli on potrafi, to i my potrafimy, żegnaj matko, żegnaj ojcze. Tylko tyle powiedzieli, żegnajcie, jedni bowiem nie umieli mówić okrągłymi zdaniami, drudzy zaś by ich nie zrozumieli, ale z czasem zawsze się może trafić ktoś, kto wyobrazi sobie rzeczy, które mogłyby być powiedziane, albo też zmyśli je, a historie zmyślone wyglądają na prawdziwsze niż prawdziwe przypadki, o których opowiadają, chociaż trudno jest na przykład zastąpić innymi słowa wypowiedziane przez Martę Marię, Żegnajcie, już was więcej nie zobaczę, jest to bowiem najczystsza prawda, gdyż nim mury bazyliki wzniosą się metr nad ziemią, Marta Maria już będzie w grobie. A wówczas Jan Franciszek, któremu nagle przybędzie drugie tyle lat, usiądzie pod okapem pieca chlebowego patrząc przed siebie niewidzącymi oczyma, zupełnie jak teraz, kiedy patrzy na oddalającego się syna Baltazara i córkę Blimundę, bo synowa to jakieś takie niezręczne słowo, ale ma jeszcze przy sobie Martę Marię, choć już jakby nieobecną, już jedną nogą na tamtym świecie, właśnie splata ręce na brzuchu, który kiedyś rodził dzieci, a teraz kiełkuje w nim śmierć. Jej łono było źródłem życia, kilkoro dzieci umarło, uchowało się tylko tych dwoje, a teraz nie nosi już dziecka, nosi w sobie śmierć. Już ich nie widać, chodźmy do domu, mówi Jan Franciszek.

Jest grudzień, dni stały się krótkie, a przy pochmurnym niebie zmrok zapada jeszcze wcześniej, dlatego Baltazar i Blimunda przenocowali raz w stodole w Morelena, powiedzieli, że idą z Mafry do Lizbony, gospodarz uznał, że to przyzwoici ludzie, i dał im derkę, żeby się przykryli, co to znaczy ufać ludziom. Wiemy już, że tych dwoje kocha się duszą, ciałem i wolą, ale kiedy leżą, dusza i wola każdego z nich towarzyszy przyjemnościom ciała, albo może jeszcze bardziej się z nim jednoczy, żeby uczestniczyć w przyjemności, choć trudno stwierdzić, jaki jest w tym udział każdej ze stron, czy dusza coś zyskuje, czy traci, kiedy Blimunda podnosi spódnicę a Baltazar spuszcza hajdawery, czy wola zyskuje na tym, czy też traci, gdy obydwoje wzdychają i jęczą, czy ciało jest zwycięzcą, czy też zwyciężonym, gdy Baltazar odpoczywa na Blimundzie, a ona daje mu odpoczynek, odpoczywają więc oboje. Najprzyjemniejszy zapach pod słońcem to zapach pogniecionej słomy, ciał pod derką i wołów żujących u żłobu, a także zapach zimna wdzierającego się przez szpary stodoły, może też zapach księżyca, każdy przecież wie, że księżycowe noce pachną inaczej, nawet ślepy, który nie odróżnia dnia od nocy, powie, Świeci księżyc, można by pomyśleć, że to święta Łucja dokonała cudu, ale to tylko sprawa powonienia. Ależ pięknie świeci księżyc tej nocy.

Rano, nim jeszcze się rozwidniło, Blimunda i Baltazar wstali. Blimunda zjadła chleb i złożyła derkę, powtarzając odwieczne gesty kobiety, rozkładającej ręce, przytrzymującej brodą gotowe fałdy, potem przesuwającej rękami aż do pasa, by na koniec złożyć jeszcze na pół, patrząc na nią nikt by nie pomyślał, że ma niezwykły dar widzenia i że gdyby tej nocy opuściła swoje ciało, zobaczyłaby siebie samą pod Baltazarem, doprawdy o Blimundzie można powiedzieć, że widząc widzi własne oczy. Gdy gospodarz wejdzie do stodoły, zobaczy złożoną derkę, znak podziękowania, i będąc żartownisiem zagada do wołów, No i jak, mieliśmy nocną mszę, one zaś bez zdziwienia zwrócą ku niemu wolne od jarzma łby, ludzie zawsze mają coś do powiedzenia i czasami trafiają w sedno, tak właśnie było tym razem, gdyż między miłością tych, którzy tu spali, i świętą mszą nie ma żadnej różnicy, a jeśli nawet jest, to na korzyść miłości.

Baltazar i Blimunda zdążają już w stronę Lizbony okrążając wzgórza z wiatrakami na szczytach, niebo jest zachmurzone, słońce wyjrzało tylko na chwilę i zaraz się schowało, południowy wiatr niesie groźbę ulewnego deszczu, toteż Baltazar mówi, Jeżeli zacznie padać, nie będzie gdzie się schować, spogląda przy tym w ołowianoszare niebo, Jeżeli ludzka wola jest gęstym obłokiem, to chyba musi utknąć w tych chmurach, tak grubych i ciemnych, że nie przepuszczają nawet promienia słońca, na co Blimunda odpowiedziała, Gdybyś mógł zobaczyć gęsty obłok, który jest w tobie, albo we mnie, to wiedziałbyś, że niczym jest chmura na niebie w porównaniu z tą, która jest w człowieku. Ale ty nigdy nie widziałeś ani mojego obłoku, ani swojego, nikt nie może zobaczyć swojej własnej woli, a tobie przysięgłam, że nigdy ci nie zajrzę do wnętrza, ale Baltazarze Siedem Słońc, moja matka nie pomyliła się, bo kiedy mi dajesz rękę, kiedy się o mnie opierasz, kiedy mnie przyciskasz do siebie, nie potrzebuję zaglądać ci do środka. Jeśli umrę przed tobą, proszę cię, żebyś zajrzała, Jeżeli umrzesz, wola opuści ciało, Nie wiadomo.

Przez całą drogę nie padało. Ale ciemny pułap chmur wisiał tak nisko, że wprost dotykał wzgórz na horyzoncie i wydawało się, że wystarczy podnieść rękę, by dotknąć mokrych chmur, przyroda jest niekiedy dobrym towarzyszem, idą sobie mężczyzna i kobieta, a chmury mówią jedna do drugiej, Poczekajmy, aż wejdą do domu, wtedy damy upust wodzie. I rzeczywiście, gdy tylko Baltazar i Blimunda weszli do szopy na folwarku, zaczęło padać, a że kilka dachówek było uszkodzonych, woda szemrząc lała się do środka, jakby szeptała, Oto jestem, Witajcie. Gdy Baltazar dotknął latającej gondoli, zazgrzytały wszystkie pręty i druty, ale trudno odgadnąć, co chciały w ten sposób powiedzieć.

Druty i pręty pordzewiały, płótno pokrywa pleśń, wyschnięte wikliny rozłażą się, dzieło porzucone w połowie nie musi więc się zestarzeć, by popaść w ruinę. Baltazar dwa razy obszedł latającą maszynę, której wygląd bynajmniej nie cieszył oczu, hakiem przymocowanym do lewej ręki szarpnął metalowy szkielet sprawdzając jego wytrzymałość, która, jak się okazało, była niewielka. Chyba lepiej byłoby rozebrać to wszystko i zacząć od początku, Rozebrać można, odpowiedziała Blimunda, ale przed przyjazdem księdza Bartłomieja nie ma sensu rozpoczynać pracy, Mogliśmy zostać dłużej w Mafrze, Jeśli polecił nam przyjechać, to znaczy, że niebawem się tu zjawi, kto wie, może nawet już był, podczas gdy my czekaliśmy na uroczystości. Nie, nie było go, nic na to nie wskazuje, Oby, Dałby Bóg, Tak, dałby Bóg.

Nim minął tydzień, maszyna w niczym już nie przypominała maszyny ani nawet jej projektu, to, co z niej zostało, mogło służyć do tysiąca innych rzeczy, człowiek nie posługuje się bowiem zbyt wieloma materiałami i wszystko zależy wyłącznie od sposobu i kolejności, w jaki się je łączy, weźmy na przykład motykę czy hebel, w obydwu jest trochę żelaza i trochę drewna, ale służą do całkiem innych czynności. Blimunda powiedziała, Zanim przyjedzie ksiądz Bartłomiej, możemy zbudować kuźnię, Ale jak zrobimy miech, Pójdziesz do kowala i zobaczysz, jak wygląda, a jeżeli nie uda ci się za pierwszym razem, to uda się za drugim albo za trzecim, to jedyna rzecz, jaką możemy zrobić. Można by przecież uniknąć tej całej pracy i za pieniądze, które ksiądz nam zostawił, po prostu kupić miech, Ale ktoś mógłby się zainteresować tym, po co Baltazarowi Siedem Słońc miech, skoro nie jest kowalem, lepiej, żebyś sam to zrobił, nawet jeślibyś miał próbować sto razy.

Baltazar nie poszedł sam, choć to zadanie nie wymagało podwójnego widzenia, Blimunda miała jednak bystrzejszy wzrok, dokładniej odtwarzała potem zarysy i nie popełniała tak rażących błędów, jeśli idzie o proporcje części składowych przedmiotu. Palcem umoczonym w czarnym od sadzy oleju z lampy narysowała na ścianie poszczególne części miecha, kawałki skóry zgodnie ze stosownym wykrojem, dyszę, przez którą ma wychodzić powietrze, część dolną, zrobioną z drewna i przegubowo połączoną z resztą, brakowało tylko ludzika dmącego w miech. W odległym kącie ułożyli z kamieni kwadratowy mur, mniej więcej na wysokość bioder mężczyzny, wzmocniony drutami, które od wewnątrz szły od jednej ściany do drugiej, na zewnątrz zaś opasywały całą konstrukcję, której środek wypełnili potem ziemią i drobnymi kamieniami. Z tego właśnie powodu książę Alveiro miał zrujnowanych kilka murków na folwarku, ale budowla wzniesiona przez Baltazara i Blimundę, choć nie dorównywała dostojeństwem królewskiemu klasztorowi, wyrosła także za monarszym przyzwoleniem, choć może sam o tym zapomniał i nawet przestał już pytać księdza Bartłomieja, czy ma jeszcze jakieś szansę na lot, czy też po prostu te projekty są jedynie pretekstem pozwalającym trzem osobom bujać w krainie marzeń, podczas gdy każde z nich mogłoby się zająć czymś pożyteczniejszym, ksiądz głoszeniem słowa Bożego, Blimunda wykrywaniem źródeł wody, a Baltazar żebraniem, przez co otwierałby wrota raju ludziom dającym jałmużnę, jeśli bowiem idzie o latanie, to przecież wiadomo, że mogą to robić tylko aniołowie albo diabeł, co do tych pierwszych, to nikt przecież nie ma wątpliwości, niektórzy nawet widzieli na własne oczy, co zaś tyczy drugiego, mamy świadectwo w samym Piśmie Świętym, gdzie jest mowa o tym, że diabeł postawił Jezusa na szczycie świątyni, a więc musiał go tam przenieść drogą powietrzną, nie szli przecież po schodach, i powiedział mu diabeł, Rzuć się stąd w dół, a on nie rzucił się, gdyż nie chciał być pierwszym latającym człowiekiem. Pewnego dnia synowie rodu ludzkiego zaczną latać, powiedział ksiądz Bartłomiej, gdy przybywszy na folwark, ujrzał gotowe palenisko, obok stał cebrzyk z wodą do hartowania żelaza, brakowało tylko miecha, ale skoro powiało tu rozumem, to i z miecha też kiedyś powieje.

Od ilu ludzi zebrałaś wolę, spytał tego wieczoru przy kolacji ksiądz Bartłomiej, Co najmniej od trzydziestu, odpowiedziała, To mało, a kto przeważa, mężczyźni czy kobiety, spytał jeszcze, Mężczyźni, wygląda na to, że wola kobiet jest mocniej związana z ciałem, ciekawe dlaczego. Na to pytanie ksiądz nie odpowiedział i wtedy odezwał się Baltazar, Kiedy mój gęsty obłok spoczywa na twoim gęstym obłoku, czasem mało brakuje, aby twój połączył się z moim, A mnie się znów zdaje, że w takich chwilach ty masz dużo mniej woli niż ja, odparła Blimunda, całe szczęście, że ksiądz Bartłomiej nie gorszy się tak swobodną rozmową, a może i jemu nieobce są takie chwile osłabienia woli, może zaznał ich w Holandii, a może przeżywa je tu w kraju, o czym Inkwizycja albo nie wie, albo nie chce wiedzieć, jako że temu wykroczeniu nie towarzyszą inne mniej powszednie grzechy.

Musimy teraz porozmawiać serio, powiedział ksiądz Bartłomiej, będę tu przyjeżdżał w każdej wolnej chwili, ale praca może się posuwać tylko dzięki waszym wspólnym wysiłkom, dobrze, że zbudowaliście palenisko, ja postaram się o miech, nie potrzebujesz się z tym męczyć, ale musisz go dobrze obejrzeć, gdyż trzeba będzie zrobić wielkie miechy do maszyny, dam ci odpowiednie rysunki, kiedy bowiem zabraknie wiatru w atmosferze, będziemy lecieć dzięki miechom, a ty, Blimundo, pamiętaj, że potrzebujemy woli od co najmniej dwu tysięcy osób, dwa tysiące gęstych obłoków, które będą chciały oderwać się od niegodnej ich duszy lub doczesnej powłoki, tych trzydzieści nie wystarczy nawet żeby unieść Pegaza, choć przecież ma skrzydła, pomyślcie tylko, jak wielka jest ziemia, po której chodzimy i która z taką siłą przyciąga do siebie ciała, a słońce, choć o tyle większe, nie jest jednak w stanie przyciągnąć ziemi do siebie, tak więc do oderwania się od ziemi będą potrzebne zespolone siły słońca, bursztynu, magnesów i woli, ale z tego wszystkiego wola jest najważniejsza, bez niej ziemia nie pozwoli nam wznieść się w powietrze, jeśli chcesz Blimundo zebrać wiele gęstych obłoków, idź na procesję Bożego Ciała, w takim tłumie na pewno będzie sporo takich, co zechcą ulecieć, wiedzcie bowiem, że podczas procesji człowiek słabnie tak bardzo, że nawet nie ma siły zatrzymać woli, zupełnie inaczej jest na corridach i na auto da fé, gdyż podczas jednych i drugich ludzi ogarnia furia, od której obłoki woli stają się tak gęste, że aż czarne, zupełnie jak na wojnie, kiedy wnętrze ludzi wypełniają ciemności.

Na co Baltazar powiedział, A co do maszyny, jak mam ją budować, Tak jak zaczęliśmy, ma to być ten sam wielki ptak, który widnieje na rysunku, jego części składowe masz na drugim szkicu wraz ze wskazówkami co do rozmiarów poszczególnych części, zaczniesz budowę od dołu i będziesz posuwać się do góry, tak jakbyś budował statek, spleciesz ze sobą wiklinę i żelazo, wyobraź sobie, że łączysz pióra i kości, ja zaś, jako rzekłem, przyjadę, gdy tylko będę mógł, wiesz, gdzie kupować żelazo, a po wiklinę będziesz chodził do okolicznych wierzbowych gajów, skóry na miechy będziesz kupował w jatce, powiem ci, jak należy je wyprawić i pociąć, rysunki zrobione przez Blimundę są dobre dla miecha kowalskiego, ale nie dla miecha lotniczego, masz tu jeszcze dodatkowe pieniądze na kupno osła, bez niego nie mógłbyś przewieźć wszystkich potrzebnych materiałów, nabędziesz także kilka wielkich koszy, ale zawsze musisz mieć pod ręką trawę albo słomę, żeby ukryć ich zawartość, pamiętajcie, że nasze przedsięwzięcie wymaga absolutnej tajemnicy, nie może o tym dowiedzieć się nikt z rodziny ani przyjaciół, poza naszą trójką nie istnieją dla nas żadni przyjaciele, a jeśli ktoś zacznie was wypytywać, powiedzcie, że pilnujecie folwarku z rozkazu króla, przed którym za to odpowiadam ja, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, De co, spytali jednogłośnie Blimunda i Baltazar, De Gusmao, teraz się tak nazywam, przybrałem nazwisko brazylijskiego księdza, który był moim nauczycielem, Ale przecież Bartłomiej Wawrzyniec wystarczało, powiedziała Blimunda, trudno będzie się przyzwyczaić mówić Gusmao. Wcale nie musisz, dla ciebie i Baltazara zawsze będę Bartłomiejem Wawrzyńcem, ale na dworze i w akademii będą musieli nazywać mnie Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, kto bowiem tak jak ja zamierza zostać doktorem prawa kanonicznego, musi mieć nazwisko stosowne do godności, Adam nie miał nazwiska, powiedział Baltazar, Bóg także go nie ma, odrzekł ksiądz, prawdę mówiąc, nie znamy jego imienia, a w raju nie było innego mężczyzny, od którego Adam musiałby się odróżniać, Ewa też była tylko Ewą, powiedziała Blimunda. I w dalszym ciągu Ewa nie jest niczym innym, jak tylko Ewą, myślę, że na świecie jest po prostu jedna kobieta o wielu obliczach, dlatego nie potrzebuje ona innych imion, ty na przykład jesteś Blimunda, po co ci jeszcze potrzebny Jezus, Jestem chrześcijanką, Nikt w to nie wątpi, rzekł ksiądz Bartłomiej i dodał, Rozumiesz, o co mi chodzi, jeśli ktoś mówi o sobie “de Jesus", to znaczy, że należy do Jezusa, i czy to oznacza wiarę, czy nazwisko, pozostaje pustym gadaniem, bądź po prostu Blimundą i używaj tylko tego imienia, kiedy cię o to zapytają.

Ksiądz wrócił do swoich studiów, najpierw został bakałarzem, potem magistrem, a niebawem będzie doktorem, tymczasem Baltazar kuje żelazo i hartuje je w wodzie, Blimunda czyści skóry przynoszone z jatki, a ponadto razem tną witki i pracują przy kowadle, ona trzyma pręt obcęgami, on uderza młotem, muszą przy tym bardzo dobrze się rozumieć, by nie poszło na darmo ani jedno uderzenie, ona podaje rozżarzony pręt, on uderza celnie i ze stosowną siłą w odpowiednie miejsce, nie muszą nawet nic mówić. Tak przeszła zima, potem wiosna, parę razy ksiądz przyjeżdżał do Lizbony, zjawiał się na folwarku, chował w skrzyni bursztynowe kule, które nie wiedzieć gdzie zdobywał, pytał o ilość gęstych obłoków, oglądał ze wszystkich stron maszynę, która rosła i nabierała kształtu, była już większa od tej pierwszej, którą Baltazar rozebrał, dawał parę rad i przestróg, po czym wracał do Coimbry, do dekretaliów i dekretalistów, teraz nie jest już studentem i wykłada Iuirs ecclesiastici universi libri tre, Colectanea doctorum tam veteram quam recentiorum in ius pontificium universum, Reportorium iuris civilis et canonici et cetera, ale nigdzie tam nie jest napisane, Będziesz latał.

Nadszedł czerwiec. Po Lizbonie krążą niepomyślne pogłoski na temat tegorocznej procesji Bożego Ciała, ma nie być figur olbrzymów ani syczącego węża, ani zionącego ogniem smoka, ani korridy jałówek, nie będzie także tańców na ulicach ani cymbałków, ani piszczałek, ani nawet króla Dawida tańczącego przed baldachimem, ludzie zadają sobie więc pytanie, co to będzie za procesja bez przebierańców z Arrudy i ogłuszającej wrzawy ich tamburynów, bez kobiet z Frielas tańczących chaconę, bez tańca z szablami, bez zabawy w zamki, bez muzyki organków i bębenków, bez satyrów igrających z nimfami, pod czym kryją się całkiem inne swawole, bez mauretańskich tancerek, bez łodzi świętego Piotra żeglującej na ramionach mężczyzn, toż to żadna procesja i żadna zabawa, bo co z tego, że nawet zostawią wóz ogrodników, skoro nie usłyszymy już syku węża, od którego, mówię ci, kumie, aż mnie ciarki przechodziły.

Ludzie ciągną na plac Pałacowy, żeby zobaczyć przygotowania do uroczystości i można powiedzieć, że wcale nieźle to wygląda, ta cała kolumnada, sześćdziesiąt jeden kolumn i czternaście filarów co najmniej ośmiometrowej wysokości, cały zaś szpaler ma ponad sześćset metrów, samych tylko portyków jest cztery, a figury, medaliony, piramidy i inne ozdoby wprost trudno zliczyć. Ludziom nawet zaczyna się podobać ten nowy wystrój, bo przecież na tym nie koniec, wystarczy popatrzeć na ulice, całe zacienione oponami rozciągniętymi pomiędzy złoconymi i przybranymi jedwabiem masztami, co się zaś tyczy medalionów zwisających z rzeczonych opon, to na niektórych widniała otoczona promieniami hostia i herb patriarchy, na innych natomiast herby Senatu i Rady Miejskiej. A te okna, popatrz tylko na te okna, uwaga bardzo słuszna, gdyż istotnie cieszą oczy kotary i zasłony z karmazynowego adamaszku ze złotymi frędzlami, Nigdy czegoś podobnego nie widzieliśmy, lud już prawie zaczyna się godzić z tym wszystkim, pozbawili go wprawdzie jednej zabawy, ale dają inną, trudno właściwie stwierdzić, która z nich jest lepsza, może na jedno wychodzi, nie bez powodu złotnicy zapowiedzieli, że zajmą się oświetleniem ulic i chyba też nie bez powodu sto czterdzieści dziewięć kolumn ulicy Nowej obwieszono jedwabiami i adamaszkami, może w ten sposób wystawia się je na sprzedaż, dziś tak, a jutro już gorzej. Ludzie spacerują, dochodzą do końca ulicy i zawracają, ale nie próbują nawet końcami palców dotknąć przebogatych materii, tylko oczy nimi napawają, podobnie jak arrasami zdobiącymi sklepy pod arkadami, można by pomyśleć, że żyjemy w świecie pełnym zaufania, ale jednak przed wejściem do każdego sklepu stoi czarny niewolnik z kijem w jednej i szpadą w drugiej ręce, gotów obić grzbiet każdemu zuchwalcowi, a jeśli zuchwalstwo jest zbyt wielkie, to niebawem zjawią się też i pachołkowie miejscy, którzy wprawdzie nie noszą już przyłbic, szyszaków ni tarcz, ale kiedy sędzia grodzki rozkaże, Stać, do Limoeiro, nie ma innej rady, jak tylko usłuchać i stracić w ten sposób całą procesję, może właśnie dlatego niewiele jest kradzieży w Boże Ciało.

Tym razem nie będzie też kradzieży woli, czyli gęstych obłoków. Księżyc jest w nowiu i Blimunda nie widzi więcej, niż wszyscy inni ludzie, bez względu na to, czy jest na czczo, czy nie, napełnia ją to spokojem i radością, niech sobie ludzka wola robi, co chce, zostaje w ciele czy też ulatuje, dziś mam odpoczynek, ale nagle poczuła niepokój pod wpływem myśli, która ją naszła i przejęła zgrozą, A jak wyglądałby gęsty obłok w Bożym Ciele, w jego cielesnej powłoce, powiedziała szeptem do Baltazara, a on równie cicho odrzekł, Na pewno jest taki, że tylko on sam jeden uniósłby passarole, Blimunda zaś dorzuciła, Kto wie, czy wszystko, co widzimy, nie jest gęstym obłokiem Boga.

Tak sobie gawędzili bezręki i jasnowidząca, on dlatego że mu czegoś brak, ona zaś dlatego że ma coś w nadmiarze, należy więc wybaczyć im, że nie są na zwykłą miarę i rozmawiają o rzeczach transcendentnych podczas wieczornej przechadzki ulicami łączącymi Rossio i plac Pałacowy, w tłumie innych ludzi, którzy podobnie jak i oni stąpają po skrzącym się piasku i polnych trawach, dzięki podlizbońskim wieśniakom, tak obficie zaściełającym bruk, że miasto jest czyste jak nigdy, to samo miasto, które w dni powszednie nie ma sobie równego, jeśli idzie o brud. Za zamkniętymi oknami damy kończą układać fryzury, ogromne konstrukcje pełne błyskotek i dopinanych pukli, niebawem wystawią się na pokaz, każda w swoim oknie, ale żadna nie chce być pierwsza, bo choć nie ulega wątpliwości, że natychmiast przyciągnęłaby uwagę przechodniów i gapiów, to przyjemność byłaby krótkotrwała, tylko do chwili pojawienia się w oknie przeciwległego domu sąsiadki, a zarazem rywalki, no proszę, już wszyscy odwracają ode mnie oczy, nie zniosę chyba tej zazdrości, tym bardziej że ona jest pospolitą brzydulą, a ja jestem boską pięknością, ma wielkie usta, a moje są niczym pączek kwiatu, muszę ją więc ubiec i pierwsza zawołam, Rzucam mote. W tego rodzaju turniejach uprzywilejowane są damy mieszkające na niższych piętrach, pod ich oknami niebawem zbierają się galanci wysilający łepetyny, aby rozwinąć mote w pulsujących rymem i rytmem strofach, ale oto z najwyższego piętra ktoś wykrzykuje inną mote, a jednocześnie pierwszy poeta recytuje ułożoną wreszcie glosę, nagrodzoną łaskami damy, pozostali zaś mierzą zimnym wzrokiem konkurenta podejrzewając, że mote i glosa były umówione, gdyż ją i jego łączyła zmowa innego rodzaju. Ale o tych podejrzeniach się nie mówi, gdyż wszyscy są tu jednako winni.

Noc jest upalna. Niektórzy przechodnie grają i śpiewają, chłopcy urządzają gonitwy, to prawdziwa zaraza, której nie można zwalczyć od początku świata, wplątują się w spódnice kobiet, obrywają kopniaki i szturchańce od eskortujących je mężczyzn, na co reagują, już z bezpiecznej odległości, robiąc miny i nieprzyzwoite gesty, po czym znów ruszają w dalszą pogoń. Jest też zaimprowizowana corrida, w której byczka wyobrażają dwa baranie rogi, nawiasem mówiąc, nie od pary, oraz ucięta łodyga agawy, wszystko razem umocowane na szerokiej desce z uchwytem z przodu, natomiast jej tył opiera się o pierś tego, który udaje byka, naciera on niezwykle mężnie, ryczy udając ból, kiedy drewniane banderille wbijają się w agawę, ale gdy banderillero zamiast ciosu na niby trafia w rękę rogatego zwierza, wówczas ulatnia się cała godność rasowego zwierza i ulicami mknie nowy pościg wytrącający z równowagi poetów, którzy proszą o powtórzenie mote, wołając z głową zadartą w górę, Co pani powiedziała, na co ona wdzięcząc się, Ćwierkają ptaszki w gaju o smutku, co duszę mą gnębi, na takich zabawach i figlach mija noc ludziom znajdującym się na ulicach, w domach natomiast śpiewa się kancony i pije czekoladę, o pierwszym brzasku zaczyna zbierać się wojsko, które będzie tworzyć skrzydła procesji, a na cześć Najświętszego Sakramentu przyodziane jest w nowe mundury.

W całej Lizbonie nikt nie zmrużył oka. Skończyły się poetyckie turnieje, damy opuściły okna, by poprawić wyblakły lub rozmazany makijaż, niebawem znów się pokażą w całym blasku świeżego różu i bielidła. Tymczasem pospólstwo, złożone z białych, czarnych i Mulatów wszelkich odcieni, zalega ulice jeszcze mroczne w porze pierwszego brzasku, tylko po placu Pałacowym otwartym na morze i niebo pełzają błękitnawe cienie, które nagle czerwienieją od strony pałacu i katedry, słońce bowiem wychynęło z zaświatów i świetlistym podmuchem rozerwało mgłę. Teraz właśnie rusza procesja. Najpierw pojawiają się chorągwie rzemiosł Cechu Dwudziestu Czterech, na czele z chorągwią stolarzy zdobną wizerunkiem św. Józefa, jako że tym właśnie rzemiosłem się parał, dalej insygnia pozostałych cechów oraz wielkie podobizny różnych świętych wyhaftowane na zdobnych złotem i brokatem adamaszkach, które są tak ogromnych rozmiarów, iż do ich niesienia potrzeba czterech mężczyzn co jakiś czas zmieniających się z inną czwórką, i w ten sposób raz jedni, raz drudzy odpoczywają, dobrze chociaż, że nie ma wiatru, złoto i jedwabne sznury kołyszą się w takt marszu, takoż złote pompony zwisające z wybłyszczonych uchwytów drągów. Na końcu niosą obraz przedstawiający św. Jerzego, w asyście stosownego orszaku, dobosze pieszo, trębacze na koniach, jedni biją w werble, drudzy dmą w trąbki, ratapla, rata-pla, tataratara, ta, tata, Baltazar nie ogląda procesji na placu Pałacowym, słyszy tylko z daleka granie trąbki i przenika go dreszcz, jakby był na polu bitwy i widział nieprzyjaciela stojącego w szyku bojowym, raz oni atakują, raz my, nagle poczuł, że boli go ręka, która już tak dawno go nie bolała, może dlatego że dziś nie założył ani haka, ani szpikulca, ciało ma swoje różne wspomnienia i złudzenia. Gdyby nie ty, Blimundo, kogo bym mógł obejmować prawą ręką, jesteś obok mnie, przyciskam zdrową ręką twoje ramię albo cię obejmuję wpół, mimo że zwraca to uwagę ludzi nie nawykłych do takiego widoku. Przeszły już chorągwie, oddala się hałaśliwe granie trąbek i werbli, teraz znów pojawia się chorąży św. Jerzego, żelazny rycerz, ubrany i obuty w żelazo, z pióropuszem na szyszaku i spuszczoną przyłbicą, adiutant świętego, we wszystkich bitwach noszący jego sztandar i lancę, idący na przedzie, by sprawdzić, czy smok już wyszedł z jamy, czy jeszcze śpi, dziś to zbędna ostrożność, bo ani wyszedł, ani śpi, wzdycha jeno, że już więcej nie pojawi się na procesji Bożego Ciała, takich rzeczy nie powinno się robić smokom ani wężom, ani wielkoludom, marny jest ten świat, który pozwala, by go pozbawiano tylu atrakcji, choć trzeba przyznać, że niektóre jednak przetrwają, gdyż są bardzo piękne, i również tym razem reformatorzy procesji, ograniczmy się tu do nich, nie odważyli się zamknąć koni w stajniach lub wypuścić te liche szkapy na łąki, aby swobodnie się pasły, toteż oglądamy czterdzieści sześć karych i siwków okrytych przepięknymi czaprakami i gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że zwierzęta są lepiej ubrane niż oglądający je ludzie, a to przecież Boże Ciało. Każdy więc przywdział najlepszy strój, w którym godzi się oglądać Pana, bo choć stworzył nas nago, to przed Swe oblicze dopuszcza tylko w ubraniu, i zrozum tu, człowieku, tego Boga i tę religię, jaką dla niego stworzono, co prawda nie każdy jest piękny nago, widać to też po twarzach, jeśli nie są umalowane, wyobraźmy sobie choćby, jakie też ciało ma św. Jerzy pod srebrzystą zbroją i zdobnym piórami szyszakiem, zwykła kukła bez jednego włoska w miejscach, gdzie mężczyźni je mają, człowiek może być święty i zarazem mieć wszystko to, co mają inni ludzie, w ogóle nie do pomyślenia powinna być świętość nie połączona z ludzką siłą i słabością, która czasem tkwi w tej sile, i całe szczęście, ale jak to wytłumaczyć św. Jerzemu, jadącemu na białym koniu, o ile w ogóle można nazwać koniem to wyhodowane w królewskich stajniach zwierzę, którym się opiekuje specjalny stajenny, to koń tylko dla świętego jeźdźca, koń, którego nigdy nie dosiadł diabeł ani nawet człowiek, biedne zwierzę, umrze nie zaznawszy życia, dałby Bóg, żeby z twojej skóry, kiedy ci ją zedrą, zrobili werbel, którego odgłos wzburzy twoje stare serce, ale na tym świecie wszystko się wyrównuje i rekompensuje, co już wykazał przykład śmierci chłopca z Mafry i infanta Piotra, a teraz znów się potwierdza, jest bowiem zwykłym sługą ten chłopak, który jako giermek św. Jerzego dosiada karego konia, wysoko dzierży lancę i powiewa pióropuszem na szyszaku, iluż matkom stojącym wzdłuż ulic i oglądającym procesję poprzez kordon wojska przyśni się tej nocy, że to ich syn jedzie na koniu jako giermek św. Jerzego na ziemi, a może i w niebie, dla tego samego warto było go wydać na świat, a oto znów pojawia się św. Jerzy, teraz na wielkiej chorągwi niesionej przez bractwo Królewskiego Kościoła Królewskich Szpitalników i wreszcie na końcu tego pierwszego dostojnego orszaku kroczą dobosze i trębacze strojni w aksamity i białe pióra, za nimi krótka przerwa i z kaplicy królewskiej zaczynają wychodzić inne bractwa, tysiące kobiet i mężczyzn według przynależności i płci, tu nie mieszają się ewy z adamami, patrz, patrz, tam idzie Antoni Maria i Szymon Nunes i Manuel Caetano i Józef Bernard i Anna da Conceicao i Antonina da Beja i Józef dos Santos i Błażej Franciszek i Piotr Caim i Maria Caldas, nazwiska są równie urozmaicone, jak stroje, czerwone, niebieskie, białe, czarne i karmazynowe kapy, szare kaftany, brązowe, niebieskie i fioletowe, a także białe, czerwone, żółte, karmazynowe i zielone pelerynki, czarne również, tak czarne, jak niektórzy z braci, ale to braterstwo widoczne w idącej ulicami procesji bynajmniej nie oznacza, że tak samo dzieje się przy wchodzeniu na drabinę prowadzącą do stóp Pana Naszego Jezusa Chrystusa, jest jednak dobrym znakiem, gdyż wystarczy, że pewnego dnia Pan Bóg przebierze się za Murzyna i ogłosi w kościołach, Każdy biały jest wart połowę czarnego, teraz radźcie sobie jak chcecie z wejściem do raju, a wtedy plaże Portugalii, tego ogrodu, jak mówi poeta, wyrosłego nad samym morzem, zapełnią się ludźmi pragnącymi oczernić przodków, co dziś wydaje się śmiesznym pomysłem, inni znów wprawdzie nie pójdą na plażę i zostaną w domu, ale za to wysmarują się różnymi mazidłami, tak że kiedy wyjdą na ulicę, nawet sąsiedzi ich nie poznają, Co tu robi ten czarnuch, i na tym właśnie polega cała trudność z bractwami ludzi kolorowych, na razie więc mam tylko takie jak bractwo Matki Boskiej Świętej Doktryny, Matki Jezusowej, Różańcowej, bractwo św. Benedykta, co mało je ciasta, a w sadło obrasta, Matki Boskiej Łaskawej, świętego Kryspina, Matki Bożej z Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie mieszkają Baltazar i Blimunda, Drogi Krzyżowej z Sao Pedro i Sao Paulo oraz Drogi Krzyżowej z Aleorim, Matki Boskiej z Ajuda, bractwo Chrystusowe, bractwo Matki Boskiej Dobrej Pamięci, Matki Boskiej Opiekunki Zdrowia, bez niego skąd wzięłoby się męstwo Rosy Marii, skąd by je miała Severa, później idzie bractwo Matki Boskiej z Oliveira, gdzie Baltazar raz dostał jedzenie, świętego Antoniego Franciszkanek od św. Marty, Matki Boskiej Ukojenia z Aloantara, Matki Boskiej Różańcowej, św. Chrystusa i św. Antoniego, Matki Boskiej Orędowniczki Uwięzionych, świętej Marii Egipcjanki, do tego właśnie bractwa należałby Baltazar, gdyby był żołnierzem gwardii królewskiej, szkoda, że nie ma bractwa bezrękich, teraz znów przechodzi bractwo Miłosierdzia, to też pasuje, jeszcze jedno bractwo Matki Boskiej Orędowniczki Uwięzionych, ale tym razem z klasztoru Carmo, to pierwsze było tercjarek od św. Franciszka, zdaje się, że już wyczerpali się patroni i zaczynają się powtarzać, znów przechodzi bractwo Chrystusowe, ale od Świętej Trójcy, tamto było od Paulinów, bractwo Dobrej Decyzji, ale Kancelaria Królewska nie podjęła żadnej dobrej decyzji w stosunku do Baltazara, św. Łucji, Matki Boskiej Dobrej Śmierci, o ile takowa jest możliwa, Dzieciątka Opiekuna Zapomnianych, co najlepiej świadczy o tym, jak źle jest z religią, dopuszczającą istnienie jakichś zapomnianych i polecającą ich wątpliwej opiece Jezusa, który gdyby był prawdziwy, nie byłoby żadnego zapomnienia, bractwo Zaduszne z kościoła Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, komórki do wynajęcia, Bractwo Matki Boskiej Grodzkiej, Zaduszne od Matki Boskiej z Ajuda, Matki Boskiej Bolesnej, św. Józefa Cieśli, Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, Matki Boskiej Litościwej, świętej Katarzyny i Zbłąkanego Młodzianka, jedni zbłąkani, drudzy zapomniani, nikt ich nie szuka i nikt nie wspomina, nawet Matka Boska Dobrej Pamięci nic im nie może pomóc, bractwo Matki Boskiej Gromnicznej, jeszcze jedno św. Katarzyny, to pierwsze było księgarzy, a teraz brukarzy, św. Anny, św. Eligiusza, bogatego patrona złotników, św. Michała i Zaduszne, św. Marcelina, Matki Boskiej Różańcowej, św. Justyny i św. Rufiny, Dusz Męczenników, Ran Chrystusowych, Matki Bożej, św. Franciszka Grodzkiego, Matki Boskiej Pocieszycielki Strapionych, których nie brak, i wreszcie Matki Boskiej Skutecznego Leku, bo wiadomo, że leki daje się zawsze po fakcie, a czasem nawet za późno, lecz jeśli istnieje odrobina nadziei, można jeszcze uciec się do Najświętszego Sakramentu, który właśnie się zbliża, wyhaftowany na sztandarze, przed nim zaś niosą, jako prekursora, św. Jana Chrzciciela, przedstawionego pod postacią ubranego w skóry pacholęcia w asyście czterech aniołów sypiących kwiaty, prawdopodobnie nie ma drugiego takiego kraju, gdzie by aniołowie tak licznie przechadzali się po ulicach, wystarczy tylko wyciągnąć rękę, żeby sprawdzić, iż są najzupełniej prawdziwe i realne, chociaż nie latają, zatem latanie nie jest wcale dowodem anielskości, jeśli więc ksiądz Bartłomiej de Gusmao, albo po prostu Wawrzyniec, poleci pewnego dnia, to z tak błahego powodu nie stanie się aniołem, do tego potrzebne są inne cechy, wszelako za wcześnie na takie rozważania, jeszcze nie ma dostatecznych zapasów ludzkiej woli, na razie przeszła dopiero połowa procesji, zaczyna już dokuczać upał późnego poranka tego dnia ósmego czerwca roku pańskiego 1719, teraz nadchodzą różne inne zgromadzenia, ale ludzie są już roztargnieni, idą zakonnicy i nikt nie zwraca na nich uwagi, nawet nie wszystkie bractwa zostały dostrzeżone, Blimunda patrzy w niebo, Baltazar na Blimundę, ta zaś zastanawia się, czy rzeczywiście księżyc jest w nowiu, czy przypadkiem nad klasztorem Carmo nie pojawi się cienki, ostry jak brzytwa półksiężyc pierwszej kwadry, który niczym wyostrzony pałasz otworzy przed jej wzrokiem wszystkie ciała, przeszło właśnie pierwsze zgromadzenie, jakie to było, nawet nie wiem, jacyś zakonnicy, trynitarze św. Franciszka od Jezusa, franciszkanie, karmelici, dominikanie, cystersi, jezuici od św. Rocha i od św. Antoniego, od tylu nazw i kolorów kręci się w głowie i nie sposób tego zapamiętać, najwyższy czas, żeby zjeść prowiant zabrany z domu czy też coś kupionego na miejscu, a podczas posiłku można porozmawiać o tym, co już się zobaczyło, o złoconych krzyżach, marszczonych rękawach, białych chustach, ogoniastych frakach, długich pończochach, butach z klamrami, bufkach, czepkach, krynolinach, fantazyjnych pelerynach, koronkowych kołnierzach, żakiecikach, tylko polne lilie nie umieją prząść ni tkać i dlatego są nagie, gdyby zaś Bóg chciał, abyśmy też byli nadzy, uczyniłby nas liliami, kobiety na szczęście i tak nimi są, ale liliami ubranymi, Blimunda ubrana, ale i rozebrana, lecz cóż to za myśli, Baltazarze, co za grzeszne wspomnienia, i to w chwili gdy zbliża się krzyż katedralny, za nim zaś kongregacja misjonarzy, dalej oratorianie i nieprzebrany tłum kleru z różnych parafii, doprawdy, moi państwo, tylu ludzi zajmuje się zbawieniem naszych dusz, a ciągle nie wiadomo, czym one są, nie myśl sobie, Baltazarze, że jako żołnierz, choć inwalida, należysz do bractwa mężów idących w procesji, do tych stu osiemdziesięciu czterech z zakonu rycerskiego Santiago da Espada, stu pięćdziesięciu z zakonu Aviz i tyluż z zakonu Chrystusa, gdyż oni sami wybierają sobie konfratrów, a ponadto Bóg nie chce na swoich ołtarzach zwierząt ułomnych, i na dodatek pośledniej krwi, zostań więc, Baltazarze, na swoim miejscu i oglądaj sobie procesję, właśnie przechodzą paziowie, kantorowie, kamerdynerzy, dwaj porucznicy gwardii królewskiej, raz, dwa, w przepysznych mundurach, dziś powiedzielibyśmy galowych, krzyż patriarszy z rubinowymi szarfami po bokach, kapelani z uniesionymi laskami zwieńczonymi pęczkami goździków, taki to już los kwiatów, pewnego dnia zatkną je też w lufy karabinów, chłopcy z chóru, okrągłe baldachimy z bazyliki Santa Maria Maior i z bazyliki patriarchalnej, obydwa z białych i czerwonych klinów ułożonych na przemian, skąd za dwieście czy trzysta lat może bazylika będzie oznaczać parasol, Złamał mi się drut w bazylice, Zostawiłam bazylikę w autobusie, Zamówiłam nową rączkę do bazyliki, Kiedy będzie gotowa moja bazylika w Mafrze, zastanawia się król, który przytrzymuje jedno z drzewc baldachimu, przed nim idzie kapituła, diakoni w białych dalmatykach, następnie prezbiterzy w takichże ornatach, dalej różni dostojnicy w humerałach, pluwiałach i paliuszach, lud nawet nie zna tych wszystkich słów, może tylko zna mitrę i wie nawet, jaki ma kształt, bo równie dobrze zdobi kurzy kuper, jak głowy kanoników, z których każdy idzie w towarzystwie trzech paziów, jeden niesie płonącą pochodnię, drugi kapelusz, obydwaj ubrani na dworską modłę, kaudatariusz zaś odziany jest w kaftan i kolczugę, teraz dopiero zbliża się orszak patriarchy, na przedzie kroczy sześciu szlachciców z jego rodu niosących płonące pochodnie, później beneficjant asystujący z pastorałem oraz drugi kapelan z trybularzem, za nim akolici kołyszący zdobnymi srebrnymi kadzielnicami, dwóch mistrzów ceremonii i dwunastu giermków również z pochodniami, O grzeszny ludu, wy mężczyźni, i wy, kobiety, którzy w zatraceniu pędzicie wasz przemijający żywot, spółkujecie, pijecie i objadacie się ponad miarę, nie przestrzegacie przykazań, płacenia dziesięciny oraz ośmielacie się bez lęku i drwiąco mówić o piekle, wy, mężczyźni, którzy przy każdej okazji obmacujecie w kościele tyłki kobiet, i wy, kobiety, które dzięki resztkom wstydu nie obmacujecie w kościele przyrodzenia mężczyzn, patrzcie, co macie przed oczami, oto baldachim na ośmiu drzewcach, a pod nim ja, patriarcha, ze świętą monstrancją w ręku, klękajcie, grzesznicy, powinniście teraz, w tej chwili, się wykastrować, żeby więcej nie spółkować, powinniście w tej chwili związać sobie szczęki, żeby więcej nie kalać duszy obżarstwem i opilstwem, w tej chwili powinniście też wywrócić i opróżnić wasze kieszenie, bo w raju nie są potrzebne monety, w piekle takoż nie, w czyśćcu zaś długi się płaci modlitwami, tu, owszem, są one potrzebne na jeszcze jedną złotą monstrancję i na opłacenie srebrem tych wszystkich ludzi, dwóch kanoników podtrzymujących poły mego pluwiału i niosących mitry, dwóch subdiakonów unoszących rąbek fałdy, kaudatariuszy idących z tyłu, i stąd kaudatariuszami zwanych, a także tego oto mego brata, który jest hrabią i niesie ogon mego pluwiału, i dwóch giermków z flabellami, i innych ze srebrnymi laskami, pierwszego subdiakona niosącego welon pozłacanej mitry, tej samej, której nie można dotykać rękami, niemądry był Chrystus, że nie włożył sobie na głowę mitry, wprawdzie był synem Boga, w co nie wątpię, ale był prostaczkiem, przecież z dawien dawna wiadomo, że żadna religia nie przyjmie się bez mitry, tiary lub melonika, gdyby go sobie włożył, od razu stałby się najwyższym kapłanem, zarządcą zamiast Poncjusza Piłata, i pomyśleć, czego uniknąłem, tak właśnie powinno być na tym świecie, bo gdyby nie był taki, jaki jest, to ja też nie byłbym patriarchą, płaćcie zatem, co komu należy, cesarzowi co boskie i Bogu co cesarskie, a my już wszystko policzymy i rozdzielimy pieniądze, grosik dla mnie, grosik dla ciebie, zaprawdę powiadam wam i zawsze będę to mówił. A oto ja, wasz król Portugalii, Algarve i całej reszty, idę tu trzymając jedno z drzewc, patrzcie, jak wasz monarcha się stara i jak dba o dobra doczesne i wieczne ojczyzny i ludu, mogłem przecież przysłać na moje miejsce jakiegoś sługę, jakiegoś księcia albo markiza, żeby nieśli na zmianę, lecz nie, jestem tu we własnej osobie, tak samo we własnej osobie infanci, moi bracia a wasi panowie, klękajcie, klękajcie, przechodzi bowiem monstrancja i ja również, wewnątrz niej jest Chrystus, a wewnątrz mnie łaska bycia królem na ziemi, któryś z nas zwycięży, jeśli idzie o sprawy cielesne, to ja, królewski knur, bo wiadomo, że choć mniszki są oblubienicami Pana, i jest to święta prawda, to właśnie mnie jak Pana przyjmują w swoich łóżkach i dlatego że to właśnie ja jestem Panem, wzdychają z rozkoszy zaciskając w dłoni różaniec, splątane i zapomniane mistyczne ciało, a tymczasem święci z kapliczki nasłuchują namiętnych szeptów płynących spod sklepienia łoża, sklepienia, które góruje nad niebieskim, bo tu właśnie jest niebo najlepsze ze wszystkich. Ukrzyżowanemu zaś głowa opadła na ramię, biedaczysko, może to z bólu i umęczenia, a może by lepiej widzieć rozbierającą się Paulę, może jest zazdrosny o tę skradzioną oblubienicę, o ten klasztorny kwiat pachnący kadzidłem, o to boskie ciało, ale przecież, kiedy wychodzę, ma ją dla siebie, a jeśli zaszła w ciążę, to wiadomo, że syn jest mój, nie ma co dwa razy tego powtarzać, bezpośrednio za mną idą kantorzy intonujący motety i hymny kościelne, co nasunęło mi pewną myśl, nie ma to jak królewskie myśli, zresztą jak bez nich panować, pomyślałem sobie więc, że każę siostrom z Odivelas, by w sypialni Pauli śpiewały Benetictus, gdy będę z nią w łóżku, przed, podczas i po wszystkim, amen.

Zagrzmiały salwy z okrętów, zawtórował im bastion na placu Pałacowym, dwa kroki stąd, a ich dudniące echo zlało się z hukiem armat ze wszystkich wież i fortów, pułk królewski oraz pułki z Peniche i z Setubalu stojące na placu sprezentowały broń. Boże Ciało idzie ulicami Lizbony, baranek ofiarny, pan zastępów, sprzeczność nie do pogodzenia, złote słońce, kryształ i monstrancja, przed którą chylą się głowy, bóstwo zjadane i doszczętnie trawione, być może kogoś zdziwi, że jesteś za pan brat z lizbończykami, z tymi wszystkimi kozłami ofiarnymi, z żołnierzami bez własnej broni, białymi szkieletami na pustyni, zjadaczami siebie samych, dlatego właśnie ci wszyscy mężczyźni i kobiety czołgają się po ulicach, wymierzając sobie i bliźnim policzki, bijąc się z hukiem w piersi i po bokach, wyciągając ręce ku idącym w procesji, ku rąbkom szat, brokatom i koronkom, ku aksamitom i kokardom, ku wstążkom, haftom i klejnotom. Pater noster qui non es in coelis.

Zapada zmierzch. Na niebie ledwie dostrzegalna światłość zwiastuje wzejście księżyca. Jutro Blimunda odzyska swój wzrok, w dniu dzisiejszym jest ślepa.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wrócił z Coimbry, jest już doktorem prawa kanonicznego i ma czarno na białym, że nazywa się de Gusmao, nie posądzajmy go wszakże o grzech pychy, wybaczmy mu raczej, z pożytkiem dla własnej duszy, ten brak pokory, zważywszy na przytoczone przezeń powody, a przez to i nam być może zostaną wybaczone winy, ta i inne, bo przecież zmiana nazwiska nie jest jeszcze rzeczą najgorszą, dużo gorzej jest zmienić oblicze albo dane słowo. Wygląda jednak na to, że nie zmienił on ani oblicza, ani słowa, a dla Baltazara i Blimundy nazywa się też po dawnemu, jeśli zatem król mianował go szlachcicem, królewskim kapelanem i członkiem królewskiej akademii, to te wszystkie oblicza i tytuły oraz przybrane nazwisko są tylko zewnętrzną maską, którą zostawia u wrót majątku księcia Aveiro, zostaje ona za progiem, bo też wyobraźmy sobie, jak każdy z tych trzech zareagowałby na widok maszyny, szlachcic powiedziałby, że to zajęcie dla mechanika, kapelan wykląłby diabelski wynalazek, natomiast członek akademii odwróciłby się od niej, gdyż uznałby, że to sprawa przyszłości, i zająłby się nią dopiero, kiedy by się stała sprawą należącą do przeszłości. A my jesteśmy w dniu dzisiejszym.

Ksiądz mieszka na tyłach placu Pałacowego, w domu pewnej wdowy, której mąż nosił pastorał, ale dawno temu zginął w bójce od pchnięcia rapierem, zajście to miało miejsce jeszcze za króla Piotra II, a więc w odległej przeszłości, i nadmieniamy o nim tylko dlatego, że w domu tej właśnie kobiety zamieszkał ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, a zatem wypada coś o niej powiedzieć, skoro pominęliśmy jej nazwisko, które, jako się rzekło, znaczy tyle co nic. Mieszka zatem ksiądz w pobliżu pałacu i całe szczęście, gdyż często tam bywa, i to nie tyle z powodu funkcji królewskiego kapelana, bo jest ona raczej honorowa i nie związana z konkretnymi obowiązkami, lecz dlatego iż cieszy się względami króla, który ciągle nie traci nadziei, mimo że mija już jedenaście lat, i od czasu do czasu dobrodusznie zapytuje, A więc, kiedy będę mógł zobaczyć maszynę w locie, na co ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec z czystym sumieniem może powiedzieć tylko tyle, Najjaśniejszy Panie, możesz być pewien, że pewnego dnia maszyna poleci, Ale czy dożyję tego dnia, Wasza Miłość nie musi wcale żyć tak długo, jak biblijni patriarchowie, by nie tylko zobaczyć maszynę w powietrzu, ale nawet nią polecieć. Odpowiedź ta zabrzmiała trochę impertynencko, wszakże król tego nie zauważył, albo zauważył i potraktował ją pobłażliwie, albo też jego uwagę zaprzątnęła już myśl o tym, że ma asystować przy lekcji muzyki córki, infantki Dony Marii Barbary, chyba tak, bo skinął na księdza, aby się przyłączył do orszaku, nie wszyscy mogą się poszczycić dostąpieniem takiej łaski.

Dziewczynka siedzi już przy klawikordzie, jest taka młodziutka, jeszcze nie skończyła nawet dziewięciu lat, a już takie obowiązki ciążą na jej krągłej główce, musi się nauczyć stawiać krótkie paluszki na odpowiednich klawiszach i wiedzieć o tym, o ile wie, że w Mafrze buduje się klasztor, dużo prawdy jest w powiedzeniu, z małej chmury duży deszcz, bo z racji tego, że w Lizbonie przyszło na świat dziecko, w Mafrze rozpoczęto budowę kamiennego kolosa, a z Londynu sprowadzono Domenica Scarlattiego. Lekcji przysłuchuje się para królewska w małym gronie, wszystkiego jakieś trzydzieści osób, licząc dyżurnych pokojowców jego i jej, piastunki, damy dworu, księdza Bartłomieja Wawrzyńca oraz innych duchownych stojących z tyłu. Il maestro koryguje palcówki, fa, la, do, fa, do, la, Jej Wysokość bardzo się stara, przygryza usteczka, pod tym względem nie różni się od każdego innego dziecka, urodzonego w pałacu czy gdzie indziej, matka usiłuje ukryć pewne zniecierpliwienie, ojciec jest królewski i surowy, tylko kobiety, istoty o miękkich sercach, poddają się urokowi muzyki i dziewczątka, mimo że gra tak źle, ale nie ma się czemu dziwić, to dopiero początki, więc królowa Maria Anna nie powinna spodziewać się cudów, Il signor Scarlatti przyjechał dopiero przed paroma miesiącami, dlaczego też ci cudzoziemcy tak komplikują nazwiska, przecież łatwo odgadnąć, że ten po prostu nazywa się Szkarłat, co zresztą pasuje do niego, jest to mężczyzna pięknej postury, twarz ma podłużną, wydatne, mocno zarysowane usta, szeroko rozstawione oczy, Włosi jednak mają coś w sobie, popatrz choćby na tego, który trzydzieści pięć lat temu urodził się w Neapolu, To się nazywa być w sile wieku, moja droga.

Po zakończeniu lekcji całe towarzystwo rozchodzi się, król w jedną stronę, królowa w drugą, infantka też w swoją stronę, jak zwykle wszystko odbywa się z zachowaniem etykietalnych zasad pierwszeństwa, wśród niezliczonych ukłonów, wreszcie cichnie szum krynolin, spodni i kokard, w salonie zostaje tylko Domenico Scarlatti i ksiądz Bartłomiej de Gusmao. Włoch przebiega palcami po klawiaturze, zrazu od niechcenia, jakby szukając tematu lub też usiłując poprawić błąkające się jeszcze echa, lecz nagle muzyka porywa go, palce płyną po klawiszach niby unoszona prądem kwietna łódź, co już to zwolni, przytrzymana przez chylące się ku wodzie gałęzie, już to mknie raźno, by po chwili sunąć cicho po bezkresnej toni jeziora, po świetlistych wodach Zatoki Neapolitańskiej, po tajemnych i dźwięcznych kanałach Wenecji, po rozświetlonym jutrzenką Tagu, król już gdzieś zniknął, królowa skryła się w swojej komnacie, infantka zaś pochyla się nad tamborkiem, od maleńkości trzeba się uczyć, a muzyka dźwięczy niby paciorki świeckiego różańca, matko nasza, któraś jest na ziemi. Panie Scarlatti, odezwał się ksiądz, gdy improwizja się skończyła, przywracając harmonię pałacowym echom, wprawdzie nie mogę się pochwalić znajomością tej sztuki, ale sądzę, że nawet Indianina z moich stron, jeszcze mniej się na tym rozumiejącego niż ja, musiałby porwać te boskie brzmienia. Wątpię, odpowiedział muzyk, wiadomo bowiem, że słuch trzeba szkolić, by umiał cenić dźwięki, podobnie jak oczy muszą uczyć się rozróżniać wartość poszczególnych liter i odczytywać ich układy, a uszy rozumieć ludzką mowę. Te roztropne słowa korygują moją nierozważną wypowiedź, ale to zwykły ludzki błąd, zamiast ograniczyć się do prawdy, wolimy mówić to, co inni chcieliby usłyszeć. By jednak ludzie mogli ograniczyć się do prawdy, muszą najpierw poznać błędy, i popełniać je, Nie potrafiłbym na to odpowiedzieć jednoznacznie, lecz jestem przekonany o konieczności błędów.

Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec oparł łokcie na wieku klawesynu i spojrzał w zadumie na Scarlattiego, skorzystajmy więc z ich milczenia i dorzućmy od siebie, iż ta płynna rozmowa między portugalskim księdzem i włoskim muzykiem może nie jest całkiem zmyślona, a jest wszak wielce prawdopodobne, że takie właśnie słowa i grzeczności wymieniali oni w owym czasie, zarówno w pałacu, jak i poza nim, o czym niebawem będzie mowa. A jeśli kogoś dziwi, że Scarlatti w ciągu paru miesięcy nauczył się tak dobrze po portugalsku, to po pierwsze nie zapominajmy, że to przecież muzyk, po drugie zaś możemy dodać, że od siedmiu lat język ten nie jest mu obcy, gdyż w Rzymie był w służbie u naszego ambasadora, a później podczas wędrówek po różnych dworach królewskich i biskupich, i nie zapomniał tego, czego się nauczył. Co się zaś tyczy uczonego charakteru rozmowy oraz doboru gładkich słów, to ktoś tu trochę pomógł.

Macie, panie, rację, rzekł ksiądz, lecz w ten sposób człowiek naraża się na to, że wydaje mu się, iż wyznaje prawdę, gdy tymczasem tkwi w błędzie. Tak, ale równie dobrze może mu się wydawać, że tkwi w błędzie, gdy w istocie wyznaje prawdę, odparł muzyk, na co znów ksiądz, Nie zapominajcie, że Piłat pytając Chrystusa o prawdę nie oczekiwał bynajmniej odpowiedzi, a i Zbawiciel mu jej nie dał. Być może obydwaj wiedzieli, że nie istnieje odpowiedź na to pytanie, Skoro tak, to pod tym względem Piłat nie różniłby się od Jezusa, Na to w końcu wychodzi, Jeśli muzyka jest taką mistrzynią argumentacji, chcę natychmiast zostać muzykiem, a nie kaznodzieją, Dzięki za komplement, ale naprawdę chciałbym, ojcze Bartłomieju, by pewnego dnia moja muzyka potrafiła coś wyłożyć, zanegować i wyciągnąć wnioski, tak jak to czyni kazanie lub wykład, Choć zważywszy na to, co i jak się mówi, panie Scarlatti, najczęściej te wywody za i przeciw są bardzo mgliste i nic z nich nie wynika. Muzyk nic na to nie odpowiedział i ksiądz dodał jeszcze, Każdy uczciwy kaznodzieja musi to czuć schodząc z ambony. Włoch wzruszył ramionami i powiedział, Po muzyce i po kazaniu zawsze nastaje cisza, jest więc bez znaczenia, czy się chwali kazanie i oklaskuje muzykę, bo może tylko cisza istnieje naprawdę.

Domenico Scarlatti i Bartłomiej Wawrzyniec wyszli na plac Pałacowy i rozstali się, muzyk mając wolny czas przed próbą w kaplicy królewskiej udał się na przechadzkę, podczas której komponował nowe melodie, ksiądz zaś wrócił do domu, na taras, skąd rozciągał się widok na Tag i leżącą na przeciwległym brzegu równinę Barreiro, wzgórza Almady, Pragal i hen, dalej, aż po ledwie widoczny szczyt Cabega Seca do Bugio, co za promienny dzień, kiedy Bóg tworzył świat, nie wypowiedział słowa Fiat, gdyby to zrobił, cały świat byłby jednakowy, wystarczyłoby jedno słowo, ale on robił to stopniowo, krok za krokiem, wprzód stworzył morze i pożeglował po nim, potem stworzył ziemię, żeby móc wylądować, w niektórych miejscach zatrzymał się dłużej, na inne nawet nie rzucił okiem, a tu właśnie odpoczywał, a jako że nie było jeszcze mogących go podglądać przedstawicieli rodu ludzkiego, wykąpał się, i właśnie na pamiątkę tego na tutejszym brzegu zbierają się wielkie stada mew czekających ciągle, że Bóg wróci, by powtórnie się wykąpać w wodach Tagu, choć już nie tych samych, i że przynajmniej raz będą mogły mu okazać wdzięczność za to, że są mewami. Chcą również przekonać się, czy Bóg bardzo się postarzał. Wdowa przyszła zawiadomić księdza, że obiad jest gotów, pod oknami przejechał powóz w otoczeniu halabardników. Jakaś mewa, która odłączyła się od stada, szybowała nad krawędzią dachu podtrzymywana podmuchem od lądu. Bądź błogosławiony, ptaku, szepnął ksiądz i w głębi ducha poczuł, że jest ulepiony z tego samego ciała i tej samej krwi, przeszedł go dreszcz, gdyż miał wrażenie, iż z ramion wyrastają mu pióra, kiedy zaś mewa zniknęła, wydało mu się, że zabłądził na pustyni. Skoro tak, to Piłat nie różniłby się od Jezusa, pomyślał nagle wracając do rzeczywistości, jednocześnie przeniknęła go świadomość, że jest nagi, odarty ze skóry, jakby ją zostawił w łonie matki, wtedy powiedział głośno, Bóg jest jeden.

Cały ten dzień ksiądz Bartłomiej przesiedział w swoim pokoju wzdychając i jęcząc, tak też spędził wieczór i wreszcie wdowa znów zastukała do zamkniętych drzwi mówiąc, że czas na wieczerzę, ksiądz jednak nie chciał nic jeść, wyglądało na to, że szykuje się do długotrwałego postu, pragnąc zaostrzyć zdolność widzenia i rozumienia, choć sam nie wiedział, co jeszcze miałby zrozumieć po tym, jak ogłosił jedność Boga mewom znad Tagu, co było najwyższym zuchwalstwem, bo nawet heretycy nie negują faktu, że Bóg jest jeden w swojej istocie, a księdza uczono przecież, że wprawdzie Bóg jest jeden, ale w trzech osobach, w co dziś zwątpił pod wpływem mew. Zapadła ciemna noc, całe miasto już śpi, a nawet jeśli nie śpi, to ucichło i tylko od czasu do czasu słychać pohukiwania czuwających straży, żeby czasem korsarze francuscy gdzieś tu nam nie wylądowali, tymczasem Domenico Scarlatti pozamykał drzwi i okna, zasiadł do klawesynu i subtelne dźwięki zaczęły sączyć się przez szpary i komin wypełniając lizbońską noc, co to za muzyka, zastanawiają się portugalscy i niemieccy gwardziści, a tak jedni, jak i drudzy rozumieją ją jednako, słyszą ją też przez sen marynarze śpiący pod gołym niebem na pokładach, a obudziwszy się, natychmiast ją rozpoznają, słyszą ją też włóczędzy szukający schronienia na nabrzeżu, pod wyciągniętymi na ląd łodziami, słyszą ją też mnisi i mniszki z tysiąca klasztorów, którzy mówią, Toż to chóry anielskie, w tym kraju dzieją się coraz to nowe cuda, słyszą ją też zamaskowani mordercy i konające ofiary, którym w godzinie śmierci zastępuje ona spowiedź i odpuszczenie grzechów, usłyszał ją również pewien więzień w lochach Inkwizycji, chwycił za gardło znajdującego się w pobliżu strażnika i udusił go, wszak to zabójstwo i tak już nie zmieni rodzaju śmierci, na jaką został skazany, słyszą tę muzykę również Baltazar i Blimunda, choć znajdują się daleko od Lizbony, i leżąc obok siebie zastanawiają się, Co to za muzyka, ale najpierwszy usłyszał ją ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, który mieszka w pobliżu, wstał z łóżka, zapalił oliwną lampę i otworzył okno, żeby lepiej słyszeć. Wleciały natychmiast wielkie komary, które posiadały na suficie, najpierw kołysząc się na długich nogach, a później tkwiąc nieruchomo, może zafascynowało je skrzypienie pióra, gdyż ksiądz Bartłomiej siadł do pisania, Et ego in illo, I ja jestem w nim, aż do białego rana pisał kazanie na Boże Ciało, toteż jego ciało nie posłużyło tej nocy za pożywienie komarom.

Po paru dniach Włoch podszedł do księdza w kaplicy królewskiej i zaczął z nim rozmawiać. Po wymianie pierwszych słów wyszli z kaplicy przez drzwi znajdujące się pod lożami króla i królowej, a prowadzące do pałacowej galerii. Gawędzili o tym i owym, oglądając arrasy wiszące na ścianach, jest tu i historia Aleksandra Wielkiego, i triumfy Wiary i Sakramentu według rysunków Rubensa, i historia Tobiasza według rysunków Rafaela, i zdobycie Tunisu, jeśli pewnego dnia te tkaniny się zapalą, nie zostanie z nich ani jedna jedwabna nitka. Domenico Scarlatti jakby od niechcenia powiedział w pewnej chwili, Król ma w swojej loży kopię rzymskiej bazyliki Św. Piotra, którą wczoraj złożył w mojej obecności, co poczytuję sobie za wielki zaszczyt, Którego ja nigdy nie dostąpiłem, ale nie mówię tego przez zazdrość, przeciwnie, cieszę się, że naród włoski został tak zaszczycony w osobie jednego ze swoich synów, Mówią, że król jest wielkim budowniczym, stąd też może jego zamiłowanie do wznoszenia własnymi rękami architektonicznej głowy Kościoła Świętego, choć w miniaturze, Zupełnie inne wymiary ma bazylika budowana w Mafrze, jest to gigantyczna budowla, która zadziwi świat, Jakże różnorodne są dzieła ludzkich rąk, moje – to dźwięki, Mówicie, panie, o rękach, Mówię o dziełach, które umierają wkrótce po narodzinach, Mówicie o dziełach, Mówię o rękach, na co by się zdały, gdyby brakło pamięci i papieru, na którym je zapisuję, mówicie o rękach, Mówię o dziełach.

Wydawać by się mogło, że jest to jedynie wdzięczna gra słów, igranie z ich znaczeniem, zabawa w stylu epoki bez szczególnego przywiązywania wagi do zrozumiałości wypowiedzi, lub też celowe zaciemnianie jej sensu. Zupełnie tak, jakby w kościele podczas kazania kaznodzieja wykrzyknął pod adresem wizerunku św. Antoniego, Czarnuch, złodziej, pijanica, po czym próbował zatuszować skandal wyjaśniając ukrytą intencję, podstęp i pozory zawarte w tej apostrofie, no bo nazwał go czarnuchem, gdyż miał skórę osmaloną przez diabła, który jednak nie zdołał zbrukać jego duszy, złodziejem był zaś dlatego, iż wykradł Dzieciątko z objęć Maryi, pijanica natomiast z uwagi na to, że był w stanie permanentnego upojenia łaską boską, ale moim zdaniem powinieneś uważać, mości kaznodziejo, gdy bowiem odwracasz cały koncept do góry nogami, mimo woli folgujesz pokusie herezji, która w tobie drzemie i mąci twoje sny, wykrzykujesz więc jeszcze, Przeklęty niech będzie Ojciec, przeklęty Syn, przeklęty Duch Święty, choć zaraz dodajesz, Ryczą demony w piekle, myśląc, że tym sposobem unikniesz potępienia, ale ten, który wszystko widzi, nie ten ślepy Tobiasz, ale ten, dla którego nie istnieją ciemności i ślepota, on dobrze wie, że wypowiedziałeś dwie głębokie prawdy, z których wybrał jedną, tę swoją, gdyż ani ty, ani ja nie wiemy, jaka jest prawda boska, w dodatku jeśli idzie o prawdziwego Boga.

Dzieła, ręce, dźwięki, loty wszystko to wygląda na grę słów, Dowiedziałem się, ojcze Bartłomieju de Gusmao, że za sprawą twoich rąk jakaś maszyna uniosła się w powietrze i poleciała, Prawdę rzekli o tym, co wówczas ujrzeli, później natomiast stali się ślepi na prawdę, która przesłoniła tę pierwszą, Nie bardzo rozumiem, Było to przed dwunastu laty, od tego czasu prawda bardzo się zmieniła, Ciągle nie rozumiem, Bo to tajemnica, Na to mogę odpowiedzieć, że według mojego rozumienia tylko muzyka może unosić się w powietrzu, Wobec tego jutro pojedziemy zobaczyć pewną tajemnicę. Zatrzymali się właśnie przed ostatnim arrasem, przedstawiającym historię Tobiasza, na którym gorzka rybia żółć przywraca wzrok ślepcowi, Gorycz wyziera z oczu widzących, panie Domenico Scarlatti, Pewnego dnia wszystko to wypowie muzyka, ojcze Bartłomieju de Gusmao.

Następnego dnia każdy z nich dosiadł mulicy i pojechali do Sao Sebastiao da Pedreira. Patio znajdujące się między pałacem z jednej strony a spichlerzem i szopą z drugiej było starannie zamiecione. Rynną leżącą na ziemi płynęła woda, słychać było skrzypienie obracającej się norii. Pobliskie grządki były uprawione, drzewa owocowe zadbane i poprzycinane, w zasięgu wzroku nic nie przypominało dzikiej gęstwiny sprzed dziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy Baltazar i Blimunda się tu zjawili. Ale reszta folwarku nie była zagospodarowana i nie mogło być inaczej, jeśli do pracy na roli były tylko trzy ręce, i to przez większość czasu zajęte robotą nie związaną z uprawą ziemi. Z wnętrza szopy słychać przez otwarte drzwi odgłosy pracy w warsztacie. Ksiądz Bartłomiej poprosił Włocha, by poczekał na zewnątrz, i wszedł do środka. Baltazar był sam i za pomocą toporka ociosywał długą belkę. Dzień dobry, powiedział ksiądz, przyprowadziłem gościa, który chce zobaczyć maszynę. Kto to jest, Ktoś z pałacu, Chyba nie król, Pewnego dnia i on się zjawi, przed paroma dniami zapytał mnie na osobności, kiedy ujrzy maszynę w powietrzu, ale tym razem przyprowadziłem kogoś innego. A więc pozna naszą tak pilnie strzeżoną tajemnicę, tego nie przewidywała nasza umowa, po cóż więc milczeliśmy przez tyle lat, Ja jestem wynalazcą passaroli i ja decyduję o wszystkim, Ale to my ją budujemy, jeśli ksiądz sobie życzy, możemy sobie pójść. Baltazarze, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale jestem przekonany, że ta osoba zasługuje całkowicie na zaufanie, włożyłbym za nią rękę w ogień i oddałbym duszę w zastaw, Czy to kobieta, Nie, to mężczyzna, narodowości włoskiej, jest od paru miesięcy na dworze, to muzyk, uczy infantkę gry na klawesynie i jest kapelmistrzem królewskiej kaplicy, nazywa się Domenico Scarlatti, Szkarłat, co prawda nie jest to prawidłowa wymowa, ale to niewielka różnica, możesz więc nazywać go Szkarłat, tym bardziej że wszyscy tak właśnie go nazywają, i co więcej, uważają tę wymowę za prawidłową. Ksiądz skierował się w stronę drzwi, ale przystanął i zapytał, A gdzie Blimunda, Jest w ogrodzie, odpowiedział Baltazar.

Włoch skrył się w chłodnym cieniu rozłożystego platanu. Nie był zbyt zainteresowany otoczeniem, patrzył spokojnie na pozamykane okna pałacu, na porosły trawą gzyms, na rynnę z wodą, po której ślizgały się jaskółki goniące owady. Ksiądz Bartłomiej podszedł do niego z chustką wyciągniętą z kieszeni i powiedział z uśmiechem, Tylko z zawiązanymi oczami można zgłębiać tajemnicę, muzyk zaś odpowiedział tym samym tonem, A mimo to, ileż razy się od niej odwracamy, Tym razem tak nie będzie, panie Scarlatti, uwaga na próg, to ta wyższa płyta, a teraz, nim panu odsłonię oczy, chcę wyjaśnić, że mieszkają tu dwie osoby, pewien mężczyzna, zwany Baltazar Siedem Słońc, i pewna kobieta, Blimunda, którą z tej racji, że jest towarzyszką życia Siedmiu Słońc, nazwałem Siedem Lun, to oni właśnie realizują dzieło, które panu pokażę, wyjaśniam im, co mają robić, a oni to wykonują, teraz może pan już odwiązać chustkę, panie Scarlatti. Bez pośpiechu, z tym samym spokojem, z jakim obserwował jaskółki, Włoch zdjął opaskę.

Przed nim stał gigantyczny ptak z rozpostartymi skrzydłami, wachlarzowatym ogonem, długą szyją i jeszcze nieforemną głową, przez co nie było wiadomo, czy to ma być sokół, czy mewa. To o tę tajemnicę chodziło, spytał, Tak, do tej pory była to tajemnica trzech osób, a teraz już czterech, to właśnie jest Baltazar Siedem Słońc, Blimunda przyjdzie niebawem, jest w ogrodzie. Włoch skłonił się lekko Baltzarowi, na co ten odpowiedział głębszym, choć niezdarnym ukłonem, jest przecież tylko mechanikiem, a w dodatku taki brudny, cały czarny od sadzy kuźniczej, tylko hak połyskuje od wytężonej, nieprzerwanej pracy. Domenico Scarlatti podszedł do maszyny wspartej na poziomych podporach, położył rękę na jednym ze skrzydeł, zupełnie jakby to była klawiatura, i wówczas stała się rzecz dziwna, cały ptak zadrżał mimo swojego ciężaru, mimo drewnianego szkieletu, żelaznych prętów i wikliny, doprawdy, jeśli znajdzie się siła zdolna to wszystko unieść, to już dla człowieka nie będzie rzeczy niemożliwych, Te skrzydła są nieruchome, Owszem, są, Ale żaden ptak nie poleci bez poruszania skrzydłami, Baltazar odpowiedziałby na to, że wystarczy być ptakiem, żeby pofrunąć, ale ja powiem, że tajemnica latania nie tkwi w skrzydłach, I właśnie tej tajemnicy nie mogę poznać, Nie mogę wyjaśnić nic ponadto, co tu widać, Już za to jestem wdzięczny, ale skoro ten ptak ma polecieć, to jak się stąd wydostanie, przecież nie zmieści się w drzwiach.

Baltazar i ksiądz Bartłomiej spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, a potem zwrócili się w stronę drzwi, w których właśnie stanęła Blimunda z koszem pełnym czereśni i odpowiedziała, W swoim czasie się buduje i w swoim czasie się burzy, kiedyś jakieś ręce ułożyły dachówkę na rym dachu, inne zaś go rozbiorą, być może razem ze ścianami, o ile zajdzie potrzeba. To właśnie jest Blimunda, powiedział ksiądz, Siedem Lun, dorzucił muzyk. Miała w uszach kolczyki z czereśni, chciała się w nich pokazać Baltazarowi, podeszła więc do niego podając z uśmiechem koszyk, Wenus i Wulkan, pomyślał muzyk, ale wybaczmy mu to klasyczne porównanie, nie miał przecież najmniejszego pojęcia o tym, jak naprawdę wygląda ciało Blimundy pod zgrzebnym ubiorem, a i Baltazar wbrew pozorom nie był po prostu usmolonym kowalem, na jakiego wyglądał, wszak Wulkan był kuternogą, on zaś jednoręki, podobnie zresztą jak Pan Bóg. Dodajmy jeszcze, że gdyby Wenus miała takie oczy jak Blimunda, piałyby na jej cześć wszystkie koguty świata, nie mówiąc już o tym, że czytałaby w rozkochanych sercach, zwykły śmiertelnik musi przecież w czymś przewyższać bóstwa, Baltazar też zresztą góruje nad Wulkanem, ów bóg bowiem stracił swoją boginię, ten mężczyzna zaś nie straci swojej kobiety.

Zasiedli wszyscy wokół koszyka, w którym kolejno zanurzali ręce, nie zważając zupełnie na konwenanse, bacząc jedynie, by nie przeszkadzać sobie wzajemnie, teraz właśnie sięga klockowata ręka Baltazara, chropowata niczym kora oliwki, następnie świątobliwa i miękka dłoń księdza Bartłomieja, później zwinne palce Scarlattiego i wreszcie dłoń Blimundy, powściągliwa i zniszczona, z brudnymi paznokciami, gdyż przed zbieraniem czereśni pełła w warzywniku. Wszyscy rzucają pestki na ziemię, sam król będąc tam robiłby to samo, takie właśnie drobiazgi świadczą o tym, że ludzie naprawdę są sobie równi. Czereśnie są wielkie, mięsiste, niektóre już podziobane przez ptaki, ciekawe, czy w niebie znajdzie się czereśniowy sad, gdzie – w stosownej porze – mógłby się pożywić ten ptak, co jeszcze nie ma głowy, ale czy okaże się mewą, czy sokołem, zarówno aniołowie, jak i wszyscy święci mogą być spokojni, że będą jeść nie tknięte czereśnie, gdyż, jak wiadomo, te ptaki gardzą roślinnym pożywieniem. Nie mogę wyjawić ostatecznej tajemnicy lotu, ale powiem panu to, co już nadmieniłem w petycji i w memoriale, a mianowicie, maszyna będzie się poruszać za sprawą właściwości przyciągających przeciwdziałających sile ciążenia, bo jeśli upuszczę tę pestkę, to spadnie ona na ziemię, cała więc trudność polega na znalezieniu czegoś, co uniesie ją w górę. I znalazł pan, Owszem, odkryłem tę tajemnicę, ale wyszukanie, pozbieranie i zgromadzenie tego jest pracą dla nas trojga, Tworzycie więc ziemską trójcę, ojciec, syn i duch święty, Ja i Baltazar mamy tyle samo lat, trzydzieści pięć, a więc zgodnie z prawami przyrody nie moglibyśmy być ojcem i synem, prędzej braćmi, i to bliźniakami, ale znów on urodził się w Mafrze, a ja w Brazylii i zupełnie nie jesteśmy do siebie podobni, a co z duchem, duchem mogłaby być Blimunda, ona najbardziej nadawałaby się do uczestnictwa w jakiejś trójcy nie mającej ziemskiego charakteru, ja też liczę sobie trzydzieści pięć lat, ale urodziłem się w Neapolu, a więc nie możemy być trojaczkami, a ile lat ma Blimunda, Dwadzieścia osiem i nie mam brata ani siostry, odparła Blimunda, w półmroku szopy jej oczy wydały się prawie białe i Domenico Scarlatti poczuł, jakby w duszy zadźwięczała mu najgrubsza struna harfy. Baltazar ostentacyjnie podniósł na haku prawie pusty koszyk i powiedział, Podwieczorek skończony, bierzemy się do pracy.

Ksiądz Bartłomiej przystawił do passaroli drabinę. Panie Scarlatti, może chce pan zobaczyć moją maszynę od wewnątrz. Weszli obydwaj, ksiądz trzymał w ręku rysunek i chodząc po pokładzie, zupełnie takim jak na statku, objaśniał rozmieszczenie i funkcje poszczególnych elementów, drutów z bursztynem, kuł, żelaznych prętów, powtarzając, że wszystko to będzie działać na zasadzie wzajemnego przyciągania, ale nic nie wspomniał o słońcu ani o zawartości kul, toteż muzyk zapytał, A przez co będzie przyciągany bursztyn, Może przez Boga, w którym mieszka wszelka siła, odrzekł ksiądz, A co będzie przyciągał bursztyn, To co będzie we wnętrzu kul, I to właśnie jest ta tajemnica, Tak, to jest ta tajemnica, Jest to minerał, roślina czy zwierzę, Ani minerał, ani roślina, ani zwierzę, Ale wszystko jest albo minerałem, albo rośliną, albo zwierzęciem, Nie wszystko, istnieją jeszcze inne rzeczy, na przykład muzyka, Ojcze Bartłomieju de Gusmao, chyba nie chce ksiądz powiedzieć, że te kule będą zawierały muzykę, Nie, ale kto wie, czy nie byłaby ona w stanie unieść mojej maszyny, muszę o tym pomyśleć, prawdę powiedziawszy, mało brakuje, żebym ja sam uleciał w przestworza, gdy słyszę pana grę na klawesynie, To chyba żart, Niezupełnie, panie Scarlatti.

Włoch wyjechał pod wieczór. Ksiądz Bartłomiej został na noc, chciał skorzystać z okazji i przećwiczyć kazanie, gdyż do obchodów Bożego Ciała zostało już tylko parę dni. Żegnając muzyka powiedział, Panie Scarlatti, jeśli znudzi pana królewski dwór, niech pan nie zapomina o tym miejscu, Z pewnością nie zapomnę, a jeśli Baltazarowi i Blimundzie nie przeszkadzałoby to w pracy, chciałbym przywieźć tu klawesyn, żeby grać dla nich i dla passaroli, może moja muzyka będzie harmonizować z tym tajemniczym pierwiastkiem w kulach, Panie Szkarłat, wtrącił porywczo Baltazar, może pan przyjeżdżać, skoro jego świątobliwość ksiądz Bartłomiej pozwala, ale, Ale co, Rękę zastępuje mi ten hak albo szpikulec, a na sercu noszę nakreślony krwią krzyż, Moją krwią, dorzuciła Blimunda, Będę waszym bratem, powiedział Scarlatti, o ile wam to odpowiada. Baltazar wyszedł z nim, pomógł mu dosiąść mulicy, Panie Szkarłat, jeśliby panu była potrzebna pomoc przy transporcie klawesynu, to wystarczy tylko powiedzieć.

Zapadła noc, ksiądz Bartłomiej zjadł wieczerzę w towarzystwie Baltazara i Blimundy, solone sardynki, jajecznica, dzban wody, twardy razowy chleb. Dwie lampy oliwne słabo oświetlały szopę. Ciemności zdawały się kłębić po kątach, nacierając i cofając się w rytm chybotania małych, bladych płomyków. Cień passaroli poruszał się na białej ścianie. Noc była upalna, przez otwarte drzwi ponad dachem pałacu widać było gwiazdy na wklęsłym niebie. Ksiądz wyszedł na podwórze, odetchnął głęboko i zapatrzył się w świetlistą drogę przecinającą całe sklepienie niebieskie, to droga do Santiago de Compostela, a może raczej to oczy pielgrzymów, które od usilnego wpatrywania się w niebo zostawiły na nim swój blask. Bóg jest jeden i w jednej osobie, krzyknął nagle ksiądz Bartłomiej. Zwabieni tym krzykiem Baltazar i Blimunda stanęli w drzwiach, wprawdzie nie dziwiły ich już deklamacje księdza, ale do tej pory jeszcze nie zdarzyło się, by kierował ku niebu tak gromkie wołania. W chwili ciszy, jaka nastąpiła, słychać było tylko granie świerszczy, wnet jednak ponownie rozległ się jego głos, Bóg jest jeden, ale w trzech osobach. Ani po pierwszej, ani po drugiej wypowiedzi nic się nie zdarzyło. Ksiądz Bartłomiej wrócił do szopy i powiedział, Wygłosiłem dwa sprzeczne stwierdzenia, które według was jest prawdziwe, Ja tam nie wiem, odparł Baltazar, Ja też nie, odrzekła Blimunda, ksiądz zaś powtórzył, Bóg jest jeden i w jednej osobie, Bóg jest jeden, ale w trzech osobach, gdzie jest prawda, a gdzie fałsz, Nie wiemy, powiedziała Blimunda, i nie rozumiemy tych słów, Ale wierzysz w Trójcę Przenajświętszą, w Ojca, Syna i Ducha Świętego, mam na myśli tę, o której naucza Kościół Święty, a nie tę, o której mówi Włoch, Wierzę, A zatem dla ciebie Bóg jest w trzech osobach, Zgadza się, A jeślibym ci teraz powiedział, że Bóg jest tylko jedną osobą, że był sam, kiedy tworzył świat i ludzi, czy uwierzyłabyś mi, Jeśli ksiądz mówi, że tak jest, to wierzę, Mówię ci tylko, uwierz, ale sam nie wiem w co, nie mów nikomu o tym, co teraz usłyszałaś, A jakie jest twoje zdanie, Baltazarze, Odkąd zająłem się budową latającej maszyny, przestałem myśleć o tych rzeczach, czy Bóg jest jeden, czy też potrójny albo nawet poczwórny, to przecież wszystko jedno, może jest on jedynym żołnierzem, jaki został przy życiu ze stutysięcznej armii, stąd też jest zarazem szeregowym, kapitanem i generałem, a ponadto jest bezręki, jak mi już kiedyś wyjaśniono i w co uwierzyłem, Piłat spytał Jezusa, co jest prawdą, a on nie odpowiedział, Może wówczas było jeszcze za wcześnie na tę odpowiedź, powiedziała Blimunda i usiadła obok Baltazara na kamieniu obok drzwi, na tym samym, gdzie czasem się iskali, teraz zaś odwiązała mu rzemienie mocujące hak i okaleczoną rękę położyła sobie na kolanach, chcąc ulżyć temu wielkiemu i nieuleczalnemu cierpieniu.