37384.fb2
Noc stawała się coraz chłodniejsza. Blimunda zasnęła z głową wspartą na ramieniu Baltazara. Po jakimś czasie zaprowadził ją do środka i położyli się. Ksiądz wyszedł na podwórzec, gdzie spędził całą noc stojąc i patrząc w niebo, które najwyraźniej wodziło go na pokuszenie, bo przez cały czas coś do siebie szeptał.
Po kilku miesiącach pewien zakonnik, konsultant cenzury Świętego Oficjum, napisał w recenzji kazania, że tego rodzaju tekst budzi raczej uznanie niż obawy, raczej podziw niż wątpliwości. Jednak mimo wszelkiego uznania i podziwu brat Manuel Wilhelm musiał najwidoczniej poczuć się jakoś nieswojo i zaleciało mu chyba trochę herezją, skoro nie mógł się powstrzymać od napomknięcia o obawach i wątpliwościach, jakie go opadły podczas zbożnej lektury. Inny zaś wielebny ksiądz magister, Antoni Caetano de Sousa, gdy przyszła jego kolej na ocenzurowanie kazania, stwierdził, że tekst nie zawiera nic sprzecznego ze świętą wiarą i dobrymi obyczajami, nie budzi wątpliwości i obaw, które, jak się wydaje, nękały pierwszą instancję, i na zakończenie podkreślił życzliwość, jaką doktorowi Bartłomiejowi Wawrzyńcowi de Gusmao okazuje się na dworze, i tym dwornym argumentem rozwiał ostatecznie wszelkie doktrynalne niejasności, które być może wymagały dokładniejszego rozpatrzenia. Ostatnie słowo należało wszakże do księdza Bonawentury od św. Gwidona, królewskiego cenzora, który rozpływając się w pochwałach i zachwytach orzekł, że tylko głos milczenia mógłby się okazać wymowniejszy nad jego słowa, a zatem ograniczy swoją wypowiedź, przydając jej tym sposobem większej wagi i rewerencji, w tej sytuacji my, którzy znamy większą część prawdy, powinniśmy zapytać, jakie to inne grzmiące głosy lub straszna cisza będą odpowiedzią na słowa, które ksiądz kierował ku gwiazdom owej nocy na folwarku księcia Aveiro, kiedy Baltazar i Blimunda spali po nużącym dniu, a passarola stojąca w ciemnej szopie wysilała wszystkie swoje żelastwa, by zrozumieć, o czym mówił na zewnątrz jej twórca.
Na jawie ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec ma trzy, o ile nie cztery różne wcielenia, ale we śnie jest tylko jedną osobą, choć więc miewa rozmaite sny, po przebudzeniu się nie jest w stanie ustalić, czy w nocnych majakach występował jako ksiądz wchodzący po stopniach ołtarza i prawidłowo odprawiający mszę, czy jako członek akademii tak szacowny, że król incognito, ukryty w niszy za kotarą, przysłuchuje się jego przemówieniu, czy jako wynalazca latającej maszyny oraz różnych sposobów wylewania wody z cieknących statków bez użycia pracy ludzkich rąk, czy też może po prostu jest człowiekiem o złożonej osobowości, nękanym przez obawy i wątpliwości, kaznodzieją w kościele, uczonym w akademii, dworakiem w pałacu, wizjonerem i bratem prostych wyrobników w Sao Sebastiao da Pedreira, który w snach rozpaczliwie stara się odnaleźć swoją kruchą i niepewną jedność, rozsypującą się wraz z otwarciem oczu, nie musi nawet być na czczo tak jak Blimunda. Zarzucił lekturę uczonych doktorów Kościoła, kanonistów oraz scholastyków rozprawiających o istocie i osobach, miał wrażenie, że jego dusza już wyczerpała wszystkie słowa, ale jako że człowiek jest jedynym zwierzęciem, które mówi i czyta, o ile go tego uczą w wieku, gdy jeszcze brakuje mu wielu lat, by stać się człowiekiem, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wertuje i studiuje dokładnie Stary Testament, szczególnie pięć pierwszych ksiąg, czyli Pięcioksiąg przez Żydów nazywany Torą, a także Koran. Blimunda mogłaby we wnętrzu ciała każdego z nas zobaczyć wszystkie organa, a także wolę, ale nawet ona nie potrafi czytać myśli, zresztą nawet by ich nie zrozumiała, bo też widok myślącego człowieka, który w jednej myśli potrafi zawrzeć dwie zupełnie sprzeczne ze sobą prawdy, może przyprawić o obłęd, mogłaby więc zwariować, gdyby to zobaczyła, jemu zaś to grozi, gdyż tak właśnie myśli.
Muzyka to co innego. Domenico Scarlatti sprowadził do szopy klawesyn, nie dźwigał go sam, ale dwóch tragarzy, wyposażonych w drągi, sznury i krążki na głowie, obydwaj też porządnie się napocili przy przeniesieniu go z ulicy Nowokupieckiej, gdzie go kupiono, do Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie będzie rozbrzmiewał, towarzyszył im Baltazar wskazując drogę, nie chcieli od niego żadnej pomocy, bo też przenoszenie takich rzeczy to specjalna sztuka, trzeba umieć rozłożyć ciężar, zespolić wysiłek, jak w piramidzie tańczących akrobatów, wykorzystać kołysanie sznurów i drąga do wyrównania kroku, no cóż, każdy zawód ma swoje tajemnice, a każdy fachowiec uważa, że jego są najważniejsze. Tragarze zostawili klawesyn przed szopą, tylko tego brakowało, żeby zobaczyli latającą maszynę, do środka instrument wniesiony został przez Baltazara i Blimundę, którzy niemało się przy tym natrudzili, i to nie tyle z powodu ciężaru, lecz dlatego że nie umieli się do tego należycie zabrać, a w dodatku dźwięczące struny jakby się skarżyły, od czego ściskały się im serca, poruszone i przestraszone tak wielką wrażliwością. Tego samego dnia po południu przyjechał Domenico Scarlatti i zaraz zasiadł do strojenia klawesynu, podczas gdy Baltazar plótł wiklinę, a Blimunda szyła żagle, obydwie prace nie powodowały żadnego hałasu i nie przeszkadzały muzykowi. A gdy skończył strojenie, dopasował obluzowane podczas transportu młoteczki i sprawdził jedno po drugim kacze pióra, zaczął grać, najpierw przebiegał palcami po klawiszach, jakby uwalniając uwięzione dźwięki, następnie łączył je w krótkie sekwencje, jakby wybierając między udanymi i nieudanymi, między formą harmonijną i chaotyczną, między frazą i jej częścią, by wreszcie ująć w nową wypowiedź wszystko to, co wprzódy wydawało się fragmentaryczne i nieskładne. Baltazar i Blimunda mało się znali na muzyce, do tej pory dane im było słyszeć tylko pienia zakonników, grzmiące tony Te Deum, popularne przyśpiewki wiejskie i miejskie, każde z nich inne, nigdy natomiast nie słyszeli czegoś, co przypominałoby dźwięki, jakie Włoch wydobywał z klawesynu, brzmiące zarazem jak dziecinne zabawy i jak gwałtowne wyrzuty, mogące zatem wyrażać równie dobrze igraszki aniołów, jak i gniew Boga.
Po jakiejś godzinie Scarlatti wstał od klawesynu, przykrył go żaglowym płótnem, po czym zwrócił się do Baltazara i Blimundy, którzy przerwali pracę, Jeśli passarola księdza Bartłomieja de Gusmao wzbije się pewnego dnia w powietrze, chciałbym nią polecieć i grać w niebie, na co Blimunda odparła, Jeśli maszyna poleci, całe niebo będzie muzyką, Baltazar zaś, wspominając wojnę dorzucił, O ile całe niebo nie jest piekłem. Tych dwoje nie umie czytać ani pisać, a mimo to mówią rzeczy zupełnie nie pasujące do miejsca i czasu, ale jeśli wszystko na świecie ma swoje wytłumaczenie, spróbujmy i to wytłumaczyć, skoro jednak w tej chwili jeszcze nie potrafimy, zostawmy na kiedy indziej. Wiele razy przyjeżdżał Scarlatti na folwark księcia Aveiro, nie zawsze nawet grywał, czasami jednak prosił ich, aby nie przerywali hałaśliwych zajęć i wówczas wśród odgłosów kucia, huku młota spadającego na kowadło i syku wody kipiącej w kadzi, wśród zgiełku wypełniającego szopę ledwie można było odróżnić dźwięki klawesynu, a mimo to on najspokojniej w świecie tworzył swoją muzykę, jakby otaczała go wielka cisza przestworzy, gdzie pragnął kiedyś zagrać. Każdy z nas ma swoją własną drogę wiodącą ku łasce, czymkolwiek by ona była, krajobrazem ze skrawkiem nieba, jakąś chwilą za dnia czy w nocy, dwoma drzewami, jeśli rembrandtowskie, to trzy, czy może jakimś szeptem, ale ani nie wiemy, gdzie i kiedy ta nasza droga się kończy lub zaczyna, ani dokąd prowadzi, czy do innego krajobrazu, chwili, drzewa lub szeptu, bo weźmy tego księdza, który stara się wyrwać z siebie jednego Boga i zastąpić go innym, zupełnie nie wiedząc, co mu to da, czy w ogóle to coś da, a jeśli tak, to kto koniec końców na tym skorzysta, albo weźmy tego muzyka, który nie potrafiłby komponować innej muzyki niż ta, jaką komponuje, za sto lat nie będzie go już wśród żywych i nie usłyszy pierwszej symfonii ludzkości, błędnie nazwanej Dziewiątą, weźmy też tego jednorękiego żołnierza, który jak na ironię losu konstruuje skrzydła, choć służył wyłącznie w piechocie, człowiek nigdy nie wie, co go czeka, a ten to już zupełnie tego nie podejrzewa, albo weźmy tę kobietę, o nadmiernej zdolności widzenia, która urodziła się po to, by odkryć w człowieku wolę, toteż jej wcześniejsze widzenia raka, uduszonego płodu i srebrnej monety były zaledwie drobnymi sztuczkami i kuglarstwem, gdyż dopiero teraz czeka ją wielkie życiowe zadanie, bo oto zjawił się na folwarku ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec i przyniósł wiadomość, że w Lizbonie grasuje zaraza, w każdym domu umierają ludzie, Pomyślałem więc, Blimundo, że nigdy nie nadarzy się lepsza okazja, żeby zebrać wolę konających, o ile ją jeszcze mają, ale moim obowiązkiem jest cię ostrzec, że jest to niebezpieczne zajęcie, możesz zatem nie iść, jeśli nie chcesz, nie będę cię zmuszać, nie mam do tego żadnego prawa, Co to za choroba, Mówią, że przywlókł ją jakiś statek z Brazylii i pierwsze przypadki miały miejsce w Ericeirze. To blisko moich stron, powiedział Baltazar, a ksiądz odrzekł, W Mafrze nie było dotychczas wypadków śmiertelnych, ale jeśli idzie o tę chorobę, to z objawów przypomina czarne wymioty, zwane też żółtą febrą, zresztą mniejsza o nazwę, chodzi o to, że ludzie mrą jak muchy, co zamierzasz zrobić, Blimundo. Blimunda wstała z pieńka, na którym siedziała, uniosła wieko kufra i z jego wnętrza wyjęła szklany flakonik, ile też ludzkiej woli mogło w nim być, może od jakichś stu osób, to prawie nic w stosunku do potrzeb, a przecież był to owoc długiego i uciążliwego polowania, wielu głodówek, błądzenia w labiryncie, gdzież jest ta wola, zupełnie jej nie widzę, same tylko żyły i kości, rozedrgana sieć nerwów, morze krwi, maziowate jedzenie w żołądku, ekskrementy, Pójdziesz, spytał ksiądz, Pójdę, odpowiedziała, Ale nie sama, dorzucił Baltazar.
Następnego dnia wcześnie rano, a pora była deszczowa, Baltazar i Blimunda opuścili folwark, ona była na czczo, on zaś niósł w sakwie pożywienie dla obydwojga, by mogli się pokrzepić w chwili, gdy Blimunda z powodu osłabienia lub też zadowalających zbiorów będzie mogła lub musiała coś zjeść. Tego dnia przez wiele godzin Baltazar nie ujrzy twarzy Blimundy, będzie zawsze szła przodem, ostrzegając go, w razie konieczności odwrócenia się, dziwnie jakoś się zabawiają ci dwoje, jedno nie chce, by nań patrzeć, drugie też unika patrzenia, ale tylko oni wiedzą, ile ich to kosztuje, że na siebie nie patrzą. Dlatego też dopiero pod koniec dnia, kiedy Blimunda już się posili i jej oczy staną się zwyczajnie ludzkie, Baltazar poczuje, że budzi się jego zdrętwiałe ciało, nie tyle zmęczone całodziennym chodzeniem, co tym, że nie patrzyła na niego.
Zanim jednak to nastąpi, Blimunda odwiedzi wielu konających. Gdziekolwiek przyjdzie, witają ją słowa uznania i wdzięczności, nie pytają nawet, czy jest krewną, czy przyjaciółką, czy mieszka przy tej samej ulicy, czy w drugim końcu miasta, a jako że w tym kraju powszechnie praktykuje się dobroczynność, czasem nawet nikt nie zwraca na nią uwagi, bo pokój chorego jest pełen ludzi, w korytarzu też tłoczno, na schodach bezustanny ruch w tę i z powrotem, a to ksiądz z ostatnim namaszczeniem idący do lub od chorego, a to medyk, o ile warto było go wzywać i czym zapłacić, a to cyrulik puszczający krew, który chodzi od domu do domu ostrząc brzytwy, nikt więc nie zwraca uwagi na złodziejkę ze szklanym flakonikiem ukrytym w chustach, na dnie którego tkwi żółty bursztyn, do niego zaś skradzione gęste obłoki lgną jak pszczoły do miodu. Między Sao Sebastiao da Pedreira i Ribeirą Blimunda weszła do trzydziestu dwóch domów, zebrała dwadzieścia cztery gęste obłoki, sześciu chorych już ich nie miało, może stracili je już dawno, dwa zaś tak kurczowo trzymały się ciała, że chyba tylko śmierć mogła je stamtąd wyrwać. W pięciu innych domach, które odwiedziła, nie było już ani woli, ani duszy, jedynie martwe ciało, trochę łez lub głośne zawodzenia.
W celu odstraszenia zarazy palono wszędzie rozmaryn, na ulicach, przed progami domów, a przede wszystkim w pokojach chorych powietrze było niebieskawe od dymu, aromatyczne, nikt by nie poznał smrodliwego miasta z dawnych zdrowych czasów. Wielkim popytem cieszyły się języki św. Pawła, to takie kamyki w kształcie ptasich języczków, które znaleźć można na plaży między Sao Paulo i Santos, i czy to dlatego że miejsce jest święte samo z siebie, czy też uświęcają je nazwy rzeczonych miejscowości, dość że jest powszechnie wiadome, iż owe kamyki oraz inne, okrągłe, wielkości ziarna włoskiego grochu, odznaczają się nadzwyczajnymi właściwościami leczniczymi właśnie w przypadku febry tyfusowej, gdyż będąc zlepkiem niesłychanie drobnego proszku, mogą zarówno łagodzić nadmierną gorączkę, jak biegunkę, a czasami wywołać poty. Ten właśnie proszek otrzymywany przez mielenie kamieni jest niezawodny przeciwko truciźnie, nieważne jakiej i jak podanej, osobliwie zaś w przypadkach ukąszeń jadowitych gadów, wystarczy przyłożyć na ranę język św. Pawła albo ziarno włoskiego grochu i jad zostaje wyssany w mgnieniu oka. Stąd też nazywa się te kamienie również okiem żmii.
Wobec istnienia tak zbawiennych leków dziwnym wydaje się, że ludzie wciąż umierają, Lizbona musiała chyba ciężko zgrzeszyć przeciwko Bogu, skoro w ciągu trzech miesięcy epidemia zabrała cztery tysiące osób, co oznacza, że każdego dnia trzeba było grzebać ponad czterdzieści trupów. Plaże zostały całkiem ogołocone z kamieni, natomiast języki zmarłych na zawsze umilkły, nie mogą więc powiedzieć, że to lekarstwo też by ich nie wyleczyło. A gdyby nawet padły takie słowa, byłyby jedynie dowodem ich zatwardziałości, bo cóż w tym dziwnego, że kamienie mogą leczyć tyfus tylko dlatego, że zostały sproszkowane i dodane do kordiału lub rosołu, głośna przecież jest historia matki Teresy od Zwiastowania, co to pewnego dnia robiła kandyzowane owoce i zabrakło jej cukru, posłała więc do sąsiedniego klasztoru, ale tamtejsza siostra odpowiedziała, że wprawdzie ma cukier, ale nieodpowiedni, nawet nie warto go brać, matka Teresa załamała wtedy ręce, sama nie wiem, co ze sobą zrobię, otóż wiem, zrobię karmelki, co jak wiadomo jest duże prostsze, wzięła się zatem do robienia karmelków, nie z siebie, ma się rozumieć, ale z cukru, jednak kiedy syrop już stosownie zgęstniał, stał się grudkowaty i tak żółty, że bardziej przypominał żywice niż jadalne łakocie, zupełna rozpacz, nie było już innej rady, jak zwrócić się do Pana i przypomnieć mu o jego obowiązkach, co czasem skutkuje, pamiętamy wszak historię świętego Antoniego i srebrnych lamp. Wiesz dobrze, Panie, że nie mam więcej cukru, ani skąd go wziąć, a w końcu to praca dla ciebie, nie dla mnie, raczysz zatem postąpić, jak uznasz za stosowne, ty wszystkim rządzisz, nie ja, co rzekłszy pomyślała jeszcze, że same napomnienia może nie wystarczą, odcina więc kawałek sznura przewiązującego szatę Pana i wrzuca go do rondla, wtedy trzask prask, cukier z żółtego i grudkowego staje się biały i puszysty, karmelki wyszły takie, że najstarsze zakonnice nie pamiętają, proszę, poczęstuj się. A jeśli dziś nie zdarzają się cuda przy wyrobie słodyczy, to tylko dlatego że dawno już brak sznura, który po kawałeczku rozdzielono między wszystkie kongregacje sióstr i cukierniczek, to były czasy, ale minęły bezpowrotnie.
Baltazar i Blimunda, zmordowani długą wędrówką i całodziennym chodzeniem po schodach, wrócili wreszcie na folwark, siedem gasnących słońc i siedem bladych lun, Blimundę męczyły nieznośne mdłości, jakby wróciła z pola bitwy usłanego tysiącami ciał zmasakrowanych przez artylerię, Baltazarowi zaś wystarczyło pomyśleć jednocześnie o wojnie i o rzeźni, by wyobrazić sobie to, na co się napatrzyła Blimunda. Położyli się spać, lecz tej nocy ich ciała nie pragnęły się, i to nie tyle z powodu zmęczenia, dobrze przecież wiemy, że ono jest nieraz dobrym doradcą zmysłów, co z powodu jakiejś nadmiernej świadomości organów wewnętrznych, które jakby odczuwali na powierzchni skóry, trudno to wytłumaczyć, ale w każdym razie to właśnie poprzez skórę ciała się rozpoznają i wzajemnie akceptują, a jeśli nawet niektóre intymne kontakty zachodzą między skórą a błoną śluzową, to prawie nie zauważa się żadnej różnicy, bo jest to jakby szukanie i odnalezienie jakiejś praskóry. Zasnęli obydwoje pod starą derką, nawet się nie rozebrali, dziw doprawdy bierze, że tak wielkie zadanie zostało poruczone parze włóczęgów, którzy w dodatku teraz, gdy już stracili świeżość młodości, wyglądają niczym kamienie z fundamentu, czarne od ziemi i przytłoczone ciężarem tego, co muszą dźwigać. Tej nocy księżyc wzeszedł późno, gdy oni już spali, nie widzieli przeto, jak sącząca się przez szpary księżycowa poświata wędrująca powoli przez całą szopę oświetliła latającą maszynę i przelotnie musnęła szklany flakonik, w którym wyraźnie zarysowały się gęste obłoki, może ujawniły się dlatego, że nikt na nie nie patrzył, a może księżycowe światło ma moc wydobywania na jaw rzeczy niewidzialnych.
Ksiądz Bartłomiej był bardzo rad z pierwszego wypadu, wyruszyli przecież na chybił trafił w miasto nękane chorobą i pogrążone w żałobie i od razu do rejestru przybyły dwadzieścia cztery gęste obłoki. Po miesiącu obliczyli, że flakonik zawiera już około tysiąca obłoków, co ksiądz uznał za wystarczającą siłę nośną dla jednej kuli, wręczył więc Blimundzie drugi flakonik. Niebawem cała Lizbona mówiła o tym mężczyźnie i o tej kobiecie przemierzających miasto wzdłuż i wszerz i nie okazujących lęku przed epidemią, on zawsze z tyłu, ona na przedzie, a czy to na ulicach, którymi kroczą, czy w domach, gdzie nie bawią długo, obydwoje niezmiennie milczą, ona zaś spuszcza oczy, ilekroć musi obok niego przejść, ta powtarzająca się dzień w dzień historia nie wzbudziła poważniejszych podejrzeń jedynie dlatego, iż rozeszły się słuchy, jakoby odprawiali w ten sposób pokutę, co było fortelem wymyślonym przez księdza Bartłomieja, który dzięki niemu zażegnał pierwsze niepokojące pogłoski. Gdyby miał odrobinę więcej fantazji, mógłby z tej tajemniczej pary zrobić wysłanników niebios, przynoszących lekkie skonanie i swoją obecnością wzmacniających działanie ostatniego namaszczenia, osłabione zresztą przez ciągły użytek. Jeśli bowiem wystarcza byle błahostka, by zrujnować człowiekowi reputację, to także byle błahostka ją tworzy i naprawia, trzeba tylko znaleźć właściwą drogę do łatwowiernych lub ciekawskich, którzy przez to, że jak echo powtarzają daną wiadomość, stają się bezwiednymi wspólnikami.
Wraz z ustaniem epidemii zmniejszyła się liczba zgonów, jednak ludzie nagle zaczęli umierać na co innego, toteż we flakonikach zebrało się dobrych dwa tysiące gęstych obłoków. Wtedy Blimunda zachorowała. Nic ją nie bolało, nie miała też gorączki, tylko bardzo wychudła i stała się tak blada, że jej skóra wydawała się wprost przezroczysta. Leżała nieruchomo na sienniku z zamkniętymi oczami, tak w dzień, jak w nocy, nie był to jednak ni sen, ni odpoczynek, gdyż powieki miała zaciśnięte i twarz stężałą niby w agonii. Baltazar jej nie odstępował, chyba że był zmuszony przygotować jedzenie lub załatwić potrzeby naturalne, bo przecież nie wypadało robić tego na miejscu. Ksiądz Bartłomiej całymi godzinami przesiadywał nieruchomo na pieńku, pogrążony w ponurej zadumie. Czasem wydawało się, że odmawia modlitwy, lecz nie można było zrozumieć, co szeptał i do kogo te szepty kierował. Przestał ich spowiadać i gdy Baltazar dwukrotnie coś napomknął o gromadzących się grzechach, które się później zapomina, ksiądz odrzekł, że Bóg czyta w ludzkich sercach i nie potrzebuje, by ktoś w jego imieniu rozgrzeszał, a jeśli grzechy są tak ciężkie, że zasługują na karę, to Bóg niebawem ją ześle, jeśli taka będzie jego wola, lub też osądzi je w stosownym miejscu, kiedy nastanie kres wszystkiego, o ile przedtem dobre uczynki nie wyrównają złych, a może też się zdarzyć, że wszystko zostanie załatwione przez powszechne odpuszczenie lub powszechne potępienie, trzeba jeszcze tylko wyjaśnić, kto ma wybaczyć Panu Bogu, albo go ukarać. Spoglądając na śmiertelnie wycieńczoną i nieobecną duchem Blimundę, ksiądz gryzł palce z bólu i wyrzucał sobie, że tak długo kazał jej obcować ze śmiercią, aż jej własne życie musiało w końcu ulec, co było wyraźnie widać, tej dziwnej pokusie przejścia na drugą stronę bez najmniejszego bólu, jakby nie chcąc już dłużej trzymać się brzegów świata szła bezwolnie na dno.
Co wieczór w drodze powrotnej do miasta, gdy schodził ciemnymi ścieżkami ku Santa Maria i Valverde, ksiądz żywił gorączkową nadzieję, że może napadną go bandyci lub nawet sam Baltazar z zardzewiałą szablą czy śmiercionośnym szpikulcem, by pomścić Blimundę, w ten sposób wszystko by się skończyło. Lecz o tej porze Siedem Słońc leżał już u boku Blimundy, tulił ją zdrową ręką i szeptał jej imię, które długo wędrowało przez ogromną, mroczną i pełną cieni pustynię, by dopiero po długiej chwili dotrzeć do miejsca przeznaczenia, a wtedy po równie długo trwającej drodze powrotnej, po mozolnym przedzieraniu się przez cienie, na usta z trudem wydobywał się szept, Baltazarze, z zewnątrz dochodził szum drzew, od czasu do czasu krzyk nocnego ptactwa, błogosławiona niech będzie noc, której płaszcz otula i chroni zarówno piękno, jak i brzydotę, bez najmniejszej różnicy, witaj, odwieczna, niezmienna nocy. Oddech Blimundy uległ zmianie, to znak, że usnęła, a więc i wyczerpany troską Baltazar może pogrążyć się we śnie, by odnaleźć śmiech Blimundy, trudno sobie wyobrazić, co by z nami było, gdyby nie sny.
Podczas całej choroby, o ile to w ogóle była choroba, a nie długotrwały powrót woli, która zaszyła się w najdalszych zakamarkach ciała, wielokrotnie przyjeżdżał Domenico Scarlatti, z początku były to tylko krótkie odwiedziny Blimundy, której zdrowie wciąż nie ulegało poprawie, później zaś zaczął zostawać dłużej gawędząc z Baltazarem, aż wreszcie pewnego dnia zdjął z klawesynu żaglowe płótno i zaczął grać, była to łagodna, słodka muzyka, ledwie wydobywająca się z lekko trącanych strun, niby delikatny szmer skrzydlatego owada, którzy to szybuje nieruchomo, to nagle wzbija się w górę, by po chwili znów opaść, nie miała ona nic wspólnego z ruchami palców, które jakby wzajem się goniły po klawiszach, niemożliwe jednak, aby to one były źródłem tych dźwięków, klawiatura bowiem ma pierwszy i ostatni klawisz, ta muzyka zaś jest bez początku i bez końca, płynie z zaświatów leżących po mojej lewicy i ulatuje w te, które leżą po prawicy, przynajmniej muzyka ma obydwie ręce, nie tak jak niektórzy bogowie. Niewykluczone, że właśnie takiego lekarstwa oczekiwała Blimunda, a może tylko jakaś cząstka jej jestestwa, zdolna jeszcze na cokolwiek czekać, gdyż świadomie każdy z nas czeka tylko na to, co zna, lub takowym mu się wydaje, czeka się też na coś, co według innych jest pożyteczne w danych okolicznościach, na przykład puszczanie krwi, ale na to była zbyt słaba, język św. Pawła, ale podczas epidemii plaże zostały dokładnie wyczyszczone, kilka jagód psianki, parę czopków Gordonia, korzeń mikołajka polnego, eliksir Francuza, o ile wszystko to razem nie jest nieszkodliwą miksturą, której jedyną zaletą jest to, że nie może zaszkodzić, Nie przypuszczała, że na dźwięki muzyki pierś jej wzbierze głębokim westchnieniem, jakie wydaje się tylko w chwili narodzin lub śmierci, toteż Baltazar pochylił się nad nią pełen niepokoju, myśląc, że odchodzi, podczas gdy w istocie nareszcie wracała. Tym razem Domenico Scarlatti został na noc i grał przez wiele godzin, aż wreszcie o świcie Blimunda już leżała z otwartymi oczami, z których wolno spływały łzy, gdyby jakiś lekarz to zobaczył, zapewne powiedziałby, że dzięki nim nastąpiło oczyszczenie humorów po urazie nerwu wzrokowego i może miałby rację, może łzy nie są niczym innym, jak tylko ukojeniem różnych urazów.
Przez cały następny tydzień, nie zważając na słotę, wiatr i roztopy na drogach wiodących do Sao Sebastiao da Pedreira, muzyk każdego dnia zjawiał się na folwarku i grał tam po dwie, trzy godziny, aż wreszcie Blimunda, choć jeszcze blada, miała już dość sił, aby wstawać i siadać przy klawesynie, pogrążając się w muzyce niby w morskiej głębi, chociaż mówiąc między nami nigdy nie pływała po morzu i jej zatonięcie miało całkiem inny charakter. Szybko wracała do zdrowia, o ile w ogóle kiedykolwiek cierpiała na jego brak. A kiedy muzyk przestał przyjeżdżać, może przez delikatność, a może zatrzymywały go ostatnio zaniedbywane obowiązki, był przecież kapelmistrzem kaplicy królewskiej i nauczycielem infantki, choć ta zapewne nie uskarżała się z powodu opuszczonych lekcji, wtedy Baltazar i Blimunda zdali sobie sprawę z tego, że od dawna nie widzieli księdza Bartłomieja, co ich zaniepokoiło. Toteż pewnego dnia, gdy pogoda się nieco poprawiła, wyruszyli do miasta i szli obok siebie rozmawiając, a tym razem, ku obopólnej radości, Blimunda mogła patrzeć na Baltazara i widzieć po prostu tylko jego. Ludzie, których spotykali po drodze, byli jak zamknięte kufry, jak kasy pancerne, i nieważne było, czy się uśmiechali, czy spoglądali spode łba, gdyż patrzący nie powinien wiedzieć więcej o człowieku oglądanym niż on sam o sobie. Dlatego też Lizbona wydała im się taka spokojna, mimo obwieszczeń wykrzykiwanych na rogach ulic, mimo sąsiedzkich kłótni, bijących na różne tony dzwonów, zawodzenia ludzi modlących się przed kapliczkami, dźwięków trąbki, grania werbli, wystrzałów sygnalizujących wejścia i wyjścia statków z portu, mimo litanii i dzwoneczków żebrzących zakonników. Ci, którzy mają wolę, mogą ją sobie zatrzymać i z niej korzystać, natomiast ci, którym jej brak, muszą sobie jakoś bez niej radzić, Blimundy już to nie interesuje, ma już dosyć woli na swoim koncie, i tylko ona jedna wie, jaką cenę musiała zapłacić za kapitał przechowywany na folwarku.
Księdza Bartłomieja nie było w domu, wdowa powiedziała, że poszedł do pałacu albo do akademii. Może chcecie zostawić jakąś wiadomość, ale Baltazar odpowiedział, że nie, przyjdą później lub poczekają na placu. Ksiądz pojawił się dopiero koło południa. Trawiony przez inny rodzaj choroby i inne widzenia, schudł i wbrew swoim zwyczajom zaniedbał się w ubiorze, wyglądał tak, jakby sypiał w ubraniu. Ujrzawszy ich obydwoje siedzących na kamiennej ławie u wejścia do domu zasłonił twarz rękami, po chwili zaś ją odsłonił i podszedł z wyrazem ulgi, zupełnie jakby dopiero co uniknął wielkiego niebezpieczeństwa, ale nie tego, o jakim wspomniał w pierwszych słowach, Cały czas czekałem, że Baltazar przyjdzie mnie zabić, z czego można by wnosić, że bał się o swoje życie, ale to nieprawda, Byłaby to słuszna kara, Blimundo, za twoją śmierć, Pan Szkarłat przecież wiedział, że już mi lepiej, Unikałem go, wymyślałem różne preteksty, żeby go nie przyjmować, czekałem na spełnienie losu, Los nie zawsze się spełnia, powiedział Baltazar, Blimunda nie umarła, to dla mnie, dla nas, łaska losu, ale co mamy dalej robić, skoro choroba minęła, zgromadziliśmy dużo woli, maszyna jest gotowa, nie trzeba już kuć żelaza, szyć i smołować żagli ani wyplatać wikliny, mamy tyle bursztynu, że możemy umieścić kulę na każdym skrzyżowaniu drutów dachowych, gotowa też jest głowa passaroli, nie jest to całkiem głowa mewy, ale podobna, jednym słowem, co mamy dalej robić, skoro wykonaliśmy naszą pracę, co będzie teraz z nami i z maszyną, ojcze Bartłomieju. Ksiądz zbladł, rozejrzał się wokół, jakby bał się, że ktoś usłyszy, i odrzekł, Muszę poinformować króla, że maszyna została zbudowana, lecz wpierw trzeba ją wypróbować, nie chcę, żeby znów śmiali się ze mnie, jak piętnaście lat temu, wracajcie na folwark, niebawem do was przyjadę.
Odeszli parę kroków, ale Blimunda przystanęła, Ojcze Bartłomieju, ksiądz chyba jest chory, ta bladość, te zapadnięte oczy i wcale księdza nie ucieszyła dobra wiadomość, Ucieszyłem się, Blimundo, ucieszyłem, choć wiadomości, od których zależy nasz los, są zawsze połowiczne, ważne jest tylko to, co zdarzy się jutro, dzień dzisiejszy jest bez znaczenia, Pobłogosław nas, ojcze, Nie mogę, nie wiem już, w imię jakiego Boga bym was błogosławił, lepiej pobłogosławcie się nawzajem, to zupełnie wystarczy, oby wszystkie błogosławieństwa mogły być takie.
Niektórzy twierdzą, że w królestwie źle się dzieje, że nie ma już sprawiedliwości, nie zauważają jednakowoż, iż sprawiedliwości nic nie brak, ma opaskę na oczach, wagę i miecz, czegóż więcej można od niej chcieć, tylko tego brakowało, żebyśmy sami tkali opaskę, cechowali odważniki i odkuwali brzeszczot, ciągle łatając dziury, naprawiając szczerby i ostrząc klingę, a może jeszcze powinniśmy pytać podsądnego, wygrywającego lub przegrywającego proces, czy jest zadowolony z wymiaru sprawiedliwości. Pomijamy tu sądy Świętej Inkwizycji, bo ta ma oczy szeroko otwarte, zamiast wagi gałązkę oliwną, a ponadto jej szpada jest ostra w sytuacjach, gdy tamta okazuje się tępa i poszczerbiona. Można by pomyśleć, że gałązka jest oznaką pokoju, wszelako jest oczywiste, że to po prostu rozpałka przyszłego stosu, tak więc, człowieku, czeka cię albo miecz, albo ogień, jeśli przeto zamierzasz złamać prawo, to już lepiej zasztyletować podejrzaną o niewierność żonę, niźli uchybić w czci zmarłemu chrześcijaninowi, rzecz tylko w tym, żeby mieć odpowiednich opiekunów, którzy wybaczą zabójstwo, a ponadto tysiąc cruzados na szalkę wagi, przecież właśnie w tym celu sprawiedliwość ją dzierży w dłoni. Można bowiem karać dla przykładu Murzynów i inną hołotę, lecz należy uszanować ludzi majętnych i dobrze urodzonych i nie domagać się, by płacili zaciągnięte długi, rezygnowali z zemsty czy nienawiści, natomiast podczas procesów, skoro już nijak nie da się ich uniknąć, należy się uciekać do zwykle stosowanych metod, do matactw, oszukaństwa, apelacji, owijania w bawełnę, żeby jak najpóźniej wygrał ten, który po sprawiedliwości powinien wygrać od razu, i żeby jak najpóźniej przegrał ten, który powinien przegrać na samym początku. Tymczasem bowiem można doić to wspaniałe mleko, jakim są pieniądze, tę cudowną śmietankę, ten pyszny twarożek, które stanowią pożywienie woźnego sądowego i pośrednika, adwokata i przesłuchującego, świadka i sędziego, jeśli kogoś tu zabrakło, to dlatego że ksiądz Antoni Vieira o nim zapomniał, a nam też się nie przypomina.
Tak wyglądają jawne działania sprawiedliwości. Jeśli zaś idzie o niejawne, to tu, najdelikatniej mówiąc, sprawiedliwość jest ślepa i nieudolna, czego niewątpliwym dowodem jest zatonięcie łodzi, którą z polowania po tamtej stronie Tagu wracali infanci Franciszek i Miguel, dwaj królewscy bracia, nagły poryw wiatru wywrócił żaglówkę, przez co Miguel utonął, Franciszek zaś uratował się, a przecież po sprawiedliwości powinno być odwrotnie, są bowiem powszechnie znane niegodziwości Franciszka, uwodzenie królowej, zakusy na tron, strzelanie do marynarzy, podczas gdy Miguelowi nic takiego się nie zarzuca, w każdym razie nie tak poważnego. Nie sądźmy jednak zbyt pochopnie, kto wie, czy Franciszek już się nie pokajał i czy Miguel nie przypłacił życiem tego, że przyprawił rogi szyprowi owej łodzi lub też może uwiódł mu córkę, historia królewskich rodów obfituje w podobne przypadki.
Tymczasem pewnego dnia stało się ostatecznie wiadomym, że król przegrał proces wytoczony w 1640 roku, nie przez niego osobiście, lecz przez koronę, przeciwko księciu Aveiro. Przez ponad osiemdziesiąt lat obydwa rody ciągały się po sądach, a szło im nie o byle co, nie procesowali się o jakiś tam strumień czy miedzę, ale o dwieście tysięcy cruzados rocznego dochodu, można sobie wyobrazić, trzy razy tyle, ile król pobiera tytułem podatku od czarnych niewolników wysyłanych do brazylijskich kopalń. Wszakże koniec końców jest jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym świecie, a skoro tak, król będzie musiał zwrócić księciu Aveiro wszystkie dobra, co prawda to nie nasza sprawa, ale chodzi tu również o majątek Sao Sebastiao da Pedreira, łącznie z kluczem, studnią, sadem i pałacem, które bezpośrednio nie interesują księdza Bartłomieja, gorzej jednak z szopą. Ale jako że nie wszystkie nieszczęścia chodzą parami, wyrok został ogłoszony w dobrym momencie, gdyż maszyna latająca jest już całkiem gotowa, można już powiadomić Jego Królewską Mość, który czekał tyle lat nie tracąc królewskiej cierpliwości, zawsze jednako uprzejmy i życzliwy, jednakże ksiądz Bartłomiej znalazł się w tej szczególnej sytuacji twórcy, który nie może się rozstać ze swoim dziełem, w sytuacji marzyciela, który ma utracić wszystkie marzenia. Jeśli okaże się, że maszyna będzie latać, to co mi zostanie do roboty, bo choć przemyśliwa o innych wynalazkach, jak węgiel wytwarzany z błota i chrustu czy nowy typ młyna cukrowniczego, to przecież passarola jest jego największym wynalazkiem, nigdy wszak nie było i nie będzie drugich takich skrzydeł, które by się mogły porównać ze skrzydłami passaroli, z wyjątkiem tych najpotężniejszych ze wszystkich, ale ich nigdy nie poddaje się próbie latania.
W Sao Sebastiao da Pedreira Baltazar i Blimunda zastanawiają się, co ich czeka, niebawem zapewne pojawi się służba księcia Aveiro, by zająć się majątkiem, Może lepiej wracajmy do Mafry, Ale ksiądz mówi, żeby czekać, że porozmawia w tych dniach z królem, trzeba też wypróbować maszynę i o ile próba się powiedzie, a miejmy nadzieję, że tak, to dla wszystkich będzie z tego chwała i pożytek, po całym świecie rozejdzie się wieść o wyczynie Portugalczyków, a wraz ze sławą przyjdzie też bogactwo. Wszystko, co otrzymam, podzielę między nas troje, bez twoich oczu, Blimundo, nie byłoby passaroli, a także bez twojej prawej ręki i twojej cierpliwości, Baltazarze. Jednak ksiądz jest jakiś niespokojny, jakby sam nie wierzył w to, co mówi, albo jakby to niewiele znaczyło wobec innych, poważniejszych trosk, toteż Blimunda zapytuje półgłosem, rozmowa ma miejsce późną nocą, palenisko już wygaszone, passarola wciąż stoi w szopie, lecz wydaje się nieobecna, Ojcze Bartłomieju, czego ojciec się boi, ksiądz zadrżał usłyszawszy tak wprost postawione pytanie, wstał, podszedł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz, wrócił do środka i powiedział cicho, Świętego Oficjum. Baltazar i Blimunda spojrzeli po sobie, Baltazar powiedział, O ile mi wiadomo, chęć latania nie jest żadnym grzechem ani herezją, przecież już piętnaście lat temu wyleciał z pałacu balon i nic złego z tego nie wynikło, Balon to głupstwo, powiedział ksiądz, ale jak teraz poleci maszyna, to Święte Oficjum może się w tym doszukać diabelskiej sztuczki, a jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla Świętego Oficjum nie istnieje nic takiego, jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze uniemożliwiając im wstąpienie do raju, a sami wiecie, że dla Świętego Oficjum każdy dobry argument może okazać się zły, i odwrotnie, a gdy braknie jednych i drugich, mają przecież tortury, wodę i ogień, koło i obcęgi, dzięki którym rodzą się one z niczego i w dowolnej ilości. Ale skoro król jest po naszej stronie, to Święte Oficjum nie sprzeciwi się woli i chęciom Miłościwego Pana, Jeśli sprawa będzie wyglądać podejrzanie, to król podporządkuje się Świętemu Oficjum.
Blimunda zadała jeszcze jedno pytanie, Ale czego ksiądz się bardziej boi, tego, co już się stało, czy tego, co się może stać, Co chcesz przez to powiedzieć. Wydaje mi się, że Święte Oficjum ma już księdza na oku, tak jak miało moją matkę, znam dobrze towarzyszące temu oznaki, podejrzanego otacza jakaś szczególna aura, jeszcze sam nie wie, o co mogą go oskarżyć, a już się czuje winny, Ja dobrze wiem, o co mnie oskarżą, kiedy wybije moja godzina, zarzucą mi, że przeszedłem na judaizm, co jest prawdą, że praktykuję czary, co także jest prawdą, jeśli za czary uznać passarolę i inne machiny, o których bezustannie rozmyślam, po tym wszystkim, co powiedziałem, macie mnie w garści i jeśli mnie wydacie, jestem zgubiony. Na co rzekł Baltazar, Niech stracę drugą rękę, jeśli coś podobnego uczynię, Blimunda też dorzuciła, Gdybym coś takiego zrobiła, niech moje oczy nigdy więcej się nie zamkną i widzą tak, jakbym stale była na czczo.
Baltazarowi i Blimundzie, którzy nie ruszają się z majątku, czas bardzo się dłuży. Minął sierpień, już prawie połowa września, już pająki zaczęły prząść swoje nici tkając własne żagle i skrzydła na passaroli, klawesyn pana Szkarłata od dawna milczy, całe Sao Sebastiao stało się najsmutniejszym miejscem ma ziemi. Jest coraz chłodniej, coraz mniej słońca, jak tu wypróbować maszynę przy pochmurnym niebie, jeśli ksiądz Bartłomiej zapomniał, że bez słońca maszyna nie wzbije się w górę i zjawi się tu z królem, to najemy się tyle wstydu, że chyba zapadnę się pod ziemię. Ale ani król się nie zjawił, ani ksiądz nie przyjechał, niebo na powrót stało się bezchmurne, zajaśniało słońcem, a Blimunda i Baltazar ciągle trwali w niespokojnym wyczekiwaniu. Aż wreszcie któregoś dnia ksiądz przyjechał. Zza bramy doszedł ich głośny stukot mulich kopyt, co było bardzo dziwne, gdyż nie jest to przecież zwierzę skłonne do szalonego pędu, a więc coś się musiało stać, może wreszcie król przyjeżdża, żeby zobaczyć wspaniały start passaroli, choć z drugiej strony tak bez uprzedzenia, bez wysłania przodem służby, która sprawdziłaby, czy panuje tu należyty porządek, zadbałaby o zapewnienie odpowiednich wygód, rozwiesiłaby baldachimy, to jednak musi być coś innego. Tak też było. Ksiądz Bartłomiej wpadł pędem do szopy, był trupio blady, jakiś poszarzały, wyglądał niczym rozkładający się nieboszczyk, który właśnie zmartwychwstał, Musimy uciekać, Jestem poszukiwany przez Święte Oficjum, chcą mnie aresztować, gdzie są flakoniki. Blimunda otwarła kufer, wyjęła jakieś ubrania, Oto one, wtedy Baltazar spytał, Co robimy. Ksiądz trząsł się cały, ledwie trzymał się na nogach, Blimunda podtrzymała go, Co robimy, powtórzyła, na co on krzyknął, Uciekniemy passarolą, po czym, jakby zdjęty nagłym strachem, wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem wskazując na maszynę, Uciekniemy nią, Dokąd, Nie wiem, w każdym razie stąd trzeba uciekać, Baltazar i Blimunda wymienili długie spojrzenia. Los tak chciał, powiedział Baltazar, Polecimy, powiedziała Blimunda.
Jest już druga po południu, a przed nimi mnóstwo pracy, nie ma ani chwili do stracenia, trzeba usunąć dachówkę, pociąć deski i belki, których nie uda się wyrwać, ale przede wszystkim umocować bursztynowe kule na skrzyżowaniach drutów, rozwinąć górne żagle, by słońce nie padało przed czasem na maszynę, przełożyć do kul dwa tysiące gęstych obłoków, po tysiącu do każdej, żeby jedna nie ciągnęła w górę mocniej niż druga, co mogłoby spowodować koziołkowanie maszyny w powietrzu, bo jeżeli ma to nastąpić, to już z przyczyn, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Tyle pracy, a tak mało czasu, Baltazar już jest na dachu i zrzuca dachówki, które z trzaskiem rozbijają się na kawałki, ksiądz Bartłomiej otrząsnął się wreszcie z obezwładniającego odrętwienia i robi co może, aby od wewnątrz zrywać co cieńsze deski, gdyż belki wymagają znacznie więcej siły, trzeba więc z nimi poczekać, Blimunda tymczasem z całkowitym spokojem, jakby przez całe życie nic innego nie robiła, tylko latała, sprawdza stan żagli, czy są równo nasmołowane, i wzmacnia niektóre szwy.
A może i ty mógłbyś się tu przydać, Aniele Stróżu, nigdy jeszcze, odkąd zostałeś powołany na to stanowisko, twoja pomoc nie była tak potrzebna, jak teraz, spójrz tylko na tych troje, niebawem ulecą w przestworza, gdzie człowiek nigdy jeszcze nie dotarł, potrzebują zatem kogoś, kto ich będzie chronił, ze swej strony zrobili wszystko, co mogli, zespolili materiały z ludzką wolą, powiązali ciała stałe z lotnymi, poskładali to wszystko razem na własne ryzyko. Są już gotowi, muszą jeszcze tylko do reszty rozebrać dach, zwinąć żagle, by słońce oświetliło maszynę i żegnajcie, już nas tu nie ma, jeśli więc ty, Aniele Stróżu, nie pomożesz im choć odrobinkę, to nie jesteś żadnym aniołem, pewnie, że można by się zwrócić do różnych świętych, ale żaden z nich nie zna się tak jak ty na arytmetyce, ty przecież umiesz na pamięć trzynaście słów, od pierwszego do trzynastego, bezbłędnie je recytujesz, a jako że w tej sprawie potrzebna jest cała możliwa matematyka i geometria, możesz od razu zaczynać od pierwszego słowa, które brzmi Jeruzalem, gdzie Chrystus, jak powiadają, umarł za nas wszystkich, a teraz dwa następne słowa oznaczające dwie tablice Mojżeszowe, na których, jak powiadają, Chrystus postawił stopy, a teraz trzy słowa, co, jak powiadają, oznaczają Trójcę Przenajświętszą, i jeszcze cztery słowa, co, jak powiadają, są imionami czterech Ewangelistów, Jana, Łukasza, Marka i Mateusza, następnie pięć słów, co, jak powiadają, są pięcioma ranami Chrystusa, teraz znów sześć słów, co, jak powiadają, są sześcioma błogosławionymi liliami, które Chrystus miał w chwili narodzin, i jeszcze siedem słów, co, jak powiadają, są siedmioma sakramentami, a teraz osiem słów, co, jak powiadają, oznaczają osiem łask, i dziewięć słów, co są dziewięcioma miesiącami, podczas których, jak powiadają, Przenajświętsza Panna nosiła w swoim niepokalanym łonie syna, i dziesięć słów, co, jak powiadają, są dziesięcioma przykazaniami, i jedenaście słów, co, jak powiadają, są jedenastoma tysiącami dziewic, i dwanaście słów, co, jak powiadają, są imionami dwunastu apostołów, i wreszcie trzynaście słów, co są trzynastoma promieniami księżyca, tego już nikt nie potrzebuje mówić, bo właśnie jest tu Blimunda Siedem Lun, to ta kobieta ze szklanym flakonikiem w ręku, miej ją w swojej opiece, Aniele Stróżu, jeśli stłucze flakonik, to z podróży nic nie wyjdzie, i tego księdza, który sprawia wrażenie obłąkanego i nie będzie mógł uciec, miej w swojej pieczy także tego mężczyznę stojącego na dachu, nie ma on lewej ręki, wszystko przez ciebie, zagapiłeś się tam na polu bitwy, może jeszcze dobrze nie znałeś swojej tabliczki mnożenia.
Jest czwarta po południu, szopa bez dachu wydaje się ogromna, latająca maszyna stoi pośrodku, miniaturowe kowadło jest na wpół w cieniu, na przeciwległym krańcu leży siennik, tu właśnie Baltazar i Blimunda spali przez sześć lat, skrzyni już nie ma, została przeniesiona do passaroli, co jeszcze powinniśmy zabrać, sakwy, trochę jadła, a klawesyn, co zrobić z klawesynem, musi zostać, wybaczmy im ten egoizm, są przecież tak bardzo zdenerwowani, żadne z nich nie pomyślało jednak, że jeśli klawesyn zostanie w szopie, wzbudzi ciekawość zarówno władz świeckich, jak i duchownych, skąd tu się wziął ten instrument, zupełnie nie na miejscu w szopie, a poza tym, skoro to huragan zerwał dachówki i krokwie, to dlaczego nie uszkodził klawesynu, instrumentu tak delikatnego, że nawet przy przenoszeniu poluzowały się młoteczki, pan Szkarłat nie zagra w niebie, powiedziała Blimunda.
Teraz mogą już ruszać w drogę. Ksiądz Bartłomiej spojrzał kolejno w bezchmurne przestworza, na słońce przypominające złotą monstrancję, na Baltazara trzymającego linkę do zwijania żagli i wreszcie na Blimundę, gdybyż oczy jej mogły przewidzieć przyszłość, Polećmy się Bogu, bez względu na to, kim on jest, wyszeptał, po czym dodał zdławionym głosem, Ciągnij, Baltazarze, ale Baltazar zwlekał z wykonaniem polecenia, zadrżała mu ręka, czuł się tak, jakby miał powiedzieć Fiat, po którym słowo staje się czynem, no bo pociągnie linkę i polecą, lecz dokąd, wtedy podeszła Blimunda, ujęła w obie dłonie jego rękę i jednym ruchem, jakby tylko właśnie tak należało to zrobić, pociągnęli razem za linkę. Żagiel obrócił się w drugą stronę, bursztynowe kule znalazły się w pełnym słońcu, co teraz z nami będzie. Maszyna drgnęła, zakołysała się, jakby starając się chwycić nagle straconą równowagę, wszystko w niej zaskrzypiało, żelazne pręty i wiklina, po czym znienacka, jakby wessana przez świetlisty wir, dwa razy zakręciła się wokół własnej osi odrywając się jednocześnie od ziemi i gdy znalazła się nad szopą, uniosła w górę swoją mewią głowę i płynnie, niczym strzała pomknęła w niebo. Na skutek początkowych gwałtownych wstrząsów Baltazar i Blimunda poprzewracali się na drewniany pokład maszyny, natomiast ksiądz Bartłomiej chwycił się mocno jednego z masztów żaglowych, dzięki czemu mógł obserwować uciekającą z nieprawdopodobną szybkością ziemię, już ledwie mógł dojrzeć folwark, który niebawem skrył się między wzgórzami, a tam dalej, cóż to takiego, ależ to oczywiście Lizbona, rzeka, ach i morze, to samo, które ja, Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, dwukrotnie przemierzyłem w drodze z Brazylii, morze, którym płynąłem do Holandii, do jakich to jeszcze ziemskich i powietrznych kontynentów zawieziesz mnie, moja maszyno, wiatr gwiżdże mi w uszach, jeszcze nigdy żaden ptak nie wzbił się tak wysoko, gdyby też król mnie teraz zobaczył, albo ten Tomasz Pinto Brandao, co to wyśmiewał mnie w wierszach, gdyby zobaczyło mnie Święte Oficjum, wszyscy oni przekonaliby się, że jestem wybrańcem Boga, właśnie ja, który lecę ku niebu za sprawą mojego geniuszu, jak również za sprawą oczu Blimundy, ciekawe, czy w niebie są drugie takie oczy, ale i za sprawą prawej ręki Baltazara, wziąłem cię ze sobą, Boże, ty, który nie masz lewej ręki, Blimundo, Baltazarze, wstańcie, chodźcie popatrzeć, nie bójcie się.
Nie bali się, byli tylko przestraszeni własną odwagą. Ksiądz śmiał się, coś wykrzykiwał, przestał się już trzymać masztu i biegał po pokładzie w tę i z powrotem, żeby oglądać ziemię ze wszystkich stron, z tej odległości była tak wielka, wreszcie Baltazar i Blimunda wstali chwytając się kurczowo masztów, potem burty, byli oszołomieni słońcem i wiatrem, lecz niebawem wyzbyli się wszelkiego lęku, Ach, krzyknął Baltazar, Udało się, objął Blimundę i zaczął płakać niby zabłąkane dziecko, wprost nie do wiary, żeby żołnierz, który był na wojnie, który w Pegoes szpikulcem zabił człowieka, szlochał tak ze szczęścia tuląc się do Blimundy, ona zaś całuje jego brudną twarz, no już dobrze, już dobrze. Ksiądz podszedł do nich i też ich objął, był do głębi poruszony analogią, o której mówił Włoch, on sam jest Bogiem, Baltazar Synem, Blimunda zaś Duchem Świętym i cała trójca znajduje się w niebie, jest tylko jeden Bóg, krzyknął ksiądz, ale wiatr porwał te słowa z jego ust. Blimunda powiedziała wtedy, Jeśli nie rozwiniemy żagla, będziemy ciągle się wznosić i nie wiadomo, gdzie w końcu się zatrzymamy, może na słońcu.
Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy w szaleństwie nie tkwi zawsze odrobina rozsądku, uważamy jednak, że jak świat światem, każdy trochę jest wariatem. Ale wyobraźmy sobie, co by było, gdyby wariaci pod pretekstem, że przecież ciągle należą do świata ludzi rozumnych, domagali się równych z nimi praw, nie są przecież całkiem szaleni, bo na przykład zachowują dość rozsądku, by ratować własne życie, jak to właśnie czyni ksiądz Bartłomiej. Jeśli gwałtownie rozwiniemy żagiel, spadniemy na ziemię jak kamień, sam więc manewruje linką stopniowo ją luzując, by żagiel łagodnie opadał, trzeba to robić z wyczuciem, żagiel powoli się rozwija rzucając coraz więcej cienia na bursztynowe kule, maszyna zmniejsza prędkość, kto by pomyślał, że tak łatwo jest pilotować statek powietrzny, teraz możemy już wyruszyć na odkrycie nowych Indii. Maszyna przestała się wznosić, zastygła w niebie z rozpostartymi skrzydłami i dziobem zwróconym na pomoc, może nawet się porusza, ale wcale tego nie widać. Ksiądz dalej rozwija żagiel, już trzy czwarte bursztynowych kul znajduje się w cieniu, maszyna schodzi łagodnie, zachowuje się jak łódź na spokojnym jeziorze, przesunięcie steru, lekki ruch wiosłem, człowiek doprawdy wszystko potrafi. Ziemia powoli się zbliża, Można już rozpoznać Lizbonę, nieregularny prostokąt placu Pałacowego, labirynt ulic i zaułków, fryz domu, gdzie mieszkał ksiądz i gdzie właśnie tam wchodzą sługi Świętego Oficjum, aby go aresztować, lecz się spóźnili, bo ptaszek już wyfrunął, a choć tak skrupulatnie dbają o interesy nieba, nie mają zwyczaju weń spoglądać, zresztą maszyna jest tak wysoko, że wydaje się tylko ciemnym punktem, na błękicie, a poza tym jak mogą patrzeć w niebo, skoro ich przerażony wzrok przyciąga Biblia, z której wydarto Pięcioksiąg oraz poszarpany na strzępy Koran, wychodzą więc, idą w kierunku Rossio, do pałacu Estaus, by poinformować o ucieczce księdza, który miał trafić do lochu, nawet im przez myśl nie przejdzie, że schronił się pod wielką kopułą niebieską, gdzie oni nigdy nie dotrą, to prawda, że Bóg ma swoich wybrańców, ale znajduje ich wśród pomyleńców, kalek i nawiedzonych, nigdy jednak wśród sług Świętej Inkwizycji. Passarola schodzi jeszcze niżej, z trudem udaje im się dojrzeć folwark księcia Aveiro, ale przecież są początkującymi awiatorami, brak im doświadczenia, które pozwala na pierwszy rzut oka rozpoznać główne punkty orientacyjne terenu, cieki wodne, jeziora, osiedla rozproszone po ziemi niby gwiazdy, ciemne lasy, lecz oto ujrzeli cztery ściany szopy, skąd wystartowali, księdzu Bartłomiejowi przypomniało się wtedy, że ma ze sobą lunetę, szybko więc po nią sięgnął i wycelował, ach, jakież to wspaniałe żyć i być wynalazcą, teraz wszystko widać jak na dłoni, siennik w kącie, kowadło, tylko klawesyn zniknął, co też mogło się z nim stać, my wiemy, co się stało, spieszymy zatem wyjaśnić, że Domenico Scarlatti wybrał się na folwark i gdy był już całkiem blisko, zobaczył nagle maszynę ulatującą z głośnym szumem skrzydeł, a co by było, gdyby się poruszały, na folwarku natychmiast zauważył skutki startu, potłuczone dachówki rozsypane wokół szopy, deski i belki pocięte lub powyrywane, nie ma chyba nic smutniejszego nad nieobecność, samolot mknie po pasie startowym, wznosi się w powietrze i zostawia po sobie czarną melancholię, i to właśnie pod jej wpływem Domenico Scarlatti siadł do klawesynu i zaczął grać, ale tylko trochę, jego palce zaledwie przemknęły po klawiaturze, jakby muskały czyjąś twarz w chwili, gdy wszystko już zostało powiedziane lub też zamiast zbędnych słów, następnie, zdając sobie dobrze sprawę z tego, jak niebezpiecznie byłoby zostawić klawesyn w szopie, wyciąga go na zewnątrz, klawesyn podskakuje na wybojach, jęczą rozedrgane struny, teraz to już się na dobre rozstroją, dowlókł go wreszcie do studni, na szczęście ocembrowanie jest niskie, więc choć z dużym trudem, podnosi klawesyn i wrzuca go do środka, pudło po dwakroć uderza o ściany studni, rozlega się krzyk strun, wreszcie zanurza się w wodzie, nikt nie zna swojego losu, klawesyn, który tak pięknie grał, pogrąża się teraz bulgocąc niby topielec i osiada na mulistym dnie. Z góry muzyk jest już niewidoczny, wędruje jakimiś ścieżkami, być może okrężną drogą, być może spogląda w górę i ponownie widzi passarolę, macha kapeluszem, ale tylko jeden raz, lepiej uważać i udawać, że nic się nie zauważa, dlatego właśnie nie dostrzegli go z passaroli, kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają.
Wiatr wieje z południa, jest to lekka bryza, która nawet nie rozwiewa włosów Blimundy, przy takim podmuchu daleko nie zalecą, równie dobrze można by chcieć przemierzyć wpław ocean, dlatego też Baltazar pyta, Może zacznę dąć w miech, każdy medal ma dwie strony, najpierw ksiądz stwierdził, Jest tylko jeden Bóg, teraz znów Baltazar czeka na odpowiedź, Może zaczną dąć w miech, po rzeczach wzniosłych czas na przyziemne, bo kiedy Bóg przestaje dąć, człowiek musi wytężyć siły. Lecz ksiądz Bartłomiej jest jak zaczarowany, nie rusza się, nic nie mówi, patrzy tylko na wielki ziemski okrąg, z jednej strony morze i rzeka, z drugiej góra i dolina, tam dalej to chyba albo piana, albo biały żagiel, ówdzie znów snująca się mgła, a może dym z komina, lecz mimo wszystko ma się wrażenie, jakby świat zamarł i wymarli wszyscy ludzie, ta cisza jest przerażająca, w dodatku wiatr całkiem ustał, na głowie Blimundy nie drży nawet jeden włosek. Dmij w miech, Baltazarze, powiedział ksiądz.
Pedały są zupełnie takie jak przy organach, stopy wchodzą w specjalne noski, natomiast na wysokości piersi znajduje się pręt przytwierdzony do kadłuba maszyny, który służy do oparcia rąk, nie jest to żaden dodatkowy wynalazek księdza Bartłomieja, wzorował się po prostu na organach katedralnych, cała różnica polega na tym, że tu nie będzie słychać żadnej muzyki, jedynie świst podmuchu skierowanego na skrzydła i na ogon passaroli, która wreszcie zaczyna się poruszać, lecz tak wolno, z takim trudem, że można się zmęczyć od samego patrzenia, nie posunęli się jeszcze na odległość strzału z kuszy, a Baltazar już się porządnie zmęczył, nie, w ten sposób daleko nie zalecimy. Ksiądz zasępił się, obserwuje wysiłki Baltazara i widzi, że jego wielki wynalazek ma jedną wadę, w niebieskich przestworzach nie można postępować tak jak na wodzie, uciec się do wioseł, gdy zawiedzie wiatr, Przestań, nie dmij już w te miechy, Baltazar wyczerpany siada na pokładzie.
Po chwilach strachu i zachwytu, które kolejno przeżywali, teraz ogarnęło ich przygnębienie, umieją tylko wznosić się i zniżać, zupełnie jak człowiek, który potrafi wstawać i kłaść się, ale nie chodzi. Słońce chyli się ku zatoce, na ziemi kładą się długie cienie. Ksiądz Bartłomiej czuje jakiś nieokreślony niepokój, ale wnet o nim zapomina, gdyż zauważa, że kłęby dymu z jakiegoś odległego karczowiska płyną na pomoc, to znaczy, że bliżej ziemi wiatr ciągle wieje. Manewruje więc żaglem, nieco go rozwija, pogrążając w cieniu jeszcze jeden rząd bursztynowych kul, maszyna gwałtownie opada w dół, ale nie na tyle, by chwycić wiatr. Następny rząd kul pogrąża się w cieniu, spadek jest tak raptowny, że żołądek podchodzi do gardła, no i nareszcie, wiatr energicznie chwyta maszynę swą niewidzialną dłonią i ciska ją do przodu z taką szybkością, że Lizbona w mig zostaje w tyle, gdzieś na horyzoncie, przesłonięta błękitną mgiełką, zupełnie jakby wreszcie udało im się odcumować, wypłynąć z portu i ruszyć na nieznane szlaki, stąd też wszyscy troje czują taki ucisk w sercu, nie wiadomo przecież, jakie niebezpieczeństwa jeszcze na nich czyhają, jakie adamastory, jakie ognie św. Elma unosić się będą nad morzem już rysującym się w oddali, jakie trąby wodne będą wsysać powietrze, które potem stanie się słone. Blimunda spytała wówczas, Dokąd lecimy, na co ksiądz odrzekł, Tam gdzie nie dosięgnie nas ręka Świętej Inkwizycji, o ile takie miejsce w ogóle istnieje.
Nasz lud, który tak wiele spodziewa się po niebiosach, rzadko jednak spogląda w górę, gdzie, jak powiadają, jest niebo. Ludzie pracują w polu, wchodzą i wychodzą z domów, idą na podwórko, do studni, kucają za jakąś sosną, i tylko jedna jedyna kobieta leżąca na rżysku, a na niej mężczyzna, ma wrażenie, jakby coś przesuwało się po niebie, jednakże myśli, że to pewnie nadmiar rozkoszy mąci jej wzrok. Tylko zaciekawione ptaki pytają zataczając niespokojne koła wokół maszyny, co to jest, co to jest, może to ptasi mesjasz, bo przy nim nawet orzeł mógłby uchodzić co najwyżej za jakiegoś Jana Chrzciciela, Za mną idzie mocniejszy ode mnie, ale historia awiacji na tym się nie kończy. Przez pewien czas towarzyszył im sęp, który odstraszył wszystkie inne ptaki, lecieli zatem tylko we dwójkę, sęp bijąc skrzydłami i szybując, od razu widać, że leci, passarola zaś bez poruszania skrzydłami, gdybyśmy więc sami nie wiedzieli, że w tym wszystkim jest słońce, bursztyn, gęste obłoki, magnesy i żelazne pręty, też nie wierzylibyśmy własnym oczom, w dodatku nie mając takiego wytłumaczenia, jak ta leżąca na rżysku kobieta, zresztą już nie leży, już po rozkoszach, a i samego miejsca też nie widać.
Wiatr skręcił na południowo-wschodni, wieje z dużą siłą, toteż ziemia przesuwa się pod nimi niby ruchoma tafla rzeki, której prąd unosi pola, lasy, wsie, kolorowe plamy zieleni, żółcienia, ochry i brązu, białe mury, skrzydła wiatraków, a także inne płynące po niej wody, czy istnieje siła zdolna rozdzielić wodę od wody, wielka rzeka tocząc się porywa wszystko, łącznie ze strumykami, szukającymi w niej swojej drogi, lecz woda w wodzie jej nie znajduje.
Na pokładzie maszyny trójka awiatorów leci na zachód, księdza Bartłomieja znów ogarnia rosnący niepokój przechodzący w panikę, która wyraża się wreszcie w jęku, wraz z zachodem słońca maszyna nieodwołalnie zejdzie w dół, może spadnie, może się rozbije i wszyscy zginą, Widać Mafrę, o tam, krzyczy Baltazar zupełnie jak majtek siedzący na bocianim gnieździe i wołający, Ziemia, trudno zresztą o bardziej stosowne porównanie, gdyż to właśnie jest rodzinna ziemia Baltazara, rozpoznał ją natychmiast, mimo iż nigdy nie widział jej z lotu ptaka, zupełnie nie wiadomo, na jakiej zasadzie, może po prostu każdy z nas ma w sercu jakąś osobistą orografię, która nieomylnie wskazuje każdemu miejsce urodzenia, moja wklęsłość odpowiada twojej wypukłości, twoja wypukłość mojej wklęsłości, zupełnie jak u mężczyzny i kobiety, jesteśmy ziemią na ziemi, dlatego właśnie Baltazar krzyczy, To moja rodzinna ziemia, rozpoznaje ją jak osobę. Przelatują szybko nad klasztorem w budowie, lecz tym razem zostali dostrzeżeni, jedni pierzchają w przerażeniu, drudzy padają na kolana błagalnie wznosząc ręce, inni znów rzucają kamieniami, tysiące ludzi ogarnia popłoch, ci, którzy nic nie widzieli, powątpiewają, ci, którzy widzieli, zaklinają się i powołują na świadectwo sąsiadów, nikt jednak nie ma dowodów, maszyna bowiem odleciała w kierunku zachodzącego słońca i stała się niewidoczna na tle lśniącej tarczy, może to była tylko jakaś halucynacja, niedowiarki podsycają niepewność tych, co uwierzyli.
Po paru minutach maszyna jest już nad brzegiem morza, wydaje się, że słońce ciągnie ją na drugą stronę świata. Ksiądz Bartłomiej widząc, że spadną do wody, szarpie gwałtownie linkę, żagiel przelatuje na drugą burtę i jednocześnie się zwija, maszyna natychmiast szybko idzie w górę, horyzont znów się poszerza, a nad nim pojawia się słońce. Jest już jednak zbyt późno. Od wschodu już zalegają cienie, nadchodzi noc i nie sposób przed nią uciec. Maszyna zaczyna z wolna dryfować na północny wschód, schodząc zarazem ukosem ku ziemi, działa na nią teraz podwójne przyciąganie, z jednej strony szybko gasnące światło słoneczne, na tyle jednak silne, by utrzymywać ją powietrzu, z drugiej zaś wieczorny mrok, zalegający już odległe doliny. Wiatr ustał, czują jedynie gwałtowny podmuch wywołany spadaniem, świszczący w wiklinowych splotach kadłuba. Słońce zastygło na morskim horyzoncie niby pomarańcza na dłoni, jest jak metalowa tarcza stygnąca po zdjęciu z kowadła, jej blask już nie razi oczu, z rozpalonej do białości robi się pąsowa, rubinowa, purpurowa, jeszcze się żarzy, ale już ciemnieje, mówi do widzenia, żegnajcie, do jutra, o ile jakieś jutro czeka jeszcze tych troje powietrznych nautów, co lecą w dół niby śmiertelnie ranny ptak strojny w diadem z koncentrycznych bursztynowych kół i z trudem utrzymujący równowagę dzięki krótkim skrzydłom, wydaje się, że to spadanie nie ma końca, lecz niebawem się skończy. Przed nimi wznosi się jakiś ciemny kształt, może to adamastor tej wyprawy, z ziemi wystają zaokrąglone góry, na ich szczytach jeszcze pełzają czerwone smugi. Ksiądz Bartłomiej patrzy obojętnie przed siebie, jest zupełnie nieobecny duchem i z całkowitą rezygnacją oczekuje rychłego końca. Wtem Blimunda odrywa się od Baltazara, którego rozpaczliwie się chwyciła, gdy maszyna zaczęła spadać, obejmuje ramionami jedną z kul wypełnionych zwartymi obłokami, jest ich aż dwa tysiące, a jednak to wszystko mało, przywiera do nich całym ciałem, jakby chciała je w siebie wchłonąć, zespolić się z nimi. Maszyna gwałtownie podskakuje, podrywa głowę niczym koń szarpnięty za uzdę, przez chwilę trwa w niepewnym bezruchu, po czym znów zaczyna spadać, lecz dużo wolniej, wtedy Blimunda woła, Baltazarze, Baltazarze, i nie musiała już nawet wołać po raz trzeci, gdyż Baltazar przylgnął całym ciałem do drugiej kuli, Siedem Lun i Siedem Słońc własną wolą podtrzymują maszynę, która teraz opada łagodnie, tak łagodnie, że wikliny ledwie zatrzeszczały, gdy dotknęli ziemi, przechyliła się tylko na jedną stronę, nie czekała na nią przecież żadna podpora, ale nie można mieć wszystkiego naraz. Wyczerpani, ledwie trzymający się na nogach podróżnicy próbowali chwycić się burty, lecz im się to nie udało, potoczyli się więc na zewnątrz i upadli na ziemię bez najmniejszego nawet zadrapania, i jak tu nie wierzyć w cuda, przecież to jeden z lepszych, nawet nie trzeba było wzywać św. Krzysztofa, cały czas był na miejscu kierując ruchem i gdy tylko spostrzegł spadający samolot, wziął sprawę w swoje ręce, dzięki czemu obyło się bez katastrofy, jak na jego pierwszy cud lotniczy, to wcale nieźle.
Gasną ostatnie blaski dnia, niebawem do reszty się ściemni, na niebie zapalają się już pierwsze gwiazdy, tak bardzo się do nich zbliżyli, a przecież ich nie dosięgli, bo też w gruncie rzeczy cały ten lot był niczym pchli skok, wystartowaliśmy w Lizbonie, przelecieliśmy nad Mafrą i budującym się klasztorem, o mało nie wpadliśmy do morza. A co teraz, Gdzie jesteśmy, spytała Blimunda i jęknęła, gdyż bardzo bolał ją żołądek i zupełnie nie miała siły, by poruszyć bezwładnymi rękami, na to samo skarżył się Baltazar próbując bezskutecznie stanąć prosto na nogach, przy czym zataczał się niczym wół z rozbitą obuchem czaszką, nim ostatecznie padnie, Baltazar ma jednak lepsze widoki na przyszłość, gdyż właściwie wraca z tamtego świata, nic więc nie szkodzi, że się trochę pozatacza, przynajmniej doceni, co to znaczy stanąć nogami na ziemi, Nie wiem gdzie jesteśmy, nigdy tu nie byłem, wygląda na jakieś góry, może ksiądz Bartłomiej się orientuje. Ksiądz właśnie wstał, nie bolały go ręce ani żołądek, jedynie głowa, jakby od skroni do skroni przeszywał ją ostry sztylet, Grozi nam równie wielkie niebezpieczeństwo, jakbyśmy wcale nie opuścili folwarku, złapią nas, jeśli nie dziś, to jutro, Ale jak się nazywa to miejsce, gdzie jesteśmy, Każde miejsce na ziemi jest przedpieklem, czasem człowiek tam idzie martwy, a czasem żywy, śmierć zaś przychodzi potem, Na razie jeszcze żyjemy, Ale jutro umrzemy.
Blimunda podeszła do księdza i powiedziała, Podczas spadania znajdowaliśmy się w wielkim niebezpieczeństwie, jeśli potrafiliśmy go uniknąć, unikniemy i innych, niech ksiądz tylko powie, dokąd iść, Nie wiem, gdzie się znajdujemy, Jak się rozwidni, wejdziemy na którąś z gór, rozejrzymy się i kierując się według słońca znajdziemy drogę, powiedział Baltazar i dorzucił, Polecimy maszyną, umiemy już się z nią obchodzić i jeśli dopisze nam wiatr, w ciągu jednego dnia zalecimy bardzo daleko, gdzie Święta Inkwizycja nie dosięgnie księdza. Ksiądz Bartłomiej nie odpowiedział, ściskał tylko rękami głowę, później gestykulował, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym, a jego postać coraz bardziej zacierała się w ciemnościach. Maszyna wylądowała na terenie porośniętym niskimi zaroślami, lecz już w odległości trzydziestu kroków rysowały się na niebie wysokie kępy. Sądząc po tym, co zdołali zobaczyć, w pobliżu nie było ludzi. Z zapadnięciem nocy bardzo się ochłodziło i nic dziwnego, przecież to już koniec września, dzień też nie był upalny. Za maszyną, która stanowiła osłonę od wiatru, Baltazar rozpalił małe ognisko, bardziej dla dodania wszystkim otuchy niż dla rozgrzewki, duży ogień był zresztą niewskazany, gdyż widać by go było z daleka. Baltazar i Blimunda usiedli i wzięli się do jedzenia tego, co mieli w sakwie, zawołali też księdza, lecz ani się odezwał, ani podszedł do nich, widzieli z daleka jego nieruchomą sylwetkę, może patrzył w gwiazdy, a może na ścielącą się szeroko rozległą dolinę, gdzie nie migotało ani jedno światełko, zupełnie jakby ludzie opuścili świat, nie brak przecież latających maszyn zdolnych do lotu o każdej porze, nawet w nocy, a więc wszyscy odlecieli, została tylko ta trójka i to ptaszydło, które nie wie, dokąd lecieć, jeśli nie ma słońca.
Kiedy po skończonym posiłku położyli się pod kadłubem maszyny, przykrywszy się opończą i żaglem wyjętym ze skrzyni, Blimunda szepnęła, Ksiądz Bartłomiej jest chory, to nie ten sam człowiek, Już od dawna wygląda, jak nie ten sam człowiek, ale co tu można zrobić, A co my zrobimy, Nie wiem, może jutro ksiądz podejmie jakąś decyzję. Usłyszeli, że ksiądz się poruszył i powłócząc nogami wszedł w zarośla, coś przy tym szeptał, odgłosy te uspokoiły ich, gdyż najgorsze było to jego uporczywe milczenie, toteż mimo zimna i niewygody rychło zasnęli, choć nie był to głęboki sen. Obydwojgu śniło się, że odbywają podróż powietrzną, Blimunda w karecie ciągniętej przez skrzydlate konie, Baltazar zaś cwałował na byku przykrytym ognistym czaprakiem, nagle konie potraciły skrzydła, zapalił się lont i z hukiem zaczęty strzelać race, pod wpływem koszmarnego snu obydwoje się obudzili i oślepił ich blask, jakby cały świat się palił, to ksiądz płonącą gałęzią podpalał maszynę i wiklinowy kadłub już się zajął, Baltazar jednym susem znalazł się przy księdzu i objąwszy go w pasie próbował odciągnąć od maszyny, ale ksiądz się opierał, toteż Baltazar ścisnął go z całej siły, obalił na ziemię i zadeptał żagiew, Blimunda tymczasem za pomocą żagla tłumiła ogień, który już rozprzestrzenił się na zarośla, ale stopniowo wygasał. Pokonany ksiądz podniósł się z rezygnacją. Baltazar przysypywał ziemią ognisko. Prawie nie widzieli się w ciemnościach. Blimunda spytała cicho i spokojnie, jakby z góry znała odpowiedź, Dlaczego ksiądz podpalił maszynę, na co Bartłomiej Wawrzyniec odrzekł, Jeżeli mam spłonąć na stosie, to już wolę na takim. Oddalił się w stronę zarośli pokrywających zbocze, dojrzeli jeszcze, że szybko się schylił, po czym zniknął im z oczu, może z powodu jakiejś pilnej potrzeby ciała, o ile człowiek, który chciał spalić marzenia, jeszcze miewa tego rodzaju potrzeby. Czas mijał, a ksiądz nie wracał. Baltazar poszedł go szukać. Nigdzie go nie było. Zawołał więc, ale żadnej odpowiedzi.
Wschodził księżyc, a wraz z nim wszystko pokryły jakieś zwodnicze cienie, Baltazar poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie i reszcie ciała. Przyszły mu na myśl wilkołaki i wszelkie inne zmory przybierające różną postać, może błąkają się tu pokutujące dusze, doszedł wreszcie do wniosku, że księdza musiał chyba porwać sam diabeł, toteż w obawie przed tym, że i on za chwilę będzie wierzgał w szponach tego samego czarta, zmówił czym prędzej Ojcze Nasz do św. Egidiusza, opiekuna i orędownika w przypadkach paniki, epilepsji, obłędu i nocnych lęków. Nie wiadomo, czy święty wysłuchał modlitwy, w każdym razie diabeł nie porwał Baltazara, choć lęk go nie opuścił, teraz znów miał wrażenie, że z ziemi wydobywają się jakieś szepty, ale może to złudzenie wywołane księżycową poświatą, tak czy inaczej najlepszą świętą dla mnie będzie Siedem Lun, wrócił więc do niej jeszcze drżąc ze strachu. Zniknął, a na to Blimunda, Poszedł sobie, już go więcej nie ujrzymy.
Prawie nie spali tej nocy. Ksiądz Bartłomiej nie wrócił. Rankiem, jeszcze przed wschodem słońca, Blimunda powiedziała, Jeśli nie rozpostrzesz żagla i dobrze nie przykryjesz bursztynowych kul, to maszyna odleci sama, nikt nie musi nią kierować, może i lepiej byłoby, żeby sobie poleciała, może gdzieś na ziemi lub w niebie spotka się z księdzem Bartłomiejem, Baltazar zaś odrzekł porywczo, Albo w piekle, maszyna zostanie tu, gdzie jest, i poszedł rozciągnąć nasmołowany żagiel, aby bursztyn znalazł się w cieniu, nie wydało mu się to jednak wystarczające, żagiel może się rozerwać albo też wiatr może go podnieść. Dlatego nożem naciął gałęzi z wysokich zarośli i przykrył nimi maszynę, tak więc już po godzinie, kiedy się całkiem rozwidniło, patrząc z daleka można było dostrzec jedynie większą kępę zieleni wystającą ponad niskie zarośla, co nie jest żadną rzadkością, gorzej jednak będzie, jak to wszystko uschnie. Baltazar pożywił się resztką jedzenia z poprzedniego dnia. Blimunda już to zrobiła wcześniej, jako że zawsze je pierwsza i zawsze, jak pamiętamy, z zamkniętymi oczami, dziś nawet schowała głowę pod opończę Baltazara. Nie mają tu już nic więcej do roboty. Co dalej, spytało jedno, drugie zaś odpowiedziało, Nie mamy tu już nic więcej do roboty, To ruszajmy w drogę, zejdziemy tą stroną, gdzie zniknął ksiądz Bartłomiej, może natrafimy na jego ślad. Cały ranek przeszukiwali zbocze góry schodząc jednocześnie coraz niżej, wokół roztaczały się góry o zaokrąglonych wierzchołkach pogrążone w całkowitej ciszy. Co to za góry mogą być, nie znaleźli najmniejszego śladu księdza, nawet czarnego strzępka na kolczastych gałęziach, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu, ciekawe, gdzie też może być w tej chwili. I co teraz, spytała Blimunda, Teraz idziemy przed siebie, słońce mamy z tyłu, z prawej strony morze, Jak tylko spotkamy jakichś ludzi, dowiemy się, gdzie jesteśmy i co to za góry, na wypadek jeśli zechcemy tu wrócić, To góry Barregudo, powiedział im napotkany pastuch, kiedy uszli jakąś milę, a tamten wysoki szczyt to Monte Junto.
Do Mafry dotarli dopiero po dwóch dniach, musieli nadłożyć sporo drogi, żeby wyglądało, iż idą z Lizbony. Ulicami ciągnęła właśnie procesja, ludzie dziękowali Bogu za cud, jaki raczył uczynić zsyłając nad budujący się klasztor Ducha Świętego.
Żyjemy w czasach, kiedy jest rzeczą najnormalniejszą w świecie, że pierwszej lepszej zakonnicy zdarza się zobaczyć w klasztornych krużgankach Dzieciątko Jezus bądź na chórze anioła grającego na harfie, a w dyskretnym zaciszu celi widzenia te przybierają bardziej cielesny charakter, dręczy ją diabeł, który trzęsie łóżkiem i targa całym ciałem, górnymi członkami w taki sposób, iż falują piersi, dolnymi znów tak, iż dreszcze przenikają zroszoną potem szczelinę, którą można uznać bądź za wrota piekieł, bądź za bramy raju, to zależy od punktu widzenia, podczas czy po rozkoszy, i w to wszystko ludzie wierzą, lecz gdyby Baltazar Mateusz, zwany Siedem Słońc, powiedział, Przeleciałem z Lizbony do Monte Junto, wzięliby go za wariata, i całe szczęście, bo z tak błahego powodu nie zajęłaby się nim Święta Inkwizycja, wariatów przecież nie brak w tym zwariowanym kraju. Dotychczas Baltazar i Blimunda żyli z pieniędzy otrzymywanych od księdza Bartłomieja, żywiąc się kapustą i fasolą uprawianą na folwarku, solonymi sardynkami, gdy brakło świeżych, czasem trafił się też kawałek mięsa, w sumie jednak na własne utrzymanie wydawali znacznie mniej niż na to, czym musieli żywić maszynę latającą, by zapewnić jej wzrost, o ile wówczas w ogóle wierzyli w to, że kiedyś poleci.
Maszyna jednak poleciała, kto chce, niech wierzy, a ich ciała jak co dzień dopominają się pożywienia, i tu właśnie tkwi przyczyna wszystkich górnolotnych marzeń, lecz Baltazar nie może zarabiać nawet jako woźnica, gdyż ojciec już dawno sprzedał woły, a i wóz też się rozleciał, gdyby nie niedbalstwo Pana Boga, dobra biedaków byłyby niezniszczalne. Mając własną parę wołów i własny wóz Baltazar mógłby się zgłosić do pracy i w głównym kantorze z pewnością by go przyjęli bez względu na kalectwo. Ale w obecnej sytuacji niechybnie będą mieć zastrzeżenia, czy jednoręki człowiek jest w stanie powozić zwierzętami należącymi do króla, szlachty lub też innych właścicieli, którzy wypożyczyli je, by zyskać łaski korony. Cóż więc mógłbym robić, bracie, takie pytanie zadał Baltazar swojemu szwagrowi, Alvaro Diogo, już pierwszego wieczoru po powrocie do rodzinnego domu, w którym wszyscy razem mieli teraz zamieszkać, zjedli już kolację wysłuchawszy przedtem relacji Ines Antoniny o cudownym pojawieniu się Ducha Świętego nad osadą, Na własne oczy widziałam, siostro Blimundo, Alvaro Diogo też widział, był wtedy na budowie, prawda, mężu, że widziałeś, na co Alvaro Diogo dmuchając w gasnącą głownię na palenisku odpowiedział, że owszem, że coś przeleciało nad budową, To był Duch Święty, upierała się Ines Antonina, zakonnicy ogłosili to wszem wobec, był to najprawdziwszy Duch Święty, nawet urządzili dziękczynną procesję, Może i był, mruknął z rezygnacją mąż, Baltazar zaś spoglądając na Blimundę, która się uśmiechała, powiedział, Mało to takich rzeczy na niebie, których nie umiemy wyjaśnić, Blimunda poparła go mówiąc, Gdybyśmy znali te rzeczy, może miałyby one inne nazwy. W kącie przy kominie drzemał stary Jan Franciszek, który nie ma już ani wozu, ani pary wołów, ani ziemi, ani Marty Marii, wydawało się, że nie słucha całej rozmowy, ale nagle odezwał się, po czym natychmiast znów zapadł w drzemkę, Na świecie jest tylko życie i śmierć, wszyscy czekali, że jeszcze coś powie, ciekawe, dlaczego starzy zawsze milkną w chwilach, kiedy powinni dalej mówić, dlatego właśnie młodzi muszą uczyć się wszystkiego od początku. Jest tu jeszcze ktoś, kto śpi i z tej racji nie może mówić, ale nawet gdyby nie spał, prawdopodobnie i tak nie dopuściliby go do głosu, gdyż ma zaledwie dwanaście lat, może to i racja, że przez usta dziecka przemawia prawda, lecz żeby ją wypowiedzieć, musi najpierw dorosnąć, a wówczas już zaczyna kłamać, ten chłopiec, jedyny syn, który zachował się przy życiu, wraca do domu wieczorem padając ze zmęczenia, jest pomocnikiem murarskim, cały dzień biega po rusztowaniu w górę i w dół, toteż po kolacji natychmiast zasypia. Na dobrą sprawę dla każdego znajdzie się jakaś praca, powiedział Alvaro Diogo, możesz być choćby pomocnikiem albo taczkarzem, twój hak w zupełności wystarczy, żeby przytrzymać rączkę taczek, życie doprawdy płata nam niespodzianki, człowiek idzie na wojnę, wraca okaleczony, potem lata za sprawą tajemnych sztuk, a kiedy wreszcie chce zarobić na kawałek chleba, ot, co go spotyka, i jeszcze na dodatek może uważać się za szczęśliwca, gdyż jakieś tysiąc lat temu pewnie nie znali haków zastępujących rękę, ciekawe, jak to będzie za następne tysiąc lat.
Baltazar, Alvaro Diogo i chłopiec wyszli z domu wcześnie rano, jak już wspomniano, ich dom znajduje się w pobliżu kościoła Św. Andrzeja i pałacu wicehrabiego, jest to najstarsza część miasta, są tu jeszcze pozostałości zamku zbudowanego przez Maurów w czasach ich świetności, wyszli więc wcześnie rano, po drodze spotykają innych miejscowych mężczyzn, Baltazar ich zna, wszyscy idą na budowę i może właśnie z tej przyczyny pola leżą odłogiem, starcy i kobiety nie są w stanie ich obrobić, a że Mafra leży w niecce, idą pod górę, ale zupełnie nowymi ścieżkami, stare bowiem zostały zawalone gruzem wysypywanym ze wzgórza Vela. Mury widziane z dołu bynajmniej nie zapowiadają jakiejś drugiej wieży Babel, a przy podejściu na szczyt budowla całkiem się chowa i pomyśleć, że ciągnie się to już siedem lat, w takim tempie zapewne potrwa aż do sądnego dnia, a wtedy to już będzie bez znaczenia. Budowla jest ogromna, mówi Alvaro Diogo, jak podejdziesz blisko, sam zobaczysz, lecz Baltazar lekceważąco nastawiony do mularzy i kamieniarzy nabrał wody w usta, i to nie tyle z racji już wzniesionych murów, co z powodu mnóstwa ludzi zapełniających cały teren, jest to prawdziwe ludzkie mrowie płynące ze wszystkich stron, jeśli to wszystko idzie do pracy, to zwracam honor, wyraziłem się zbyt pochopnie. Chłopiec już się od nich odłączył, poszedł nosić kasty pełne wapna, dwaj mężczyźni zaś przemierzywszy plac kierują się w lewo, do kantoru, gdzie Alvaro Diogo powie, że to właśnie jego szwagier, urodzony i mieszkający w Mafrze, ostatnio przez kilka lat przebywał w Lizbonie, lecz wrócił na dobre do ojcowskiego domu i szuka pracy, te rekomendacje nie mają wprawdzie większego znaczenia, ale w każdym razie Alvaro Diogo jest tu od samego początku, jest zdolnym i pracowitym robotnikiem, a poza tym nigdy nie zaszkodzi szepnąć słówka poparcia. Baltazar otwiera usta ze zdziwienia, oto ze wsi wszedł znienacka do miasta, choć nie takiego jak Lizbona, bo też Lizbona nie jest byle czym, ale stolicą królestwa, którego panowanie rozciąga się zarówno na księstwo Algarwe, to akurat jest małe i znajduje się blisko, jak i na inne wielkie i odległe kraje, jak Brazylia, Afryka, Indie i parę innych miejsc rozproszonych po świecie, a więc, jak mówię, chociaż Lizbona jest przeogromnym i zgiełkliwym miastem, to jednak żeby sobie zdać sprawę z tego, czym jest tutejsze wielkie skupisko daszków i domów przeróżnych kształtów i wielkości, trzeba po prostu to zobaczyć z bliska, kiedy bowiem Siedem Słońc przed trzema dniami leciał nad Mafrą, miał taki zamęt w głowie, że te rzędy domów i ulice wydały mu się jakimś złudzeniem, natomiast zręby przyszłej bazyliki wyglądały jak trochę większa kaplica. Jeśli Pan Bóg, który na wszystko patrzy z góry, widzi równie źle, to powinien raczej chodzić po świecie, i to na własnych boskich nogach, można by wtedy uniknąć pośredników i gońców, którym nigdy nie można całkiem zaufać, podobnie jak fizycznym oczom, które widzą jako małe to, co z bliska jest duże, chyba że Pan Bóg używa lunety, takiej jaką miał ksiądz Bartłomiej, co bym dał za to, żeby teraz na mnie patrzył, ciekawe, czy dadzą mi jakąś pracę, czy też nie.
Alvaro Diogo poszedł już do swojej roboty, układa kamienie, jeden na drugim, gdyby dłużej został z Baltazarem, potrąciliby mu ćwierć dniówki, a to wielka strata, Baltazar musi teraz do reszty przekonać skrybę, że żelazny hak jest tyleż wart, co ręka z krwi i kości, ten wszelako waha się, sam nie może podjąć decyzji, idzie więc na zaplecze, musi zapytać, szkoda, iż Baltazar nie może potwierdzić listem uwierzytelniającym, że jest konstruktorem statków powietrznych, albo przynajmniej wyjaśnić, że walczył na wojnie, ale czy to by się na coś zdało, minęło już przecież czternaście lat, na szczęście panuje pokój, co tu więc gadać o wojnie, przeszło, minęło, jakby jej wcale nie było. Skryba wrócił z dobrą miną, Jak się nazywasz, bierze do ręki kacze pióro i macza je w brązowym atramencie, a jednak na coś się zdały słowa Alvara Dioga, może pomogło też, że petent jest miejscowy i w sile wieku, liczy sobie trzydzieści dziewięć lat, choć ma już parę siwych włosów, a może sprawił to Duch Święty, który pojawił się przed trzema dniami, i w tej sytuacji byłoby obrazą boską odmówić proszącemu o pracę, Jak się nazywasz, Baltazar Mateusz, wołają mnie też Siedem Słońc, Możesz przyjść do pracy w poniedziałek, zaczniesz od początku tygodnia, zgłoś się do taczkarzy. Baltazar podziękował skrybie jak należy i wyszedł z kantoru nie odczuwając ani radości, ani smutku, człowiek musi umieć zarobić na chleb zawsze i wszędzie, ale jeśli ten chleb nie jest również strawą dla duszy, to zaspokaja tylko ciało, dusza zaś cierpi.
Baltazar już wiedział, że miejsce, gdzie teraz się znalazł jest powszechnie nazywane Wyspą Madeirą i trudno o lepszą nazwę, gdyż oprócz zaledwie kilku domów murowanych cała reszta była drewniana, choć solidnej roboty. Byty tam warsztaty kowalskie, no właśnie, przecież Baltazar mógł coś napomknąć o swojej praktyce kowalskiej, ale trudno tak o wszystkim pamiętać, były też i takie rzemiosła, na których się nie znał, a później przybyli jeszcze blacharze, szklarze, malarze i mnóstwo innych. Wiele z tych drewnianych domów miało piętra, na dole lokowano woły i inne zwierzęta, na górze zaś mniej lub bardziej ważne osoby, jak majstrowie murarscy, skryby i inni panowie z kantoru oraz oficerowie dowodzący żołnierzami. O tej rannej godzinie wyprowadzano ze stajni woły i muły, inne zwierzęta wyszły wcześniej, ziemia przesiąknięta była moczem i łajnem, i podobnie jak w Lizbonie podczas procesji Bożego Ciała dzieciarnia uganiała się między ludźmi i zwierzętami szturchając się zapamiętale, jeden z chłopców uciekając przed innym upadł i potoczył się pod zaprzęg wołów, ale jakoś go nie nadepnęły, chyba anioł stróż musiał być w pobliżu, gdyż wyszedł z tego bez szwanku, jedynie upaćkany śmierdzącym nawozem. Baltazar śmiał się z niego, podobnie jak inni, budowa też ma swoje rozrywki. Gwardia również je ma. Właśnie maszeruje około dwudziestu żołnierzy piechoty w pełnym rynsztunku, jak na wojnę, może to jakieś manewry, a może idą do Ericeiry, by odeprzeć desant francuskich piratów, którzy tak długo będą próbować, aż pewnego dnia im się uda, ale nastąpi to dopiero wiele lat po zakończeniu budowy tej Wieży Babel, do Mafry wkroczy wówczas Junot i w klasztorze zastanie zaledwie kilkunastu starych mnichów, całkiem zniedołężniałych, wysłany przodem pułkownik Delagarde, a może kapitan, mniejsza z tym, chciał wówczas dostać się do pałacu, ale zastał drzwi zamknięte, kazał więc wezwać brata Feliksa od Matki Boskiej z Arrabidy, który był furtianem, lecz biedaczyna nie miał kluczy, były w posiadaniu rodziny królewskiej, która uciekła, wówczas ten perfidny Delagarde, tak właśnie określił go historyk, wymierzył siarczysty policzek nieszczęsnemu zakonnikowi, który, o anielska pokoro, o boski przykładzie, nadstawia natychmiast drugi policzek, gdyby tak Baltazar straciwszy lewą rękę pod Jerez de los Caballeros nadstawił prawą, to teraz nie mógłby utrzymać rączek taczki. A skoro już mowa o caballeros, to są tu również i kawalerzyści, uzbrojeni podobnie jak piechurzy, którzy właśnie rozchodzą się po placu budowy, teraz wszystko stało się jasne, zaciągają straże, nie ma to jak pracować pod okiem gwardii.
W każdym z tych wielkich drewnianych baraków śpi co najmniej po dwustu ludzi, Baltazar usiłuje je policzyć, ale nie jest w stanie tego zrobić z miejsca, w którym się znajduje, nie mówiąc już o tym, że w ostatnich latach nie podciągnął się w arytmetyce, doszedł więc do pięćdziesięciu siedmiu i zaplątał się, najlepiej byłoby wziąć pędzel oraz wiadro z wapnem i znaczyć kolejno drzwi, raz jedne, raz drugie, w ten sposób nic się nie pominie i nie policzy dwa razy, tak właśnie maluje się krzyże św. Łazarza na domach, w których są ludzie dotknięci trądem. Baltazar też spałby na którejś z tych mat czy prycz, gdyby nie miał w Mafrze domu i żony do towarzystwa w łóżku, biedni są ci wszyscy przybysze z dalekich stron, powiadają, że człowiek nie jest z drewna, i zaiste, nie ma nic gorszego ani trudniejszego do wytrzymania niż własny kołek, gdy twardnieje, z pewnością w Mafrze nie starczy wdów, by zaspokoić ten ogrom potrzeb, jak to zatem będzie. Baltazar odszedł od baraków mieszkalnych i skierował się w stronę obozu wojskowego, na którego widok serce podskoczyło mu w piersi, tyle polowych namiotów, zupełnie jakby czas się cofnął, może to wydać się nieprawdopodobne, ale w życiu zdemobilizowanego żołnierza zdarzają się takie chwile, kiedy odzywa się w nim tęsknota za wojną, Baltazara nawiedza to już nie pierwszy raz. Alvaro Diogo coś napomknął, że w Mafrze jest wielu żołnierzy, którzy bądź pomagają w pracach ziemnych i przy odstrzeliwaniu skał, bądź też nadzorują robotników przywołując do porządku prowokujących bójki, i jeśli sądzić po liczbie namiotów, musi tu ich być parę tysięcy. Siedem Słońc jest tym wszystkim trochę oszołomiony, to jakaś zupełnie inna Mafra, tam w dole z pięćdziesiąt domów, tu z pięćset, nie mówiąc już o innych nowościach, na przykład mnóstwo jadłodajni mieszczących się w barakach prawie tak obszernych, jak mieszkalne, a w nich długie ławy i stoły umocowane do ziemi oraz podłużne lady, teraz jeszcze nie ma tu nikogo, lecz niebawem kotły zaczną bulgotać na ogniu i gdy w południe trąbka zagra na przerwę obiadową, wszyscy rzucą się na wyścigi, pobiegną jeden przez drugiego, prosto od roboty, wśród ogłuszającego zgiełku, przyjaciele nawołują się nawzajem, siadaj tutaj, zajmij mi miejsce, ale cieśle siadają z cieślami, kamieniarze z kamieniarzami, kopacze z kopaczami, a na końcu stołu hałastra złożona z wszelkiego rodzaju pomocników, swój ciągnie do swego, całe szczęście, że Baltazar może iść na obiad do domu, bo z kim miałby tu rozmawiać, skoro na taczkach jeszcze się nie zna, a na samolotach zna się tylko on jeden.
Niech Alvaro Diogo mówi, co chce, w obronie własnej i innych robotników, ale budowa wcale nie jest zaawansowana. Baltazar bacznie ją obejrzał ze wszystkich stron, jakby to był dom, w którym miałby zamieszkać, obserwował ludzi krążących z taczkami, wspinających się na rusztowania z wapnem i piachem, przetaczających kamienie po łagodnych pochylniach, majstrów doglądających robót z pałką w dłoni, dozorców czujnie nadzorujących gorliwość i staranność robotników. Jak na razie, wysokość wzniesionych murów zaledwie trzykrotnie przewyższa wzrost Baltazara, a i obwód bazyliki nie jest jeszcze zamknięty, mury są jednak tak grube, jak w jakiejś warowni, znacznie grubsze niż te, które zostały po mauretańskim zamku, ale też wtedy były inne czasy, nie było artylerii, nic dziwnego, że skoro tyle kamienia idzie na szerokość, to cierpi na tym wysokość. Baltazar zobaczył porzuconą taczkę i pomyślał, że spróbuje, czy sobie z nią poradzi, okazało się, że bez kłopotu, a jeśli jeszcze wypiłuje wgłębienie pod lewą rączką, będzie mógł iść w zawody z każdą parą rąk.