37384.fb2
W bajkach zawsze jest tak, że gdy człowiek wymawia zaklęcie, przed zaczarowaną grotą wyrasta dąbrowa, nie do przebycia dla kogoś, kto nie zna innego zaklęcia, dzięki któremu w miejsce dąbrowy pojawia się rzeka, a na tej rzece łódka z wiosłami. W tym miejscu też zostały wypowiedziane pewne słowa, Jeśli mam umrzeć na stosie, to już wolę na takim, powiedział je ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec w przypływie szaleństwa, i może te jeżynowe zarośla to właśnie dąbrowa, te kwitnące krzewy to wiosła i rzeka, łodzią zaś może być ten zraniony ptak, lecz jakie zaklęcie należy wypowiedzieć, by to wszystko nabrało sensu. Rozkulbaczyli osła, spętali mu przednie nogi, by zanadto się nie oddalił, niech sobie sam poszuka pożywienia i je to, na co ma ochotę, choć wydaje się, że w tak skromnych warunkach będzie miał raczej niewielki wybór, Baltazar tymczasem toruje przejście do maszyny poprzez gąszcz chroniących ją jeżyn, dzieje się tak za każdym razem, ledwie bowiem się odwróci, wnet wyrasta plątanina nowych pędów i pnączy, wśród których bardzo trudno jest utrzymać tunel wycięty także wokół maszyny, bez którego nie mogliby naprawić wiklinowej plecionki, wzmocnić osłabionych skrzydeł, wyprostować pochylonej głowy i opuszczonego ogona oraz podregulować sterów, faktem jest, że spadliśmy na ziemię, lecz trwamy w pogotowiu. Baltazar długo się musiał trudzić raniąc ręce o kolczaste gałęzie i gdy dojście do maszyny było gotowe, zawołał Blimundę, która mimo wszystko musiała czołgać się na kolanach, wreszcie jakoś do niego dotarła, zewsząd otaczał ich zielony cień, przezroczysty w miejscach, gdzie rosły młode gałązki o świeżych listkach przepuszczających światło i tworzących ażurową kopułę nad czarnym żaglem, ponad którą rozciągała się inna kopuła, kopuła ciszy, nad ciszą zaś wznosiło się sklepienie świetlistego błękitu przezierającego przez szczeliny, szparki, prześwity. Po skrzydle opartym o ziemię weszli na pokład maszyny. Na jednej z desek widać było wyryte słońce i księżyc, lecz nie przybył żaden nowy znak, zupełnie jakby już nikogo więcej nie było na świecie. Poszycie pokładu miejscami spróchniało, następnym razem Baltazar będzie musiał przynieść parę desek z budowy, jakieś kawałki nieprzydatne na rusztowania, na cóż bowiem zda się konserwacja żelaznych prętów i wiklinowej plecionki, skoro podłoga zapada się pod nogami. W cieniu żagla blado połyskiwały bursztynowe gałki, niczym oczy nie mogące się zamknąć lub też czuwające, by nie przegapić godziny startu. Widać jednak, że maszyna jest opuszczona, w wodzie stojącej na pokładzie, której nie wysuszyły jeszcze letnie upały, czernieją suche liście, gdyby nie wytrwałość Baltazara, zastalibyśmy tu zupełną ruinę, zaledwie szkielet martwego ptaka.
Jedynie kule wykonane z sekretnego stopu błyszczą tak samo jak pierwszego dnia, są świetliste, choć matowe, wyraźnie widać ich ożebrowanie, mocno tkwią w oprawach, trudno wprost uwierzyć, że znajdują się tu już prawie cztery lata. Blimunda podeszła i położyła rękę na jednej z nich, kula nie była ani gorąca, ani zimna, zupełnie jakby ręka Blimundy dotknęła drugiej ręki, wówczas też nie czuje się ani ciepła, ani zimna, czuje się jedynie, że obydwie ręce są żywe, gęste obłoki ciągle w niej chyba żyją, nie widzę żadnych uszkodzeń w metalu, kule są całe, nie mogły więc wyjść, biedactwa, tyle czasu są tu zamknięte, nie wiadomo po co. Baltazar pracujący na dole usłyszał częściowo te słowa lub też może je tylko odgadł, Jeśli wola uleciała z kul, to maszyna jest całkowicie nieprzydatna, nie było tu po co przychodzić, na co Blimunda powiedziała, Jutro sprawdzę.
Pracowali do zachodu słońca. Miotłą zrobioną z gałęzi Blimunda wymiotła liście i inne śmieci, potem pomogła Baltazarowi wymienić połamane łozy i wysmarować łojem pręty. Następnie zajęła się kobiecą czynnością, a mianowicie zszyła rozdarty w dwu miejscach żagiel i pokryła smołą naprawioną powierzchnię, poprzednimi razy Baltazar wykonywał jedynie prace żołnierskie. Zapadła noc. Baltazar zdjął osłu pęta, by biedak nie był skazany przez całą noc na taką niewygodę, i przywiązał go w pobliżu maszyny, ostrzeże ich na wypadek pojawienia się dzikich zwierząt. Wcześniej sprawdził wnętrze passaroli schodząc przez otwór w pokładzie spełniający rolę luku na tym statku powietrznym czy też aerostatku, jak zostanie nazwany w przyszłości, gdy zajdzie potrzeba stworzenia takiego słowa. Pod pokładem nie było żadnego śladu żywego stworzenia, ani węża, ani jaszczurki, która wciska się we wszystkie zakamarki, ani nawet pajęczyny, bo skąd tu wzięłyby się muchy. Było to jakby wnętrze jaja otoczone skorupką i wypełnione ciszą. Tam właśnie ułożyli się na posłaniu z liści mając za pościel zdjęte ubrania. W głębokich ciemnościach ich nagie ciała odnalazły się, wszedł w nią pełen żądzy, przyjęła go spragniona, potem i ją ogarnęła żądza, a jego pragnienie, wreszcie przywarli do siebie, ruchy, głos płynący z głębi jestestwa, które nie ma własnego głosu, przeciągły krzyk, nagle urwany, szloch, nieoczekiwana łza, maszyna drży, wibruje, być może już oderwała się od ziemi, rozerwała osłonę z jeżyn i pnączy, poszybowała w noc, między chmury, Blimundo, Baltazarze, jego ciało ciąży na niej, obydwoje ciążą ku ziemi, są jednak tutaj, odlecieli, lecz wrócili.
Gdy pierwszy brzask zaczął się sączyć przez wiklinowe łozy, Blimunda wstała ostrożnie i odwracając oczy od Baltazara prześliznęła się nago przez luk. Poranny chłód przejął ją dreszczem, choć może dreszcz ten był w większym stopniu wywołany widokiem świata, o którego istnieniu prawie zapomniała, świata zbudowanego z nakładających się na siebie przezroczystości, skroś burty maszyny widać jeżynowe zarośla i pnącza, dalej majaczy nierealna sylwetka osła, przez niego prześwitują drzewa i krzewy, jakby zawieszone w powietrzu, i wreszcie solidna ściana pobliskiej góry, gdyby nie ona, można byłoby dojrzeć ryby w odległym morzu. Blimunda podeszła do jednej z kul i utkwiła w niej wzrok. Wewnątrz wirował jakiś cień, coś jakby trąba powietrzna oglądana z dużej odległości. W drugiej kuli było to samo. Blimunda z powrotem przeszła przez luk, zanurzyła się w mrocznym jaju i po omacku poszukała chleba. Baltazar ciągle spał z lewą ręką częściowo przykrytą liśćmi, nie wyglądał wcale na kalekę. Blimunda powtórnie zasnęła. Było już jasno, gdy obudziła się pod wpływem natarczywego uścisku Baltazara. Nim otwarła oczy, powiedziała, Chodź, już zjadłam chleb, wówczas Baltazar wszedł w nią bez obawy, gdyż wiedział, że zgodnie z dawną obietnicą ona nie wejdzie w niego. Gdy opuścili wnętrze maszyny i ubrali się, Baltazar zapytał, Czy już oglądałaś kule, Tak, odrzekła, Czy nadal wypełnia je ludzka wola, Tak, Czasami zastanawiam się, czy nie powinniśmy otworzyć kul, żeby je wszystkie wypuścić, Jeśli je wypuścimy, to będzie tak, jakby nigdy nic się nie zdarzyło, jakbyśmy w ogóle się nie urodzili, ani ty, ani ja, ani ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, Czy one ciągle przypominają gęste obłoki, To są gęste obłoki.
Przed południem zakończyli pracę. Maszyna była jak nowa, wyglądała na równie sprawną jak pierwszego dnia, do czego zapewne bardziej przyczynił się fakt, iż wspólnie zajęli się nią kobieta i mężczyzna, niż to, że były to po prostu dwie osoby. Przyciągając i splatając ze sobą gałęzie jeżyn Baltazar zasłonił dojście do maszyny. Koniec końców wszystko dzieje się naprawdę jak w baśni. Przed grotą jest dąbrowa, o ile to, co widzimy, nie jest raczej rzeką bez łodzi i wioseł. Tylko z góry można zobaczyć osobliwe, czarne sklepienie groty, tylko szybująca passarola mogłaby je dojrzeć, lecz jedyna, jaka istnieje, utknęła tutaj, zwykłe zaś ptaki stworzone ręką lub z woli Boga przelatują raz, przelatują drugi raz, spoglądają raz, spoglądają drugi raz, i nic z tego nie pojmują. Osioł też nie wie, po co tu przyszedł. Wynajęte zwierzę idzie tam, gdzie mu każą, dźwiga to, co mu załadują na grzbiet, wszystkie podróże są dla niego jednakie, dobrze jednak byłoby, gdyby zawsze były takie jak ta, gdyż większą część drogi przebył luzem, z liliami na uszach, kiedyś zapewne i osłom słoneczko zaświeci.
Zeszli z gór i przezornie wybrali inną drogę, wiodącą przez Lapaducos i Vale Benfeito, zakładali, że wśród ludzi mniej będą rzucać się w oczy, toteż zboczyli na Torres Vedras, potem na południe, nad strumień Pedrulhos, gdyby na świecie nie było smutku i nędzy, gdyby wszędzie po kamieniach płynęły potoki i śpiewały ptaki, można by spędzić życie siedząc sobie na trawce ze stokrotką w dłoni i nawet nie obrywać płatków, gdyż znałoby się wszystkie odpowiedzi lub też byłyby one tak mało ważne, iż ich poznanie nie byłoby warte życia kwiatka. Istnieją wszak jeszcze inne niewyszukane sielskie przyjemności, na przykład Baltazar i Blimunda myją teraz w strumieniu nogi, ona wysoko podkasała spódnicę, lepiej by zrobiła opuszczając ją, gdyż na każdą kąpiącą się nimfę zawsze czyha jakiś satyr, jeden właśnie jest w pobliżu i już atakuje. Blimunda ucieka śmiejąc się, on chwyta ją wpół, padają na ziemię, jedno na drugie, w niczym nie przypominają ludzi tamtej epoki. Osioł podnosi łeb, ogląda swoje długie uszy i nie dostrzega tego, co my, jedynie poruszające się cienie i szare drzewa, każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy. Baltazar bierze Blimundę na ręce i sadza w kulbace, wio osiołku, klap, klap. Popołudnie jest wyjątkowo ciche, bez najlżejszego wiaterku, bez najsłabszej bryzy, muśnięcia powietrza skóra odczuwa niby dotyk innej skóry, nie ma bowiem żadnej różnicy między Baltazarem i resztą świata, a jakaż może być różnica między światem i Blimundą. Do Mafry wrócili nocą. Na wzgórzu Vela płoną ogniska. Gdy języki ognia strzelają wyżej, oświetlają nieregularne mury bazyliki, puste nisze, rusztowania, czarne otwory okienne, wygląda to bardziej na ruiny niż na nową budowlę, zawsze tak się dzieje, gdy praca zostaje bez ludzi.
Znojne dni i niespokojne noce są udziałem ponad dwudziestu tysięcy robotników śpiących na prymitywnych barakowych pryczach, ale wielu z nich nawet tego nie miało we własnych domach, gdzie obywali się matą rozłożoną na ziemi i sypiali w ubraniu przykrywając się kapotą, tu zaś w razie chłodu można przynajmniej ogrzać się od ciał towarzyszy, znacznie gorzej jest podczas upałów, gdy zaczynają dokuczać pchły, pluskwy, wszy we włosach i odzieży, oraz inne robactwo powodujące piekielną świerzbiączkę. Do tego jeszcze dochodzi swędzenie przyrodzenia, nagromadzenie humorów, wytryski nasienia we śnie, obok sapiący sąsiad, ale cóż robić, skoro nie ma kobiet. To znaczy właściwie są, lecz nie starcza dla wszystkich. Najlepiej mają ci, którzy przybyli tu jako pierwsi, związali się bowiem z wdowami i porzuconymi, Mafra jest jednak mała i wkrótce nie zostało ani jednej kobiety do wzięcia, mężczyźni mają więc teraz kłopot, muszą dobrze strzec swego ogrodu, choćby i całkiem pozbawionego czaru, od kusicieli i rabusiów. Już nieraz noże poszły w ruch z tego powodu. W przypadku zabójstwa interweniuje sędzia kryminalny wraz z pachołkami, w razie potrzeby pomaga im wojsko, morderca idzie do więzienia i wtedy jedno z dwojga, jeśli zabójca był tym, który miał kobietę, to bardzo szybko pojawia się jego następca, jeśli zaś kobieta należała do ofiary, to następca pojawia się jeszcze szybciej.
A pozostali, cóż oni mają ze sobą począć. Ano, włóczą się po ulicach, błotnistych od bezustannie wylewanych pomyj, zapuszczają się w zaułki, w których również stoją drewniane domy, być może wzniesione z inicjatywy intendentury, która zna przecież męskie potrzeby, być może zbudował je jakiś chciwy zysku właściciel burdeli, w każdym razie natychmiast zostały sprzedane, później wynajęte, a najemczynie wynajmują z kolei same siebie, dużo szczęśliwszy od nich jest osioł wynajęty przez Baltazara i Blimundę, dostał wszak wianek z wodnych lilii, natomiast tym kobietom, ukrytym za wahadłowymi drzwiami, nikt nie przynosi kwiatów, jedynie niecierpliwą chuć, pospiesznie zaspokajaną w ciemnościach, częstokroć niosącą początki zgnilizny, francy, od której nieszczęśnicy niebawem cierpią i jęczą tak samo jak te biedaczki, co ich zaraziły, po udach bezustannie spływa im ropa, a z tą chorobą nie przyjmują do lazaretu i jedynym dostępnym lekarstwem są okłady z żywokostu, tej wspomnianej już cudotwórczej rośliny, która jest dobra na wszystko i niczego nie leczy. Nie brak tu takich, którzy przybyli do Mafry jako dorodne chłopaki, a w ciągu trzech, czterech lat kompletnie stoczyła ich zgnilizna. Nie brak też i kobiet, z początku najzdrowszych pod słońcem, które po śmierci trzeba było natychmiast głęboko zakopywać, gdyż zamieniały się w cuchnącą kupę gnoju. Lecz już następnego dnia ich dom zajmowała nowa lokatorka, prycza pozostawała ta sama, bety nawet nie uprane, znów jakiś mężczyzna stuka do drzwi, wchodzi, wszystko odbywa się bez słowa, cena jest znana, on rozpina spodnie, ona podnosi spódnicę, niebawem on jęknie z rozkoszy, ona nie musi udawać, są przecież ludźmi poważnymi.
Mnisi z hospicjum obchodzą to miejsce z daleka, wygląda na to, że z cnotliwości, nie litujmy się jednak nad nimi, nie ma bowiem drugiej takiej kongregacji, która umartwienia tak umie sobie wynagradzać przyjemnościami. Idą ze spuszczonym wzrokiem potrząsając kulkami, zarówno tymi od różańców, którymi są opasani, jak i tej rzeczy, co to w sekrecie służy do wspólnych modłów z penitentkami, i jeśli któraś z nich potem owinie sobie lędźwia włosienicą lub w przypadku większej ekstrawagancji kolczatką, to możemy się założyć, iż oni żadnych włosienic na lędźwiach nie noszą, a wszystko, co tu mówimy, należy czytać bardzo uważnie, gwoli lepszego zrozumienia. Jeśli nie oddają się innym zajęciom i obowiązkom, idą do szpitala, by pielęgnować chorych, karmią ich rosołem dmuchając na łyżkę, sprowadzają na właściwą drogę konających, w ostatnich dniach właśnie zmarło najpierw dwóch, potem trzech, nic im bowiem nie pomogli ani święci opiekunowie lazaretów, a mianowicie Kosma i Damian, patroni medyków, ani św. Antoni, umiejący równie dobrze składać kości, jak zlepiać gliniane dzbany, ani św. Józef, który jako cieśla może wystrugać protezy, ani św. Franciszek Ksawery znający się na wschodniej medycynie, ani Jezus Maryja Józef, czyli cała święta rodzina. Motłoch i tu oddzielony jest od znaczniejszych osobistości i oficerów, ci bowiem mają oddzielny lazaret, a jako że mnisi wiedzą dobrze, komu zawdzięczają klasztor, można sobie wyobrazić różnice tak w leczeniu, jak i w ostatniej posłudze. Lecz niech rzuci w nich kamieniem ten, kto nigdy nie popełnił podobnych grzechów, przecież nawet Chrystus faworyzował Piotra i rozpieszczał Jana, choć apostołów było dwunastu. Pewnego dnia okaże się, że Judasz zdradził z zazdrości, gdyż czuł się opuszczony.
Mniej więcej w tym czasie umarł też Jan Franciszek Siedem Słońc. Poczekał, aż syn wróci z budowy, najpierw wszedł Alvaro Diogo, który chciał szybko zjeść i wrócić do ciosania kamieni, właśnie moczył chleb w zupie, gdy wszedł Baltazar, Dobry wieczór, pobłogosław mnie, ojcze, dzień wydawał się taki sam jak inne, brakowało tylko najmłodszego członka rodziny, który zawsze przychodził ostatni, może ukradkiem zaglądał już na ulicę kobiet, ale jak sobie radzi z płaceniem, skoro musi ojcu oddawać całą dniówkę, co do grosza, i właśnie Alvaro Diogo pyta, Gabriela jeszcze nie ma, wprost nie do wiary, już tyle lat znamy tego chłopaka, a dopiero teraz, kiedy stał się mężczyzną, usłyszeliśmy jego imię, Ines Antonina starając się usprawiedliwić syna mówi, Pewnie zaraz nadejdzie, jest to więc dzień taki sam jak inne, padają te same słowa i nikt nie zauważa zdumienia malującego się na twarzy Jana Franciszka, który siedzi przy kominie mimo panującego upału, nawet Blimunda tego nie spostrzegła, była bowiem zajęta Baltazarem, który dopiero co wszedł, powiedział dobry wieczór i poprosił ojca o błogosławieństwo nie słuchając odpowiedzi, jak się jest synem przez wiele lat, to czasem okazuje się taki brak uwagi, a więc było to tak, Pobłogosław mnie, ojcze, stary powoli podnosi rękę, tak wolno, jakby już tylko na to starczało mu siły, to jego ostatni gest, nie dokończony, gdyż ręka osunęła się na fałdy kapoty, obok drugiej ręki, i gdy Baltazar wreszcie obrócił się, by przyjąć ojcowskie błogosławieństwo, widzi, że stary opiera się o ścianę, ręce zwisają mu bezwładnie, głowa opadła na piersi, Czy ojciec źle się czuje, pytanie jest zupełnie zbędne, zapewne wszyscy by oniemieli, gdyby Jan Franciszek odpowiedział, Umarłem, co byłoby najprawdziwszą z prawd. Polało się trochę zwykłych w takich wypadkach łez, Alvaro Diogo nie poszedł do pracy, Gabriel zaś po powrocie do domu chcąc nie chcąc musiał udawać smutnego, choć był w świetnym humorze, wracał bowiem prosto z raju, oby tylko ogień piekielny nie zaczął go przypiekać między udami.
Jan Franciszek pozostawił ogródek i stary dom. Kiedyś miał kawałek ziemi na wzgórzu Vela. Przez całe lata czyścił go z kamieni, by wreszcie motyka sięgnęła pulchnej ziemi. Nie miało to sensu, znów pełno tam kamieni, właściwie po co człowiek przychodzi na ten świat.
W ostatnich latach rzymska bazylika św. Piotra niezbyt często opuszczała kufry. W przeciwieństwie bowiem do tego, co sądzi ciemny lud, królowie są zwykłymi ludźmi, jak wszyscy dorastają, dojrzewają i w zależności od wieku zmieniają im się gusta, choć bywa, że chcąc się przypodobać innym skrywają je lub też udają ze względów politycznych. Poza tym mądrość ludowa i indywidualne doświadczenia dowodzą, iż wszystko, co zbyt często się powtarza, staje się nudne. Bazylika św. Piotra nie ma już najmniejszych sekretów dla króla Jana V. Potrafi ją złożyć i rozłożyć z zamkniętymi oczami, samodzielnie lub z czyjąś pomocą, zaczynając od pomocy lub południa, od kolumnady lub absydy, z najdrobniejszych kawałków względnie z większych elementów, rezultat jest zawsze taki sam, ta sama drewniana konstrukcja, klocki lego, składanka, kościół na niby, w którym nigdy nie odbędzie się prawdziwa msza, choć Bóg jest wszędzie.
Jedyna pociecha, że człowiek może przedłużyć swoje życie dzięki dzieciom i o ile wiadomo, że im starszy i bardziej zgorzkniały, tym mniej mu się podoba, jeśli idąc w jego ślady popełniają czyny będące dla innych kamieniem obrazy lub solą w oku, o tyle cieszy go, gdy powtarzają niektóre z jego gestów, słów i zachowań, łudzi się bowiem, że wszystko, co niegdyś zrobił i czym był, zyskuje w ten sposób nowe uzasadnienie. Jest rzeczą jasną, że dzieci udają. Innymi słowy chodzi o to, że król Jan V, straciwszy już upodobanie do składania bazyliki św. Piotra, znalazł drogę pośrednią, by dawało mu to jeszcze pewną przyjemność, zaprosił mianowicie do pomocy swoje dzieci, infanta Józefa i Doñę Marię Barbarę, okazując im w ten sposób ojcowskie i królewskie uczucia. O każdym z nich już mówiliśmy i jeszcze będziemy mówić, tu chcemy tylko nadmienić, że biedna Maria Barbara została bardzo oszpecona przez ospę, lecz księżniczki mają takie szczęście, że nie omija ich małżeństwo z powodu brzydoty i dziobów na twarzy, o ile tylko leży to w interesie korony. Oczywiście, udział dzieci w składaniu bazyliki nie jest zbyt duży. Jeśli nawet król potrzebował pomocy pokojowców przy ustawianiu kopuły Michała Anioła, a propos, przypomnijmy proroczy huk, który temu towarzyszył owej pamiętnej nocy, kiedy król wybierał się do sypialni królowej, to tym bardziej pomocy potrzebują słabe dzieci w wieku szesnastu i czternastu lat. Jest to rodzaj przedstawienia, połowa dworu przygląda się zabawie infanta i infantki siedzących pod baldachimem, są też obecni mnisi, którzy zwierzają się sobie z klasztornych przyjemności, podczas gdy dworzanie starają się przybrać taką minę, która by wyrażała jednocześnie szacunek dla książąt, rozczulenie ich młodym wiekiem oraz religijny pietyzm dla świętej budowli w miniaturze, zaiste, trudno pogodzić i odmalować tyle wrażeń na jednej twarzy, nic więc dziwnego, że wyglądają tak, jakby czuli jakiś skrywany i być może niestosowny ból. Kiedy Doña Maria Barbara własnoręcznie ustawia którąś z figur zdobiących kapitel, cały dwór bije brawo, gdy zaś infant Józef osobiście wstawia krzyż wieńczący szczyt kopuły, mało brakuje, by wszyscy padli na kolana, wszak to następca tronu. Ich książęce moście uśmiechają się, później król przywołuje dzieci, chwali ich zręczność i udziela im błogosławieństwa, przy którym one klękają. Świat wydaje się tak pełen harmonii, przynajmniej w tym salonie, jakby był odbiciem tego zwierciadła doskonałości, jakim jest niebo. Każdy wykonywany tu gest jest szlachetny, może nawet boski w swej powadze i ważkości, każde zaś wypowiadane słowo stanowi jakby część zdania, którego końca nie widać i właściwie nie ma żadnego powodu ku temu, żeby się miało skończyć. W taki sposób mówią i zachowują się mieszkańcy niebios, gdy przechadzają się po diamentowych ulicach i gdy ojciec wszechświatów przyjmuje ich na audiencji w swoim złocistym pałacu, gdzie jako członkowie dworu przyglądają się zabawie syna, który układa, psuje i na nowo układa drewniany krzyż.
Król Jan V wydał rozkaz, by nie rozbierano bazyliki, została więc na swoim miejscu. Dworzanie opuścili salę, wyszła też królowa oraz infant i infantka, w ślad za nimi ruszyli mnisi mruczący litanie, król natomiast z powagą przygląda się bazylice, w czym starają się go naśladować szlachcice, których służba przypada na bieżący tydzień. Ponad pół godziny trwała ta zbiorowa kontemplacja króla i pokojowców. W myśli tych ostatnich nie będziemy wnikać, skąd można wiedzieć, co im tam chodzi po głowach, może przykry kurcz łydki, może ulubiona suka, która lada moment się oszczeni, przesyłka z Goa czekająca w urzędzie celnym, nagły apetyt na karmelki, miękka rączka zakonnicy na klasztornej kracie czy swędzenie pod peruką, wszystko jest możliwe, wyjąwszy wzniosłą myśl zaprzątającą króla, która jest następująca, Chcę mieć taką samą bazylikę obok pałacu, tego się zupełnie nie spodziewaliśmy.
Nazajutrz król kazał przywołać architekta Mafry, niejakiego Jana Fryderyka Ludovice, tak z portugalska brzmi jego niemieckie nazwisko, i powiedział mu bez ogródek, Moim życzeniem jest, aby w Mafrze, obok pałacu, zbudowano taki sam kościół jak św. Piotra w Rzymie, co rzekłszy, surowo popatrzył na artystę. No cóż, królowi nigdy nie należy mówić nie, a tenże Ludovice, który podczas pobytu w Italii nazywał się Ludovisi, a więc dwukrotnie zmieniał nazwisko rodowe po niemiecku brzmiące Ludwig, dobrze wie, że powodzenie w życiu nie może się obejść bez kompromisu, zwłaszcza gdy się żyje między stopniami ołtarza i tronu. Jednak wszystko ma swoje granice, ten król nie zdaje sobie sprawy z tego, czego żąda, jest głupcem, durniem, przecież jakaś zachcianka, choćby i królewska, nie sprawi, że urodzi się drugi Bramante, Rafael, Sangallo, Peruzzi, Buonarroti, Fontana, Della Porta, Maderna, uważa, że wystarczy mi powiedzieć, Ludwigu bądź Ludovisi, czy tam Ludovice, jeśli ma być po portugalsku, Chcę św. Piotra, i św. Piotr już stoi, podczas gdy ja wiem, że tylko potrafię budować Mafry, racja, że jestem artystą, i to równie próżnym jak każdy inny, znam wszakże moje możliwości, a także usposobienie tutejszych ludzi, mieszkam tu już przecież dwadzieścia osiem lat, chełpliwi, lecz leniwi, trzeba jednak zręcznie mu odpowiedzieć, żeby moje nie bardziej mu schlebiło niż najuniżeńsze tak, nie jest to wcale łatwe, oby Bóg mi dopomógł, Zamysł Waszej Królewskiej Mości godny jest wielkiego monarchy, który kazał zbudować Mafrę, wszelako życie jest krótkie, Miłościwy Panie, a św. Piotr, od poświęcenia pierwszego kamienia do konsekracji bazyliki, pochłonął sto dwadzieścia lat pracy i bogactw, Miłościwy Pan, o ile wiem, nigdy tam nie był i opiera swoje wyobrażenie wyłącznie na składanym modelu, myślę, że nam nie udałoby się to nawet i za dwieście czterdzieści lat, Wasza Królewska Mość już dawno byłby w grobie, a także syn, wnuk, prawnuk, praprawnuk i prapraprawnuk Waszej Królewskiej Mości takoż, zapytuję więc z całym szacunkiem, czy warto budować bazylikę, która może być gotowa dopiero w roku dwutysięcznym, zakładając, że świat będzie jeszcze wtedy istniał, Wasza Królewska Mość raczy zdecydować, Czy świat będzie jeszcze istniał, Nie, Miłościwy panie, czy budować w Lizbonie drugą bazylikę św. Piotra, mnie osobiście wydaje się bardziej prawdopodobny koniec świata niż zbudowanie drugiej takiej bazyliki, Cóż, nie uczynię więc zadość mojemu życzeniu, Wasza Królewska Mość żyć będzie wiecznie w pamięci poddanych, opromieniony wiekuistą chwałą niebios, pamięć jednakowoż nie jest dobrym terenem do stawiania fundamentów, mury rychło by się zawaliły, niebo zaś jest jednym wielkim kościołem, toteż rzymska bazylika jest tyle warta co ziarnko piasku, Skoro tak, to po co budujemy na ziemi kościoły i klasztory, Gdyż nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ziemia była już kiedyś kościołem i klasztorem, miejscem wiary i odpowiedzialności, miejscem kultury i wolności, Nie bardzo rozumiem te słowa, I ja nie bardzo rozumiem to, co mówię, ale wracając do sprawy, jeśli Wasza Królewska Mość chce pod koniec życia zobaczyć choćby piędź muru, należy już teraz wydać stosowne rozkazy, w przeciwnym razie nie wykroczymy poza wykopy, Czyżbym miał żyć tak krótko, Budowa trwa długo, a życie krótko.
Mogliby tak rozmawiać przez resztę dnia, wszakże król Jan V, który na ogół nie dopuszcza, by sprzeciwiano się jego woli, tym razem popadł w melancholię, wyobraziwszy sobie kondukty żałobne swoich potomków, syna, wnuka, prawnuka, praprawnuka, prapraprawnuka, z których każdy zmarł nie doczekawszy końca budowy, skoro tak, nie warto więc zaczynać. Jan Franciszek Ludovice stara się ukryć zadowolenie, zorientował się już bowiem, że nie będzie lizbońskiej bazyliki św. Piotra, ma przecież już dość pracy z kaplicą w Evorze i z budową kościoła św. Wincentego, są to rzeczy na miarę Portugalii, we wszystkim należy zachować proporcje. Obydwaj zamilkli, król nic nie mówi, architekt też się nie odzywa i tak oto rozwiewają się wielkie marzenia i nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym, że Jan V zamierzał wybudować drugą rzymską bazylikę św. Piotra w Parku Edwarda VII, gdyby nie brak dyskrecji Ludovice, który powiedział o tym synowi, ten zaś w sekrecie przekazał nowinę swojej przyjaciółce, pewnej zakonnicy, co to u niej bywał, ona z kolei zwierzyła się spowiednikowi, który podzielił się z generałem zakonu, ów zaś z patriarchą, który zapytał o to króla, na co ten odrzekł, że jeśli ktokolwiek ośmieli się wrócić do tej sprawy, narazi się na jego gniew, tak właśnie to wszystko się odbyło, przestało się zatem o tym mówić i jeśli dziś ten projekt jest znany, to jedynie dlatego, iż prawda historyczna chadza własnymi drogami i po pewnym czasie objawia się nam mówiąc, Oto jestem, nie pozostaje przeto nic innego, jak w nią uwierzyć, wychodzi naga z głębokiej studni niczym muzyka Domenica Scarlattiego, który nadal mieszka w Lizbonie.
Nagle król uderza się w czoło, jego jaśniejącą radością twarz otacza aureola natchnienia. A gdybyśmy powiększyli klasztor w Mafrze tak, by mógł pomieścić dwustu mnichów, co mówię dwustu, niechby i pięciuset, niechby i tysiąc, tuszę, że byłoby to dzieło nie mniej wiekopomne niż bazylika, której nie możemy mieć. Architekt zastanowił się, Tysiąc mnichów, pięciuset mnichów to bardzo wielu mnichów, Wasza Królewska Mość, musielibyśmy zbudować dla nich kościół równie wielki jak w Rzymie, No więc ilu, Powiedzmy trzystu, lecz i w tej sytuacji bazylika, którą zaprojektowałem i która się już buduje, bardzo opieszale, jeśli wolno zauważyć, będzie za mała, Niechże więc będzie trzystu i nie mówmy o tym więcej, takie jest moje życzenie, Wszystko będzie zrobione, niech tylko Wasza Królewska Mość wyda stosowne polecenia. Polecenia zostały wydane. Przedtem jednak pewnego dnia król spotkał się z prowincjałem franciszkanów z Arrabidy, skarbnikiem koronnym i tymże architektem. Ludovice przyniósł swoje rysunki, rozłożył je na stole i objaśnił, Tu mamy kościół, te galerie i baszty w linii północ-południe należą do pałacu królewskiego, z tyłu znajdują się boczne skrzydła klasztoru, a zatem, by uczynić zadość woli Najjaśniejszego Pana, musimy jeszcze za tym wszystkim dobudować nowe skrzydła, lecz w tym właśnie miejscu wznosi się bardzo twarda skała, której wysadzenie i rozkruszenie będzie kosztować wiele trudu, już nieźle się namęczyliśmy nad uszczknięciem jej brzegu, by wyrównać teren. Usłyszawszy, iż król zamierza tak znacznie powiększyć klasztor, pierwotnie obliczony na osiemdziesięciu zakonników, teraz zaś na trzystu, rzecz zaiste nie do wiary, prowincjał, który przyszedł do pałacu nic jeszcze o tym nie wiedząc, padł teatralnie do królewskich stóp, obsypał pocałunkami ręce monarchy i wreszcie oświadczył zdławionym głosem, Najjaśniejszy Panie, możesz być przekonany, iż w tej właśnie chwili Bóg wydaje rozkazy, by w raju przygotowano nowe, wspanialsze komnaty dla tego, za którego sprawą Jego wielkość i chwałę głoszą na ziemi żywe kamienie, zapewniam cię, Panie, że za każdą nową cegłę położoną w Mafrze zostanie zmówiona w twojej intencji jedna modlitwa, nie za zbawienie duszy, gdyż to zagwarantowały ci już twoje uczynki, modlitwy te będą tylko kwiatami do wieńca, w którym staniesz przed Najwyższym Sędzią, a Bóg da, że dopiero za wiele lat, aby jak najdłużej trwała szczęśliwość twoich poddanych i nie osłabła wdzięczność Kościoła oraz zakonu, którego jestem sługą i przedstawicielem. Król Jan V wstał z fotela i ucałował dłoń prowincjała, wyrażając w ten sposób uległość władzy ziemskiej wobec władzy niebieskiej, gdy zaś na powrót usiadł, znów wokół głowy pojawiła mu się aureola, ten król musi doprawdy uważać, żeby nie zostać świętym. W oczach skarbnika błyszczą poczciwe łzy, Ludovice ciągle trzyma palec wskazujący prawej ręki na planie, w tym miejscu, gdzie znajduje się rzeczona skała, której zrównanie ma kosztować tyle pracy, prowincjał spogląda w sufit, uważa się niejako za przedstawiciela Empireum, król natomiast spogląda kolejno na każdego z nich, obwołają mnie wielkim, pobożnym, najwierniejszym z wiernych, oto co można wyczytać z jego wielkodusznego oblicza, nie co dzień wszak zdarza się, by ktoś kazał powiększyć klasztor osiemdziesięciu na trzystu mnichów, lud mówi, że dobro i zło wypisane jest na twarzy, tym razem na twarzy króla wypisane jest wszystko, co najlepsze.
Wyszedł zgięty w niskich ukłonach Jan Fryderyk Ludovice, zacznie zaraz poprawiać rysunki, wyszedł i prowincjał, uda się do swojej prowincji, by ogłosić dobrą nowinę i zarządzić uroczystości dziękczynne, król natomiast został na miejscu, jest przecież u siebie w domu i właśnie czeka na skarbnika, który poszedł po księgi rachunkowe, a gdy wielkie foliały leżą już na stole, król zapytuje go, No i co tam mamy w rubrykach ma i winien. Rachmistrz w zadumie pociera brodę, jakby coś rozważał, potem otwiera jedną z ksiąg, jakby zamierzał wymienić jakąś konkretną kwotę, lecz poniechawszy jednego i drugiego ogranicza się do następujących słów, Wiedz, Najjaśniejszy Panie, że mieć to mamy coraz mniej, winni zaś jesteśmy coraz więcej, Już w zeszłym miesiącu mówiłeś mi to samo, W zaprzeszłym takoż oraz w ubiegłym roku, jak tak dalej pójdzie, to wkrótce, Wasza Miłość, ujrzymy dno szkatuły. Do dna naszych szkatuł jeszcze daleko, jedna w Brazylii, druga w Indiach, gdy się wyczerpią, dowiemy się o tym z tak wielkim opóźnieniem, że będziemy mogli powiedzieć, iż w istocie byliśmy biedni i nic o tym nie wiedzieliśmy, Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, ośmielam się zauważyć, że jesteśmy biedni i wiemy o tym, Ale Bogu niech będą dzięki, pieniędzy nam nie brakuje, Istotnie, wszakże praktyka rachmistrzowska nauczyła mnie, że najgorszym biedakiem jest ten, komu nie brak pieniędzy, tak właśnie dzieje się w Portugalii, która jest workiem bez dna, pieniądze wchodzą tu ustami, a wychodzą tyłkiem, za przeproszeniem Miłościwego Pana, Ha, ha, ha, zaśmiał się król, a to dobre, nie ma co, chcesz przez to powiedzieć, że gówno to pieniądze, Nie, Najjaśniejszy Panie, pieniądze to gówno, kto jak kto, ale ja dobrze to widzę z pozycji, w jakiej się znajduję, siedzę bowiem w kucki, jak powinien siedzieć każdy, kto liczy cudze pieniądze. Powyższy dialog jest nieprawdziwy, apokryficzny, oszczerczy, głęboko niemoralny, a także pozbawiony jakiegokolwiek szacunku dla tronu i ołtarza, król i skarbnik wyrażają się jak nie przymierzając furmani w karczmie, brakuje tylko wina i plugawych dziewek, byłby to już kompletny bezwstyd, jednakże to, co tu przeczytaliśmy, jest jedynie współczesnym tłumaczeniem soczystej od wieków portugalszczyzny, co zważywszy, król powiedział, Od dziś podwajam ci pensję, żebyś nie musiał tak bardzo stękać, całuję ręce Waszej Królewskiej Mości, odrzekł rachmistrz.
Nim Jan Fryderyk Ludovice zdążył zakończyć rysunki rozbudowanego klasztoru, do Mafry pogalopował goniec królewski z kategorycznym rozkazem, by niezwłocznie przystąpić do niwelowania góry, przez co zyskiwało się trochę na czasie. Goniec zeskoczył z konia u drzwi intendentury, to samo zrobiła eskorta, otrzepał się z kurzu, wszedł po schodach, wkroczył do salonu, Doktorze Leandrze de Melo, tak brzmiało nazwisko intendenta, Jestem taki a taki, powiedział, przywożę bardzo pilne listy Jego Królewskiej Mości, oto one, i proszę łaskawie o pokwitowanie, gdyż natychmiast wracam na dwór. Tak też się stało, goniec odjechał wraz z eskortą, teraz już stępa, intendent zaś otworzył list pocałowawszy uprzednio z szacunkiem pieczęć, gdy skończył czytać, był tak blady, iż jego zastępca zaczął już żywić nadzieję, że chodzi o dymisję, na czym ewentualnie mogłaby zyskać jego własna kariera, wkrótce jednak się rozczarował, gdyż doktor Leandro de Melo wstał i powiedział, Idziemy na budowę, idziemy na budowę, i już po paru minutach zebrali się wokół niego kwestor, mistrz ciesielski, mistrz mularski, mistrz kamieniarski, główny rządca, inżynier górnik oraz kapitan dowodzący wojskiem, jednym słowem wszyscy, którzy mieli w Mafrze jakąś władzę, a gdy byli już w komplecie, główny intendent odezwał się w te słowa, Panowie, Jego Królewska Mość w swojej pobożności i niezmierzonej mądrości postanowił zwiększyć liczbę miejsc w klasztorze do trzystu i w tym celu należy natychmiast rozpocząć niwelowanie góry od strony wschodniej, gdyż tam właśnie stanie nowy budynek według przybliżonych wymiarów podanych w tym oto liście, a że rozkazy królewskie są po to, by je wykonywać, chodźmy zatem wszyscy na budowę i zobaczmy, jak się do tego zabrać. Kwestor odpowiedział, że po to, by opłacać związane z tym wydatki, nie musi wcale oglądać góry, mistrz ciesielski, że jego sprawa to drewno, ciosanie i piłowanie, mistrz mularski, że jest od budowy murów i układania posadzek, mistrz kamieniarski, że zajmuje się wyłącznie wydobytym kamieniem, główny rządca zaś, że jeśli będzie trzeba, wyśle tam woły i muły, wszystkie te odpowiedzi, w których można by się doszukać braku subordynacji, były w istocie tylko głosem rozsądku, bo po cóż wszyscy mieli iść oglądać górę, skoro i tak dobrze wiedzieli, jak wiele będzie kosztować jej zniwelowanie. Intendent przyjął tę odpowiedź z dobrą wiarą i koniec końców poszedł wyłącznie w towarzystwie inżyniera, gdyż sprawa leżała w jego kompetencji, oraz kapitana, jako że burzenie jest głównie zajęciem żołnierzy.
Na części terenu ciągnącego się za murem od strony wschodniej brat ogrodnik posadził już drzewa owocowe, założył też grządki różnych warzyw i kwiatów, będące na razie jedynie zapowiedzią przyszłego sadu i warzywnika, przymiarką do ogrodu. Wszystko to zostanie zniszczone. Robotnicy ujrzeli głównego intendenta idącego w towarzystwie hiszpańskiego specjalisty od robót górniczych, popatrzyli potem na skalne straszydło i natychmiast rozeszła się wieść, iż klasztor zostanie rozbudowany od tej strony, to wprost nie do wiary, jak szybko do publicznej wiadomości przedostają się polecenia, co do których powinna obowiązywać pewna dyskrecja, przynajmniej do chwili ogłoszenia ich przez tego, który je otrzymał. Można by mniemać, że przed napisaniem do doktora Leandra de Melo Jan V wysłał do Siedmiu Słońc albo do Józefa Małego bilecik następującej treści, Nie chcę was martwić, ale przyszło mi do głowy, żeby w klasztorze zamiast osiemdziesięciu umieścić trzystu mnichów, co z drugiej strony jest dobre dla wszystkich pracujących na budowie, gdyż dłużej będą mieć zagwarantowaną pracę, a pieniędzy, jak przed kilkoma dniami powiedział mi mój zaufany skarbnik, mamy dosyć, musicie bowiem wiedzieć, że jesteśmy najbogatszym narodem w Europie, nikomu nic nie jesteśmy winni i wszystkim płacimy, na tym kończę, przesyłam pozdrowienia dla trzydziestu tysięcy Portugalczyków, którzy tam u was zdobywają swój kawałek chleba i tak bardzo się starają, by ich władca miał tę ogromną przyjemność oglądania, wzniesionej ku niebu po wsze czasy, najpiękniejszej w historii ludzkości budowli sakralnej, ktoś mi już nawet powiedział, że rzymski Św. Piotr w porównaniu z nią wygląda na jakąś kapliczkę, do widzenia, do następnego razu, pozdrowienia dla Blimundy, nie mam żadnych wiadomości o latającej maszynie ani o księdzu Bartłomieju Wawrzyńcu, tak bardzo mu pomagałem, tyle wydałem pieniędzy, świat doprawdy pełen jest niewdzięczników, jeszcze raz do widzenia.
Doktor Leandro de Melo stoi załamany u stóp ogromnej skalnej turni, znacznie wyższej od murów, które mają tu stanąć, przedtem był jedynie sędzią w Torres Vedras, szuka więc ratunku u inżyniera górnika, który będąc typowym andaluzyjskim fanfaronem mówi prosto z mostu, Aun que fuera la Sierra Morena, yo la arrancaria con mis brazos y la precipitaria en la mar, co po naszemu znaczy tyle co, Zostawcie to mnie, niebawem w tym miejscu będziecie mieć tak przestronny rynek, że lizboński nie będzie się do niego umywał. W ciągu ostatnich lat, a już minęło jedenaście, po okolicznych urwiskach bezustannie dudniło echo wybuchów prochu, ostatnio coraz rzadszych, stosowanych jedynie w przypadkach opornych występów skalnych tkwiących w już przygotowanym terenie. Człowiek naprawdę nigdy nie wie, czy wojna już się skończyła. Mówi sobie, no, to już koniec, lecz nagle okazuje się, że wcale nie, że zaczyna się na nowo, ta kurwa odżywa po prostu pod inną postacią, jeszcze wczoraj mieliśmy wymachiwanie szablami, a dziś walą z kolubryn, jeszcze wczoraj rozwalano mury, a dziś rozwala się całe miasta, jeszcze wczoraj unicestwiano państwa, a dziś światy, jeszcze wczoraj śmierć człowieka była tragedią, a dziś jest rzeczą banalną zagłada milionów, oczywiście nie dotyczy to Mafry, gdzie nigdy nie zgromadzi się tylu ludzi, choć i tak jest już dużo, wszakże komuś, kto przyzwyczaił się do pięćdziesięciu czy stu wybuchów dziennie, ogłuszający huk tysiąca detonacji prochu rozlegających się od wschodu do zachodu słońca, po dwadzieścia w jednej serii, musiał się wydawać końcem świata, tym bardziej że ziemia i kamienie z taką siłą wylatywały w powietrze, iż robotnicy na budowie byli zmuszeni chronić się po drugiej stronie murów lub pod rusztowania, co nie przeszkodziło, że i tak kilku zostało rannych, nie mówiąc już o tych pięciu minach, które znienacka wybuchły rozrywając na kawałki trzech mężczyzn.
Siedem Słońc nie odpowiedział jeszcze królowi, krępuje się poprosić kogoś o napisanie listu, lecz gdy pewnego dnia przezwycięży wstyd, napisze, co następuje, Drogi królu, dostałem Twój list, z którego dowiedziałem się o wszystkim, co chciałeś mi powiedzieć, pracy mamy pod dostatkiem, przerywamy ją tylko wtedy, gdy leje tak, że nawet kaczki miałyby dosyć, ewentualnie gdy spóźnia się dostawa kamienia albo gdy przywiozą cegłę złej jakości i musimy czekać na inną, ostatnio zapanowało spore zamieszanie w związku z tym pomysłem rozbudowy klasztoru, nie wyobrażasz sobie nawet, drogi królu, jak wielka jest ta skalna turnia i ilu wymaga ludzi, trzeba było zaniechać prac przy kościele i pałacu, co spowoduje spore opóźnienie, nawet cieśle i kamieniarze przeszli do wywózki kamienia, ja sam raz poganiam woły, raz zaprzęgam się do taczki, szkoda mi tylko tych drzew cytrynowych i brzoskwiniowych, które zostały powyrywane, bratki wyleciały w powietrze, nie ma sensu siać kwiatów, skoro potem traktuje się je z takim okrucieństwem, ale cóż, jak drogi król nadmienia, nic nikomu nie jesteśmy winni, zawsze to jakaś pociecha, moja matka zawsze mawiała, dług rzecz święta, spłacić go trzeba, biedaczka, już jej się zmarło, nie ujrzy zatem najpiękniejszej, jak piszesz w swoim liście, budowli sakralnej w historii ludzkości, chociaż chcąc być szczerym muszę powiedzieć, że w historiach, które znam, nie ma mowy o budowlach sakralnych, tylko o zaczarowanych Mauretankach i ukrytych skarbach, a skoro się już zgadało o skarbach i Mauretankach, Blimunda czuje się dobrze, już nie jest wprawdzie tak ładna jak dawniej, ale niejedna młódka mogłaby jej pozazdrościć, Józef Mały zapytuje, kiedy odbędzie się ślub infanta Józefa, bo chce mu wysłać prezent, może dlatego, że są imiennikami, a trzydzieści tysięcy Portugalczyków poleca się łaskawej uwadze i dziękuje, czują się tak sobie, niedawno mieliśmy tu powszechną sraczkę, tak że smród się niósł na trzy mile, musiało nam zaszkodzić jakieś jedzenie, ale chyba nie tyle sama mąka, co wołki zbożowe, i nie tyle mięso, co czerwie, ale można się było przy okazji nawet uśmiać, jak człowiek widział cały rząd tyłków wystawionych do wiatru, przy tym orzeźwiającym chłodzie wiejącym od morza, i ledwie jedni kończyli, natychmiast drudzy zaczynali, a czasami tak człowieka przypiliło, że załatwiał się tam, gdzie stał, aha, jeszcze jedno, byłbym zapomniał, ja też nie mam żadnych wieści o latającej maszynie, może ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec zabrał ją do Hiszpanii, może teraz jest w posiadaniu tamtejszego króla, który jak słyszałem ma zostać, drogi królu, twoim kumem, musisz na niego uważać, na tym kończę, pozdrowienia dla królowej, do widzenia, drogi królu, do widzenia.
Powyższy list nigdy nie został napisany, lecz dusze komunikują się między sobą na różne sposoby, ciągle jeszcze pozostające tajemnicą, toteż spośród wielu słów, których Siedem Słońc nie zdołał napisać, niektóre przeniknęły jednak do serca króla, podobnie jak owo fatalne ostrzeżenie pod adresem Baltazara wypisane ognistymi głoskami na murze, zważono, policzono, rozdzielono, chodziło tu wszakże o innego Baltazara, nie o znanego nam Baltazara Mateusza, lecz o tego, który był królem Babilonii i podczas uczty sprofanował święte naczynie ze świątyni w Jeruzalem, za co został ukarany, zginął bowiem z ręki Cyrusa, który narodził się, by wykonać wyroki boskie. Król Jan V grzeszy w inny sposób i jeśli profanuje jakieś naczynia, to jedynie natury cielesnej, to znaczy oblubienice Pana, ale one to lubią, Bogu zaś jest wszystko jedno, a więc do dzieła. W uszach Jana V niczym dzwon żałobny zabrzmiał fragment, w którym Baltazar mówi o śmierci matki i żałuje, iż nie zobaczy ona najpiękniejszej z sakralnych budowli, to znaczy Mafry. Król uświadamia sobie nagle, że jego życie będzie krótkie, podobnie jak krótkie jest życie każdego człowieka, że wielu ludzi umarło i jeszcze umrze przed zakończeniem budowy Mafry, że jutro on sam może na zawsze zamknąć powieki. Myśli o tym, że zrezygnował przecież z budowy kopii rzymskiej bazyliki św. Piotra, gdyż Ludovice przekonał go o krótkości ludzkiego żywota, a wedle tego, co powiedział architekt, tenże św. Piotr pochłonął ni mniej, ni więcej, tylko sto dwadzieścia lat pracy i krociowe sumy. Otóż w Mafrze utopiono już jedenaście lat pracy, a o sumach to lepiej nawet nie wspominać, Kto mi zagwarantuje, że będę żył w chwili konsekracji, przecież jeszcze przed paroma laty groziła mi przedwczesna śmierć z powodu melancholii, która mnie wtedy nękała, a ta biedna matka Siedmiu Słońc widziała początek, lecz nie ujrzy końca, to samo może wszak spotkać i króla.
Jan V znajduje się w jednej z komnat baszty wychodzącej na rzekę. Odprawił pokojowców, sekretarzy, mnichów oraz pewną śpiewaczkę komediową, nie chce nikogo widzieć na oczy. Na jego twarzy maluje się strach przed śmiercią, co jest rzeczą wielce wstydliwą dla tak potężnego monarchy. Lecz ów strach przed śmiercią nie polega na obawach, iż znienacka zasłabnie i wyzionie ducha, on się po prostu boi, że jego oczy nie będą otwarte i pełne blasku, gdy w Mafrze staną wieże i kopuła, że jego uszy nie będą już reagować na dźwięki, gdy w Mafrze zwycięsko zabrzmią kuranty i pienia, że nie będzie mógł dotknąć własnymi palcami przebogatych paramentów i odświętnych serwet, że jego nos nie poczuje kadzidła unoszącego się ze srebrnych trybularzy, że będzie już tylko królem, który kazał budować, lecz nie ujrzał gotowej budowli. Po rzece płynie łódź, czy jednak dopłynie do portu, Po niebie mknie chmura, lecz czy rozpłynie się w strugach deszczu, Pod tymi wodami ławica ryb zbliża się ku sieci. Próżność nad próżnościami, rzekł Salomon, a król Jan V powtarza za nim, Wszystko jest próżnością, próżnością jest pragnąć, posiadać jest próżnością.
Wszakże próżności nie przezwycięża skromność, a tym bardziej pokora, raczej nadmiar próżności. W rezultacie tych medytacji i lęków król nie przywdział bynajmniej zgrzebnej szaty pokutnika, lecz przywołał na powrót pokojowców, sekretarzy i mnichów, śpiewaczka przyjdzie później, i zapytał ich, czy prawdą jest, że jak mi się wydaje, bazyliki poświęca się tylko w niedzielę, na co oni odpowiedzieli twierdząco, tego wymaga rytuał, wtedy król polecił sprawdzić, kiedy dzień jego urodzin, to jest dwudziesty drugi października, wypadnie w niedzielę, na co sekretarze przejrzawszy skrupulatnie kalendarze odrzekli, że nastąpi to za dwa lata, w tysiąc siedemset trzydziestym, A więc tego dnia zostanie poświęcona bazylika w Mafrze, takie jest moje życzenie, rozkaz i postanowienie, co usłyszawszy pokojowcy ucałowali rękę najjaśniejszego pana, Trudno wprost orzec, co większą jest chlubą, nad światem panować czy nad takim ludem.
Królewski zapał, acz z pełną rewerencją, ostudzili wszakże Jan Franciszek Ludovice i doktor Leandro de Melo, pospiesznie wezwani z Mafry, dokąd pierwszy pojechał, drugi zaś przebywał tam stale, obydwaj bowiem mając w świeżej pamięci to, co widzieli, zgodnie orzekli, że stan budowy nie rokuje takich nadziei, co dotyczy zarówno klasztoru, którego drugie skrzydło bardzo wolno pnie się w górę, jak i kościoła, który jest przecież budowlą szczególną, wymagającą rozważnego doboru kamieni, Wasza Królewska Mość wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny, wszak tak harmonijnie godzi i równoważy wszystkie warstwy, z których składa się naród. Król Jan V zmarszczył czoło, gdyż to zdawkowe pochlebstwo nie było żadną pociechą, i już cisnęła mu się na usta jakaś oziębła odpowiedź, jednak rozmyślił się i ponownie wezwał sekretarzy, których zapytał kiedy po roku tysiąc siedemset trzydziestym, będącym, jak się wydaje, zbyt krótkim terminem, jego urodziny znów wypadną w niedzielę. Po mozolnych wyliczeniach sekretarze niezbyt pewnie oświadczyli, że powtórzy się to dopiero za dziesięć lat, w roku tysiąc siedemset czterdziestym.
W sali oprócz króla, Ludovice i Leandra znajdowało się jeszcze kilku sekretarzy oraz paru pełniących tygodniowy dyżur szlachciców, razem jakieś dziesięć osób, i wszyscy oni poważnie pokiwali głowami, zupełnie jakby sam Halley skończył właśnie wyjaśnienia na temat cykliczności komet, czego to ludzie nie potrafią odkryć. Jednakże po twarzy króla Jana V widać, iż nękają go czarne myśli, szybko podlicza w pamięci pomagając sobie palcami, W tysiąc siedemset czterdziestym będę miał pięćdziesiąt jeden lat, mówi i dodaje ponuro, O ile dożyję. Chwile, które teraz nastąpiły, były dla króla straszne, ponownie przeżywał golgotę strachu przed śmiercią i przerażenia na myśl o tym, że zostanie ze wszystkiego ograbiony, bezsilną zawiść budzi w nim podsuwany przez wyobraźnię obraz syna sprawującego władzę królewską, mającego u boku młodą królową, która niebawem ma przybyć z Hiszpanii, obydwoje delektują się inauguracją i poświęceniem Mafry, podczas gdy on gnije w katakumbach św. Wincentego obok książątka Piotra, zmarłego w tak młodym wieku z powodu brutalnego odstawienia od piersi. Wszyscy obecni przyglądają się królowi, Ludovice z naukową ciekawością, Leandro de Melo oburzony na bezwzględność prawa czasu, które nie respektuje nawet królewskiego majestatu, sekretarze zastanawiając się, czy nie pomylili lat przestępnych, a pokojowcy rozważając własne możliwości przeżycia. Czekają, co będzie dalej. Wtedy król Jan V powiedział, Poświęcenie bazyliki w Mafrze odbędzie się dnia dwudziestego drugiego października roku tysiąc siedemset trzydziestego, bez względu na to, czy czasu jest za mało, czy za dużo, czy będzie słońce, czy deszcz, śnieżyca czy wichura, czy świat zaleje potop, czy też trafi go szlag.
Ten sam rozkaz, tyle że bez tych wszystkich emfatycznych wyrażeń, był właściwie wydany już wcześniej, teraz to jest jakby uroczysta deklaracja dla historii, w rodzaju tej powszechnie znanej, Ojcze, w ręce twoje polecam ducha mego, masz, bierz, koniec końców, proszę państwa, Bóg nie jest wcale jednoręki, to tylko ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec tymi swoimi domowymi czarami sprowadził Baltazara Siedem Słońc z dobrej drogi, wystarczyło przecież zapytać Syna, który wszak ma obowiązek wiedzieć, ile rąk ma jego Ojciec, ale do tego, co już powiedział król Jan V, należy dorzucić jeszcze to, co my sami wiemy na temat liczby rąk, jakimi dysponują jego poddani, synowie ludu portugalskiego, a także do czego te ręce oraz oni sami służą, Rozkazuję sędziom w całym królestwie, by zebrali i przysłali do Mafry wszystkich robotników, jakich znajdą w okręgach podlegających ich jurysdykcji, mogą to być cieśle, mularze oraz robotnicy niewykwalifikowani, należy ich oderwać od dotychczasowych zajęć, nawet siłą, pod żadnym pretekstem nie można im pozwolić zostać w domu, bez względu na sytuację rodzinną czy wcześniejsze zobowiązania, nie ma bowiem nic ważniejszego niż wola królewska, chyba że wola boska, jednak wszelkie powoływanie się na nią jest w tym przypadku bezcelowe, gdyż powyższe środki podejmuje się właśnie gwoli jej zadośćuczynienia, tako rzekłem. Ludovice z powagą kiwnął głową, miał przy tym taką minę, jakby przed chwilą odkrył zasadę przebiegu jakiejś reakcji chemicznej, sekretarze w błyskawicznym tempie coś notowali, pokojowcy spojrzeli po sobie z uśmiechem, to dopiero nazywa się król, a doktor Leandro de Melo pomyślał, iż jego to nie dotyczy, gdyż w podległym mu okręgu wszyscy już pracowali na rzecz klasztoru, bezpośrednio lub pośrednio.
Rozesłano rozkazy, przysłano ludzi. Nieliczni tylko przyszli z własnej woli, zachęceni obietnicami dobrego zarobku, z zamiłowania do przygód lub z braku więzów uczuciowych, prawie wszystkich trzeba było sprowadzić siłą. Obwieszczenie odczytywano w miejscach publicznych i jeśli nie zgłosiło się dość ochotników, sędzia w otoczeniu pachołków przemierzał ulice, wchodził do domów, otwierał furtki ogrodów i nawet na polach szukał ukrywających się zbiegów, w ten sposób pod koniec dnia zawsze zbierała się grupa dziesięciu, dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn, gdy było więcej, strażnicy wiązali ich na różne sposoby, łączyli po kilku powrozami przewiązanymi w pasie, zakładali na szyję zaimprowizowane obroże względnie związywali wszystkich za nogi jak galerników lub niewolników. Wszędzie powtarzała się ta sama scena, Z rozkazu Jego Królewskiej Mości pójdziesz do pracy na budowie klasztoru w Mafrze, i gdy sędzia był bardzo gorliwy, nie zwracał zupełnie uwagi na to, czy wezwany jest w sile wieku, czy stoi nad grobem, czy też jest prawie dzieckiem. Ludzie początkowo odmawiali i mając nadzieję wykręcić się przedstawiali różne wymówki, żona przed rozwiązaniem, stara matka, gromada dzieci, rozpoczęta budowa, skrzynia wymagająca naprawy, nie zaorany ugór, nikt jednak nie zdołał dokończyć wyjaśnień, chwytali go bowiem pachołkowie i o ile stawiał opór, bili, toteż wielu ruszyło w drogę brocząc krwią.
Biegły za nimi płaczące kobiety i krzyczące dzieci, panował taki zgiełk, jakby to była branka do wojska lub do Indii. Na placach Celorico, Tomaru, Leirii, Vila Pouca, Vila Muita, we wsiach, których nazwy znają tylko ich mieszkańcy, w miejscowościach przygranicznych lub nadmorskich, wokół pręgierzy i w przedsionkach kościołów, w Santarem i Beja, w Faro i Portimao, w Portalegre i Setubalu, w Evorze i w Montemor, w górach i dolinach, w Viseu, Guarda, Bragança, Vila Real, Miranda, Chaves i Amarante, w różnych Vianach i Povoach, wszędzie, gdzie sięgała królewska sprawiedliwość, spędzano mężczyzn, pętanych niczym bydło powrozami poluzowanymi tylko na tyle, by się o siebie nie potykali i mogli patrzeć na żony i dzieci błagające sędziego, próbujące przekupić pachołków kilkoma jajkami czy kurą, lecz te żałosne zabiegi nie odnosiły żadnego skutku, gdyż moneta, jaką król płaci swoje należności, to złoto, szafiry i diamenty, to pieprz i cynamon, kość słoniowa i tytoń, cukier i drewno sucupiry, łzy zaś nie są towarem importowanym. Jeśli czas na to pozwolił, niektórzy pachołkowie zabawili się z żonami pojmanych, nieszczęsne kobiety nawet na to przystawały, byle tylko ratować mężów, toteż rozpacz ich nie miała granic, gdy potem patrzyły, jak odchodzą przy wtórze kpin tych, co je wykorzystali, Przeklęty bądź do piątego pokolenia, oby trąd stoczył ci ciało, oby kurwą została twoja matka, kurwą twoja żona i kurwą twoja córka, obyś został wbity na pal od tyłka po gardło, przeklęty, przeklęty, przeklęty. Wyruszył już konwój mężczyzn z Arganil, aż na gościniec idą za nimi zawodzące wniebogłosy kobiety, O mój słodki, kochany mężu, inna znów, O mój synu, jedyna pociecho i osłodo moich starych lat, tym bezustannym zawodzeniem odpowiadają echem pobliskie góry, jakby zdjęte głęboką litością, lecz uprowadzeni mężczyźni są coraz dalej, giną za zakrętem drogi, oczy mają pełne łez, a co bardziej uczuciowym leją się one strumieniem, wtedy rozlega się grzmiący głos, to krzyczy pewien stary chłop, tak stary, że go nie wzięli, krzyczy ze szczytu wzgórza, tej ambony wieśniaków, O blasku władzy, o marna chciwości, o podły królu, ojczyzno bez sprawiedliwości, ledwie zdążył to wykrzyczeć, jakiś pachołek tak go zdzielił pałką w głowę, że zginął na miejscu.
Nie ma to jak być królem. Siedzi sobie na tronie i w każdej chwili może sobie pofolgować stosownie do potrzeby, bądź tam, gdzie król piechotą chodzi, bądź w klasztornej celi, ponadto z każdego miejsca i o każdej porze w imię interesów państwa, które przecież należy do niego, może wysłać rozkaz, by z Penamacor stawili się zdatni, a nawet niekoniecznie zdatni, mężczyźni do pracy przy klasztorze w Mafrze, budowanym z tej racji, że franciszkanie się go domagają już od roku tysiąc sześćset dwudziestego czwartego, oraz z okazji spłodzenia z królową córki, która nawet nie będzie królową Portugalii, lecz Hiszpanii, tego bowiem wymagają interesy dynastyczne i prywatne. W rezultacie ludzie, którzy nigdy nie widzieli króla ani król nigdy ich nie widział, ruszają w drogę wbrew własnej woli, pod eskortą żołnierzy i pachołków, wędrują luzem, o ile są spokojnego usposobienia lub pogodzili się z losem, natomiast spętani na różne sposoby idą ci, którzy się buntują, lub też kierując się niecną przebiegłością najpierw udawali, że idą dobrowolnie, a później próbowali uciekać, najgorzej, jeśli z dobrym skutkiem. Idą przez pola i lasy, po nielicznych królewskich traktach, niekiedy zbudowanych jeszcze przez Rzymian, najczęściej wszakże polnymi drogami w piekącym słońcu, ulewnym deszczu i przejmującym chłodzie, gdyż w Lizbonie Jego Królewska Mość liczy na to, że każdy spełni swój obowiązek.
Czasami dochodzi do spotkań. Jedni idą bardziej z północy, z Peneli, drudzy bardziej z południa, z Proença-a-Nova, i spotykają się w Porto de Mós, żaden z nich nie wie, gdzie szukać tych miejsc na mapie, nie mają też pojęcia, jaki kształt ma Portugalia, czy jest kwadratowa, okrągła, czy trójkątna, czy to jest kółko graniaste całe kanciaste, czy chusteczka haftowana wszystkie cztery rogi. Obydwa konwoje łączą się w jeden i zgodnie z wyszukanymi więziennymi metodami stosuje się mistyczną zasadę związywania ludzi na zmianę, jeden z Proençy, drugi z Peneli, co znacznie utrudnia knowania i przynosi oczywistą korzyść poszerzania wiedzy Portugalczyków o Portugalii, Jak tam jest w twoich stronach, kiedy sobie o tym gwarzą, nie myślą o innych rzeczach. Chyba że któryś umrze w drodze. Zdarza się, że ktoś pada rażony jakimś atakiem, tocząc pianę z ust, albo po prostu runie znienacka pociągając za sobą idących z przodu i z tyłu, którzy wpadają w panikę widząc, iż są przywiązani do nieboszczyka, czasem znów ktoś zasłabnie w odludnym miejscu i niczym kłodę zwalają go na wózek, by po rychłej śmierci pogrzebać przy drodze stawiając w głowach drewniany krzyż, gdy zaś ma więcej szczęścia, przyjmuje ostatnie sakramenty w najbliższej wiosce, podczas gdy reszta zesłańców siedzi na ziemi czekając na ostateczne rozstrzygnięcie sprawy, Hoc est enim corpus meus, to ciało umęczone długim marszem, to ciało poranione wrzynającym się powrozem, to ciało wycieńczone znacznie skąpszym niż zwykle pożywieniem. Noce spędzają w stodołach, klasztornych krużgankach, w opróżnionych spichlerzach, a jak Bóg da oraz pogoda pozwoli, to i na świeżym powietrzu, w ten sposób mamy połączenie wolnego powietrza ze zniewolonymi ludźmi, to dobry temat do długich dysput filozoficznych, na które wszakże nie czas. Robotnicy królewscy wstają na długo przed wschodem słońca, i całe szczęście, bo wtedy jest najchłodniej, są zziębnięci i zgłodniali, dobrze, że choć uwolniono ich z pęt, dziś bowiem wkroczą do Mafry i należy uniknąć złego wrażenia, jakie zrobiłaby banda oberwańców spętanych niczym brazylijscy niewolnicy lub stado koni. Gdy ujrzeli z oddali mury bazyliki, żaden z nich nie zawołał Jeruzalem, Jeruzalem, tak więc kłamał ów mnich, co to podczas kazania wygłoszonego w drodze z Pero Pinheiro do Mafry, kiedy przewozili kamienną płytę, powiedział, że wszyscy oni są krzyżowcami nowej krucjaty, ale co z nich za krzyżowcy, jeśli prawie nic nie wiedzą o swojej wyprawie. Pachołkowie zatrzymali pochód, by ze szczytu wzniesienia przybysze mogli podziwiać szerokie widoki, wśród których przyjdzie im żyć, z prawej morze, po którym żeglują nasze okręty, władcy wodnego żywiołu, przed nami od południa przesławne wzgórza Sintry, przedmiot chluby naszych i zazdrości obcych, gdzie z powodzeniem można by stworzyć drugi raj, gdyby Bóg się na to zdecydował, osada zaś, którą widać w dole, to Mafra, wedle erudytów jest ona właśnie tym, na co sama jej nazwa wskazuje, pewnego dnia wszakże nastąpi sprostowanie znaczeń słów i nazwa ta, czytana litera po literze, będzie oznaczać martwych, analfabetów, frasobliwych, rozgoryczonych, anonimowych, wszakże to nie ja, prosty pachołek, ośmielam się w ten sposób odczytywać to słowo, lecz pewien opat benedyktyński, który z tego właśnie powodu nie weźmie udziału w poświęceniu monumentalnego kolosa, lecz nie uprzedzajmy faktów, do końca jest jeszcze wiele pracy, i to właśnie z tego powodu ściągnęli was z odległych okolic, co żeście tam mieszkali do tej pory, nie zwracajcie uwagi na błędy gramatyczne, nas przecież nikt nie uczy wyrażać się poprawnie, robimy te same błędy co nasi rodzice, a poza tym żyjemy w czasach przejściowych, ale skoro już zobaczyliście, co was czeka, ruszajcie naprzód, bo musimy was przekazać i wracać po następnych.
Aby dotrzeć na budowę, bez względu na to, z której strony przychodzą, muszą przejść przez osadę, w cieniu pałacu wicehrabiego, i prawie otrzeć się o próg Siedmiu Słońc, a że nie znają ksiąg genealogicznych ani memoriałów, tyleż wiedzą o jednym co i o drugim, Tomasz da Silva Teles, wicehrabia de Vila Nova da Cerveira, Baltazar Mateusz, konstruktor samolotów, a z biegiem czasu zobaczymy, który z nich wygra. W pałacu nikt nie uchyla okna, by popatrzeć na pochód nieszczęśników, ależ od nich cuchnie, pani wicehrabino. Natomiast w domu Siedmiu Słońc otwiera się lufcik, przez który wygląda Blimunda, nic nowego, ileż konwojów już tędy przeszło, lecz zawsze, ilekroć jest w domu, patrzy na nich, jakby witając w ten sposób przybyszy, wieczorem zaś mówi do Baltazara, znów dzisiaj przyprowadzili co najmniej setkę, należy jej wybaczyć ten brak dokładności, nie uczyła się wszak liczyć, równie niedokładne są wyrażenia mało, dużo, przekroczyłem trzydziestkę, Baltazar z kolei mówi, Słyszałem, że do tej pory sprowadzili już pięciuset, Tak dużo, dziwi się Blimunda, choć ani jedno, ani drugie nie wie dokładnie, ile to jest pięćset, pomijając już fakt, że liczebnik jest rzeczą najmniej precyzyjną ze wszystkich, mówi się przecież pięćset cegieł i mówi się też pięciuset ludzi, a właśnie między cegłą a człowiekiem zachodzi ta sama różnica, jaka wydaje się nie zachodzić między jedną i drugą pięćsetką, ale jeśli ktoś tego nie zrozumiał za pierwszym razem, to nie ma sensu tłumaczyć mu po raz drugi.
Wszyscy nowo przybyli zebrali się w jednym miejscu, dzisiaj będą spać gdzie popadnie, jutro ich posegregują. Zupełnie jak cegły. Niezdatne cegły zostaną odłożone gdzieś na bok, przydadzą się na pośledniejsze budowle, na pewno znajdą się na nie amatorzy, niezdatnych ludzi natomiast odeśle się z powrotem, na dolę i niedolę. Nie nadajesz się, wracaj do siebie, i wracają, idą drogami, których nie znają, błądzą, zamieniają się we włóczęgów, umierają na środku gościńca, czasem rabują, czasem mordują, a czasem odnajdują dom.
A jednak są jeszcze na świecie szczęśliwe rodziny. Do takich właśnie należy hiszpańska rodzina królewska. Portugalska również. Dzieci obydwu rodów mają wstąpić w związki małżeńskie, od nich przyjeżdża Marianna Wiktoria, od nas jedzie Maria Barbara, zaś odnośnymi, by tak rzec, narzeczonymi są tutejszy Józef i tamtejszy Ferdynand. Nie są to bynajmniej decyzje podejmowane na łapu capu, gdyż zapadły one już w tysiąc siedemset dwudziestym piątym. Pertraktacje ciągnęły się bez końca, uczestniczyło w nich wielu posłów, targowano się o różne szczegóły, pełnomocnicy obydwu stron krążyli w tę i z powrotem, trzeba było uzgodnić klauzule i prerogatywy kontraktów małżeńskich oraz wiano oblubienic, wszak tego rodzaju związek wymaga zastanowienia, to przecież nie to samo, co mówiąc wulgarnie przygadać sobie chłopa przed jatką, dlatego też minęło już pięć lat i dopiero teraz ma nastąpić wymiana księżniczek, jedna dla mnie, druga dla ciebie.
Maria Barbara skończyła szesnaście lat, ma twarz niczym księżyc w pełni i, jako się rzekło, jest dziobata, ale to poczciwa dziewczyna i jak na księżniczkę nawet dość muzykalna, w każdym razie nie poszły całkiem na marne lekcje Domenica Scarlattiego, który zresztą będzie jej towarzyszył do Hiszpanii, skąd już nie powróci. Czeka tam na nią narzeczony, wspomniany Ferdynand, o dwa lata od niej młodszy, będzie on szóstym królem hiszpańskim o tym imieniu i właściwie jedynie do tego będzie się sprowadzała cała jego królewskość, ale to tylko uwaga na marginesie, nie chcemy bowiem, by nas oskarżono o mieszanie się w sprawy wewnętrzne sąsiedniego państwa. Z którego to państwa, tym sposobem związanego bliskimi więzami historycznymi z naszym, z którego to państwa, powtórzmy, przyjedzie Marianna Wiktoria, dziewczynka zaledwie jedenastoletnia, lecz mimo tak młodego wieku już boleśnie doświadczona przez życie, wystarczy powiedzieć, że miała poślubić króla Francji, Ludwika XV, a ten ją odtrącił, wprawdzie takie określenie może wydać się przesadne i niedyplomatyczne, lecz jakiegoż innego możemy użyć w stosunku do tego dziecka, które mając cztery latka zostało wysłane na dwór francuski celem odpowiedniego wychowania w związku z planowanym małżeństwem, lecz po dwóch latach odesłano je z powrotem, gdyż oblubieńcowi czy też jego doradcom strzeliło do głowy, że trzeba natychmiast zapewnić następców koronie, ta biedula zaś z przyczyn fizjologicznych mogła sprostać owemu zadaniu dopiero za jakieś osiem lat. A zatem pod pretekstem odwiedzin rodziców, króla Filipa i królowej Izabeli, chudziutką, delikatną, odżywiającą się jak ptaszek dziewczynkę odesłano do Madrytu, gdzie już została czekając na mniej niecierpliwego partnera, no i trafił się nasz Józef, który nie skończył jeszcze piętnastu lat. Jeśli idzie o upodobania Marianny Wiktorii, to niewiele możemy powiedzieć, wiadomo, że lubi się bawić lalkami i przepada za słodyczami, rzecz naturalna w jej wieku, jest ponadto bardzo zręczna w polowaniu, a gdy podrośnie, cenić sobie będzie lekturę i muzykę. Są ludzie obdarzeni dużo większą władzą przy znacznie mniejszej wiedzy.
Historia ślubów odnotowuje wiele przypadków ludzi, którym zamknięto drzwi przed nosem, chcąc więc uniknąć podobnej przykrości, należy pamiętać o tym, że na wesele oraz chrzciny nie idź, jeśliś nie proszony. Zaproszony na pewno nie był Jan Elvas, ów przyjaciel Baltazara z czasów lizbońskich, zanim jeszcze Siedem Słońc poznał Blimundę i się z nią związał, ten sam, co przygarnął Baltazara na noc w brogu przy klasztornym murze, gdzie spało wielu innych włóczęgów, jak wszyscy zapewne pamiętają. Już wtedy był niemłody, teraz zaś bardzo się postarzał, przekroczył sześćdziesiątkę i w tym sędziwym wieku ogarnęła go tęsknota za rodzinnym miastem, od którego wziął nazwisko i do którego postanowił wrócić, podobne pragnienia zwykle nawiedzają starców, którzy nie mogą mieć już innych pragnień. W związku z tą podróżą nękały go jednak pewne obawy, wprawdzie nie bał się, że zawiodą go nogi, jeszcze bardzo sprawne jak na jego wiek, obawiał się raczej wielkich pustkowi w Alentejo, gdzie łatwo o niebezpieczne spotkanie, przypomnijmy choćby to, co zdarzyło się Baltazarowi Siedem Słońc w lasach sosnowych pod Pegoes, choć w tym przypadku spotkanie okazało się niebezpieczne raczej dla owego rabusia, którego trup stał się pewnie pastwą kruków i psów, o ile nie został pogrzebany przez towarzysza. Ale, prawdę mówiąc, człowiek nigdy nie wie, co go czeka, czy zdarzy mu się coś złego, czy dobrego. Czy taki Jan Elvas mógł przypuszczać w czasach wojaczki, albo i później, gdy stał się zwykłym włóczęgą, że któregoś dnia przyjdzie mu towarzyszyć królowi Portugalii w podróży nad rzekę Caia, by odprowadzić jedną księżniczkę i przyprowadzić drugą. Ani on sam, ani nikt inny nie mógł tego przewidzieć, mogło o tym wiedzieć jedynie przeznaczenie, zawczasu splatające nici losu, zarówno nici dyplomatyczne i dynastyczne łączące oba dwory, jak i nić życia starego żołnierza pozbawionego środków do życia i ogarniętego tęsknotą. Jeśli pewnego dnia uda się nam rozsupłać te zagmatwane sploty, to wyprostujemy nić losu i osiągniemy najwyższą mądrość, o ile upieramy się przy istnieniu czegoś takiego.
Jan Elvas nie podróżuje oczywiście ani powozem, ani konno. Jako się rzekło, ma on mocne nogi, może więc się nimi posługiwać. Cały czas będzie mu towarzyszył król Jan V, jadący bądź przodem, bądź z tyłu, podobnie zresztą jak królowa i infanci, książę i księżniczka oraz inni wielcy tego świata, którzy również wyruszyli w tę podróż. Żadnemu z tych wielkich panów nawet przez myśl nie przejdzie, że eskortują pewnego włóczęgę chroniąc jego skąpy dobytek i chylące się ku końcowi życie. Nie chcąc jednak zbyt wcześnie stracić jednego i drugiego, w szczególności zaś życia, najcenniejszego z dóbr, Jan Elvas musi trzymać się w pewnej odległości od orszaku, wiadomo bowiem, jak szybką i zarazem ciężką rękę mają żołnierze, niech Bóg ma ich w swojej opiece, jeśli wyda im się, że coś zagraża jakże cennemu bezpieczeństwu Najjaśniejszego Pana.
Mając na uwadze powyższe środki ostrożności, Jan Elvas opuścił Lizbonę i w pierwszych dniach stycznia roku pańskiego tysiąc siedemset dwudziestego dziewiątego znalazł się w Aldegalega, gdzie zatrzymał się obserwując, jak ze statków wyładowują powozy i wierzchowce mające służyć w drodze. Gwoli poszerzenia własnej wiedzy zadawał różne pytania, co to wszystko znaczy, skąd i dokąd jadą, kto będzie z tego korzystał, w przypadku kogo innego mogłyby one zostać potraktowane jako natrętna wścibskość, lecz temu godnie wyglądającemu, acz brudnemu starcowi każdy stajenny czuje się w obowiązku udzielić odpowiedzi, a czasami paru informacji dostarczy mu też jakiś karbowy, nabrawszy zaufania do pobożnego starca, który prawdę mówiąc mało zna się na modlitwach, ale za to jest świetnym aktorem. A jeśli nawet zamiast odpowiedzi dadzą mu kuksańca, odpędzą lub zwymyślają, to taki sposób traktowania również pozwala domyślić się tego, co zostało przemilczane, i co za tym idzie, skorygować błędy historii.
Gdy zatem następnego dnia, to jest ósmego stycznia, król Jan V rozpoczynając wielką podróż przeprawił się przez rzekę, w Aldegalega czekało na niego ponad dwieście pojazdów, takich jak kolasy, kocze, dwukółki, furgony, kariolki, lektyki, niektóre sprowadzone z Paryża, inne zaś wykonane w Lizbonie specjalnie na tę okazję, nie mówiąc już o karocach królewskich ze złoconymi żaluzjami, nowymi aksamitami, rozczesanymi frędzlami i pomponami. Z samych tylko królewskich stajni sprowadzono prawie dwa tysiące koni, nie licząc wierzchowców przybocznej gwardii i oddziałów wojska eskortujących orszak. W Aldegalega, miejscowości, przez którą musi przejechać każdy jadący do Alentejo, widziano już niejedno, lecz nigdy jeszcze czegoś podobnego, wystarczy powiedzieć, że samych tylko kucharzy i służących jest dwustu dwudziestu dwóch, dwustu halabardników, siedemdziesięciu garderobianych, stu trzech kredensowych, ponad tysiąc stajennych oraz niezliczona liczba innych sług i niewolników we wszystkich odcieniach czerni. W Aldegalega zebrało się mrowie ludzi i byłoby ich jeszcze więcej, gdyby nie to, że szlachta i inni panowie pojechali przodem drogą do Elvas i Caia, co było konieczne, gdyby bowiem wszyscy wyruszyli jednocześnie, to pary książęce byłyby już po ślubie, a ostatni goście dopiero by wjeżdżali do Vendas Novas.
Król przypłynął na swojej brygantynie, po drodze wstąpił do kościoła Bożej Rodzicielki, gdzie pomodlił się przed obrazem Najświętszej Panny, wraz z nim przybyli książę Józef, infant Antoni, panowie usługujący królowi, a mianowicie książę de Cadaval, markiz de Marialva i markiz de Alegrete, pewien szlachcic towarzyszący infantowi oraz inni panowie, nie należy się dziwić, iż nazywamy ich sługami, gdyż być sługą rodziny królewskiej to zaszczyt. Jan Elvas znajdował się w tłumie, który stał po obydwu stronach ulicy i krzyczał, reali, reali, pod adresem Jana V króla Portugalii, mogło to być wszakże jakieś inne słowo trudne do rozróżnienia w ogólnej wrzawie, gdyż właściwie jedynie z tonu okrzyków można było się domyślać, czy wyrażają one aplauz, czy szyderstwo, wydaje się jednak mało prawdopodobne, by ktoś się ośmielił ciskać zniewagi i nie okazać należytego szacunku, tym bardziej że chodziło o króla Portugalii. Jan V zatrzymał się w domu miejscowego notariusza, natomiast Jana Elvasa spotkało w Aldegalega pierwsze rozczarowanie, odkrył bowiem, że za królewskim orszakiem ciągnie sporo żebraków i włóczęgów liczących na resztki i jałmużnę. Trudno. Jeśli oni się pożywią, to i dla niego coś się znajdzie, właściwie był to najbardziej ważki argument przemawiający za tą podróżą.
O wpół do szóstej rano, jeszcze po ciemku, król wyruszył do Vendas Novas, wyprzedził go jednak Jan Elvas, który na własne oczy chciał zobaczyć przejazd orszaku w całej jego krasie, a nie końcowe zamieszanie towarzyszące zwijaniu obozowiska i formowaniu kolumny pojazdów w szyku ustalonym przez mistrzów ceremonii, czemu towarzyszyły gromkie krzyki stangretów i forysiów, którzy jak wiadomo słyną z tego, że mają niewyparzone gęby. Jan Elvas nie wiedział wszakże, iż król wstąpi na mszę do kościoła Matki Boskiej z Atalaia, dlatego też w oczekiwaniu na orszak najpierw zwolnił kroku, a potem zatrzymał się, gdzie u diabła mogli się podziać, przysiadł nad rowem osłoniętym od porannej bryzy rzędem agaw. Niebo było pokryte niskimi chmurami, zanosiło się na deszcz i panował przejmujący chłód. Jan Elvas opatulił się kapotą, nasunął na uszy kapelusz i czekał tu dobrą godzinę, patrząc na drogę, którą z rzadka ktoś przejeżdżał, jakby wcale nie było żadnych uroczystości.
Lecz wkrótce uroczysty pochód nadciągnął. Z oddali dobiega już granie trąbek i bicie werbli, od których krew zaczyna żywiej krążyć w żyłach starego żołnierza, a w jego sercu odżywają zapomniane wzruszenia, to zupełnie tak, jak człowiek, dla którego kobiety są już tylko wspomnieniem, nagle zwróci na którąś uwagę i wówczas, czy to na skutek uśmiechu, czy falowania spódnicy, czy zaczesania włosów, poczuje, że cały się rozpływa, bierz mnie, rób ze mną, co chcesz, tak samo właśnie działa zew wojaczki. Lecz oto nadciąga triumfalny pochód. Jan Elvas widzi jedynie konie, ludzi i pojazdy, nie wie natomiast, kto siedzi w środku, a kto jedzie wierzchem, my wszakże możemy sobie bez trudu wyobrazić, że przysiadł się do niego jakiś poczciwy i usłużny szlachcic, zdarzają się bowiem tacy, i że ów szlachcic jest z tych, co wszystko wiedzą o dworze i dworskich urzędach, posłuchajmy go zatem uważnie, Popatrz, Janie Elvasie, zaraz po tym poruczniku, po trębaczach i werblistach, którzy już przeszli i których znasz, gdyż był to kiedyś twój fach, jedzie teraz dworski kwatermistrz oraz jego podwładni, to on właśnie jest odpowiedzialny za kwatery, tych sześciu na koniach to rządowi kurierzy, przekazują i przywożą informacje i rozkazy, teraz zbliża się berlinka spowiedników króla, księcia i infanta, nie wyobrażasz sobie nawet, jaki ładunek grzechów wiezie, znacznie lżejsze od nich są pokuty, dalej widać berlinkę garderobianych, co się tak dziwisz, Jego Królewska Mość nie jest takim nędzarzem jak ty, przecież ty masz tylko tyle, co na sobie, to doprawdy osobliwe mieć tylko tyle, co na sobie, niech cię też nie dziwi, że następne dwie berlinki pełne są księży jezuitów, a więc raz kapłonek, raz jelonek, raz Towarzystwo Jezusowe, a raz Towarzystwo Janowe, przecież tak jeden, jak i drugi jest królem, a wszyscy ci akolici razem wzięci bynajmniej nie należą do podrzędnych, i skoro już o tym mowa, to właśnie teraz mamy berlinkę podkoniuszego, następne zaś trzy należą do nadwornego sędziego i dworzan, dalej kolasa wielkiego koniuszego, karety pokojowców infanta, a teraz uwaga, bo to ciekawe, te puste kolasy i karety to kolasy i karety honorowe królewskiej pary, za nimi jedzie konno podkoniuszy i wreszcie nadchodzi oczekiwana chwila, przyklęknij Janie Elvasie, teraz bowiem przejeżdża Jego Królewska Mość wraz z księciem Józefem i infantem Antonim, wszak to król twój, Janie, papużka królewska rusza na polowanie, patrz tylko, co za majestat, jakaż niezrównana prezencja, jak wdzięczne i surowe jest jego oblicze, tak musi wyglądać sam Pan Bóg w niebiosach, możesz być tego pewny, ach, Janie Elvasie, Janie Elvasie, choćby nie wiem jak długo jeszcze przyszło ci żyć, nigdy nie zapomnisz tej chwili doskonałego szczęścia, gdy ujrzałeś króla Jana V jadącego w karocy, ty zaś na kolanach obok tych oto agaw, zapamiętaj dobrze to wszystko, szczęśliwcze, a teraz możesz już wstać, bo już przejechali i oddalają się, za nimi konno sześciu chłopców stajennych, potem cztery kolasy wiozące królewskich pokojowców i dwukółka chirurga, skoro bowiem jedzie tylu troszczących się o duszę, to musi być też ktoś troszczący się o ciało, pod koniec nie ma już nic ciekawego do oglądania, sześć rezerwowych dwukółek, sześć koni luzem, gwardia kawaleryjska pod wodzą kapitana i jeszcze dwadzieścia pięć dwukółek wiozących królewskiego balwierza, chłopców kredensowych, chłopców pokojowych, architektów, kapelanów, medyków, aptekarzy, kancelistów, garderobianych, krawców, praczki, nadwornego kuchmistrza, podkuchmistrza oraz mnóstwo innych, ponadto dwa furgony z królewską i książęcą garderobą, na koniec zaś dwadzieścia sześć koni luzem, czy kiedykolwiek widziałeś podobny orszak, Janie Elvasie, teraz możesz już dołączyć do tej chmary żebraków, wśród nich jest twoje miejsce, nie musisz mi wcale dziękować za to, że byłem tak dobry i wszystko ci wyjaśniłem, jesteśmy wszak dziećmi jednego Boga.
Tak więc, gdy Jan Elvas przyłączył się do armii włóczęgów, wiedział o dworze znacznie więcej niż wszyscy oni razem wzięci, wszelako nie został zbyt dobrze przyjęty, wiadomo bowiem, że jałmużna podzielona między sto jeden osób to nie to samo, co podzielona między okrągłą setkę, jednakże gruby kij wsparty na ramieniu niby lanca oraz marsowy wygląd zdołały onieśmielić całą bandę. Nim przeszli pół mili, zbratali się już ze sobą. Gdy dotarli do Pegoes, król na stojąco jadł lekki obiad składający się z cyranek duszonych z pigwą, odrobiny bulionu oraz pasztecików ze szpikiem, co razem wziąwszy mogło wystarczyć na zatkanie dziury w zębie. Tymczasem zmieniano konie. Żebracza czereda stanęła u drzwi kuchni recytując zdrowaśki i ojczenaszki, aż wreszcie dostała swój kocioł. Niektórzy mniej roztropni ulegli rozleniwiającemu działaniu sytości i postanowili zostać na miejscu. Inni jednakże, mimo pełnego brzucha, ruszyli w ślad za oddalającym się źródłem wiktu, wiedzieli bowiem dobrze, że dzisiejszy chleb nie zabije ani wczorajszego, ani tym bardziej jutrzejszego głodu. Wśród nich był także Jan Elvas, który kierował się własnymi, mniej lub bardziej niewinnymi racjami.
Król przybył do Vendas Novas koło czwartej po południu, Jan Elvas natomiast koło piątej. Wkrótce zapadła noc i niebo tak się zachmurzyło, iż miało się wrażenie, że wystarczy podnieść rękę, by dotknąć obłoków, zdaje się, że już raz użyliśmy tego określenia, gdy zaś w porze kolacji rozdzielano jedzenie, stary żołnierz ograniczył się do suchego prowiantu, wolał bowiem zjeść w spokoju, na osobności, pod jakimkolwiek dachem nad głową, choćby pod chłopskim wozem, byle jak najdalej od bandy głodomorów, których rozmowy nudziły go. Wygląda więc na to, że Jan Elvas szukał samotności nie tyle ze względu na wiszący w powietrzu deszcz, co przez dziwną, zdarzającą się u niektórych ludzi skłonność do samotnictwa, do izolowania się od innych, szczególnie gdy pada, a zdobyty kawałek chleba jest twardy.
Po jakimś czasie Jan Elvas popadł w drzemkę i ni to we śnie, ni to na jawie usłyszał szelest słomy i zobaczył, że ktoś się zbliża z łuczywem w dłoni. Po kolorze i jakości pończoch oraz spodni a także po suknie peleryny i lakierowanych trzewikach Jan Elvas zorientował się, iż jest to ktoś szlachetnie urodzony, i istotnie okazało się, że był to ów dworzanin, który w przydrożnym rowie udzielił mu tylu cennych informacji. Zacny ów szlachcic sapał ze zmęczenia i narzekał, Jestem wykończony szukaniem cię, obszedłem całe Vendas Novas, Gdzie się podziewa Jan Elvas, Gdzie się podziewa Jan Elvas, nikt nie umiał mi na to odpowiedzieć, dlaczego biedni ludzie nie przedstawiają się sobie nawzajem, no ale wreszcie cię znalazłem, chciałem ci opowiedzieć o pałacu, który król kazał wznieść specjalnie na tę okazję, budowali go dziesięć miesięcy, dzień i noc, do nocnych prac zużyto ponad dziesięć tysięcy żagwi, a zatrudnionych było przeszło dwa tysiące ludzi różnych zawodów, malarzy, kowali, drzeworytników, inkrustatorów, czeladników, żołnierzy piechoty i kawalerzystów, wyobraź sobie, że kamień budowlany przywozili z miejsca odległego o trzy mile, do czego służyło ponad pięćset wozów, nie licząc tych, którymi przywozili inne potrzebne materiały, takie jak wapno, belki, deski, kamień ciosany, cegłę, dachówkę, śruby i okucia żelazne, samych tylko zwierząt pociągowych było ponad dwieście, z większym rozmachem buduje się tylko klasztor w Mafrze, nie wiem, czy byłeś tam, ale całe przedsięwzięcie okazało się warte zachodu i pieniędzy, mogę ci powiedzieć w zaufaniu, ale zachowaj to dla siebie, że ten pałac oraz dom, który widziałeś w Pegoes, kosztowały milion cruzados, tak jest, cały milion, ty oczywiście nawet sobie nie wyobrażasz, co to jest milion cruzados, nie powinieneś jednak zazdrościć, Janie Elvasie, przecież nawet nie wiedziałbyś, co zrobić z taką masą pieniędzy, a król doskonale wie, uczył się tego od maleńkości, biedni nie umieją wydawać pieniędzy, ale możni panowie owszem, ileż tu poszło na malowidła i przepyszne ozdoby, na apartamenty dla kardynała i patriarchy, jest też sala baldachimowa, gabinet oraz sypialnia dla księcia Józefa, w identycznych apartamentach zatrzyma się infantka Maria Barbara, kiedy będzie tędy przejeżdżać, dla króla i królowej przeznaczono dwa oddzielne skrzydła, w ten sposób będą czuć się swobodnie, nie będzie im ciasno spać, ale, prawdę mówiąc, trudno by znaleźć drugie łoże tak szerokie jak twoje, Janie Elvasie, właściwie masz do dyspozycji całą ziemię, rozwalasz się do woli na słomie, przykrywasz się kapotą i chrapiesz sobie jak, za przeproszeniem, jakiś wieprzek, pachniesz też nie najlepiej, ale nie martw się, jak się zobaczymy następnym razem, podaruję ci buteleczkę wody węgierskiej, to tyle miałbym ci dziś do powiedzenia, nie zapomnij, że król wyrusza do Montemor o trzeciej nad ranem, nie zaśpij, jeśli chcesz mu towarzyszyć.
Lecz Jan Elvas zaspał. Gdy się obudził, było już po piątej i siąpił deszcz. Z porannej szarówki wywnioskował, że król, o ile wyruszył punktualnie, musiał już być daleko. Otulił się więc kapotą, podkurczył nogi, jakby znajdował się jeszcze w łonie matki, i drzemał dalej w ciepłej słomie, która tak przyjemnie pachnie, gdy ją ogrzeje ludzkie ciało. Są ludzie szlachetnie urodzeni, albo nawet i nie, którzy nie znoszą podobnych woni i starają się nawet zabić własne naturalne zapachy, nie nadeszły wszakże jeszcze czasy, kiedy sztucznym zapachem różanym będzie się perfumować sztuczne róże, by móc powiedzieć, Jak pięknie pachną. Jan Elvas sam nie wiedział, skąd mu takie myśli przyszły do głowy i czy był to sen, czy też marzenia na jawie. Wreszcie otworzył oczy i obudził się na dobre. Pionowe strugi deszczu dudniły mu nad głową, współczuć należy ich królewskim mościom, że muszą podróżować w taką pogodę, dzieci nigdy nie wynagrodzą rodzicom tych wszystkich poświęceń, jakie dla nich ponoszą. Bóg jeden wie, ile odwagi musiał wykazać i ilu przeciwnościom musiał stawić czoło król w drodze do Montemor, gdy trzeba było przeprawiać się przez potoki, bagna i wezbrane strumienie, serce wprost się ściska na myśl o strachu, jakiego najedli się ci wszyscy panowie, pokojowcy i spowiednicy, klerycy i szlachcice, zakładam się, że trębacze schowali trąbki do futerałów w obawie przed zachłyśnięciem się, na werblach natomiast bębni ulewa, wcale nie trzeba używać pałeczek. A co z królową, co się z nią teraz dzieje, jedzie przecież z Aldegalega razem z infantką Marią Barbarą i infantem Piotrem, ale to nie ten sam, dali mu tylko to samo imię, a więc dwie słabe niewiasty i słabe dziecko także cierpią z powodu złej pogody, a są tacy, którzy twierdzą, że niebo jest po stronie możnych, no to patrzcie, przekonajcie się, że deszcz nie oszczędza nikogo.
Jan Elvas spędził cały ten dzień w ciepełku szynków zakrapiając winem jadło przyniesione w sakwie, obficie zaopatrzonej przez królewską spiżarnię. Większość żebraków ciągnących w ogonie królewskiego orszaku również została w osadzie czekając na poprawę pogody. Lecz deszcz nie ustawał. Pierwsze pojazdy ze świty Marii Anny, przypominające bardziej wojsko w rozsypce niż orszak królewski, przybyły do Vendas Novas o zmierzchu. Skrajnie wyczerpane konie z ledwością ciągnące berlinki i karety, nierzadko padały i zdychały w zaprzęgu. Służba i chłopcy stajenni wymachiwali pochodniami, panowała taka wrzawa i takie zamieszanie, że nie znaleziono odpowiednich kwater dla wszystkich członków asysty królowej, toteż wielu z nich musiało wrócić do Pegoes, Bóg jeden wie, w jak żałosnym stanie. Była to wprost katastrofalna noc. Następnego dnia zrobiono rachunek strat i okazało się, że padły dziesiątki zwierząt, nie licząc tych, które wcześniej zostały zajeżdżone na śmierć lub też połamały sobie nogi. Damy cierpiały na zawroty głowy i omdlenia, panowie starali się zamaskować znużenie spacerując po salonach, a deszcz padał i padał, jakby Pan Bóg mając jakąś ukrytą złość do ludzi chciał podstępnie ich ukarać drugim potopem, tym razem nieodwracalnym.
Królowa chciała już nazajutrz o świcie ruszać do Evory, co jednak jej wyperswadowano, było to bowiem wielce ryzykowne przedsięwzięcie, ponadto wiele pojazdów przybywało z opóźnieniem, przynosząc tym samym uszczerbek dostojeństwu królewskiego orszaku, A w dodatku te drogi, Najjaśniejsza Pani, to wprost trudne do opisania, już podczas przejazdu króla były okropne, jakież więc muszą być teraz, kiedy deszcz leje bez przerwy dzień i noc, ale wysłano już rozkaz do sędziego okręgowego w Montemor, żeby zwołał ludzi do naprawy dróg, zasypią grzęzawiska, wyrównają wyrwy, Wasza Królewska Mość odpocznie sobie ten jeden dzień, jedenastego, w Vendas Novas, w tym majestatycznym pałacu zbudowanym przez króla, są tu wszelkie wygody, Najjaśniejsza Pani może sobie pogawędzić z księżniczką i dać jej ostatnie matczyne rady, Musisz wiedzieć, moja córko, że mężczyźni są zawsze brutalni pierwszej nocy, później zresztą też, lecz ta pierwsza jest najgorsza, wprawdzie zapewniają, że będą bardzo uważać i że nic nie będzie bolało, ale później, niech Bóg broni, nie wiem, co się zaczyna z nimi dziać, ale sapią i warczą jak, za przeproszeniem, jakieś buldogi, a nam, niebogom, nie zostaje nic innego, jak znosić cierpliwie te ich ataki, póki nie dopną swego, zdarza się wszakże, że nie udaje się im za pierwszym razem, lecz nie należy się wówczas śmiać, gdyż poczytują to sobie za najgorszą obrazę, najlepiej udać, że się nic nie zauważyło, bo jeśli nie pierwszej, to na pewno drugiej lub trzeciej nocy im się uda, a więc tak czy inaczej ból nas nie ominie, a teraz każę zawołać pana Domenica Scarlattiego, trzeba się trochę oderwać od okropności tego życia, muzyka niesie wielką ulgę, moja córko, podobnie jak modlitwa, myślę, że wszystko jest muzyką, albo może raczej modlitwą jest wszystko na tym świecie.