37384.fb2
Wczesnym rankiem orszak królowej wyruszył wreszcie z Vendas Novas, gdzie dotarły też spóźnione pojazdy, choć nie wszystkie, gdyż niektóre wymagały poważnej naprawy, inne zaś trzeba było całkiem spisać na straty, karety są w opłakanym stanie, przemoczone tkaniny, pociemniałe złocenia i barwy, jeśli choć na chwilę nie wyjrzy słońce, będzie to najsmutniejszy ślub na świecie. Przestało padać, lecz daje się we znaki przejmujący chłód, toteż mimo zarękawków i pledów już jest parę przypadków odmrożeń rąk, oczywiście mówimy tu o damach, tak skostniałych z zimna i tak zakatarzonych, że aż litość bierze. Przed orszakiem, na wozach ciągniętych przez woły, jedzie wataha robotników drogowych i gdy się trafia grzęzawisko, wezbrany strumień lub wyrwa, zeskakują na ziemię i naprawiają, podczas gdy cała kolumna stoi i czeka pośród przygnębiająco smutnej przyrody. Z Vendas Novas i innych okolicznych miejscowości sprowadzono zaprzęgi wołów, i to nie jeden i nie dwa, lecz dziesiątki, służą one do wyciągania z błota dwukółek, berlinek, furgonów i karet, które bezustannie w nim grzęzną, toteż trzeba w kółko wyprzęgać muły i konie, zaprzęgać woły, potem znów wyprzęgać woły a zaprzęgać muły i konie, co odbywa się wśród głośnych krzyków i świstu batów, kiedy zaś kareta królowej zapadła się w błoto po osie, trzeba było aż sześć par wołów, żeby ją wyciągnąć, i wtedy pewien mężczyzna, który przyszedł z pobliskiej wioski na rozkaz sędziego okręgowego, powiedział jakby do siebie, lecz Jan Elvas był w pobliżu i usłyszał, Zupełnie tak, jakbyśmy ciągnęli kamień do Mafry. Była to chwila, gdy woły wytężały wszystkie siły, ludzie zatem mogli trochę odetchnąć, dlatego też Jan Elvas zagadnął, Co to był za kamień, człowieku, tamten zaś odrzekł, Był to kamień wielkości domu przywieziony z Pero Pinheiro do Mafry, na budowę klasztoru, zobaczyłem go dopiero na miejscu i nawet trochę przy nim pomogłem, było to w czasach, kiedy jeszcze tam pracowałem, Mówisz, że był duży, To była matka kamieni, jak mawiał mój przyjaciel, który był przy jego transporcie z kamieniołomu i który później wrócił w swoje strony, bo podobnie jak ja miał tego dosyć. Woły, którym błoto sięgało brzuchów, ciągnęły bez widocznego wysiłku, jakby chciały po dobremu przekonać grzęzawisko, żeby puściło zdobycz. Wreszcie koła karety stanęły na twardym gruncie i wielka landara zaczęła wynurzać się z bagna, ludzie bili brawo, królowa się uśmiechała, księżniczka machała ręką, natomiast mały infant Piotr był najwyraźniej rozczarowany tym, że nie mógł się ślizgać w błocie.
Tak wyglądała droga aż do Montemor, nic więc dziwnego, że przebycie niecałych pięciu mil zajęło im prawie osiem godzin, niezwykle pracowitych i wyczerpujących tak dla ludzi, jak i dla zwierząt. Księżniczka Maria Barbara próbowała się zdrzemnąć, by trochę odpocząć po męczącej, bezsennej nocy, jednakże wstrząsy karety, krzyki robotników drogowych oraz tętent jeźdźców cwałujących w tę i z powrotem z rozkazami, wszystko to powodowało zamęt w jej biednej główce i bardzo ją denerwowało, Boże drogi, ileż to kłopotów i ile zamieszania z powodu jednego ślubu, niechby nawet i książęcego. Królowa bezustannie odmawia pacierze i chyba robi to raczej dla zabicia czasu niż z obawy przed ewentualnymi niebezpieczeństwami, a że już ładnych parę lat żyje na tym świecie, więc zdążyła się przyzwyczaić i od czasu do czasu popada w drzemkę, z której się wkrótce budzi i jakby nigdy nic zaczyna się modlić od początku. Jeśli chodzi o infanta Piotra, to na razie nie mamy o nim nic do powiedzenia.
Jan Elvas i mężczyzna, który wspomniał o kamieniu, prowadzili dalej rozpoczętą rozmowę, stary żołnierz powiedział, Z Mafry pochodzi mój przyjaciel z dawnych lat, ale nie wiem, co teraz się z nim dzieje, przez pewien czas mieszkał w Lizbonie, ale zniknął mi pewnego dnia z oczu, tak to już jest, może wrócił w rodzinne strony, Jeśli tam wrócił, to może go znam, a jak się nazywa, Nazywa się Baltazar Siedem Słońc, nie ma lewej ręki, stracił ją na wojnie, Siedem Słońc, Baltazar Siedem Słońc, pewnie, że go znam, pracowaliśmy razem, Miło to słyszeć, świat jednak jest naprawdę mały, spotykamy się przypadkiem na tej oto drodze i okazuje się, że mamy wspólnego przyjaciela, Siedem Słońc to był porządny chłop, czy on czasem nie umarł, Nie wiem, ale chyba nie, jak się ma taką żonę jak on, taką Blimundę, która miała oczy w kolorze trudnym do określenia, to człowiek trzyma się mocno życia, chwyta się go choćby tylko jedną prawą ręką, Nie znam jego żony, Siedem Słońc miewał czasem dziwne pomysły, pewnego dnia oświadczył nawet, że zdarzyło mu się raz być blisko słońca, Może był pod gazem, Rzeczywiście trochę sobie wtedy popiliśmy, ale nikt nie był pijany, chociaż może i tak, już teraz nie pomnę, w każdym razie chciał dać do zrozumienia, że latał, Nigdy nic o tym nie słyszałem, żeby Siedem Słońc latał.
Tak gawędząc przeprawili się na drugi brzeg wezbranej i spienionej rzeki Canha, gdzie licznie zebrali się mieszkańcy Montemor, którzy na powitanie królowej wyszli przed rogatki i dzięki wspólnym wysiłkom wszystkich obecnych oraz beczkom, które utrzymywały pojazdy na powierzchni wody, już po godzinie podróżni mogli zasiąść do obiadu w mieście, panowie w miejscach stosownych do ich godności, pomocnicy natomiast różnie, jak się dało, niektórzy jedli w milczeniu, inni rozmawiali, podobnie jak Jan Elvas, który mówił ni to do rozmówcy, ni to do siebie, Przypominam sobie, że w Lizbonie Siedem Słońc miał jakieś powiązania z Awiatorem, ja sam nawet wskazałem mu tego Awiatora kiedyś na placu Pałacowym, pamiętam, jakby to było wczoraj, Któż to taki, ten Awiator, Awiator to był pewien ksiądz, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, który cztery lata temu umarł w Hiszpanii, dużo się o tym mówiło swego czasu, Święta Inkwizycja miała go na oku, Ale czy ten Awiator latał, Niektórzy twierdzą, że tak, inni, że nie, któż to może wiedzieć, Jedno jest pewne, że Siedem Słońc oświadczył, że był blisko słońca, Musi w tym być jakaś tajemnica, Może i jest, powiedziawszy to mężczyzna od kamienia zamilkł i obydwaj skończyli jeść obiad.
Chmury się rozeszły, szybują teraz wysoko, deszczu już chyba nie będzie. Mężczyźni sprowadzeni z okolic Vendas Novas i Montemor wrócili do domów. Dostali podwójną dniówkę dzięki dobrotliwemu wstawiennictwu królowej, okazuje się, że czasem się opłaca dźwigać na plecach możnych tego świata. Jan Elvas podróżuje teraz nieco wygodniej, gdyż poznał paru forysiów i stangretów, którzy pozwalają mu przysiąść na jakimś furgonie i jechać wymachując nogami ponad błotem i łajnem. Dawny robotnik z Mafry stoi na poboczu drogi i niebieskimi oczami patrzy na starego, który sadowi się między dwoma kuframi. Należy przypuszczać, że nigdy więcej się nie spotkają, wszak przyszłość nawet dla Pana Boga stanowi tajemnicę, gdy zatem furgon ruszył, Jan Elvas powiedział, Jeśli kiedyś zobaczysz Siedem Słońc, powiedz mu, że rozmawiałeś z Janem Elvasem, na pewno mnie pamięta, i pozdrów go ode mnie, Na pewno powiem i pozdrowię, ale wątpię, czy się z nim spotkam, A ty jak się nazywasz, Julian Niepogoda, A więc do widzenia, Julianie Niepogodo, Do widzenia, Janie Elvasie.
W drodze z Montemor do Evory znów były kłopoty. Od nowa zaczęło padać, drogi rozmiękły, pękały osie i szprychy łamały się jak chrust. Zapadał wczesny zmierzch, było coraz chłodniej i księżniczka Maria Barbara, która wreszcie zasnęła pod wpływem kojącej słodyczy karmelków, jakimi obficie się raczyła, oraz dzięki łagodnemu kołysaniu karety na półkilometrowym odcinku drogi bez wybojów, ocknęła się nagle, gdyż przeniknął ją silny dreszcz, jakby jakaś lodowata ręka dotknęła jej czoła, spojrzała zaspanymi oczyma na tonące w szarówce pola i zobaczyła, że wzdłuż drogi stoi szeregiem kilkanaście ciemnych postaci powiązanych ze sobą sznurami.
Księżniczka, upewniwszy się, że to nie sen ani mara, poczuła się nieswojo, przykro jest oglądać kajdany, szczególnie w przeddzień ślubu, kiedy wszystko powinno być radością i śmiechem, wystarczy, że jest taka okropna pogoda, plucha i zimno, dużo lepiej by było wziąć ślub na wiosnę. Karetę eskortował pewien oficer, któremu Maria Barbara kazała dowiedzieć się, co to za ludzie, jakie popełnili zbrodnie i dokąd zmierzają, do Limoeiro, czy do Afryki. Oficer osobiście ruszył na zwiady, być może dlatego, iż był po uszy zakochany w infantce, jako się rzekło brzydkiej i dziobatej, ale czyż ma to jakieś znaczenie, wywożą ją teraz do Hiszpanii, będzie z dala od jego niewinnej i beznadziejnej miłości, plebejusz zakochany w księżniczce to czysty obłęd, pojechał i niebawem wrócił, oczywiście nie obłęd, lecz oficer, który powiedział, Melduję Waszej Wysokości, że ci ludzie idą do pracy w Mafrze, przy budowie królewskiego klasztoru, pochodzą z okolic Evory i są rzemieślnikami, A dlaczego są spętani, Ponieważ idą pod przymusem i gdyby ich uwolnić, toby pouciekali, Aha. Księżniczka w zamyśleniu oparła się o poduszki, podczas gdy oficer powtarzał sobie w duchu i wbijał w pamięć jej słodkie słowa, nigdy nie zapomni tej uroczej rozmowy, nawet gdy już będzie stary, zgrzybiały i na emeryturze, jak też ona teraz wygląda, po tylu latach.
Księżniczka nie myśli już o ludziach spotkanych na drodze. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że nigdy dotąd nie była w Mafrze, czy to nie dziwne, że z powodu narodzin Marii Barbary buduje się klasztor, spełnia się śluby z powodu narodzin Marii Barbary, a sama Maria Barbara nic nie widziała i nic nie wie, kamienia węgielnego nawet nie tknęła pulchnym paluszkiem, nigdy nie podała własnoręcznie zupy mularzom, nie przyłożyła balsamu na kikut Baltazara Siedem Słońc, obolały po zdjęciu haka, nie otarła łez kobiecie, która straciła męża, a teraz już jedzie do Hiszpanii, klasztor zostanie więc dla niej czymś mglistym i nieuchwytnym jak sen, nie potrafi go sobie nawet wyobrazić, chyba że niedawne spotkanie ożywi jej pamięć. Cała wina Marii Barbary polega właśnie na tym, że samo jej urodzenie spowodowało tyle zła, nie trzeba wszak daleko szukać, wystarczy przecież tych kilkunastu mężczyzn, obok których przejeżdżają zakonne dwukółki, szlacheckie berlinki, furgony załadowane strojami oraz kolasy wiozące damy i ich kufry wypełnione klejnotami, haftowanymi pantofelkami, flakonikami wody kwiatowej, złotymi paciorkami, wyszywanymi złotem i srebrem szarfami, gorsecikami, bransoletami, strojnymi mufkami, puszystymi pomponami, gronostajowymi etolami, och, jak rozkosznie zepsute i jak piękne potrafią być kobiety, nawet wówczas, gdy są brzydkie i dziobate, podobnie jak nasza infantka, wystarczy trochę uwodzicielskiej melancholii i trochę zadumy na twarzy, nie musi nawet być zepsuta, Pani matko i królowo moja, wieziecie mnie do Hiszpanii, skąd już nigdy nie wrócę, a wiem, że w Mafrze buduje się klasztor z powodu ślubów związanych z moją osobą, nikt mnie tam nigdy nie zawiózł, żebym go zobaczyła, jest to dla mnie niezrozumiałe, Córko moja i przyszła królowo, nie trać po próżnicy czasu przeznaczonego na modlitwy, są to czcze rozmyślania, gdyż klasztor buduje się z woli króla, mojego pana a twojego ojca, z woli tegoż króla jedziesz teraz do Hiszpanii i nigdy nie zobaczysz klasztoru, wola króla decyduje o wszystkim, reszta jest niczym, Niczym zatem jest infantka, którą jestem, niczym ci ludzie idący drogą, niczym wioząca nas kareta, niczym ten jadący obok i spoglądający ku mnie oficer, niczym, Tak właśnie jest, moja córko, i im dłużej będziesz żyć, tym lepiej zrozumiesz, że świat jest niby wielki cień, który stopniowo wypełnia nasze serca, dlatego właśnie świat coraz bardziej pustoszeje, a serce tego nie wytrzymuje, Ach, matko moja, czymże więc są narodziny, Narodziny to śmierć, Mario Barbaro.
Cały urok dalekich podróży polega właśnie na takich filozoficznych dysputach. Znużony infant Piotr usnął z głową opartą na ramieniu matki, jest to piękna scena rodzinna, warto wszakże zauważyć, że ten śpiący chłopiec właściwie niczym nie różni się od innych dzieci, jego uśpione liczko wyraża beztroską ufność, a z uchylonych ust spływa na falbany haftowanej kryzy strużka śliny. Księżniczka otarła łzę. Wzdłuż kolumny pojazdów zaczynają rozbłyskiwać pochodnie, wyglądają niby paciorki gwiezdnego różańca, który wysunął się z rąk Dziewicy i przypadkiem, o ile nie przez szczególną atencję, spadł na ziemię portugalską. Do Evory wjeżdżamy ciemną nocą.
Czeka tam król wraz z infantami, Franciszkiem i Antonim, czekają też wiwatujący mieszkańcy Evory, pochodnie rozświetlają mrok, żołnierze oddają okolicznościowe salwy, gdy zaś królowa oraz księżniczka przesiadają się do karety króla, entuzjazm przechodzi w zbiorową euforię, nigdy jeszcze nie było tylu ludzi szczęśliwych naraz. Jan Elvas zeskoczył z furgonu, na którym jechał, ma zupełnie zdrętwiałe nogi, toteż przyrzeka sobie w duchu, że w przyszłości będzie się nimi posługiwał zgodnie z ich naturalnym przeznaczeniem i zamiast drzemać na wozie, pomaszeruje o własnych siłach, bo i cóż może być przyjemniejszego. Tej nocy nie odwiedził go znajomy szlachcic, a nawet gdyby się zjawił, jakież wiadomości mógłby mu przynieść, najwyżej o bankietach i baldachimach, wizytach w klasztorach i nadawaniu tytułów, o rozdzielanych datkach i całowanych rękach. Z tego wszystkiego Jana Elvasa urządzałby tylko jakiś datek, ale na pewno nie zabraknie po temu okazji. Następnego dnia długo się wahał, czy towarzyszyć dalej królowi, czy królowej, w końcu jednak wybrał Jana V, i dobrze zrobił, gdyż nieszczęsną królową Marię Annę, która wyruszyła dzień później, złapała w drodze taka zawieja śnieżna, że mogła ulec złudzeniu, iż znalazła się w rodzinnej Austrii, a nie w okolicy Vila Vicosa, miejscowości znanej z letnich upałów, podobnie zresztą jak wszystkie inne, które mijaliśmy po drodze. Wreszcie wczesnym rankiem w dniu szesnastego stycznia, po ośmiu dniach od wyjazdu z Lizbony, cały orszak w komplecie wyruszył do Elvas, król, kołodziej, żołnierz, złodziej, to tylko takie bezeceństwa dzieciarni, która nigdy w życiu nie widziała tylu wielmożności naraz, przecież samych tylko powozów dworskich jest sto siedemdziesiąt, a dodajmy do tego jeszcze mnóstwo ciągnącej zewsząd szlachty, delegacje bractw z Evory oraz osoby prywatne, które nie chcą stracić okazji do uświetnienia historii własnego rodu, twój prapradziadek towarzyszył rodzinie królewskiej do Elvas, tego roku, kiedy miała miejsce wymiana księżniczek, pamiętaj, żebyś nigdy o tym nie zapomniał.
Okoliczny lud wyległ na drogę i klęcząc błagał króla o łaskę, wyglądało na to, iż ci biedacy domyślali się, w jakim celu król wiezie ze sobą skrzynię pełną miedziaków, i istotnie, od czasu do czasu zamaszystym ruchem siewcy rzucał je na prawo i lewo, pełnymi garściami, co wywoływało wielkie poruszenie i wielką wdzięczność, szeregi gwałtownie się załamywały, ludzie starali się chwytać lecące monety i trzeba było widzieć, jak starzy i młodzi grzebali w błocie, gdzie ugrzązł jakiś real, jak ślepcy po omacku szukali na dnie mętnych kałuż, gdzie jakiś real się utopił, podczas gdy ich królewskie moście suną naprzód, ich oblicza są poważne, surowe, majestatyczne, bez cienia uśmiechu, Bóg przecież też nigdy się nie uśmiecha, już on tam dobrze wie dlaczego, niewykluczone, że wstyd mu z powodu świata, jaki stworzył. Jan Elvas, który również znajduje się w tłumie, wyciągnął kapelusz w stronę króla, by pozdrowić go spełniając tym samym obowiązek poddanego, i wówczas wpadło mu do środka parę monet, ten stary chyba w czepku się urodził, nie musi się nawet schylać, szczęście garnie się do niego, a pieniądze same wchodzą mu do rąk.
Gdy orszak wjechał do miasta, było już po piątej. Przywitała go salwa artyleryjska i wszystko było tak zgrane, że jednocześnie po drugiej stronie granicy rozległy się wystrzały na cześć wyjeżdżającej do Badajoz hiszpańskiej pary królewskiej, ktoś nie zorientowany mógłby pomyśleć, iż to początek wojny, na którą wbrew przyjętym zwyczajom idzie król i złodziej, a nie tylko żołnierz i kołodziej, którzy zawsze na nią idą. Są to jednak wystrzały pokojowe, ogień równie sztuczny, jak fajerwerki i pokazy pirotechniczne, które odbędą się wieczorem, król i królowa wychodzą teraz z powozu, król chce iść pieszo, lecz jest tak zimno, że ręce szczypią i grabieją, również twarz marznie i szczypie do tego stopnia, iż król daje za wygraną i wraca do powozu, wieczorem zaś być może wypomni królowej, że to przez nią, że to ona nie chciała iść pozbawiając go niewątpliwej przyjemności i satysfakcji, jaką czułby przemierzając pieszo ulice Elvas w otoczeniu kapituły oczekującej go ze wzniesionym krucyfiksem, świętą relikwią, którą wprawdzie ucałował, lecz jej nie towarzyszył, tak więc tej drogi krzyżowej król Jan V nie odbył.
Jest rzeczą dowiedzioną, że Bóg bardzo kocha swoje stworzenia. Toteż wypróbowawszy ich cierpliwość i wytrwałość na przestrzeni tylu kilometrów i tylu dni, podczas których zsyłał im ulewne deszcze i przejmujące chłody, co szczegółowo tu opisaliśmy, postanowił w końcu wynagrodzić ich wiarę i pokorę. A jako że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, wystarczyło więc, że trochę podniósł ciśnienie atmosferyczne, przez co chmury poszły w górę i pokazało się słońce, nastąpiło to w chwili, gdy ambasadorzy uzgadniali formę, w jakiej królowie mieli się do siebie zwracać, te żmudne negocjacje trwały aż trzy dni i zakończono je po ustaleniu wszystkich kroków, gestów i wypowiedzi, minuta po minucie, by żadna z koron nie doznała uszczerbku wskutek zachowania lub słowa mniej godnego niż zachowanie i słowo drugiej strony. Gdy dnia dziewiętnastego stycznia król w towarzystwie królowej, książąt i wszystkich infantów wyruszył z Elvas w kierunku Caia, które leży tuż obok, była tak piękna, słoneczna i bezwietrzna pogoda, że trudno wprost marzyć o lepszej. Niech zatem ci, którzy tego nie widzieli, spróbują sobie wyobrazić całą galę nie kończącego się orszaku, plecione grzywy cugowych koni ciągnących karety, blask srebra i złota, trąbki idące w zawody z werblami, aksamity, halabardnicy, szwadrony gwardii, insygnia kościelne, rzucające skry drogie kamienie, wszystko to widzieliśmy już w deszczu, toteż teraz nie zawahamy się stwierdzić, że nie ma to jak słońce, gdyż nic tak jak ono nie uświetnia uroczystości.
Mieszkańcy Elvas i okolic, którzy asystowali przejazdowi orszaku stojąc wzdłuż drogi, w pewnej chwili rzucili się na przełaj ku rzece, by z jej brzegu oglądać resztę widowiska, po jednej i po drugiej stronie zebrało się mrowie ludzi, po naszej Portugalczycy, po tamtej Hiszpanie, a tak jedni, jak i drudzy krzyczą radośnie i wiwatują, nikt by nie powiedział, że od tylu wieków zabijamy się nawzajem, może zatem dobrym wyjściem z sytuacji byłoby stale żenić naszych z tamtymi, wtedy mielibyśmy co najwyżej wojny małżeńskie, które są nie do uniknięcia. Jan Elvas jest tu już od trzech dni i udało mu się zająć bardzo dobre miejsce, zupełnie jak na trybunie. Na skutek szczególnego kaprysu, zrodzonego zapewne z długoletniej tęsknoty, postanowił opóźnić wejście do rodzinnego miasta. Pójdzie tam dopiero wówczas, gdy wszyscy wyjadą, gdy będzie mógł samotnie chodzić cichymi ulicami i wsłuchiwać się jedynie w swoją własną radość, o ile takowa jest możliwa u starca szukającego śladów młodości, być może odczuje tylko bolesne rozgoryczenie. Dzięki tej właśnie decyzji mógł zaangażować się jako tragarz i wejść do domu, w którym nastąpi spotkanie monarchów oraz książąt, a który został zbudowany pośrodku kamiennego mostu łączącego brzegi rzeki. Znajdują się w nim trzy sale, dwie po bokach dla monarchów obydwu krajów i jedna wspólna, gdzie odbędzie się wymiana księżniczek, macie tu Barbarę, dawajcie Mariannę. Jan Elvas nie wie, jak ostatecznie wygląda wnętrze, gdyż pracował tylko przy noszeniu cięższych rzeczy, ale dopiero co odszedł stąd ów poczciwy szlachcic, którego chyba opatrzność zesłała mu w tej podróży, Gdybyś to teraz zobaczył, tobyś nie poznał, w komnacie portugalskiej wszystko wysłane jest kobiercami, kotary są z karmazynowego adamaszku, a lambrekiny ze złotego brokatu, podobnie jest po naszej stronie w sali środkowej, Kastylijczycy zaś mają u siebie brokat w biało-zielone pasy przedzielone szerokim złocistym deseniem, na środku stoi wielki stół z siedmioma krzesłami po naszej i sześcioma po hiszpańskiej stronie, nasze wyściełane złotą, a tamte srebrną materią, to wszystko, co miałbym ci do powiedzenia, nic więcej nie udało mi się zobaczyć, muszę już iść, nie masz mi czego zazdrościć, bo skoro nawet ja nie mogę tam teraz wejść, to tym bardziej ty, jeśli kiedyś jeszcze się spotkamy, to ci opowiem, jak to wszystko się odbyło, o ile wpierw mnie ktoś też opowie, gdyż właśnie tylko w taki sposób, opowiadając sobie nawzajem, możemy dowiadywać się o różnych rzeczach.
Było to bardzo wzruszające, zarówno matki, jak i córki się popłakały, ojcowie chmurzyli czoła, starając się w ten sposób maskować uczucia, narzeczeni zaś zerkali na siebie z ukosa, ich tajemnicą wszakże pozostanie, czy przypadli sobie do gustu, czy też nie. Jeśli idzie o lud zebrany po obu stronach rzeki, to nic nie widział i nic nie słyszał, jednakże na podstawie własnych wspomnień i doświadczeń każdy wyobrażał sobie uściski kumów, wylewność kum, przewrotne żarciki narzeczonego, udawane pąsy narzeczonej, ale, ale, dobry król, dobry żebrak, o ile mu ptaszka nie brak, doprawdy, cóż to za grubiański naród.
Ceremonia trwała dość długo, W pewnej chwili tłum nad rzeką ucichł jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, proporce i sztandary prawie znieruchomiały na masztach, wszystkie oczy zwróciły się w stronę domu na moście, skąd dała się słyszeć leciusieńka, delikatniusieńka muzyka, niby granie srebrnych i kryształowych dzwoneczków, przerywane od czasu do czasu szorstkim akordem, jakby ich harmonię dławiło nagłe, chwytające za gardło wzruszenie. Co to może być, spytała jakaś kobieta obok Jana Elvasa, na co stary odrzekł, nie wiem, ktoś gra dla rozrywki ich królewskich i książęcych mości, gdyby był tutaj mój szlachcic, tobym go spytał, on wszystko wie, jest jednym z nich. Muzyka się skończyła, ludzie się rozeszli, każdy w swoją stronę, rzeka Caia toczy leniwie swoje wody, z chorągwi nie zostało ani jednej nitki, ani jednego dźwięku z bicia werbli, a Jan Elvas nigdy się nie dowie, że słyszał Domenica Scarlattiego grającego na klawesynie.
Na przedzie jadą św. Wincenty i św. Sebastian, ich figury są największe, słusznie więc należy się im dowództwo, obydwaj są męczennikami, choć o męczeństwie św. Wincentego świadczy jedynie symboliczna palma, gdyż oprócz tego zdobi go diakoński strój i emblematyczny kruk, podczas gdy drugi święty, jak wszystkim wiadomo, stoi przywiązany do drzewa, a jego nagie ciało jest całe podziurawione strasznymi ranami, z których jednak przezornie wyjęto dzidy, by nie połamały się podczas podróży. Zaraz za nimi znajdują się trzy damy, trzy wdzięczne gracje, z których najpiękniejsza jest św. Elżbieta, królowa węgierska zmarła w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat, dalej św. Klara i św. Teresa, dwie namiętne natury trawione wewnętrznym ogniem, przynajmniej tak można wnosić z ich słów i czynów, lecz o ileż więcej moglibyśmy wnosić, gdybyśmy wiedzieli, co kryje się w duszach świętych. Tuż obok św. Klary znajduje się św. Franciszek i nie dziwmy się tej sympatii, znają się przecież jeszcze z czasów Asyżu, teraz zaś spotkali się na drodze do Piteus i niewiele warta byłaby ich przyjaźń, czy jak tam nazwać to, co ich łączyło, gdyby na nowo nie podjęli rozmowy, przerwanej, można powiedzieć, w połowie. Jeśli uznać, że św. Franciszek znalazł się rzeczywiście w najodpowiedniejszym dla siebie towarzystwie, jako że ze wszystkich świętych jadących w tym orszaku ma on najwięcej kobiecych zalet, takich jak łagodne serce i wesołe usposobienie, to trzeba stwierdzić, że również na swoim miejscu są św. Dominik i św. Ignacy, obydwaj tak bardzo iberyjscy i posępni, że wręcz demoniczni, za przeproszeniem demona, którego być może obrażamy, trzeba wszakże oddać im sprawiedliwość, jeśli jeden święty potrafił wymyślić inkwizycję, drugi zaś kształtowanie dusz. Dla każdego, kto zna te dwie policje, nie ulega wątpliwości, że św. Franciszek musi być dla nich podejrzany.
Lecz jeśli już mowa o świętych, to trzeba powiedzieć, że mamy ich do wyboru, do koloru. Potrzebujemy na przykład świętego zamiłowanego do prac ogrodniczych, a jednocześnie uprawiającego literaturę, proszę bardzo, mamy św. Benedykta. Potrzebujemy innego, którego życie byłoby surowe, mądre, pełne umartwień, św. Brunonie wystąp. Potrzebny nam taki, który w imię dawnych tradycji zwoła nowych krzyżowców, nikt nie zastąpi tu św. Bernarda. Wszyscy trzej jadą razem, może dlatego, że są podobni z twarzy, może dlatego, że cnoty całej trójki razem wzięte starczyłyby na jednego uczciwego człowieka, a może po prostu dlatego, iż ich imiona zaczynają się na tę samą literę, często wszak bywa, że ludzi łączą podobne przypadki, i kto wie, czy nie taki właśnie zbieg okoliczności zaważył na związku Blimundy i Baltazara, a skoro już o nim mowa, to nie od rzeczy będzie wspomnieć, że powozi parą wołów, która ciągnie wóz ze św. Janem Bożym, jedynym świętym portugalskim w całym tym bractwie, które przypłynęło z Włoch do portu w Santo Antonio de Tojal, zmierzając, jak prawie wszystko, o czym opowiada niniejsza historia, w kierunku Mafry.
Za św. Janem Bożym, którego dom w Montemor odwiedził półtora roku temu król Jan V, było to wtedy, gdy odprowadzał księżniczkę do granicy, lecz we właściwym czasie nie wspomnieliśmy o tych odwiedzinach, co dowodzi, jak mało wagi przywiązujemy do rodzimych wielkości, mamy wszakże nadzieję, że święty nie obraził się z powodu tego przemilczenia, a więc, jako się rzekło, za św. Janem Bożym sunie paru mniej głośnych świętych, nie chcemy tu bynajmniej pomniejszać ich cnót i zalet, lecz codzienne doświadczenie niezbicie dowodzi, iż bez odpowiedniego rozgłosu na ziemi niemożliwa jest też sława niebieska, co jest oczywistą niesprawiedliwością, i jej ofiarami padli właśnie ci wszyscy święci, którzy przez to, że mniej ważni, nazywają się po prostu Jan da Mata, Franciszek de Paula, Kajetan, Feliks de Valois, Piotr Nolasco, Filip Neri, zupełnie jakby byli zwykłymi ludźmi, choć z drugiej strony nie mogą się skarżyć, każdy bowiem jedzie na oddzielnym wozie, i to nie byle jak, ale tak samo jak święci pierwszej klasy na miękkim łożu z pakuł, wełny i worków wypełnionych plewami, dzięki czemu nie pogniecie im się ani jedna fałda i niczyje ucho się nie obtłucze, marmur bowiem mimo swojej twardości jest kruchy, wystarczy lekko uderzyć, by Wenus straciła obie ręce, A my tracimy chyba pamięć, bo przecież wymienialiśmy tu Brunona, Benedykta, Baltazara i Blimundę, a zapomnieliśmy o Bartłomieju de Gusmao, czy też, jak kto woli, Bartłomieju Wawrzyńcu, ale jak się zwał, tak się zwał, byleby się dobrze miał. Słusznie powiadają, że biada temu, kto umiera, lecz podwójnie biada temu, którego nie zbawi jakiś prawdziwy czy też fałszywy święty. Minęliśmy już Pinteus i jedziemy w kierunku Fanhoes, na osiemnastu wozach znajduje się osiemnaście posągów, a ciągnie je tyleż par wołów, którym towarzyszy odpowiednia liczba ludzi ze sznurami, nie jest to jednak przygoda na miarę tamtej z kamieniem Benedictione, takie rzeczy zdarzają się tylko raz w życiu, gdyby ludzki koncept nie potrafił wymyślić sposobu na to, by rzeczy trudne stawały się łatwymi, to świat nie wydobyłby się z prymitywu stanu pierwotnego. Ludzie wychodzą na drogę, by uczcić przejazd świętych, dziwi ich tylko, że jadą oni na leżąco, i mają rację, o ile bowiem piękniejszy i bardziej budujący byłby widok świętych figur stojących na wozach niczym na feretronach, wtedy nawet najniższe, nie przekraczające według dzisiejszej miary trzech metrów, byłyby widoczne z daleka, nie mówiąc już o dwóch pierwszych, św. Wincentym i św. Sebastianie, którzy mierzą sobie prawie po pięć metrów, są to gigantyczni atleci, chrześcijańscy herkulesi, orędownicy wiary, i gdyby tak mogli spoglądać ponad płotami i koronami drzew oliwnych na szeroki świat, to ich religia nie ustępowałaby w niczym greckiej i rzymskiej. W Fanhoes cały orszak się zatrzymał, gdyż mieszkańcy chcieli się dokładnie dowiedzieć, jak się nazywa i kim jest każdy poszczególny święty, przecież nie co dzień zdarza im się przyjmować, choćby i przejazdem, gości tak wielkich duchem i ciałem, to zupełnie co innego niż codzienne przejazdy wozów z materiałami budowlanymi, tego panteonu świętych nie da się porównać nawet z niedawnym orszakiem ponad stu dzwonów, które tędy przejechały w stronę Mafry, gdzie będą rozbrzmiewać na wieczną pamiątkę tych wydarzeń. Poproszono miejscowego proboszcza, by służył za przewodnika wśród świętych figur, lecz nie stanął na wysokości zadania, nie wszystkie bowiem posągi miały imiona wypisane na piedestale, toteż pojawiły się trudności z identyfikacją, co innego przecież rozpoznać św. Sebastiana, a co innego recytować z pamięci i na wyrywki, Drodzy bracia, święty, którego teraz widzicie, to Feliks de Valois, który był wychowankiem św. Bernarda, widzimy go tam z przodu, tenże Feliks wraz z Janem da Mata, jadącym z tyłu, ufundował zakon Trynitarzy założony w celu wykupywania niewolników z rąk niewiernych, zwróćcie uwagę, jak piękne karty zawiera historia naszej religii. Cha, cha, cha, śmieją się mieszkańcy Fanhoes, a kiedy wreszcie powstanie zakon wykupujący niewolników z rąk wiernych, księże proboszczu.
Wobec zaistniałych trudności ksiądz zwrócił się do komendanta konwoju z prośbą o udostępnienie papierów eksportowych przysłanych z Włoch i dzięki temu wybiegowi udało mu się odzyskać nadwątloną wiarygodność i mieszkańcy Fanhoes mogą teraz podziwiać swojego niedouczonego pasterza, jak stojąc na przykościelnym murze ogłaszał błogosławione imiona zgodnie z porządkiem przejeżdżających wozów, aż do ostatniego, na którym jechał św. Kajetan prowadzony przez Józefa Małego, który uśmiechając się do wiwatujących ludzi zarazem się z nich naśmiewał. Ale ten Józef Mały to złośliwa bestia, nie bez racji więc Pan Bóg go skarał, a może diabeł go skarał tym garbem na plecach, ale raczej ta kara pochodzi od Boga, gdyż, o ile wiadomo, diabeł nie ma takiej mocy nad żywym człowiekiem. Świątobliwy pochód przedefilował, kieruje się teraz w stronę Cabeço Monte Achique, szczęśliwej drogi.
Niezbyt szczęśliwą drogę mają natomiast nowicjusze z klasztoru w S. José de Ribamar, to tam koło Alges i Carnaxide, gdyż z woli nadto surowego lub może umartwiającego się ich kosztem prowincjała musieli iść do Mafry pieszo. A oto jak do tego doszło. Kiedy data poświęcenia klasztoru była już blisko, w Lizbonie zaczęto gromadzić i starannie ładować skrzynie z obrzędowymi paramentami kościelnymi oraz innymi przedmiotami przeznaczonymi dla mających zamieszkać w rzeczonym klasztorze zakonników. Działo się to z rozkazu prowincjała, który, gdy przyszła po temu pora, wydał następne polecenie, a mianowicie, by nowicjusze udali się do swego nowego domu, doniesiono o tym również królowi i pobożny monarcha kierując się odruchem serca zaofiarował nowicjuszom swoje fregaty, by na ich pokładzie popłynęli do Santo Antonio de Tojal, oszczędzając im w ten sposób wielu trudów podróży. Wszakże morze było tak wzburzone i szalał taki sztorm, że tylko wariat mógł się odważyć na podobną żeglugę, w tej sytuacji król zaproponował nowicjuszom swoje karety, na co prowincjał, ogarnięty świętym oburzeniem, odpowiedział, jakże to, Najjaśniejszy Panie, mamy dostarczać wygód tym, których przeznaczeniem jest włosienica, wytchnienia tym, którzy mają stać na straży, sadzać na miękkich poduszkach tych, co powinni przywykać do cierni, póki będę prowincjałem, nigdy na to nie pozwolę, pójdą pieszo, by dać ludziom budujący przykład, nie są przecież lepsi od Pana Jezusa, który jeden jedyny raz jechał na ośle.
Wobec tak ważkich argumentów król wycofał również i tę drugą ofertę, a nowicjusze, zabierając ze sobą jedynie brewiarze, wyruszyli pewnego ranka z S. José de Ribamar. Była to grupa trzydziestu zahukanych i smutnych wyrostków prowadzonych przez preceptora, brata Manuela od Krzyża, oraz gwardiana, brata Józefa od św. Teresy. Biedni chłopcy, biedne nieopierzone pisklęta, nie dość że preceptor, zgodnie z regułą, był straszliwym tyranem obstającym przy codziennych biczowaniach, sześć, siedem, osiem, aż do żywego ciała, i skazującym ich na jeszcze gorsze rzeczy, jak choćby noszenie na poranionych plecach różnych ciężarów, co jątrzyło rany, to jeszcze teraz muszą bosymi stopami przemierzyć sześć mil, przez góry i doliny, drogami tak kamienistymi i błotnistymi, że w porównaniu z nimi ziemię, po której stąpał osiołek z Matką Boską uciekającą do Egiptu, można by nazwać miękką łąką, o św. Józefie tu nie wspominamy, gdyż znany jest przecież jako wzór cierpliwości.
Przeszli ledwie pół mili, a już na skutek gwałtownych potknięć, od których pęka opuszka dużego palca, a także od stąpania po morderczych graniach i chropowatej ziemi co wrażliwsze stopy zaczęły krwawić, znacząc nabożnie drogę czerwonymi kwiatami, i byłaby to wcale piękna religijna scena, gdyby nie dotkliwe zimno, od którego nowicjusze mieli spierzchnięte usta i załzawione oczy, do nieba nie tak łatwo się dostać.
Maszerowali czytając modlitwy z brewiarza, co zaleca się jako środek znieczulający na wszelkie cierpienia duchowe, ich cierpienia wszakże były natury cielesnej, toteż para sandałów z powodzeniem zastąpiłaby najbardziej nawet skuteczną modlitwę, Boże mój, jeśli ci na tym tak zależy, to oddal ode mnie wszelkie pokusy, lecz wpierw usuń ten kamień z mojej drogi, jesteś przecież ojcem tak kamieni, jak i mnichów, bądź mi zatem ojcem, nie ojczymem. Trudno o cięższy żywot niż żywot nowicjusza, choć może równie ciężki będzie miał w niedalekiej przyszłości terminator kupiecki, nie bez kozery zatem mówi się, że nowicjusz to terminator u Pana Boga, może to potwierdzić chociażby brat Jan od Matki Boskiej, który był niegdyś nowicjuszem w tymże zakonie franciszkańskim, a teraz ma jechać do Mafry, by wygłosić kazanie w trzecim dniu konsekracji, co jednak nie nastąpiło, gdyż był jedynie rezerwowym kaznodzieją, może to również potwierdzić brat Jan Okrągły, nazywany tak z racji nadmiernej tuszy, której nabrał już jako zakonnik, w czasach bowiem nowicjatu i chudości chodził w Algarve po kweście przez całe trzy miesiące, głodny, bosy i obdarty, wypraszając jagnięta dla klasztoru, można sobie wyobrazić, ile się musiał namęczyć, żeby zebrać stado, wędrować z nim od wioski do wioski, prosić w imię boskie o jeszcze jedno jagniątko, wypędzać zwierzęta na pastwisko i podczas tych wszystkich bogobojnych czynów skręcać się z głodu, gdyż żył o chlebie i wodzie nieustannie marząc o gulaszu. Żywot nowicjusza, terminatora i rekruta jest jednako ciężki.
Tyle jest dróg na świecie, a jednak czasem niektóre trasy się powtarzają. Wyruszywszy z S. José de Ribamar, nowicjusze skierowali się na Queluz, następnie Belas i Sabugo, zatrzymali się na odpoczynek w Morelenie, w tamtejszym lazarecie podleczyli, na tyle, na ile to było możliwe, umęczone stopy, po czym, cierpiąc z początku podwójnie, póki do tego nowego cierpienia nie przywykli, ruszyli drogą do Pero Pinheifo, najgorszą ze wszystkich, gdyż cała była usłana odłamkami marmuru. W pobliżu Cheleiros ujrzeli stojący przy drodze krzyż, znak, że ktoś tu umarł, prawdopodobnie ofiara zabójstwa, ale bez względu na okoliczności śmierci należy zmówić ojcze nasz za duszę zmarłego, uklękli więc zakonnicy wraz z nowicjuszami i chórem odmówili modlitwę, trzeba przyznać tym nieszczęśnikom, że był to z ich strony akt prawdziwej wielkoduszności, modlili się wszak za osobę nieznaną, a klęcząc pokazywali podeszwy stóp, tak bardzo okaleczone, tak okrwawione, tak obolałe i tak brudne, zwrócone ku niebu, dokąd nigdy nie pójdą, stopy klęczącego człowieka to doprawdy najbardziej wzruszająca część ludzkiego ciała. Odmówiwszy ojcze nasz ruszyli w dolinę, przeszli potem przez most, a że pogrążeni byli w lekturze brewiarza, nie zauważyli więc kobiety, która podeszła do furtki i powiedziała, Przeklęci niech będą mnisi.
Ślepy traf, który rządzi tak dobrymi, jak i złymi przypadkami, sprawił, że posągi świętych i nowicjusze spotkali się w miejscu, gdzie schodzą się drogi z Cheleiros i Alcainça Pequena, co zakonnicy przyjęli z oznakami wielkiej radości, poczytując za dobrą wróżbę. Zaintonowali religijne pienia i ruszyli na czele kolumny wozów jako straż przednia lub zaklinacze złych mocy, nie nieśli jednak krzyża, gdyż go nie mieli, nie wiadomo też, czy byłoby to zgodne z rytuałem. Gdy weszli do Mafry, zgotowano im gorące przyjęcie, mieli bardzo pokaleczone nogi, a ich oczy rozpłomieniał gorączkowy blask wiary, choć może był to po prostu głód, gdyż od opuszczenia S. José de Ribamar żywili się wyłącznie twardym chlebem moczonym w źródlanej wodzie, teraz wszakże z pewnością zostaną lepiej potraktowani w hospicjum, gdzie mają spędzić tę noc, prawie już padają z nóg, to tak jak z ogniskiem, gaśnie wielki płomień i zostaje popiół, gaśnie podniecenie i zostaje melancholia. Nawet nie poczekali, aż posągi zostaną zdjęte z wozów. Zjawili się inżynierowie i tragarze, przynieśli kabestany, wciągniki, kołowroty, liny, podkładki, kliny, klocki, przeklęte przedmioty, które lubią wymykać się z rąk, dlatego właśnie owa kobieta w Cheleiros powiedziała, Przeklęci niech będą mnisi, wyładowanie figur kosztowało wiele wysiłku i potu, ustawione w koło, z twarzami zwróconymi do środka, wyglądały niby uczestnicy jakichś obrad czy zebrania towarzyskiego, między św. Wincentym i św. Sebastianem znajdują się trzy święte, Elżbieta, Klara i Teresa, które w tym sąsiedztwie wydają się malutkie, kobiet wszakże nie mierzy się na piędzi, nawet gdy nie są święte.
Baltazar schodzi w dolinę, wraca do domu, wprawdzie na budowie jeszcze pracują, lecz po trudach tak dalekiej podróży, nie zapominajmy, że drogę z S. Antonio de Tojal przebyli w jeden dzień, ma prawo do wcześniejszego zakończenia pracy, musi tylko przedtem wyprząc i nakarmić woły. Czasami ma się wrażenie, że czas kręci się w miejscu zupełnie jak jaskółka, która wijąc gniazdo pod dachem wylatuje i przylatuje, fruwa tam i z powrotem, lecz ani na chwilę nie tracimy jej z oczu, toteż wydaje się nam, że ta sytuacja trwać będzie całą wieczność, lub przynajmniej połowę wieczności, co też nie byłoby źle. Lecz nagle spostrzegamy, że gdzieś znikła, dopiero co była, a już jej nie ma, gdzież mogła się podziać, i jeśli przypadkiem spojrzymy w lustro, Boże Święty, ile tu już czasu minęło, ależ się zestarzałem, jeszcze wczoraj byłem piękny i młody, a dziś ani piękny, ani młody. Jedynym lustrem, jakim dysponuje Baltazar, są nasze oczy, które obserwują go, jak schodzi błotnistą ścieżką, i one właśnie mówią mu, W twojej brodzie jest pełno białych nitek, Baltazarze, twoje czoło poorane jest zmarszczkami, Baltazarze, masz pofałdowaną szyję, Baltazarze, zgarbiły ci się plecy, Baltazarze, bardzo się zmieniłeś, Baltazarze, lecz to z pewnością jest wada naszych oczu, gdyż właśnie nadchodzi kobieta, która w przeciwieństwie do nas widzi w nim młodzieńca, żołnierza, którego niegdyś zapytała, Jak się nazywasz, chociaż może i nie, może też widzi jedynie brudnego, steranego życiem, jednorękiego mężczyznę zwanego Siedem Słońc, trudno o przydomek mniej pasujący do człowieka tak strudzonego, dla niej jednak niezmiennie jest słońcem, co choć już nie błyszczy, choć przesłaniają je chmury i zaćmienia, to przecież ciągle istnieje, ciągle żyje, Boże drogi, otwiera ramiona, kto, jak to kto, on do niej, a ona do niego, jedno do drugiego, cała Mafra zgorszona jest tym, że tak obejmują się w publicznym miejscu, w dodatku w takim wieku, może dzieje się tak dlatego, iż nie mają dzieci, może widzą się nawzajem młodszymi, niż są w istocie, a może są jedynymi istotami na świecie, które widzą się takimi, jakimi naprawdę są, co jest niezmiernie trudne, teraz zaś, gdy są razem, nawet nasze oczy są w stanie dostrzec, że stali się piękni.
Podczas kolacji Alvaro Diogo powiedział, że posągi zostaną tam, gdzie są, brak bowiem czasu na to, by je wstawić w odpowiednie nisze, poświęcenie bazyliki ma się odbyć już w niedzielę i trzeba będzie nie lada mozołu, by nadać jej składny wygląd skończonego dzieła, na razie gotowa jest tylko zakrystia, ale i tam sklepienia są w stanie surowym, jeszcze nie otynkowane, trzeba będzie więc zasłonić je drelichem pokrytym gipsem imitującym zaprawę wapienną, żeby porządniej wyglądało, to samo w kościele, gdzie brakuje szczytu kopuły, co też zostanie zamaskowane. Alvaro Diogo bardzo dobrze orientuje się w tych wszystkich szczegółach, gdyż ze zwykłego mularza awansował najpierw na kamieniarza, a potem na ciosacza, ma dobrą opinię u majstrów i urzędników, jest bowiem zawsze punktualny, zawsze pilny, zawsze chętny, a ponadto równie zręczny w rękach, jak grzeczny w mowie, w niczym nie przypomina tej bandy poganiaczy wołów, awanturującej się przy lada okazji i cuchnącej gnojem, kamieniarze to co innego, ich brody i owłosione ręce upudrowane są białym pyłem, który wżera się też w ubranie na całe życie. Tak właśnie będzie z Alvarem, na całe życie, w jego przypadku krótkie, gdyż niebawem spadnie z muru, na który wcale nie musiał wchodzić, nie należało to do jego obowiązków, wspiął się tam, by poprawić kamień, który wyszedł z jego rąk i dlatego musiał być dobrze ociosany. Spadnie prawie z trzydziestu metrów i zabije się, a Ines Antonina, na razie jeszcze tak dumna ze względów, jakimi cieszy się jej mąż, stanie się smutną wdową, lękającą się o życie syna, biednemu nigdy nie brak zmartwień. Alvaro Diogo mówi, że jeszcze przed poświęceniem nowicjusze przeniosą się do dwóch sal zbudowanych nad kuchnią, na co Baltazar zauważa, że przy wilgotnych jeszcze tynkach i panującym obecnie zimnie zakonnicy będą pewnie chorować, Alvaro Diogo odpowiada mu, że w gotowych celach dzień i noc pali się w piecykach, ale mimo wszystko ściany ociekają wilgocią. A jak z tymi posągami świętych, Baltazarze, czy dużo mieliście kłopotu z ich przywiezieniem, Nawet nie, najgorzej było je załadować, a później to już jakoś sobie radziliśmy, trochę siłą, trochę sposobem, no i cierpliwość wołów też nam pomogła. Rozmowa rwała się, ogień na kominie przygasał, Alvaro Diogo i Ines Antonina poszli spać, o Gabrielu nawet nie ma co mówić, zasypiał już przy ostatnich kęsach kolacji, Baltazar spytał wtedy Blimundę, Chcesz iść zobaczyć posągi, niebo jest chyba bezchmurne i niebawem powinien wzejść księżyc, Idziemy, odpowiedziała.
Noc była jasna i chłodna. Podczas gdy wspinali się na wzgórze Vela, wypłynął ogromny, czerwony księżyc, który wyrysował na niebie najpierw wieże dzwonnicze i nieregularne obramowania wyższych murów, a potem znajdującą się za nimi wyniosłą turnię, która kosztowała tyle pracy i tyle prochu pochłonęła. Baltazar powiedział, Jutro pójdę na Monte Junto, zobaczę, co tam z maszyną, ostatni raz widziałem ją sześć miesięcy temu, Pójdę z tobą, Nie ma sensu, wyjdę wcześnie i jeśli nie będzie wiele do roboty, będę z powrotem jeszcze przed nocą, lepiej załatwić to teraz, bo potem będą uroczystości poświęcenia, niedługo może też zacząć padać i drogi bardzo się pogorszą, Uważaj na siebie, Nie bój się, przecież nie napadną mnie rabusie ani nie zjedzą wilki, Nie mam na myśli ani wilków, ani rabusiów, A co, Mam na myśli maszynę, Ciągle mi powtarzasz, żebym się miał na baczności, a ja tam chodzę i przecież wracam, nie mogę być już bardziej ostrożny, Zbytek ostrożności nie zawadzi, pamiętaj o tym, Nie martw się, moja godzina jeszcze nie wybiła, Martwię się, bo ta godzina zawsze kiedyś wybija.
Znaleźli się na obszernym placu przed kościołem, którego bryła wyrastała prosto z ziemi i samotnie strzelała w niebo, jako że przylegający doń z dwu stron pałac był ciągle na etapie parteru. Na tych właśnie pałacowych murach umieszczono drewniane konstrukcje mające służyć podczas zbliżających się uroczystości. Wydawało się wprost nieprawdopodobne, że tyle lat pracy, a mianowicie trzynaście, przyniosło tak nikłe rezultaty, nie dokończony kościół, klasztor ze wzniesionymi zaledwie do drugiego piętra dwoma skrzydłami, reszta zaś nie przekraczała wysokości portyków pierwszego piętra, ponadto zbudowano jedynie czterdzieści cel, na trzysta zaplanowanych. Wydaje się, że to mało, a w istocie to dużo, może nawet za wiele. Mrówka wędruje na gumno i zabiera źdźbło słomy. Do mrowiska ma dziesięć metrów, czyli mniej niż dwadzieścia kroków człowieka. Ale przecież nie człowiek, lecz mrówka niesie źdźbło, i to ona musi przebyć tę drogę.
Główny błąd budowy w Mafrze polega więc na tym, że zatrudniono przy niej ludzi zamiast gigantów, a jeśli ta i inne budowy, tak przeszłe, jak i przyszłe, mają dowieść, że człowiek jest zdolny wykonywać pracę na miarę gigantów, to trzeba się pogodzić z faktem, że zajmie mu to równie dużo czasu jak owej mrówce, do każdej rzeczy należy bowiem przykładać stosowną miarę, zarówno do mrowiska, jak do klasztoru, zarówno do źdźbła, jak do głazu.
Blimunda i Baltazar weszli między posągi. Księżycowa poświata oświetlała z przodu dwie wielkie postacie św. Sebastiana i św. Wincentego oraz trzech świętych niewiast stojących między nimi, natomiast dalsze figury stopniowo giną w cieniu, mrok przesłonił całkowicie św. Dominika i św. Ignacego oraz może już przez nich osądzonego św. Franciszka, co jest wielką niesprawiedliwością, należy mu się bowiem miejsce w pełnym świetle, obok jego św. Klary, powracanie do tego tematu nie oznacza wcale jakichś zdrożnych cielesnych insynuacji, ale nawet gdyby tak było, to co z tego, przecież to bynajmniej nie umniejsza świętości ludzi, a dzięki temu święci stają się ludzcy. Blimunda przygląda się, próbuje odgadnąć, kogo przedstawiają posągi, czasem wystarczy rzut oka, czasem musi się długo zastanawiać, co do niektórych ma wątpliwości, inne zaś są nieprzeniknione jak zamknięte kufry. Zdaje sobie sprawę z tego, że komuś, kto umie czytać, te litery, te znaki na cokole św. Wincentego wyjaśniają jego imię. Wodzi palcem po zaokrąglonych i prostych liniach jak ślepiec, który jeszcze się nie nauczył rozpoznawać wypukłego alfabetu, Blimunda nie może wszak spytać posągu, kim jesteś, podobnie jak ślepiec nie może spytać papieru, Co mówisz, jedynie Baltazar w swoim czasie mógł odpowiedzieć, Baltazar Mateusz, Siedem Słońc, kiedy Blimunda spytała go, Jak się nazywasz. Cały świat daje odpowiedzi, rzecz tylko w tym, że zwlekamy z pytaniami. Od morza nadciągnęła samotna chmura, jedyna na całym czystym niebie, i na długą chwilę przesłoniła księżyc. Posągi zamieniły się w białe, nieforemne zjawy, straciły swoje kształty i rysy, przypominają bryły marmuru, jeszcze nie tknięte dłutem rzeźbiarza. Nie są to już ani święci, ani święte, lecz jakaś pierwotna forma trwania, bez żadnej wymowy, nawet takiej, jaką daje rysunek, są równie pierwotne i równie bezkształtne jak stojące wśród nich postacie mężczyzny i kobiety, które zupełnie rozpłynęły się w ciemnościach, nic bowiem nie zlewa się tak z ziemskim cieniem jak ludzkie ciało. Ogniska, przy których czuwają żołnierze, nabrały żywszego blasku pod tą wielką, wolno sunącą chmurą. Niewyraźne zarysy osiedla zwanego Madeirą przypominają z oddali jakiegoś gigantycznego smoka oddychającego czterdziestoma tysiącami miechów, tylu właśnie mężczyzn śpi w tamtejszych barakach, nie licząc nieszczęśników leżących w lazaretach, gdzie nie ma ani jednej wolnej pryczy, chyba że pielęgniarze wyniosą jakiegoś trupa, na przykład tego robotnika, który się naderwał, lub tamtego z naroślą, tego, co pluł krwią, czy owego, którego atak apopleksji najpierw sparaliżował, a później zabił. Chmura odpłynęła gdzieś na pola, a może raczej nad pola, bo czyż to można wiedzieć, co robi taka chmura, kiedy ginie nam z oczu kryjąc się choćby za tą górą, równie dobrze może schować się we wnętrzu ziemi, jak i spłynąć na glebę, by ją zapłodnić, trudno odgadnąć, ile dziwów i jakie moce kryje w sobie życie, Wracajmy do domu, Blimundo, powiedział Baltazar.
Wyszli z kręgu ponownie opromienionych księżycową poświatą posągów i gdy już zaczęli schodzić ku osadzie, Blimunda obejrzała się. Figury fosforyzowały, jakby były z soli. Wytężając słuch można było rozróżnić dochodzący z ich strony szmer rozmów, czyżby święci urządzili sobie jakiś sobór, debatę lub sąd, może rozmawiają ze sobą po raz pierwszy od wyjazdu z Włoch, podróżowali bowiem w wilgotnych, pełnych szczurów ładowniach, mocno poprzywiązywani do pokładu, a może jest to ich ostatnia wspólna rozmowa przy księżycu, gdyż niebawem zostaną ustawieni w oddzielnych niszach i niektórzy nie będą już mogli patrzeć sobie prosto w oczy, inni znów albo będą spoglądać na siebie tylko z ukosa, albo też będą mieć oczy nieruchomo zwrócone ku niebu, zupełnie jak za karę. Blimunda powiedziała, Święci są chyba bardzo nieszczęśliwi, muszą być takimi, jakimi ich zrobili, jeżeli na tym polega świętość, to jak wygląda potępienie, To przecież tylko posągi, Ale ja bym wolała, żeby poschodziły z tych głazów i stały się takimi ludźmi jak my, nie można przecież rozmawiać z posągami, Kto je tam wie, czy nie rozmawiają między sobą, gdy są same, Tego nie wiemy, ale jeśli rozmawiają tylko między sobą, i w dodatku na osobności, to ja się pytam, co nam po nich, Zawsze słyszałem, że święci są nam potrzebni do zbawienia, Oni sami się nie zbawili, Kto ci to powiedział, Ja to po prostu czuję, Co ty właściwie czujesz, Że nikt nie będzie ani zbawiony, ani potępiony, To są grzeszne myśli, Grzech nie istnieje, istnieje tylko życie i śmierć, Ale życie jest przed śmiercią, Mylisz się, Baltazarze, śmierć jest przed życiem, gdy umiera to, czym byliśmy, rodzi się to, czym jesteśmy, dlatego właśnie umieramy stopniowo, A kiedy idziemy do ziemi, kiedy Franciszka Marquesa przygniata wóz z kamieniem, czy to nie jest nieodwracalna śmierć, W chwili, gdy rozmawiamy o Franciszku Marquesie, on rodzi się na nowo, Ale on o tym nie wie, My też dobrze nie wiemy, kim jesteśmy, a mimo to żyjemy, Gdzie ty, Blimundo, nauczyłaś się takich rzeczy, Kiedy byłam w łonie matki, miałam oczy otwarte i stamtąd wszystko widziałam.
Weszli na podwórze. Księżycowa poświata nabrała mlecznej barwy i zalegające cienie wydawały się wyrazistsze i ciemniejsze niż w pełnym słońcu. Była tam stara komórka pokryta zmurszałą trzciną, gdzie w lepszych czasach trzymali oślicę, która tam odpoczywała po dziennych trudach. W domu utarło się nazywać to miejsce komórką oślicy, mimo że lokatorka zdechła dawno temu, tak dawno, że Baltazar już właściwie nie pamiętał, czy naprawdę kiedyś na niej jeździł, lecz gdy się nad tym zastanawiał albo gdy mówił, Idę schować grabie do komórki oślicy, dochodził do wniosku, że Blimunda ma rację, gdyż zwierzę jakby wyrastało przed nim, objuczone koszami lub z ciężką kulbaką na grzbiecie, a jednocześnie słyszał głos matki dobiegający z kuchni, Pomóż ojcu rozładować oślicę, jego pomoc nie na wiele mogła się przydać, był na to za mały, ale przyzwyczajał się już do ciężkich robót, a jako że każdy wysiłek powinien być nagrodzony, ojciec sadzał go okrakiem na wilgotnym grzbiecie oślicy i obwoził dookoła podwórza, a jednak dosiadałem tego wierzchowca. Do tej właśnie komórki poprowadziła go Blimunda, nieraz już przychodzili tam nocą, czasem z jej inicjatywy, a czasem jego, działo się tak zawsze, gdy żądze cielesne ogarniały ich ze wzmożoną siłą i obawiali się, iż nie zdołają zdławić jęku, rzężenia lub nawet krzyku, co z jednej strony budziło zgorszenie Alvara Dioga i Ines Antoniny, pod tym względem bardzo dyskretnych, z drugiej zaś wprawiało w niesłychane podniecenie bratanka, który w nagłej potrzebie musiał uciekać się do grzesznych praktyk. Żłób, który w czasach, gdy służył oślicy, był przymocowany na odpowiedniej wysokości do ściany komórki, teraz leżał na ziemi i prawie się rozlatywał, lecz wysłany słomą i przykryty dwiema starymi derkami spełniał rolę królewskiego łoża. Alvaro Diogo i Ines Antonina wiedzieli dobrze, do czego to wszystko służy, udawali wszakże, że nic nie zauważają. Nigdy nie przyszła im chętka, by również spróbować czegoś nowego, nie mają wielkich potrzeb duchowych ani cielesnych, tylko Gabriel będzie tu przychodził na schadzki, i to już w niedalekiej przyszłości, gdy w życiu rodziny zajdą duże zmiany, których na razie nikt nie przeczuwa. Ale chyba jednak któreś z nich coś przeczuwa, chyba Blimunda, lecz nie z tego powodu pociągnęła Baltazara do komórki, zawsze przecież robiła pierwszy krok, pierwszy gest i mówiła pierwsze słowa, tej nocy jednak jakiś niepokój chwyta ją za gardło, jej uściski są wyjątkowo gwałtowne, a pocałunki gorące, biedni kochankowie, ich usta straciły świeżość, ich zęby powypadały lub połamały się, ale cóż, miłość jest dla wszystkich.
Wbrew dotychczasowym nawykom przespali tam do rana. O świcie Baltazar powiedział, Idę na Monte Junto, wówczas ona wstała, weszła do domu, gdzie jeszcze wszyscy spali, wzięła z kuchni jedzenie i wyszła zamykając za sobą drzwi, do torby Baltazara włożyła prowiant, narzędzia oraz żelazny szpikulec, na wszelki wypadek, nigdy nie wiadomo, co w drodze może się zdarzyć. Wyszli razem. Blimunda odprowadziła Baltazara za osadę, daleko za nimi zostały wieże kościoła odcinające się bielą na pochmurnym niebie, kto by pomyślał, po tak pogodnej nocy. Objęli się w zaciszu rozłożystego drzewa, wśród złocistych jesiennych liści, depcząc po tych, które już spadły użyźniając ziemię, by na nowo mogła się zazielenić. To nie Oriana w dworskim stroju żegna Amadisa, to nie Romeo całuje wychylającą się z balkonu Julię, to tylko Baltazar, który wybiera się na Monte Junto, by naprawić szkody wyrządzone przez czas, to jedynie Blimunda bezskutecznie próbująca ten czas zatrzymać. Ich ciemny ubiór sprawia, że wyglądają niczym dwa niespokojne cienie, to odsuwające się od siebie, to znów zbliżające się, nie wiem, czy powodują nimi jakieś przeczucia, czy ich wyobraźnię pobudza nastrój chwili, czy świadomość tego, że wszystko co dobre szybko się kończy, trwa nie zauważone i dopiero gdy odejdzie, czujemy, co straciliśmy, Wracaj szybko Baltazarze, Śpij dobrze w komórce, mogę wrócić późnym wieczorem, ale jak będzie dużo roboty, to przyjdę dopiero jutro, Dobrze, Do widzenia Blimundo, Do widzenia, Baltazarze.
Nie ma sensu relacjonować kolejnych podróży, skoro mówiliśmy o pierwszych. Powiedzieliśmy też już dostatecznie dużo o tym, jak zmienił się ten, który je odbywa, jeśli zaś idzie o zmiany w krajobrazie i w różnych miejscowościach, to dość stwierdzić, że ich sprawcami są ludzie oraz pory roku, ludzie działają powoli, tu pojawi się jakiś dom, tam bróg, ówdzie zagon, mur, pałac, most, klasztor, płot, brukowana droga, młyn, natomiast przyroda dokonuje zmian nagłych i radykalnych, jakby mających trwać wiecznie, wiosna, lato, jesień, którą teraz mamy, zima, co niebawem nastąpi. Baltazar zna te drogi jak pięć palców swojej prawej ręki. Odpoczął nad brzegiem strumienia Pedrulhos, gdzie niegdyś zabawiał się z Blimundą, było wtedy pełno kwiatów, stokrotki na łąkach, maki w zbożach, soczysta zieleń zarośli. Po drodze spotyka ludzi ciągnących do Mafry, są to grupy mężczyzn i kobiet idących przy wtórze werbli, bębnów i organków, prowadzonych częstokroć przez księdza lub mnicha, nierzadko niosących na noszach osoby sparaliżowane, może dzień konsekracji uświęcą jakieś cuda, nigdy przecież nie wiadomo, kiedy Pan Bóg zechce uzdrawiać chorych, dlatego też ślepcy, kuternogi i paralitycy muszą bezustannie pielgrzymować, Czy Bóg dziś się objawi, może moje nadzieje są płonne, może niepotrzebnie idę do Mafry, bo okaże się, że właśnie dziś Bóg wypoczywa albo wysłał matkę do Najświętszej Panny w Cabo, jak tu człowiek ma się połapać w tym podziale władzy, wiara wszakże na pewno nas zbawi, Zbawi od czego, spytałaby Blimunda.
Baltazar dotarł do podnóża gór Barregudo wczesnym popołudniem. W głębi wznosił się szczyt Monte Junto skąpany w promieniach słońca, które wreszcie wyszło zza chmur. Po górach przesuwały się cienie, które niby wielkie mroczne zwierzęta przebiegały zbocza napełniając je chwilową trwogą, lecz po chwili wracało słońce ogrzewając korony drzew i połyskując w kałużach. Wiatraki stały nieruchomo, przeciwny wiatr gwizdał w glinianych fujarkach przymocowanych do skrzydeł, takie spostrzeżenia mógłby czynić podróżny, którego głowy nie zaprzątają inne myśli, który zajęty jest wyłącznie tym, co widzi, chmurę płynącą po niebie, chylące się ku zachodowi słońce, wiatr tu wiejący z wiekszą, a ówdzie z mniejszą siłą, poruszający liście lub strząsający je, jest wszakże wątpliwe, czy takie rzeczy mogły przyciągać uwagę eks-żołnierza, człowieka bezwzględnego, na którego sumieniu ciąży ludzka śmierć, choć może zbrodnia ta już została odkupiona przez inne czyny, choćby przez to, że został ukrzyżowany krwawym znakiem krzyża nakreślonym na sercu, przez to, że zobaczył, jak wielka jest ziemia i jak wszystko na niej małe, przez to że spokojnie i łagodnie przemawiał do wołów, może to zbyt mało, nie nam wszakże o tym decydować.
Baltazar zaczął piąć się po zboczu Monte Junto, szukając prawie niewidocznej ścieżki wśród zarośli, która powinna go doprowadzić do latającej maszyny. Ilekroć się do niej zbliża, zawsze lęk ściska mu serce, może ją ktoś odkrył, może zniszczył, a może ukradł, i za każdym razem jest zaskoczony tym, że maszyna wygląda tak, jakby dopiero co wylądowała, jakby po szalonym pędzie jeszcze dygotała w objęciach krzewów i czarodziejskich pnączy, trzeba je chyba uznać za czarodziejskie, zwykle bowiem nie rosną w takich miejscach. Nikt jej nie ukradł ani nie zniszczył, znajduje się ciągle w tym samym miejscu, jedno skrzydło po staremu opiera się o ziemię, ptasia szyja ginie w zaroślach, a ciemna głowa wygląda niby wiszące gniazdo. Baltazar podszedł bliżej, położył torbę na ziemi i usiadł, by trochę odpocząć przed przystąpieniem do pracy. Zjadł dwie pieczone sardynki z kawałkiem chleba, pomagając sobie końcem i ostrzem brzytwy z precyzją kogoś, kto rzeźbi miniatury z kości słoniowej, a gdy skończył, wytarł brzytwę o trawę, rękę zaś o spodnie i skierował się do maszyny. Słońce świeciło bardzo jasno, powietrze było gorące. Stąpając ostrożnie, by nie uszkodzić wiklinowego pokrycia, Baltazar wszedł po skrzydle do wnętrza passaroli. W pokładzie było kilka przegniłych desek. Trzeba będzie je wymienić, przynieść niezbędne materiały, zabawić tu przynajmniej kilka dni, a może raczej, dopiero teraz przyszło mu to do głowy, rozmontować maszynę, przenieść ją w kawałkach do Mafry i ukryć pod stertą słomy albo w podziemiach klasztoru, mógłby zwrócić się o pomoc do najbliższych przyjaciół, częściowo wyjawić im sekret, wprost nie do wiary, że dotąd nie przyszło mu to do głowy, po powrocie musi o tym porozmawiać z Blimundą. Zaprzątnięty tymi myślami nie uważał, gdzie stąpa, i nagle dwie deski pod nim zatrzeszczały, pękły i załamały się. Stracił równowagę, gwałtownie zamachał rękami próbując się czegoś chwycić, zaczepił hakiem o linę służącą do przesuwania żagli, zawisnął na niej i nagle zobaczył, że płótno z hukiem przelatuje na drugą stronę, światło słoneczne zalewa cały pokład rozświetlając bursztynowe i metalowe kule. Maszyna zawirowała, połamała, porozrywała oplatające ją rośliny i poszła w górę. Na niebie nie było ani jednej chmury.
Blimunda nie spała całą noc. Spodziewając się Baltazara pod wieczór, zwykle bowiem wracał o tej porze, wyszła na drogę, którą powinien iść, i przeszedłszy prawie pół mili usiadła na brzegu rowu, gdzie została aż do zmierzchu obserwując pielgrzymki ciągnące na konsekrację do Mafry, takich uroczystości nie można przecież przegapić, na pewno znajdzie się jałmużna i strawa, o ile nie dla wszystkich potrzebujących, to przynajmniej dla bardziej obrotnych i płaczliwych, nie tylko dusza potrzebuje pociechy, ciało też nie może się bez niej obejść. Wśród pątników trafiło się paru łajdaków traktujących siedzącą przy drodze kobietę jako tanią ofertę, którą Mafra wita gości płci męskiej, rzucali więc pod jej adresem ordynarne przymówki, które jednak zamierały im na ustach wobec kamiennej twarzy, z jaką je przyjmowała. Któryś z nich posunął się nawet do prób nawiązania bliższego kontaktu, lecz wycofał się przestraszony, gdy głuchym głosem powiedziała, W twoim sercu siedzi gad, plwam na niego, na ciebie i na cały twój przyszły ród.
Wraz z nastaniem nocy pochód pielgrzymów ustał, o tej porze Baltazar już nie przyjdzie, albo zjawi się tak późno, że raczej będę czekać na niego w łóżku, może nawet wróci dopiero jutro, jeżeli, jak powiedział, będzie miał dużo roboty. Blimunda wróciła do domu i zjadła wraz z rodziną kolację, A więc Baltazar jeszcze nie wrócił, powiedział szwagier, Zupełnie nie rozumiem tych jego wędrówek, dorzuciła szwagierka, tylko Gabriel się nie odezwał, jest jeszcze zbyt młody, by wypowiadać się w obecności starszych, jednak pomyślał sobie w duchu, że rodzice nie powinni wtykać nosa w nie swoje sprawy, połowa ludzkości ogarnięta jest manią podglądania drugiej połowy, która zresztą odpłaca jej tą samą monetą, aż dziw bierze, skąd taki młody chłopak to rozumie.
Po skończonej kolacji Blimunda odczekała, aż wszyscy się położą, i wyszła na podwórze. Noc była cicha, jasna, prawie nie czuło się wieczornego chłodu. Może właśnie w tej chwili Baltazar idzie brzegiem strumienia Pedrulhos, zamiast haka przywiązał sobie do lewej ręki szpikulec, bo, jako się już rzekło, nigdy nie wiadomo, co w drodze może się przytrafić, choćby jakieś niepożądane spotkanie ze złym bądź wścibskim człowiekiem. To dobrze, że wzeszedł księżyc, oświetli Baltazarowi drogę i w nabrzmiałej wyczekiwaniem ciszy rozlegną się niebawem jego kroki, potem otworzy furtkę, Blimunda czeka na niego na podwórzu, dalsze wydarzenia pominiemy milczeniem, dyskrecja jest wszak naszym obowiązkiem, wystarczy powiedzieć, że ta kobieta jest bardzo niespokojna. Nie spała całą noc. Leżała w żłobie owinięta w derki, które pachniały brudną owczą sierścią, wpatrywała się w dziurawą strzechę, przez którą sączyła się księżycowa poświata, później księżyc zaszedł, zaczęło świtać, noc nie zdążyła nawet pogrążyć się w ciemnościach. Blimunda wstała o pierwszym brzasku, poszła do kuchni po jedzenie, czego się tak martwisz, kobieto, przecież Baltazar jeszcze się nie spóźnia, może przyjdzie gdzieś koło południa, tak właśnie mówił, maszyna jest już stara, wystawiona na wiatry i słotę, na pewno wymaga licznych napraw. Blimunda jednak nie słucha nas, już wyszła z domu i idzie znaną sobie drogą, którą powinien nadejść Baltazar, wykluczone, żeby się rozminęli. Rozminie się, owszem, ale z kim innym, a mianowicie z królem, który właśnie tego dnia przybywa do Mafry w towarzystwie księcia Józefa, infanta Antoniego oraz dworskiej służby, w całym przepychu królewskiej wielkości, przebogate karety, wspaniałe konie, wszystko w równym szyku pojawia się u wylotu drogi, stukot kół, tętent kopyt, co za olśniewający widok. Te wszystkie królewskie pompy znamy już jednak na pamięć, niczym się od siebie nie różnią, najwyżej raz jest więcej, a raz mniej brokatu, raz więcej, a raz mniej złota, poza tym naszym obowiązkiem jest towarzyszyć tej kobiecie, która wszystkich napotkanych ludzi wypytuje, czy nie widzieli czasem mężczyzny wyglądającego tak a tak, najpiękniejszego ze wszystkich, jej zaślepienie najlepiej świadczy o tym, że nie zawsze można powiedzieć to, co się czuje, na podstawie takiego portretu nikt zapewne nie rozpoznałby szpakowatego, ogorzałego, jednorękiego Baltazara, Nie, nie widzieliśmy, Blimunda schodzi z głównej drogi, idzie na skróty, tak jak wówczas, gdy szli razem, tu właśnie jest ta góra, tu las, cztery kamienie leżące rzędem, sześć zaokrąglonych wzgórz, upłynęło już sporo czasu, a Baltazara ani śladu. Blimunda nie zatrzymała się na posiłek, przeżuwa jedzenie ciągle idąc naprzód, jednakże zmęczyła ją bezsenna noc, niepokój odbiera jej siły, jedzenie staje jej w gardle, a szczyt Monte Junto, który widzi już od dawna, jakby się od niej oddalał, to chyba jakieś czary. Nie ma w tym jednak żadnej tajemnicy, po prostu idzie bardzo wolno, ledwie powłóczy nogami, w ten sposób nigdy tam nie dojdę. Niektórych miejsc Blimunda sobie nie przypomina, inne natomiast rozpoznaje, a to po jakimś mostku, a to po łączących się stokach, a to po podmokłej łące. Jest pewna, że już przechodziła przez tę wieś, gdyż na tej samej przyzbie siedzi ta sama staruszka i ceruje tę samą spódnicę, nic się nie zmieniło oprócz Blimundy, która tym razem idzie sama. Przypomina sobie, że właśnie w tej okolicy spotkali pasterza, który im powiedział, że te góry nazywają się Barregudo, a tamten szczyt to Monte Junto, teraz wydaje się jej podobny do wszystkich innych, lecz zapamiętała go inaczej, być może z powodu wypukłości, która wygląda jak miniatura naszej półkuli, to człowieka przekonuje, że ziemia jest naprawdę okrągła. Tym razem nie ma ani pasterza, ani stada i gdy Blimunda się zatrzymuje, otacza ją głęboka cisza, a gdy rozgląda się wokół, odczuwa bezgraniczną samotność. Monte Junto jest już tak blisko, że ma się wrażenie, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć jego podnóża, zupełnie tak samo, jak klęcząca kobieta może bez trudu dotknąć bioder swojego mężczyzny. Chyba jednak niemożliwe, żeby Blimunda była zdolna do tak wyszukanych porównań, ale dlaczegoż by nie, nikt z nas nie siedzi przecież w drugim człowieku, skąd więc możemy wiedzieć, co mu chodzi po głowie, przypisujemy po prostu innym własne myśli i później mówimy, Blimunda myślała, Baltazar pomyślał, a to wyłącznie nasze osobiste wrażenia, tak właśnie jest z odczuciami Blimundy wyobrażającej sobie, że Baltazar dotyka jej bioder. Zatrzymała się, by odpocząć, gdyż nogi się pod nią uginały ze zmęczenia, a i na myśl o owym dotknięciu też ogarnęła ją jakaś słabość, nagle jednak nabrała pewności, że na górze spotka Baltazara pracującego w pocie czoła, może splata ostatnie witki, może już zarzuca sakwę na ramię, a może nawet schodzi w dolinę, dlatego też zawołała, Baltazarze.
Krzyk ten pozostał jednak bez odzewu, i nie mogło być inaczej, krzyk jest przecież niczym, mógł dojść zaledwie tam, do tej skarpy, i wrócił echem, lecz osłabiony, niepodobny już do jej głosu. Blimunda czuje nagły przypływ sił i zaczyna szybko iść pod górę, chwilami nawet biegnie na łagodniejszych odcinkach zbocza, między dwoma karłowatymi dębami dostrzega prawie niewidoczną ścieżkę wydeptaną przez Baltazara i prowadzącą do passoroli. Woła po raz drugi, Baltazarze, teraz z pewnością ją usłyszy, nie dzieli ich już żadna góra, jedynie kilka wąwozów, gdyby się zatrzymała, z pewnością usłyszałaby jego głos, Blimundo, jest tak przekonana, że go usłyszała, iż uśmiecha się i grzbietem dłoni ociera pot i łzy, a może po prostu poprawia włosy albo próbuje zetrzeć brud z twarzy, trudno powiedzieć, gdyż ten gest może oznaczać bardzo wiele.
To właśnie tu, oto puste gniazdo wielkiego ptaka, który odleciał. Okrzyk Blimundy, po raz trzeci powtarzającej to samo imię, zabrzmiał teraz głucho niby stłumiony wybuch, miała wrażenie, że jakaś gigantyczna ręka wyrywa jej trzewia, wołając tym razem, Baltazarze, zdała sobie sprawę z tego, że od samego początku wiedziała, iż go tu nie zastanie. W jednej chwili łzy zniknęły z jej twarzy, jakby osuszone gorącym powiewem z wnętrza ziemi. Potykając się podeszła bliżej, zobaczyła połamane krzewy i wgłębienie, które maszyna zostawiła w ziemi, a parę kroków dalej, po drugiej stronie, sakwę Baltazara. Nie było żadnych innych śladów mówiących o tym, co tu się wydarzyło. Blimunda wzniosła oczy ku niebu, które nie było już tak czyste, gdyż z wolna płynęły po nim przedwieczorne obłoki, po raz pierwszy doznała uczucia, że przestworza są całkiem puste, pomyślała wówczas, Nie ma tam nikogo, choć wolałaby w to nie wierzyć, bo przecież gdzieś po niebie powinien szybować Baltazar mocując się z żaglami, by sprowadzić maszynę na ziemię. Spojrzała powtórnie na sakwę, podniosła ją i poczuła ciężar znajdującego się w jej wnętrzu szpikulca, wtedy właśnie przyszło jej do głowy, że jeśli maszyna wyleciała poprzedniego dnia, to nocą musiała spaść, a zatem Baltazar nie znajduje się już w powietrzu, lecz na ziemi, może leży gdzieś martwy, a może żyje i jest ranny, pamiętała wszak dobrze, jak gwałtownie lecieli w dół, co prawda wtedy maszyna była bardziej obciążona.
Nie miała tam już nic więcej do roboty, zarzuciła więc sakwę na ramię i wyruszyła na poszukiwania przemierzając z góry na dół pokryte zaroślami okoliczne zbocza i wspinając się na wszystkie wyższe występy, chciałaby teraz mieć sokole lub rysie oczy, by przed jej bystrym spojrzeniem nic nie mogło się ukryć na powierzchni ziemi, zdolność widzenia, jaką miała na czczo, była tu nieprzydatna. Przeszukała cały północny stok raniąc nogi i szarpiąc spódnicę o kolczaste krzewy i gdy znalazła się powtórnie w punkcie wyjścia, uświadomiła sobie, iż ani Baltazar, ani ona sama nigdy nie próbowali dotrzeć na szczyt Monte Junto, teraz powinna wejść tam jak najszybciej, nim zapadnie zmrok, stamtąd na pewno rozciąga się rozległy widok, racja, że z dużej odległości trudno będzie dostrzec maszynę, ale czasami zdarzają się szczęśliwe przypadki, może ze szczytu ujrzy Baltazara machającego ku niej ręką z brzegu strumyka, w którym obydwoje ugaszą pragnienie.
Blimunda zaczęła iść pod górę czyniąc sobie wyrzuty, że nie pomyślała o tym wcześniej, od tego trzeba było przecież zacząć, a nie wspinać się tam dopiero teraz, późnym popołudniem. Niepostrzeżenie znalazła się na wijącej się ku górze ścieżce, która niebawem doprowadziła ją do szerokiej drogi z wyraźnymi śladami kół, bardzo ją to zdziwiło, co też może być na górze, skoro prowadzi tam tak szeroka i, jak się wydaje, stara droga, kto wie, może Baltazar też się na nią natknął. Minąwszy zakręt Blimunda zatrzymała się. Przed nią szedł zakonnik, sądząc po habicie dominikanin, człowiek korpulentny, z grubą szyją. Ogarnął ją niepokój, nie wiedziała, co robić, uciekać czy zawołać go. Mnich chyba wyczuł za plecami czyjaś obecność. Stanął, popatrzył na boki, potem odwrócił się. Nakreślił ręką znak krzyża i czekał. Blimunda podeszła bliżej, Deo gratias, powiedział dominikanin, co tu robisz, spytał. Należało mu coś odpowiedzieć, Szukam męża, nie wiedziała jednak, co dalej mówić, mnich pewnie wziąłby ją za wariatkę, gdyby usłyszał o latającej maszynie, o passaroli, o gęstych obłokach. Cofnęła się trochę, Jesteśmy z Mafry, mój mąż przyszedł tu na Monte Junto z powodu wielkiego ptaka, który jakoby żyje w tych stronach, boję się, czy ten ptak go nie porwał, Nigdy nie słyszałem o czymś takim, ani nikt z mojego zgromadzenia. To na tej górze jest jakiś klasztor, Tak, Nie wiedziałam. Mnich jakby od niechcenia zszedł trochę niżej. Słońce było już bardzo nisko, a że od strony morza zbierały się chmury, zapadał już szary zmierzch. Nie spotkał więc ojciec w tych stronach jednorękiego mężczyzny, któremu lewą dłoń zastępuje żelazny hak, spytała Blimunda, To właśnie jest twój mąż, Tak, Nie, nikogo takiego nie widziałem, I nie widział ksiądz wielkiego ptaka lecącego z tamtej strony, wczoraj lub dziś, Nie widziałem żadnego wielkiego ptaka, Skoro tak, to idę dalej, pobłogosław mnie, ojcze, Niebawem zapadnie noc, możesz zabłądzić albo napadną cię wilki, bo są w tych stronach, Jeśli zaraz wyruszę, to jeszcze za dnia zejdę w dolinę, To dalej, niż ci się wydaje, posłuchaj, obok mojego klasztoru są ruiny drugiego zakonnego domu, którego budowę zarzucono w połowie, mogłabyś tam przenocować, a rano wyruszyłabyś na dalsze poszukiwania męża, Idę dalej, Rób, jak chcesz, ale żebyś potem nie mówiła, że cię nie ostrzegałem, co rzekłszy mnich ruszył pod górę szeroką drogą.
Blimunda stała nadal, nie mogąc się zdecydować, co robić. Jeszcze się nie ściemniło, lecz pola w dolinie pogrążały się już w mroku. Chmury zasnuły całe niebo, zaczął dmuchać zimny, wilgotny wiatr, być może zwiastujący deszcz. Blimunda wprost umierała ze zmęczenia. Już prawie nie myślała o Baltazarze. Miała niejasne przeczucia, że odnajdzie go nazajutrz, nic więc nie zyska szukając go po nocy. Usiadła na przydrożnym kamieniu, wsunęła rękę do sakwy, skąd wyjęła resztkę prowiantu Baltazara, wyschniętą sardynkę i kawałek twardego jak kamień chleba. Gdyby akurat ktoś tamtędy przechodził, ta siedząca spokojnie postać bez wątpienia napędziłaby mu śmiertelnego strachu, na pewno wziąłby ją za wiedźmę wysysającą podróżnym krew lub też czekającą na inne czarownice lecące na sabat. A jest to przecież tylko nieszczęśliwa kobieta szukająca męża, który uleciał z wiatrem gdzieś w przestworza, i wprawdzie byłaby gotowa odprawić każde czary, byleby tylko wrócił, nie zna jednak takowych, cóż więc z tego, że potrafi widzieć to, czego inni nie widzą, cóż z tego, że potrafiła zebrać gęste obłoki ludzkiej woli, skoro to właśnie one go zabrały.
Zapadła noc. Blimunda wstała. Wiatr był coraz silniejszy i coraz chłodniejszy. W górskich pustkowiach było tyle smutku, że Blimunda rozpłakała się, nareszcie, dawno powinna zaznać tej ulgi. Z zapadnięciem nocy otoczyły ją zatrważające odgłosy, pohukiwał puszczyk, szumiały dęby i o ile się nie przesłyszała, w pobliżu zawył wilk. Zebrawszy się na odwagę Blimunda zdołała zejść jeszcze jakieś sto kroków w stronę doliny, lecz miała wrażenie, jakby się pogrążała w czarną studnię, gdzie czyhały jakieś rozwarte paszcze. Niedługo wzejdzie księżyc i oświetli jej drogę, o ile niebo się rozchmurzy, lecz wówczas i ona stanie się widoczna dla wszystkich możliwych stworzeń włóczących się po górach, niektóre będą się jej bały, ale będą i takie, które ją samą napełnią potwornym strachem. Zatrzymała się przerażona. Nie opodal coś szybko przemknęło po ziemi. Już dłużej nie mogła tego wytrzymać. Puściła się biegiem pod górę, jakby goniły ją wszystkie piekielne duchy i wszystkie ziemskie potwory, zarówno prawdziwe, jak i zmyślone. Gdy pokonała ostatni zakręt, ujrzała klasztor, niską, przysadzistą budowlę. Przez szpary kościoła sączyło się blade światło. Pod rozgwieżdżonym niebem panowała niezmącona cisza, jedynie chmury wiszące tak nisko, jakby Monte Junto był najwyższym szczytem świata, zdawały się coś szeptać. Blimunda podeszła bliżej, miała wrażenie, że słyszy śpiewny szmer modłów, to chyba kompleta, z każdym krokiem monotonna recytacja przybierała na sile, aż wreszcie kierowane ku niebu modły zabrzmiały pełnym głosem i tyle w nich było pokory, że Blimunda znów zaczęła płakać, może ci mnisi, nawet o tym nie wiedząc, swymi magicznymi łacińskimi zaklęciami pomagają Baltazarowi wylądować lub odnaleźć drogę w gęstym lesie, może leczą rany, które na pewno odniósł, przyłączyła się więc do pacierzy odmawiając w duchu te, które umiała i które nadawały się na każdą okazję, gdy człowiek zabłądzi, gdy go trzęsie febra, gdy jest przygnębiony, już tam w górze ktoś wybierze, co należy.
Ruiny znajdowały się po drugiej stronie klasztoru, nieco niżej, tuż przy zboczu. Były to wysokie mury zwieńczone sklepieniami, nie wykończone cele tworzyły zakamarki, gdzie doskonale można było schronić się na noc przed zimnem i dzikim zwierzem. Blimunda ostrożnie zagłębiła się w gęsty mrok panujący we wnętrzu, posuwała się po omacku bojąc się wpaść w jakąś dziurę. Jej oczy stopniowo przywykały do ciemności i w przenikającym z zewnątrz bladym świetle nocy zaczęła odróżniać wnęki okienne i ściany. Teren był równy, pokryty niską trawą. Ruiny miały też pierwsze piętro, do którego nie było jednak dostępu, lub też był on w tej chwili niewidoczny. Blimunda owinąwszy się w derkę i wsunąwszy sakwę pod głowę położyła się w jakimś kącie. Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Usnęła płacząc, między jedną a drugą łzą, płakała też przez sen śniąc, że płacze. Nie trwało to długo. Spoza chmur wychynął księżyc i jego promienie, które wśliznęły się między ruiny niczym jakaś żywa istota, obudziły Blimundę. Miała wrażenie, że księżycowa poświata leciutko nią potrząsnęła, że musnęła jej twarz lub leżącą na derce dłoń, szelest wszakże, który usłyszała, był identyczny z tym, jaki docierał do niej przez sen. Odgłos ten raz się zbliżał, raz oddalał, jakby ktoś czegoś uparcie szukał i krążył nie chcąc dać za wygraną, może to jakieś zwierzę, które nie może trafić do swojej kryjówki. Blimunda podniosła się na łokciach i nadstawiła uszu. Rozpoznała skradające się kroki, prawie niesłyszalne, lecz już bliskie. Na tle wnęki okiennej przesunęła się jakaś postać, której wykrzywiony cień padł na nierówną kamienną ścianę. Blimunda natychmiast pojęła, że to spotkany na drodze zakonnik. Powiedział jej, gdzie może przenocować, i teraz przychodzi sprawdzić, czy posłuchała jego rady, lecz nie z chrześcijańskiego miłosierdzia. Blimunda bezszelestnie położyła się na plecach i leżała nieruchomo, może jej nie zauważy, a może zauważy i tylko powie, Odpoczywaj sobie, biedna utrudzona duszo, co byłoby wielce budujące, ale chyba tylko cud mógłby to sprawić, prawda bowiem jest inna, a mianowicie taka, że mnich pragnie zaspokoić swoją chuć, czego właściwie nie można mu mieć za złe, jakże bowiem ciężkie musi być życie na pustkowiu, na tym dachu świata. Postać przesłania całkowicie światło okiennej wnęki, jest to mężczyzna wysoki i postawny, słychać jego głośny oddech. Blimunda przesunęła sakwę na bok i w chwili, gdy mężczyzna klękał, szybko sięgnęła do wnętrza worka chwytając za trzonek szpikulca, jakby to był sztylet. Możemy się domyślić, co teraz nastąpi, jest to zapisane od czasu, gdy kowal z Evory zrobił Baltazarowi szpikulec i hak, z których pierwszy znajduje się właśnie w dłoni Blimundy, co do drugiego zaś nie mamy żadnych pewnych wieści. Mnich namacał stopy Blimundy, powoli rozsuwa jej nogi, najpierw jedną, potem drugą, bezwład kobiety straszliwie go podnieca, może wcale nie śpi i ma chęć na mężczyznę, podnosi jej spódnicę, podciąga w górę habit, ręką szuka drogi, kobieta drgnęła, lecz nie zrobiła żadnego innego ruchu, uradowany mnich wpycha członek w niewidzialną szczelinę, cieszy się czując, że ręce kobiety obejmują jego plecy, życie dominikanina ma jednak swoje piękne chwile. Pchnięty oburącz szpikulec wbija się między żebra, muska serce i wchodzi jeszcze głębiej, od dwudziestu lat ten kawałek żelaza czekał na drugą ofiarę. Rodzący się w gardle mnicha krzyk przerodził się w ochrypłe, krótkie rzężenie. Blimundę przeszył dreszcz przerażenia, nie dlatego jednak, że zabiła człowieka, lecz dlatego, że przygniatające ją ciało jest teraz dwa razy cięższe. Chcąc się spod niego wydobyć, musiała unieść się na łokciach i z całej siły je odepchnąć, Księżyc oświetlił kawałek białego habitu i rozpływającą się czerwoną plamę. Blimunda wstała, nadstawiła uszu. W ruinach panowała absolutna cisza, słyszała jedynie łomot własnego serca. Po omacku znalazła sakwę i derkę, którą musiała silnie szarpnąć, gdyż zaplątała się w nogach zakonnika. Następnie wróciła do mnicha, raz i drugi pociągnęła za szpikulec, lecz nie zdołała go wydobyć. Na skutek skrętu ciała musiał on utknąć między dwoma żebrami. Zrozpaczona Blimunda jedną nogą przygniotła plecy mnicha i raptownym szarpnięciem wyciągnęła ostrze. Rozległo się głębokie bulgotanie i czarna plama, niby powódź, rozlała się wokół. Blimunda wytarła szpikulec o habit i schowała go do sakwy, którą, podobnie jak derkę, zarzuciła sobie na plecy. Zamierzała już stamtąd wyjść, lecz jeszcze obejrzała się i dostrzegła, że mnich miał na nogach sandały, zabrała je, umarły i bez nich trafi tam, gdzie trzeba, do piekła bądź nieba.
Blimunda zatrzymała się w cieniu ruin zastanawiając się nad wyborem drogi. Przejście przez przyklasztorny plac było zbyt ryzykowne, ktoś mógł ją zobaczyć, może jakiś zakonnik dopuszczony przez tamtego do sekretu i czekający na swoją kolej, jakoś długo nie wraca, chyba chce się wyhuśtać za wszystkie czasy. Przeklęci niech będą mnisi, szepnęła Blimunda. Teraz musi stawić czoło wszystkiemu, czego się bała, wilkom, o ile to nie były bajki, tajemniczym gadom przemykającym pod stopami i gęstym zaroślom, przez które powinna się przedzierać aż do miejsca, gdzie będzie mogła bezpiecznie wyjść na drogę. Zdjęła rozpadające się łapcie i obuła duże, rozczłapane, lecz solidne sandały nieboszczyka, obwiązała rzemienie wokół kostek i ruszyła w drogę bacząc, by ruiny zasłaniały ją od strony klasztoru, dopóki nie ukryje się w zaroślach lub za jakimś skalnym występem. Szła wśród nocnych odgłosów gór, chwilami opromieniona bladym światłem księżyca, a chwilami, gdy nadciągały chmury, zagubiona w grubych ciemnościach, niczego jednak się nie bała, zrozumiała bowiem nagle, że bez najmniejszego drżenia w sercu zejdzie w dolinę, że niestraszne jej zjawy i wilkołaki, pokutujące dusze i błędne ogniki, odpędzi je szpikulcem, bronią potężną, zdolną ją obronić przed wszelkimi czarami i atakami, prowadzącą ją w mroku niby jasny kaganek.