37425.fb2 Bia?a Gardenia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Bia?a Gardenia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

CZĘŚĆ PIERWSZA

HARBIN, CHINY

My, Rosjanie, wierzymy, że jeśli nóż spadnie ze stołu na podłogę, odwiedzi nas mężczyzna, a gdy do pokoju wleci ptak, wkrótce umrze ktoś bliski. Śmierć i wizyta nastąpiły w 1945 roku, tuż przed moimi trzynastymi urodzinami, jednak nie ostrzegły mnie ani spadające noże, ani zabłąkane ptaki.

Generał zjawił się dziesięć dni po śmierci mojego ojca. Matka i ja starannie usuwałyśmy czarny jedwab udrapowany wokół luster i ikon na dziewięć dni żałoby.

Wciąż pamiętam matkę w tamtym dniu. Jej skóra koloru kości słoniowej i kosmyki ciemnych włosów, perełki w mięsistych uszach i uważne bursztynowe oczy tworzą wyraźny obraz w moich wspomnieniach: matka, trzydziestotrzyletnia wdowa.

Pamiętam jej smukłe palce, zaskakująco zręcznie składające ciemną tkaninę. Rozpacz zaślepiała nas obie. Zanim ojciec wyszedł z domu w dniu swojej śmierci, z błyskiem w oku ucałował mnie na pożegnanie, – nie przeczuwałam, że wkrótce ujrzę go w ciężkiej dębowej trumnie, z zamkniętymi oczami i woskową, nieobecną twarzą.

Zsunięte do połowy wieko trumny przykrywało nogi zmiażdżone podczas wypadku.

Tej nocy, gdy ciało ojca leżało w salonie, w otoczeniu białych świec ustawionych po obu stronach trumny, matka zamknęła na skobel drzwi od garażu i zabezpieczyła je łańcuchem i kłódką. Obserwowałam z okna sypialni, jak chodzi przed garażem i porusza wargami w bezgłośnej modlitwie. Co pewien czas przystawała i zakładała włosy za uszy, jakby czegoś nasłuchując, po chwili zaś kręciła głową i chodziła dalej. Następnego ranka wymknęłam się z domu, by popatrzeć na kłódkę i łańcuch. Wtedy zrozumiałam, po co to zrobiła. Zatrzasnęła drzwi garażu, tak jak powinnyśmy były zatrzasnąć je przed ojcem, gdybyśmy wiedziały, że ta jazda w zacinającym deszczu okaże się podróżą do wieczności.

Tuż po wypadku naszą rozpacz przerywały liczne wizyty rosyjskich i chińskich przyjaciół. Pojawiali się i znikali mniej więcej w godzinnych odstępach, przychodzili pieszo lub przyjeżdżali rikszą, opuszczając pobliskie farmy lub miejskie rezydencje, a nasz dom wypełniał się zapachem pieczonego kurczaka i szmerem kondolencji.

Znajomi ze wsi uginali się pod ciężarem chleba, ciast i polnych kwiatów, które przetrwały wczesne przymrozki w Harbinie, ci z miasta przynosili kość słoniową i jedwab, w ten uprzejmy sposób oferując nam wsparcie, gdyż bez ojca matkę i mnie czekały trudne chwile.

Potem odbył się pogrzeb. Pop, wyrazisty, zryty zmarszczkami i sękaty jak stare drzewo, uczynił znak krzyża w lodowatym powietrzu i zamknięto trumnę. Rosjanie o szerokich barach wbili łopaty w ziemię, rzucając zamarznięte grudy na wieko drewnianej skrzyni. Pracowali ciężko, ze spuszczonym wzrokiem, pot spływał im z czoła – albo chcieli w ten sposób wyrazić szacunek do mojego ojca, albo zrobić wrażenie na pięknej wdowie. Nasi chińscy sąsiedzi tłoczyli się w stosownej odległości przed cmentarną bramą, pełni współczucia, lecz również podejrzeń wobec zwyczaju grzebania ukochanych zmarłych i wydawania ich na pastwę żywiołów.

Po pogrzebie wszyscy udali się na stypę do naszego domu, drewnianego budynku wzniesionego przez ojca po ucieczce z ogarniętej rewolucją Rosji. Zasiedliśmy przy ciastkach z kaszy manny i herbacie z samowara. Początkowo dom był zwykłym bungalowem krytym dachem ze słomy i z kominami sterczącymi z okapów, jednak po ślubie z matką ojciec dobudował jeszcze sześć pokoi i pierwsze piętro, po czym wstawił do nich lakierowane kredensy, zabytkowe krzesła i zawiesił gobeliny. Ozdobił ramy okienne, wzniósł pękaty komin i pomalował ściany na kolor jaskrów, jak w letnim pałacu zmarłego cara. To osobnicy pokroju mojego ojca stworzyli Harbin, chińskie miasto pełne wysiedlonej rosyjskiej arystokracji. Ludzi, którzy za pomocą rzeźb z lodu i zimowych balów usiłowali odtworzyć utracony świat.

Gdy nasi goście powiedzieli już wszystko, co mieli do powiedzenia, podążyłam za matką, by odprowadzić ich do drzwi. Wkładali płaszcze i nakrycia głowy, a ja zauważyłam swoje łyżwy zwisające z kołka w wejściu. Lewa płoza się obluzowała i przypomniałam sobie, że ojciec zamierzał ją naprawić przed nadejściem zimy. Apatię zastąpił ostry ból przeszywający żebra i ściskający żołądek. Zamknęłam oczy i ujrzałam pędzące ku mnie błękitne niebo i odbicie bladego, zimowego słońca w tafli lodu. Powróciło do mnie wspomnienie sprzed roku. Zamarznięta rzeka Sungari; radosne krzyki dzieci usiłujących utrzymać równowagę na łyżwach; młodzi kochankowie jeżdżący w parach; staruszkowie blisko środka rzeki, rozglądający się za rybami tam, gdzie lód był najcieńszy.

Ojciec usadził mnie wysoko na ramieniu, przez ten dodatkowy ciężar jego łyżwy głęboko żłobiły lód. Niebo stało się niewyraźną plamą błękitu i bieli. Kręciło mi się w głowie od śmiechu.

– Postaw mnie, tato. – Uśmiechnęłam się do jego niebieskich oczu. – Chcę ci coś pokazać.

Postawił mnie i trzymał, dopóki nie był pewien, że złapałam równowagę. Gdy znalazłam wolną przestrzeń, wjechałam w nią, unosząc nogę i kręcąc piruety.

– Charaszo! Charaszo! – Ojciec zaklaskał w dłonie. Potarł rękawicami twarz i uśmiechnął się tak szeroko, że jego zmarszczki od śmiechu niemal ożyły. O wiele starszy od matki, skończył uniwersytet w roku jej narodzin. Był jednym z najmłodszych pułkowników białej gwardii i nawet po tylu latach jego gesty stanowiły mieszankę młodzieńczego entuzjazmu i wojskowej precyzji.

Wyciągnął ręce, żebym podjechała do niego, lecz ja ponownie zapragnęłam się popisać. Odepchnęłam się mocno od lodu i zaczęłam skręcać, ale moja łyżwa zahaczyła o nierówność i noga wykręciła się pode mną. Runęłam na lód; poczułam, że brakuje mi tchu w piersiach.

Ojciec natychmiast pojawił się u mego boku. Podniósł mnie i wróciliśmy na brzeg. Kiedy siedziałam już na przewróconym pniaku, pomacał moje ramiona i żebra, a potem ściągnął mi but.

– Kości całe. – Poruszył bolącą stopą. Zmarzłam, więc potarłam skórę, żeby ją rozgrzać. Wpatrywałam się w jego białe pasemka wśród marchewkowych włosów i przygryzłam wargę. Łzy w moich oczach nie były łzami bólu, lecz upokorzenia: zrobiłam z siebie idiotkę. Skrzywiłam usta, gdy ojciec przycisnął kciuk do mojej spuchniętej kostki. Już wykwitał na niej fioletowy siniak.

– Aniu, jesteś jak biała gardenia. – Uśmiechnął się. – Piękna i czysta. Musimy na ciebie uważać, łatwo nabijasz sobie siniaki.

Oparłam głowę na jego ramieniu. Omal nie wybuchnęłam śmiechem, jednak przez cały czas płakałam.

Czułam łzy na policzkach, szybko otarłam twarz, zanim matka zdążyła się odwrócić. Goście wychodzili, raz jeszcze pomachałyśmy im na pożegnanie, po czym zgasiłyśmy światła. Matka zabrała z salonu świecę i w jej łagodnym blasku ruszyłyśmy na górę po schodach. Płomień drżał, czułam pośpieszny oddech matki. Bałam się jednak na nią spojrzeć i ujrzeć, że cierpi. Nie potrafiłam jej pocieszyć, podobnie jak nie umiałam pocieszyć siebie. Pocałowałam ją na dobranoc przed drzwiami i pobiegłam do swojej sypialni na poddaszu, położyłam się i nakryłam twarz poduszką, by matka nie usłyszała mojego szlochu. Uświadomiłam sobie, że człowiek, który nazwał mnie białą gardenią, dźwigał na ramieniu i wirował wraz ze mną, aż miałam zawroty głowy ze śmiechu, już nigdy się nie zjawi.

Gdy minął okres oficjalnej żałoby, wszyscy powrócili do normalnego życia. Opuścili mnie i matkę, musiałyśmy radzić sobie same.

Posortowane tkaniny trafiły do magla, a matka powiedziała, że powinnyśmy zanieść kwiaty pod ulubioną wiśnię ojca. Pomagała mi zasznurować buty, gdy nagle usłyszałyśmy szczekanie naszych psów, Saszy i Gogla. Podbiegłam do okna, spodziewając się następnej gromadki żałobników, ale przed furtką ujrzałam dwóch japońskich wojskowych. Jeden, w średnim wieku, miał szablę u pasa i długie generalskie buty. Jego kwadratowa twarz była pełna godności i poorana zmarszczkami, ale w kącikach ust czaiło się rozbawienie, gdy patrzył na podskakujące u płotu psy. Młodszy żołnierz stał nieruchomo u jego boku, niczym lalka z gliny, ożywiona jedynie błyskiem wąskich oczu. Kiedy oznajmiłam, że przy furtce czeka japońska armia, matka pobladła.

Przez uchylone drzwi wejściowe obserwowałam ich rozmowę; początkowo mężczyźni próbowali mówić wolno po rosyjsku, ale potem przeszli na chiński. Młodszy żołnierz zdawał się ją rozumieć, generał jednak wodził spojrzeniem po podwórzu i domu, a oznaki zainteresowania zdradzał jedynie w chwilach, gdy adiutant tłumaczył mu odpowiedzi matki. Czegoś żądali, kończąc każde zdanie ukłonem. Ta uprzejmość, nader rzadko okazywana cudzoziemcom zamieszkującym Chiny, najwyraźniej niepokoiła matkę. Kręciła przecząco głową, ale rumieńce i drżenie palców zdradzały jej strach.

– W ostatnich miesiącach wielu Rosjanom złożono podobne wizyty.

Wysocy rangą japońscy oficerowie i ich adiutanci woleli zajmować prywatne domy, niż mieszkać w wojskowych kwaterach. Częściowo miało ich to chronić przed nalotami aliantów, ale także rozbić ośrodki miejscowego ruchu oporu, tworzone albo przez białych Rosjan o ciągotach komunistycznych, albo przez sympatyków chińskiej ludności. Jedyną znaną nam osobą, która odmówiła Japończykom, był przyjaciel ojca, profesor Akimow, właściciel mieszkania w Modegow. Pewnej nocy zniknął, więcej o nim nie słyszeliśmy. Tym razem jednak wojsko po raz pierwszy pojawiło się w miejscu tak odległym od centrum miasta.

Generał wymamrotał coś do adiutanta, a kiedy ujrzałam, że matka uspokaja psy i otwiera furtkę, wbiegłam do środka i skryłam się pod fotelem, przytulając twarz do zimnych kafelków w przedpokoju. Matka pierwsza weszła do domu i przytrzymała drzwi generałowi. Wytarł buty, zanim przestąpił próg i położył kapelusz na stoliku obok mnie. Słyszałam, że matka prowadzi go do pokoju gościnnego. Chyba wyraził aprobatę w swoim języku. Choć matka próbowała ciągnąć szczątkową rozmowę po rosyjsku i chińsku, w żaden sposób nie okazywał, że ją rozumie. Zastanawiałam się, po co zostawił adiutanta przy furtce. Matka i generał poszli na górę, dobiegło mnie trzeszczenie podłogi w pokoju i odgłos otwieranych i zamykanych kredensów. Kiedy wrócili, generał wydawał się zadowolony, ale niepokój matki powędrował do jej nóg: przenosiła ciężar ciała z jednej stopy na drugą i stukała obcasem. Generał ukłonił się i mruknął: Doomo angatoo gozaimashita. Było to podziękowanie. Podnosząc czapkę, zauważył mnie. Jego oczy różniły się od oczu innych japońskich żołnierzy, których widywałam. Były duże i wyłupiaste, a kiedy otworzył je szeroko i uśmiechnął się do mnie, jego czoło mocno się zmarszczyło i nagle zaczął przypominać wielką, przyjazną ropuchę.

W każdą niedzielę matka, ojciec i ja zachodziliśmy do naszych sąsiadów, Borysa i Olgi Pomerancewów, na barszcz i żytni chleb.

Starsi państwo utrzymywali się ze sprzedaży płodów rolnych, a jako ludzie towarzyscy i otwarci na świat często zapraszali znajomych Chińczyków. Przed japońską inwazją te spotkania były pełnymi życia wydarzeniami towarzyskimi, z muzyką, czytaniem Puszkina, Tołstoja i chińskich poetów, lecz gdy okupacja zaczęła dawać się wszystkim we znaki, także i obiady zubożały. Chińscy obywatele znajdowali się pod ciągłą obserwacją, przed opuszczeniem miasta musieli okazywać dokumenty oraz wysiadać z aut i riksz, by złożyć ukłon japońskim strażom. Ze znajomych jedynie państwo Liu przystawali na te warunki. Kiedyś byli dobrze prosperującymi przemysłowcami, lecz ich wytwórnię bawełny zarekwirowali Japończycy. Państwo Liu przeżyli jedynie dzięki temu, że nie roztrwonili majątku i zdołali odłożyć trochę pieniędzy.

W niedzielę po zdjęciu żałoby matka na zakończenie posiłku powiedziała naszym przyjaciołom o generale. Mówiła urywanym szeptem, wygładzając dłońmi koronkowy obrus rozkładany przez Olgę przy wyjątkowych okazjach i kierując spojrzenie na siostrę pana Liu, Ying – ying. Młoda kobieta drzemała w fotelu obok drzwi do kuchni. Jej oddech był ciężki, na brodzie lśniła nitka śliny. Pan Liu zazwyczaj nie przyprowadzał siostry na te spotkania, – gdy wychodził z żoną, zostawiał młodą kobietę pod opieką najstarszych dzieci. Wyglądało jednak na to, że depresja Ying – ying się pogłębia, dni pełne apatii przeplatały się z nagłymi atakami histerii, objawiającej się wyciem i drapaniem rąk do krwi. Pan Liu uspokajał siostrę chińskimi ziołami i zabierał ze sobą, niepewny, czy jego dzieci zdołają sobie z nią poradzić.

Matka ostrożnie dobierała słowa, ale jej wystudiowany spokój powodował u mnie coraz silniejszy ucisk w żołądku. Wyjaśniła, że generał wynajmie pokój gościnny w naszym domu i że jego kwatera znajduje się w innej wiosce, dość daleko, dzięki czemu Japończyk nie będzie dla nas takim kłopotem. Dodała, że zgodnie z ustaleniami inni żołnierze ani wysłannicy wojskowi nie będą składali mu wizyt w naszym domu.

– Lino, nie! – wykrzyknęła Olga. – Ci ludzie!

Twarz matki pobladła.

– Jak mogłam mu odmówić? Gdybym to zrobiła, straciłabym dom. Wszystko. Muszę myśleć o Ani.

– Lepiej nie mieć domu, niż mieszkać z tymi potworami – stwierdziła Olga. – Możecie przeprowadzić się do nas.

Borys uścisnął ramię mojej matki; dłoń miał czerwoną i twardą od odcisków.

– Olgo, ona straci więcej niż dom, jeśli odmówi.

Matka spojrzała ze skruchą na państwa Liu i powiedziała:

– To będzie źle widziane przez moich chińskich przyjaciół.

Pani Liu opuściła wzrok, ale jej mąż zerknął na swoją siostrę, która rzucała się przez sen i mamrotała jakieś imiona. Zawsze te same. Czasem wywrzaskiwała je, podczas gdy pani Liu i jej córki przytrzymywały ją w gabinecie lekarza, czasem tylko kwiliła cichutko, zanim zapadła w przypominający śpiączkę sen. Przybyła z Nankingu wraz z innymi rannymi i załamanymi uchodźcami, którzy uciekli z miasta po japońskiej inwazji. Były to imiona jej trzech malutkich córeczek, rozciętych od gardła po brzuch mieczami japońskich żołnierzy. Kiedy żołdacy rzucili trupy dziewczynek na stos razem z ciałami innych dzieci z tego samego budynku, jeden z Japończyków złapał głowę Ying – ying między swoje pięści i musiała patrzeć, jak psy żołnierzy walczą o wnętrzności jej córeczek. Męża Ying – ying i innych mężczyzn zaciągnięto na ulicę, oznaczono i przywiązano do pali, a następnie japońscy generałowie rozkazali żołnierzom przećwiczyć na nich pchnięcia bagnetem.

Niezauważona, wymknęłam się od stołu i wybiegłam przed dom pobawić się z kotem, który mieszkał w ogrodzie Pomerancewów.

Był to jednooki dachowiec o obszarpanych uszach, pięknie utuczony pod czułą opieką Olgi. Przycisnęłam twarz do pachnącego futerka i zapłakałam. Opowieści takie jak ta o Ying – ying powtarzano w całym Harbinie, dość się nasłuchałam o japońskim okrucieństwie, by znienawidzić okupanta.

Japończycy zajęli Mandżurię w 1937 roku, choć tak naprawdę napadli na nią już sześć lat wcześniej. Z czasem wydali edykt, że wszystek ryż ma trafiać do ich armii. Chińczykom pozostawało jedzenie żołędzi na główny posiłek, jednak ani dzieci, ani chorzy nie byli w stanie ich strawić. Pewnego dnia biegłam krętą, zasypaną liśćmi ścieżką wzdłuż rzeki przepływającej nieopodal naszego do – mu. Nowy japoński dyrektor wcześniej zwolnił nas z lekcji i kazał opowiedzieć rodzicom o ostatnich zwycięstwach Japończyków w Mandżurii. Miałam na sobie biały szkolny mundurek i biegnąc w podskokach do domu, podziwiałam wzorki, jakie rzucało na mnie słońce zza drzew. Po drodze wpadłam na doktora Czou, miejscowego lekarza. Znał się zarówno na medycynie zachodniej, jak i tradycyjnej, pod pachą niósł pudełko z jakimiś fiolkami. Słynął z nienagannych strojów, tamtego dnia był ubrany w doskonale skrojony zachodni garnitur, płaszcz i kapelusz panama. Ładna pogoda najwyraźniej i jego wprawiła w dobry nastrój, uśmiechnęliśmy się do siebie.

Minęłam go i dotarłam do zakrętu rzeki, gdzie las był gęstszy, pełen pnączy. Zdumiał mnie głośny krzyk i zatrzymałam się raptownie na widok biegnącego chińskiego chłopa z posiniaczoną i zakrwawioną twarzą. Zza drzew wyłonili się japońscy żołnierze i otoczyli nas, wymachując bagnetami. Ich dowódca wyciągnął miecz, przyłożył go do gardła mężczyzny i przycisnął. Zmusił chłopa, by podniósł wzrok, a wtedy w mrocznych oczach i opadających kącikach ust Chińczyka dostrzegłam, że już po nim. Kurtka wieśniaka ociekała wodą, jeden z żołnierzy wyjął nóż i rozdarł lewą połę. Na ziemię posypały się wilgotne grudki ryżu.

Żołnierze kazali mu uklęknąć. Drwili z niego, wyjąc niczym wilki. Dowódca wbił miecz w drugą połę kurtki mężczyzny, ryż chlusnął razem z krwią. Z ust wieśniaka trysnęły wymioty. Usłyszałam chrzęst miażdżonego szkła. Odwróciłam się i ujrzałam za sobą doktora Czou, zawartość rozbitych fiolek wsiąkała w glebę między kamieniami. Na twarzy lekarza widniało przerażenie. Cofnęłam się, niezauważona przez żołnierzy, wprost w jego wyciągnięte ramiona.

Japończycy tymczasem pochrząkiwali, podnieceni zapachem krwi i strachu. Dowódca chwycił jeńca za kołnierz i odsłonił jego kark.

Jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i odciął głowę mężczyzny na wysokości ramion. Zakrwawiona głowa stoczyła się do rzeki, zabarwiając wodę na kolor wina z sorgo. Ciało nadal było wyprostowane, jakby w modlitwie, tryskała z niego krew. Żołnierze cofnęli się spokojnie, bez oznak skruchy czy niesmaku. Wokół naszych stóp zebrały się kałuże krwi, brudząc nam buty. Japończycy wybuchnęli śmiechem. Zabójca wyciągnął miecz ku słońcu i zmarszczył brwi na widok krwawych plam na ostrzu. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, w co mógłby je wytrzeć, i jego wzrok padł na mój mundurek. Dowódca ruszył ku mnie, ale wściekły lekarz okrył mnie swoim płaszczem, mamrocząc pod nosem przekleństwa.

Japończyk wyszczerzył zęby. Najwyraźniej wziął te wulgaryzmy za protest i wytarł lśniące ostrze o ramię doktora Czou. To z pewnością wzbudziło obrzydzenie lekarza, który przed chwilą był świadkiem śmierci rodaka, ale milczał ze względu na moje bezpieczeństwo.

Ojciec wtedy jeszcze żył, i tamtego wieczoru, gdy z ledwie skrywanym gniewem wysłuchał mojej opowieści i położył mnie do łóżka, usłyszałam, jak mówi do matki na półpiętrze:

– Dowódcy traktują ich tak okrutnie, że zatracili resztki człowieczeństwa. To wszystko wina ich generałów.

Początkowo generał nie zmienił naszego życia i trzymał się na uboczu. Przybył do domu z futonem, kuchenką gazową i dużym kufrem. Zdawałyśmy sobie sprawę z jego obecności tylko z samego rana, tuż po wschodzie słońca – pod furtkę podjeżdżał czarny samochód, a kurczaki na podwórzu trzepotały skrzydłami, gdy generał je mijał. Wieczorami, kiedy wracał, patrzył na nas zmęczonym wzrokiem, kiwał głową matce i uśmiechał się do mnie, zanim zniknął w pokoju.

Generał zachowywał się zaskakująco przyzwoicie jak na okupanta.

Płacił za wynajem pokoju i za wszystko, z czego korzystał, a po pewnym czasie zaczął przynosić do domu racjonowane lub zabronione towary, takie jak ryż i fasolę. Kładł te dobra, owinięte w ściereczkę, na stole w jadalni albo na kuchennym blacie. Matka podejrzliwie wpatrywała się w pakunki i ich nie dotykała, jednak nie odwodziła mnie od przyjmowania podarunków. Generał w końcu zapewne zrozumiał, że rzeczy odebrane Chińczykom nie kupią mu życzliwości matki, i dary te zostały wkrótce zastąpione drobnymi naprawami. Jednego dnia odemknięto zatrzaśnięte okno, drugiego przestały skrzypieć drzwi, kiedy indziej w kącie zniknęła dziura, od której ciągnęło chłodem.

Wkrótce jednak obecność generała zaczęła nam ciążyć; przypominał winorośl, która trafia na odpowiednią glebę i po krótkim czasie opanowuje cały ogród.

Czterdziestego dnia po śmierci ojca odwiedziłyśmy Pomerancewów. Atmosfera lunchu była bardziej beztroska niż zwykle, choć zebrała się nas tylko czwórka: państwo Liu już nie przychodzili, gdy my byłyśmy zaproszone.

Borys zdołał kupić wódkę, nawet mnie pozwolono wypić odrobinę na rozgrzewkę. Rozbawił nas, nagle ściągając kapelusz i prezentując bardzo krótko przystrzyżone włosy. Matka ostrożnie poklepała go po czaszce i zażartowała:

– Borysie, kto ci to zrobił? Wyglądasz jak kot syjamski.

Olga rozlała do kieliszków jeszcze trochę wódki, udając kilka razy, że mnie pomija, a następnie spoważniała.

– Zapłacił komuś za to! Jakiemuś modnemu fryzjerowi w starej dzielnicy.

Jej mąż odsłonił żółte zęby w radosnym uśmiechu.

– Jest zła, bo wyglądam lepiej niż po jej postrzyżynach – wyjaśnił nam.

– Kiedy ujrzałam tę głupią fryzurę, moje biedne stare serce niemal przestało bić – odgryzła się Olga.

Borys wziął butelkę wódki i nalał wszystkim z wyjątkiem żony.

Kiedy spojrzała na niego groźnie, uniósł brwi.

– Uważaj na swoje biedne stare serce – oznajmił.

Później matka i ja powędrowałyśmy do domu, trzymając się za ręce i rozkopując śnieżny puch. Śpiewała piosenkę o grzybobraniu.

Za każdym razem gdy wybuchała śmiechem, z jej ust wydobywały się kłęby pary. Wyglądała pięknie mimo smutnego spojrzenia.

Chciałam być taka jak ona, ale odziedziczyłam po ojcu piegi, niebieskie oczy i rudoblond włosy.

Kiedy dotarłyśmy do furtki, matka zmrużyła oczy na widok japońskiej latarni. Po wejściu do domu ściągnęła płaszcz i buty, a potem pomogła mi się rozebrać. Podeszła do drzwi pokoju gościnnego, nalegając, żebym się pospieszyła, bo zmarznę od zimnej podłogi.

Popatrzyła na pokój i zesztywniała jak przerażony kot. Podeszłam do niej. W jednym kącie, okryte czerwoną tkaniną, stały nasze meble.

Wnękę okienną zamieniono na kapliczkę, w której wisiał ozdobny zwój i stała ikebana. Dywaniki zniknęły, zastąpiły je maty tatami.

Matka obiegła cały dom w poszukiwaniu generała, ale nie znalazła go ani w jego pokoju, ani na podwórzu. Czekałyśmy przy piecyku węglowym długo po zmierzchu, a moja matka raz po raz powtarzała gniewną przemowę. Jednak generał nie wrócił tej nocy do domu i matka popadła w apatię. Zasnęłyśmy, przytulone do siebie przy gasnącym ogniu.

Generał pojawił się dopiero dwa dni później, ale wtedy zmęczenie już odebrało matce wolę walki. Kiedy Japończyk wpadł do domu z rękami pełnymi herbaty, tkanin i nici, chyba oczekiwał od nas wdzięczności. W radości i figlarnym błysku w jego oczach dostrzegłam swojego ojca, żywiciela, którego bardzo cieszyło znoszenie darów ukochanym osobom.

Generał włożył kimono z szarego jedwabiu i zabrał się do przygotowania nam warzyw i tofu. Eleganckie zabytkowe krzesła zniknęły, matka, ze skrzyżowanymi nogami, musiała siedzieć na poduszce. Oburzona, wbiła wzrok w przestrzeń i zacisnęła usta.

Dom wypełniły aromaty oleju sezamowego i sosu sojowego. W milczeniu przyglądałam się naczyniom z laki rozstawionym na niskim stoliku, uradowana, że to generał dla nas gotuje. Nie miałam pojęcia, do czego by doszło, gdyby zażądał tego od matki. Zupełnie nie przypominał Japończyków widywanych w naszej wiosce: żony musiały czekać na nich w pełnej gotowości, a na spacerach szły kilka kroków za małżonkami, niosąc zakupy z targu, podczas gdy oni maszerowali z pustymi rękami i dumnie uniesioną głową. Olga powiedziała kiedyś, że Japończycy nie mają kobiet, tylko osły.

Generał nałożył nam klusek, mruknął jedynie Itadakimasu i przystąpił do jedzenia. Chyba nie zauważył, że matka nie tknęła swojej porcji ani że ja łapczywie wpatruję się w soczyste kluski. Byłam rozdarta między głodem a lojalnością wobec matki. Gdy generał skończył jeść, uprzątnęłam naczynia, by nie zauważył, że nie skosztowałyśmy jego potrawy. Tylko taki kompromis potrafiłam wymyślić; nie chciałam, żeby irytacja matki ściągnęła na nią kłopoty.

Kiedy wróciłam z kuchni, generał rozprostowywał zwój japońskiego papieru. Nie był biały i lśniący jak zachodni papier ani też całkiem matowy, poza tym fosforyzował. Generał opierał się na dłoniach i kolanach, a moja matka patrzyła na niego ze znużonym wyrazem twarzy. Ta scena przypomniała mi opowieść, którą niegdyś czytał ojciec: o tym, jak Marco Polo po raz pierwszy zjawił się przed chanem Kubilajem, władcą Chin. Gestem mającym zademonstrować europejską wyższość pomocnicy Marco Polo odwinęli belę jedwabiu przed cesarzem i jego dworzanami. Błyszcząca smuga materiału zaczynała się przed Marco Polo, a kończyła u stóp Kubilaja. Po krótkim milczeniu cesarz i jego świta wybuchnęli śmiechem. Marco Polo wkrótce się zorientował, że trudno jest zrobić wrażenie na ludziach, którzy produkowali jedwab wiele stuleci wcześniej, zanim Europejczycy zrzucili z grzbietów zwierzęce skóry.

Generał kiwnął na mnie, żebym usiadła obok niego, po czym wyciągnął kałamarz i pędzelek do kaligrafii. Zanurzył go w atramencie i dotknął nim papieru, rysując kobiece kształty japońskiej hiragany. Rozpoznałam litery z lekcji, które odbywały się przed zamknięciem szkoły, zanim Japończycy uznali, że lepiej w ogóle nas nie uczyć.

– Ania – chan – powiedział generał łamanym rosyjskim. – Nauczę cię japońskich liter. Ważne, żebyś się nauczyła.

Patrzyłam z zachwytem, jak zręcznie wyczarowuje słowa. Ta, chi, tsu, te, to. Poruszał palcami tak, jakby malował, a nie pisał.

Jego dłonie mnie zahipnotyzowały. Skórę miał gładką, pozbawioną włosów, paznokcie czyste niczym wypolerowane kamyki.

– Powinien się pan wstydzić za siebie i swoich ludzi! – wykrzyknęła matka, wyrywając kartkę generałowi. Usiłowała podrzeć papier, ale był mocny i giętki, więc zgniotła go w kulkę i rzuciła przez pokój. Bezszelestnie upadł na podłogę.

Wstrzymałam oddech. Matka popatrzyła na mnie w milczeniu.

Drżała z gniewu, ale także ze strachu przed tym, ile może nas kosztować jej wybuch.

Generał siedział nieruchomo z dłońmi na kolanach. Miał zupełnie obojętną minę. Nie dało się stwierdzić, czy jest zły, czy tylko się zamyślił. Atrament ściekał z czubka pędzelka na matę tatami, na której tworzył ciemną plamę, podobną do rany. Po chwili generał sięgnął do rękawa, wyciągnął stamtąd fotografię i mi ją podał. Było to zdjęcie kobiety w czarnym kimonie oraz dziewczynki. Miała włosy zaczesane w koczek i oczy piękne jak łania. Wyglądała na moją rówieśnicę. Kobieta wpatrywała się w coś za kadrem. Ściągnęła włosy z tyłu, usta przypudrowała na biało i pociągnęła szminką, tworząc wąską kreskę, ale i tak nie zdołała ukryć naturalnie pełnych warg. Mimo że kobieta wyglądała bardzo oficjalnie, skręt jej szyi sugerował, że nieznajoma uśmiecha się do kogoś poza obiektywem.

– Mam małą córeczkę w Nagasaki, została z matką, bez ojca – powiedział generał. – Ty też jesteś małą dziewczynką bez ojca. Muszę się tobą zająć.

Z tymi słowami wstał, skłonił się i opuścił pokój, zostawiając nas z szeroko otwartymi ustami, niezdolne do udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi.

Co drugi wtorek na naszej ulicy pojawiał się człowiek ostrzący noże. Był to stary Rosjanin o pomarszczonej twarzy i smutnych oczach. Nie miał czapki, więc żeby chronić się przed mrozem, owijał głowę szmatami. Jego ostrzarka była przywiązana do sanek ciągniętych przez dwa owczarki niemieckie. Bawiłam się z psami, kiedy matka i sąsiedzi ostrzyli noże i siekiery. Pewnego wtorku do mojej matki podszedł Borys i wyszeptał, że zniknął jeden z naszych sąsiadów, Mikołaj Botkin. Matka zamarła na moment, zanim zapytała, także szeptem:

– Japończycy czy komuniści?

Borys wzruszył ramionami:

– Widziałem go zaledwie przedwczoraj u fryzjera w starej dzielnicy. Za dużo gadał. Za bardzo się przechwalał, że Japończycy przegrywają wojnę i że tylko ukrywają to przed nami. Następnego dnia… – Borys zacisnął pięść i po chwili rozpostarł palce -… zniknął. Rozwiał się jak dym. Nie potrafił trzymać języka za zębami.

Nigdy nie wiadomo, po czyjej stronie są inni klienci. Niektórzy Rosjanie też woleliby widzieć Japończyków w roli zwycięzców.

W tej chwili rozległ się głośny krzyk Kazaaal, drzwi naszego garażu się otworzyły i wybiegł z nich mężczyzna. Był całkiem nagi, miał tylko przepaskę nasuniętą nisko na czoło. Nie zdawałam sobie sprawy, że to nasz generał, dopóki nie rzucił się na śnieg i nie zaczął skakać do góry z radości. Borys usiłował zakryć mi oczy, ale przez szpary pomiędzy jego palcami ze zdumieniem zobaczyłam skurczony atrybut generała, dyndający mu między nogami.

Olga uderzyła dłońmi w kolana i zawyła ze śmiechu, inni sąsiedzi gapili się z otwartymi ustami. Matka nagle ujrzała saunę zbudowaną w naszym świętym garażu i krzyknęła. Jej cierpliwość się wyczerpała. Borys opuścił ręce i ujrzałam matkę taką samą jak przed śmiercią ojca, z zarumienionymi policzkami i rozwścieczonym wzrokiem. Wbiegła na podwórze, po drodze chwytając łopatę przy furtce. Generał zerknął na matkę, jakby oczekiwał, że zachwyci się jego pomysłowością.

– Jak pan śmie! – wrzasnęła.

Uśmiech zastygł na jego twarzy, ale widziałam, że Japończyk nadal nie rozumie jej reakcji.

– Jak pan śmie! – powtórzyła, uderzając go w policzek rączką łopaty.

Olga jęknęła, ale generał nie wydawał się przejęty tłumem świadków tego buntu. Nie odrywał spojrzenia od twarzy matki.

– To jedna z niewielu rzeczy, które mi po nim zostały – powiedziała niemal bez tchu.

Oblicze generała poczerwieniało. Wstał i bez słowa wszedł do domu.

Następnego dnia rozmontował saunę i podarował nam drewno na opał. Zabrał maty tatami i zwrócił nam tureckie dywany oraz skóry owiec, za które ojciec oddał kiedyś swój złoty zegarek.

Później tego popołudnia zapytał, czy może pożyczyć ode mnie rower. Podglądałyśmy zza zasłony, jak pedałuje ulicą. Rower był dla niego za mały, pedały za krótkie, przy każdym obrocie kolana generała wznosiły się ponad biodra. Jednak dobrze sobie radził i po paru chwilach zniknął wśród drzew.

Kiedy wrócił, zastał meble i dywany na swoich dawnych miejscach. Rozejrzał się po pokoju. Przez jego twarz przemknął cień.

– Chciałem urządzić go dla was pięknie, ale nie zdołałem – powiedział, nogą dotykając karmazynowego dywanika, który zatriumfował nad jego prostą matą tatami. – Może zbyt się różnimy.

Matka z trudem ukryła uśmiech. Pomyślałam, że generał ma zamiar wyjść, ale odwrócił się raz jeszcze, by na nią spojrzeć, wcale nie jak wysoki rangą wojskowy, lecz zawstydzony chłopiec skarcony przez swoją rodzicielkę.

– Może znalazłem coś, co oboje uznamy za piękne? – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął szklaną szkatułkę.

Matka się zawahała., ale nie potrafiła opanować ciekawości i wyjęła szkatułkę z rąk generała. Wychyliłam się, żeby zobaczyć, co przyniósł. Gdy otworzyła wieczko, delikatny zapach wypełnił powietrze. Od razu wiedziałam, co to, choć nigdy dotąd go nie czułam. Coraz mocniejszy aromat rozchodził się po pokoju, oczarowując nas. Była to mieszanka magii i romansu, egzotyczny Wschód i dekadencki Zachód. Serce mnie bolało, a skóra mrowiła.

Poczułam na sobie wzrok matki. Jej oczy lśniły od łez. Podsunęła mi szkatułkę, a ja zapatrzyłam się na biały kwiat. Cudowna roślina otoczona lśniącymi zielonymi liśćmi przywodziła na myśl miejsca, w których słońce prześwieca przez liście, a ptaki śpiewają dniem i nocą. Chciałam zapłakać nad pięknem tego kwiatu. Natychmiast domyśliłam się jego nazwy, chociaż dotąd widziałam go jedynie w wyobraźni. Krzew pochodził z Chin, ale był tropikalny i nie rósł w Harbinie, gdzie zdarzały się tęgie mrozy.

Ojciec wiele razy opowiadał nam o legendarnej białej gardenii.

Pierwszy raz ujrzał ją, gdy towarzyszył swojej rodzinie na letnim balu cara w Wielkim Pałacu. Opisał nam kobiety w kwiecistych sukniach, z klejnotami lśniącymi we włosach, lokajów i powozy, kolację złożoną ze świeżego kawioru, wędzonej gęsi i zupy z czeczugi, podawaną przy okrągłych stołach ze szkła, a także pokaz fajerwerków do baletu Śpiąca królewna Czajkowskiego. Po powitaniu cara i jego rodziny ojciec wszedł do pomieszczenia, którego szklane drzwi wychodziły na ogród. Właśnie tam ujrzał po raz pierwszy porcelanowe donice z gardeniami, sprowadzonymi na tę okazję aż z Chin. W lecie ich delikatny zapach wprost upajał. Kwiaty zdawały się wdzięcznie kiwać na powitanie ojca, zupełnie jak przed chwilą caryca i jej córki.

Tamtego wieczoru ojciec zakochał się we wspomnieniu białych nocy i urzekającego kwiatu, którego aromat kojarzył się z rajskim ogrodem.

Nieraz ojciec usiłował kupić matce butlę tego zapachu, abyśmy także i my przeżyły to wspomnienie, ale nikt w Harbinie nie słyszał o cudownej roślinie i jego wysiłki spełzły na niczym.

– Skąd pan to ma? – zapytała matka generała, wodząc czubkiem palca po delikatnych płatkach.

– Od Chińczyka o imieniu Huang – odparł. – To właściciel cieplarni za miastem.

Matka jednak ledwie usłyszała odpowiedź, jej myśli krążyły miliony kilometrów dalej, po Sankt Petersburgu. Generał odwrócił się, by odejść. Podążyłam za nim aż do stóp schodów.

– Panie generale – wyszeptałam do niego. – Skąd pan wiedział? Uniósł brwi i zapatrzył się na mnie. Jego posiniaczony policzek przybrał barwę świeżej śliwki. – O kwiecie – wyjaśniłam.

Jednak generał tylko westchnął i dotknął mojego ramienia.

– Dobranoc – powiedział.

Kiedy nadeszła wiosna i śniegi stopniały, pojawiły się plotki, że Japończycy przegrywają wojnę. Nocą słyszałam samoloty i wymianę ognia. Borys wyjaśnił, że to Sowieci walczą z Japończykami na granicy.

– Boże, miej nas w swojej opiece, jeśli komuniści dotrą tu przed Amerykanami – powiedział.

Postanowiłam się dowiedzieć, czy Japończycy naprawdę przegrywają wojnę i obmyśliłam plan polegający na śledzeniu generała aż do jego kwatery. Moje pierwsze dwie próby wstania przed nim spełzły na niczym, gdyż spałam dłużej niż zazwyczaj, ale trzeciego dnia obudził mnie sen o ojcu. Tata stał przede mną i mówił z uśmiechem: „Nie przejmuj się. Pomyślisz, że jesteście same, ale tak nie będzie. Przyślę kogoś”. Jego obraz zbladł, a ja zmrużyłam oczy przed porannym światłem sączącym się między zasłonami. Błyskawicznie zerwałam się z łóżka, musiałam jedynie włożyć płaszcz i czapkę, gdyż spałam w ubraniu i butach. Wymknęłam się kuchennymi drzwiami i pobiegłam pod mur garażu, gdzie ukryłam rower. Przykucnęłam na grząskiej ziemi i czekałam. Kilka minut później czarne auto zahamowało przy naszej furtce. Drzwi wejściowe się otworzyły, stanął w nich generał.

Kiedy samochód odjechał, wskoczyłam na rower i pedałowałam ile sił w nogach, choć usiłowałam zachować dyskretny dystans. Niebo było zachmurzone, droga ciemna i błotnista. Auto dotarło do skrzyżowania i stanęło, ja zaś skryłam się za drzewem. Pojazd się cofnął i skręcił, już nie zmierzał drogą do sąsiedniej wioski, gdzie podobno codziennie jeździł generał, lecz ruszył wprost do miasta. Znowu wskoczyłam na rower, ale kiedy dotarłam do skrzyżowania, najechałam na kamień i spadłam, uderzając ramieniem o ziemię. Wykrzywiłam usta z bólu i popatrzyłam na swój pojazd. Przednie szprychy wygięły się w miejscu, gdzie kopnęłam je podczas upadku. Łzy trysnęły mi z oczu, pokuśtykałam po wzgórzu, prowadząc skrzypiący rower.

Tuż pod domem natknęłam się na Chińczyka zerkającego zza drzew przy ulicy. Wyglądał, jakby na mnie czekał. Przeszłam na drugą stronę i zaczęłam biec z rozklekotanym rowerem. Nieznajomy wkrótce mnie dogonił i powitał nienagannym rosyjskim. Jego szkliste spojrzenie było na tyle niepokojące, że nie odpowiedziałam.

– Dlaczego udzielacie gościny Japończykowi? – westchnął, jakby rozmawiał ze swoją niegrzeczną siostrą.

– Nie miałyśmy z tym nic wspólnego. – Nie odrywałam wzroku od jezdni. – Po prostu przyszedł i nie mogłyśmy odmówić.

Wziął ode mnie kierownicę, udając, że mi pomaga, i wtedy zauważyłam jego rękawiczki. Wyglądały tak, jakby w nich skrywał jabłka, a nie dłonie.

– Japończycy to bardzo źli ludzie – ciągnął. – Robili okropne rzeczy. Chińczycy nie zapomną, kto pomagał nam, a kto im.

Mówił sympatycznym, poufałym tonem, ale jego słowa sprawiły, że przeszył mnie dreszcz i zapomniałam o bolącym ramieniu.

Chińczyk zatrzymał się i położył rower na chodniku. Chciałam uciec, ale zamarłam ze strachu. Mężczyzna powoli i ostrożnie uniósł rękawiczkę, a następnie z gracją magika ściągnął ją z dłoni.

Trzymał przede mną zmiażdżony kłąb źle wygojonego ciała, zaciśniętego w pięść bez palców. Wrzasnęłam z przerażenia, ale zrozumiałam, że zrobił to nie tylko dla efektu; miało to być ostrzeżenie.

Zostawiłam rower przed furtką i pobiegłam do domu.

– Nazywam się Tang! – zawołał. – Zapamiętaj to sobie!

– Gdy odwróciłam się przy drzwiach, już go nie było. Z sercem walącym jak młotem udałam się po schodach do sypialni matki.

Uchyliłam drzwi i ujrzałam ją pogrążoną we śnie, z ciemnymi włosami rozsypanymi na poduszce. Zdjęłam płaszcz, ostrożnie – podniosłam kołdrę i wśliznęłam się do łóżka.

Matka westchnęła i delikatnie mnie pogłaskała, zanim znowu zapadła w głęboki jak śmierć sen.

W sierpniu kończyłam trzynaście lat i mimo wojny oraz śmierci ojca matka uparła się, żeby kontynuować rodzinną tradycję i zabrać mnie z tej okazji do starej dzielnicy. Borys i Olga nas tam zawieźli; Olga chciała kupić jakieś przyprawy, Borys znowu wybierał się do fryzjera. Urodziłam się w Harbinie i choć wielu Chińczyków powtarzało, że ani tu nie pasujemy, ani nie mamy prawa do tej ziemi, czułam, że to moje miasto. Kiedy do niego wjechaliśmy, ujrzałam znajome cerkwie w kształcie cebuli, pastelowe domy i wytworne kolumnady. Podobnie jak ja, matka także urodziła się w Harbinie. Była córką inżyniera, który po rewolucji stracił pracę na kolei. Dopiero mój arystokratyczny ojciec połączył nas z Rosją i dzięki niemu odnalazłyśmy swoje miejsce w carskiej architekturze.

Borys i Olga zostawili nas w starej dzielnicy. Tego dnia było nietypowo gorąco i wilgotno, więc matka zaproponowała, żebyśmy spróbowały miejskiego smakołyku, lodów waniliowych. Nasza ulubiona kawiarnia pękała w szwach, od lat nie panowała tam tak ożywiona atmosfera. Wszyscy powtarzali, że Japończycy wkrótce się poddadzą. Matka i ja zajęłyśmy miejsca przy oknie. Kobieta przy sąsiednim stoliku opowiadała swojej starszej towarzyszce, że słyszała o amerykańskim bombardowaniu ubiegłej nocy i o tym, że w jej okręgu zamordowano japońskiego oficjela. Starsza pani poważ – nie kiwała głową, przygładzając dłonią włosy.

– Chińczycy nigdy by się nie ośmielili, gdyby nie czuli, że wygrywają – mruknęła.

Po zjedzeniu lodów poszłyśmy pospacerować starymi uliczkami. Obserwowałyśmy nowe sklepy, wspominając te, które zniknęły. Uliczna handlarka porcelanowymi lalkami usiłowała zainteresować mnie swoim towarem, ale matka tylko uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

– Nie martw się, w domu mam coś dla ciebie.

Zauważyłam czerwono – biały szyld fryzjera z napisami po chińsku i rosyjsku.

– Spójrz, mamo! – wykrzyknęłam. – To na pewno fryzjer Borysa.

Podbiegłam do okna, by zajrzeć do środka. Borys siedział na fotelu, z namydloną twarzą. Kilku innych klientów czekało na swoją kolej, palili i śmiali się, jakby nie mieli nic do roboty. Borys ujrzał mnie w lustrze, odwrócił się i pomachał. Łysy fryzjer w ozdobnej kurtce także podniósł wzrok. Miał konfucjańskie wąsy i bródkę, nosił okulary w grubych oprawkach, niezwykle popularne wśród Chińczyków. Na widok mojej przyciśniętej do szyby twarzy szybko odwrócił się do mnie plecami.

– Chodź, Aniu. – Matka z uśmiechem pociągnęła mnie za rękę. – Borys będzie miał brzydką fryzurę, jeśli zaczniesz rozpraszać fryzjera. Może obciąć Borysowi ucho, a wtedy Olga się na ciebie rozzłości.

Posłusznie ruszyłam za matką, kiedy jednak dochodziłyśmy do rogu, raz jeszcze odwróciłam się do fryzjera. Nie mogłam go dojrzeć przez lśniącą szybę, ale uświadomiłam sobie, że już gdzieś widziałam te oczy: okrągłe, wyłupiaste i znajome.

Po powrocie do domu matka usadowiła mnie przy toaletce. Starannie rozplotła moje dziewczęce warkocze, rozdzieliła włosy przedziałkiem i związała na karku w elegancki kok, taki jak sama nosiła.

Wtarła mi w szyję odrobinę perfum, a następnie pokazała aksamitne pudełeczko w szufladzie. Kiedy je otworzyła, ujrzałam w środku złoty naszyjnik z nefrytem, ślubny prezent od mojego ojca. Wyjęła go i pocałowała, a następnie otoczyła nim moją szyję.

– Mamo! – zaprotestowałam. Wiedziałam, ile dla niej znaczy.

– Chcę ci go dać teraz, Aniu, gdyż stajesz się młodą kobietą. – Wydęła wargi. – Ojciec byłby zadowolony, widząc, że nosisz go przy wyjątkowych okazjach.

Drżącymi palcami dotknęłam naszyjnika. Choć tęskniłam za ojcem i rozmowami z nim, czułam, że tak naprawdę nigdy nie odszedł na dobre. Nefryt przyjemnie rozgrzewał mi skórę.

– On z nami jest, mamo – powiedziałam. – Wiem to.

Skinęła głową i otarła łzę.

– Mam dla ciebie coś jeszcze, Aniu. – Otworzyła szufladę obok mojego kolana i wyciągnęła z niej zawiniątko. – Coś, dzięki czemu nie zapomnisz, że zawsze będziesz moją małą córeczką.

Rozwiązałam sznurek, ciekawa, co ujrzę w środku. Była to matrioszka z uśmiechniętą twarzą mojej zmarłej babci. Popatrzyłam na matkę, wiedząc, że ona ją pomalowała. Roześmiała się i kazała mi otworzyć matrioszkę i poszukać mniejszej laleczki. Przekręci – łam lalkę i znalazłam wewnątrz drugą, z ciemnymi włosami i bursztynowymi oczami. Rozbawił mnie ten żart, domyśliłam się już, że następna laleczka będzie miała rudoblond włosy i niebieskie oczy. Kiedy jednak ujrzałam piegi na jej buzi, zachichotałam. W tej laleczce znalazłam jeszcze mniejszą i znowu zerknęłam na matkę.

– Twoja córka, a moja wnuczka – wyjaśniła. – A w niej jeszcze jedna maleńka lalka.

Poskładałam matrioszki i ustawiłam je na toaletce, myśląc o naszej wielopokoleniowej odysei i żałując, że nie możemy na zawsze zatrzymać tej chwili.

Potem, w kuchni, matka postawiła przede mną pieróg z jabłkami. Już miała go pokroić, kiedy usłyszałyśmy skrzypienie drzwi. Spojrzałam na zegarek i od razu się domyśliłam, że wrócił generał.

Długo stał na progu, zanim wszedł. Kiedy w końcu dotarł do kuchni, zachwiał się. Jego twarz miała niezdrowy kolor. Matka zapytała, czy jest chory, ale nie odpowiedział, tylko runął na krzesło i oparł głowę na złożonych rękach. Przerażona matka wstała i kazała mi przynieść ciepłą herbatę i chleb. Postawiłam je przed generałem, a on popatrzył na mnie przekrwionymi oczami.

Przeniósł spojrzenie na mój urodzinowy pieróg i wyciągnął rękę, niezręcznie klepiąc mnie po głowie. Gdy się odezwał, poczułam woń alkoholu.

– Jesteś moją córeczką. – Odwrócił się do matki i ze łzami spływającymi po policzkach powiedział: – A ty moją żoną.

Odchylił się na krześle i przywrócił do porządku, wycierając twarz wierzchem dłoni. Matka podała mu herbatę, upił łyk i wziął kawałek chleba. Miał twarz ściągniętą z bólu, po chwili jednak się odprężył i westchnął, jakby podjął jakąś decyzję. Wstał od stołu i odwrócił się do matki, pokazując na migi, jak uderzyła go rączką od łopaty, gdy odkryła jego tajemną saunę. Roześmiał się, matka popatrzyła na niego ze zdumieniem, a po chwili mu zawtórowała.

Powoli, po rosyjsku, spytała go, gdzie pracował przed wojną, czy zawsze był generałem. Przez chwilę wydawał się zmieszany, a następnie przyłożył palec do nosa.

– Ja? – zapytał.

Matka przytaknęła i powtórzyła pytanie.

Pokręcił głową i zamknął za sobą drzwi, mamrocząc po rosyjsku z doskonałym akcentem, niczym rodowity Rosjanin:

– Przed tym całym szaleństwem byłem aktorem. Teatralnym.

Następnego ranka generał zniknął. Do kuchennych drzwi przybito kartkę zapisaną starannym rosyjskim. Najpierw przeczytała ją matka, dwukrotnie wodząc po niej przestraszonym wzrokiem, a potem ja.

Generał nakazał nam spalić wszystko, co pozostawił w garażu, także tę wiadomość. Stwierdził, że naraził nasze życie na wielkie niebezpieczeństwo, choć pragnął jedynie nas chronić. Kazał nam zniszczyć ślady jego obecności, dla naszego własnego bezpieczeństwa.

Pobiegłyśmy do Pomerancewów. Borys rąbał drzewo, ale przerwał na nasz widok, wycierając pot z ogorzałej twarzy, i zapędził nas do domu.

Olga siedziała przy piecu i gniotła w palcach robótkę na drutach. Na nasz widok zerwała się z krzesła.

– Słyszałyście? – zapytała z pobladłą twarzą. – Idą Sowieci. Japończycy się poddali.

Te słowa najwyraźniej wstrząsnęły matką.

– Sowieci czy Amerykanie? – W jej głosie zabrzmiał niepokój.

W głębi duszy wolałam, żeby wyzwolili nas uśmiechnięci Amerykanie ze swoimi kolorowymi flagami. Olga jednak potrząsnęła głową.

– Sowieci – zaszlochała. – Przyjdą pomóc komunistom.

Matka wręczyła jej list od generała.

– Mój Boże! – powiedziała Olga po przeczytaniu. Opadła na krzesło i podała kartkę mężowi.

– Mówił dobrze po rosyjsku? – spytał Borys. – Nie wiedziałaś?

Zaczął opowiadać o swoim dawnym przyjacielu w Szanghaju, kimś, kto mógłby nam pomóc. Tam zmierzali Amerykanie, matka i ja powinnyśmy natychmiast wyjechać. Matka zapytała, czy Borys i Olga też wyjadą, na co przecząco potrząsnął głową.

– Lina, co mogą zrobić takim starym jak my? – zażartował.

– Córka pułkownika białej gwardii to o wiele bardziej smakowity kąsek. Musisz jak najszybciej zabrać stąd Anię.

Borys narąbał nam drzewa. Po rozpaleniu ogniska wrzuciłyśmy do niego list, a także posłanie generała i jego przybory do jedzenia. Obserwowałam twarz matki i czułam się równie samotna jak ona.

Kremowałyśmy towarzysza, kogoś, kogo nie znałyśmy ani nie rozumiałyśmy, niemniej towarzysza. Matka już zamykała garaż, kiedy zauważyła kufer. Stał w kącie, ukryty pod pustymi workami. Wyciągnęłyśmy go z kryjówki. Był zabytkowy, przepięknie zdobiony podobiznami starca z długimi wąsami i wachlarzem, wpatrzonego w niebo nad stawem. Matka siekierą rozbiła zamek i wspólnie uniosłyśmy wieko. W środku leżał złożony mundur generała. Podniosła go, pod nim ujrzałam ozdobną kurtkę oraz sztuczne wąsy i brodę, kosmetyki do makijażu, szkła w grubych oprawkach i egzemplarz Kieszonkowego atlasu Chin owinięty w starą gazetę. Matka popatrzyła na mnie ze zdumieniem. Nic nie powiedziałam. Miałam nadzieję, że jeśli nie zdradzę sekretu generała, będziemy bezpieczne.

Gdy już wszystko spaliłyśmy, zasypałyśmy ognisko, uklepując ziemię łopatami.

Udałyśmy się do biura naczelnika okręgu, żeby zdobyć pozwolenie na wyjazd do Dairen, skąd miałyśmy nadzieję popłynąć do Szanghaju. Na korytarzach i klatce schodowej czekały dziesiątki innych Rosjan, a także trochę cudzoziemców i Chińczyków. Wszyscy rozmawiali o radzieckiej armii, o tym, że jej część już jest w Harbinie i wyłapuje białych. Starsza pani obok wyznała mojej matce, że jej japońscy sąsiedzi popełnili samobójstwo w obawie przed zemstą Chińczyków. Matka zapytała, dlaczego Japończycy zdecydowali się poddać. Staruszka wzruszyła ramionami, ale pewien młody człowiek wtrącił, że słyszał plotki o nowej bombie zrzuconej na japońskie miasta. Nagle sekretarz naczelnika wyszedł z biura i oznajmił nam, że nikt nie dostanie żadnych pozwoleń, dopóki wszystkich petentów nie przesłuchają członkowie partii komunistycznej.

Kiedy wróciłyśmy do domu, nigdzie nie widziałyśmy psów.

Zamki były otwarte, a drzwi uchylone. Matka się zatrzymała, zanim je popchnęła, i tak jak jej twarz tuż po śmierci ojca na zawsze pozostanie w mojej pamięci, podobnie wyrył się w niej ten moment, niczym scena z filmu odtwarzanego raz za razem: dłoń matki na otwierających się powoli drzwiach, mrok i cisza, i to niewiarygodne przeczucie, że ktoś tu jest i na nas czeka.

Matka opuściła rękę i poszukała mojej dłoni. Nie drżała, jak po śmierci ojca. Jej uścisk był ciepły, silny i zdecydowany. Nie zdejmując butów, razem weszłyśmy do pokoju gościnnego. Kiedy ujrzałam go przy stole, z tymi okaleczonymi dłońmi na blacie, nie byłam zdumiona. Chyba przez cały czas na niego czekałam. Matka nie odezwała się ani słowem. Z obojętnym wyrazem twarzy odwzajemniła jego szkliste spojrzenie. Uśmiechnął się do niej gorzko i gestem dał do zrozumienia, abyśmy zajęły miejsca przy stole.

Wtedy zauważyłam drugiego mężczyznę, stał obok okna. Był wysoki, miał przenikliwe błękitne oczy i wąsy, które zwieszały się znad jego wargi jak zimowe futro.

Mimo lata tego wieczoru szybko zapadły ciemności: pamiętam silny uścisk matki na mojej dłoni, blednące popołudniowe światło na podłodze, a następnie odległy grzmot i szum wiatru uderzającego o nieosłonięte okiennicami szyby. Tang przesłuchał nas pierwszy; za każdym razem, gdy matka odpowiadała na pytanie, na jego za – ciśniętych ustach pojawiał się uśmieszek. Powiedział nam, że generał wcale nie był generałem, tylko szpiegiem, udawał też fryzjera. Biegle posługiwał się chińskim i rosyjskim, był również specjalistą od przebieranek. Wykorzystywał te umiejętności, by zebrać informacje o ruchu oporu. Rosjanie uważali go za Chińczyka, więc czuli się swobodnie, dyskutując w jego zakładzie o swoich planach i ujawniając sekrety chińskich sojuszników. Byłam zadowolona, że nie zwierzyłam się matce z podejrzeń dotyczących generała: domyśliłam się, kim jest, gdy tylko ujrzałam jego mundur w kufrze. Tang utkwił spojrzenie w matce, która wyglądała na wstrząśniętą. Z pewnością uwierzył, że nie miała nic wspólnego z działalnością generała.

Choć nie ulegało wątpliwości, że matka nie wiedziała, kim jest generał, że za jego bytności nie odwiedzali nas żadni goście i nie miałyśmy pojęcia o jego znajomości języków, Tang nadal czuł do nas nienawiść. Dosłownie biła z wszystkich porów jego skóry.

Myślał wyłącznie o jednym – o zemście.

– Madame Kozłowa, słyszała pani o jednostce siedemset trzydzieści jeden? – zapytał, a źle skrywany gniew wykrzywiał mu twarz.

Wydawał się zadowolony, gdy matka nie odpowiedziała. – Nie, oczywiście, że nie. Generał Mizutani zapewne także nie. Wasz kulturalny, dobrze wychowany generał Mizutani, który codziennie się kąpał i nigdy osobiście nie zabił człowieka. Jednak najwyraźniej z zadowoleniem skazywał na śmierć tutejszych mieszkańców, tak jak pani bez skrupułów przyjęła człowieka, którego rodacy mordowali naszych. Pani i generał macie na rękach tyle krwi, co cała armia.

Tang uniósł dłoń i pomachał niewygojoną raną przed twarzą matki.

– Wy, Rosjanie, chronieni przez białą skórę i zachodnie maniery, nic nie wiecie o eksperymentach na ludziach, które odbywały się w sąsiednim okręgu. Tylko ja przeżyłem. Byłem jednym z wielu przywiązanych do pali na śniegu, żeby czyści, wykształceni japońscy lekarze mogli obserwować skutki odmrożeń i gangreny i zapobiegać im we własnej armii. Może jednak mieliśmy szczęście. I tak zamierzali nas na końcu zastrzelić. W przeciwieństwie do tych, których zarażali dżumą, a następnie rozcinali bez znieczulenia, aby obejrzeć efekt. Może sobie pani wyobrazić, jak to jest, kiedy odcinają głowę komuś, kto nadal żyje? Albo co się czuje, gdy gwałci panią lekarz, zapładnia, a następnie rozcina pani brzuch, by popatrzeć na płód?

Na twarzy matki pojawiło się przerażenie, ale nie spuszczała wzroku z Tanga. Widząc, że jej nie załamał, znowu błysnął okrutnym uśmiechem i za pomocą zaciśniętej pięści i łokcia wyjął z teczki fotografię. Widniał na niej ktoś przywiązany do stołu i otoczony lekarzami, ale lampa nad stołem rzucała refleksy na błyszczący papier i niezbyt dobrze widziałam. Poprosiłam matkę, żeby podniosła fotografię; zerknęła na nią i szybko ją odwróciła.

– Powinienem pokazać to pani córce? – zapytał Tang. – Są mniej więcej w tym samym wieku.

W oczach matki zapłonął gniew.

– Moja córka jest dzieckiem. Mnie może pan nienawidzić, ale za co ona odpowiada? – Znowu spojrzała na zdjęcie i do oczu napłynęły jej łzy, ale zamrugała pośpiesznie, by je ukryć. Tang uśmiechnął się triumfalnie. Już miał coś powiedzieć, kiedy drugi mężczyzna zakaszlał. Niemal o nim zapomniałam, siedział tak spokojnie i wyglądał przez okno, być może wcale nas nie słuchał.

Kiedy oficer armii radzieckiej przesłuchiwał matkę, poczułam się tak, jakby nagle, po zmianie scenariusza, kazano nam grać w zupełnie innej sztuce. Tego człowieka nie interesowała żądza zemsty Tanga ani szczegóły dotyczące generała. Zachowywał się tak, jakby Japończyk nigdy nie trafił do Chin; Rosjanin przyszedł tu po to, żeby dopaść mojego ojca, a ponieważ go zabrakło, zajął się nami.

Pytania kierowane do matki dotyczyły pochodzenia rodziny jej i męża. Potem pytał o wartość domu i aktywów matki, jakby wypełniał jakiś formularz, parskając po każdej odpowiedzi.

– No cóż – Obrzucił mnie spojrzeniem nakrapianych żółtymi cętkami oczu. – Nie oczekujcie takich rzeczy w Związku Radzieckim.

Matka zapytała, co ma na myśli, a on odparł z niesmakiem:

– To córka pułkownika rosyjskiej armii. Poplecznika cara, który strzelał do własnych ludzi. Płynie w niej jego krew. Pani – uśmiechnął się drwiąco do matki – nieszczególnie nas interesuje, ale wygląda na to, że zainteresowała pani Chińczyków. Chcą pokazać, co się robi ze zdrajcami. Związek Radziecki potrzebuje robotników. Młodych, sprawnych robotników.

Wyraz twarzy matki nie zmienił się ani na jotę, ale mocno złapała mnie za rękę, niemal miażdżąc kości. Nie skrzywiłam się jednak ani nie krzyknęłam z bólu. Chciałam, żeby trzymała mnie tak przez całą wieczność, żeby nigdy nie puściła.

Pokój wirował, a ja niemal zemdlałam z bólu, jaki sprawiał mi uścisk matki. Tang i oficer dobili niegodziwego targu: matka w zamian za mnie. Rosjanin dostał sprawną robotnicę, a Chińczyk mógł się mścić do woli.

Stałam na czubkach palców, wyciągając rękę do okna pociągu, by dotknąć koniuszków palców matki. Przywarła do szyby, żeby być blisko mnie. Kątem oka widziałam Tanga i radzieckiego oficera obok samochodu. Chińczyk krążył niespokojnie jak wygłodniały tygrys, czekał, chcąc mnie pożreć. Nagle na peronie powstał jakiś zamęt. Starsza para przytulała się do syna, ale radziecki oficer ich rozdzielił i wrzucił młodego człowieka do pociągu, jak worek kartofli, nie człowieka. W zatłoczonym wagonie chłopak próbował się odwrócić, żeby po raz ostatni spojrzeć na matkę, ale za nim pchało się coraz więcej ludzi, nie miał szans.

Matka złapała za kraty w oknie i podciągnęła się wyżej, tak że teraz lepiej widziałam jej twarz. Wydawała się wyczerpana, miała cienie pod oczami, jednak nadal była piękna. Znowu opowiadała mi nasze ulubione historie i śpiewała piosenkę o grzybach, chcąc powstrzymać moje łzy. Inni ludzie wyciągali ręce, by pomachać rodzinom i sąsiadom, ale żołnierze bili ich po dłoniach. Strażnik obok nas był młody, wyglądał niemal jak chłopiec, z porcelanową skórą i oczami jak kryształy. Pewnie ulitował się nad nami, bo odwrócił się tyłem i zasłonił nasze pożegnanie przed innymi.

Pociąg ruszył. Trzymałam palce matki najdłużej, jak mogłam, potykając się o ludzi i pudła na peronie. Usiłowałam biec, ale po – ciąg nabrał szybkości i puściłam matkę. Zabrano mi ją. Odwróciła się, zasłaniając usta pięścią, gdyż nie była już w stanie zapanować nad rozpaczą. Łzy piekły mnie pod powiekami, ale nawet nie mrugnęłam. Patrzyłam na pociąg, aż zniknął mi z oczu. Oparłam się o uliczną latarnię, osłabiona pustką, która we mnie narastała.

Jednak jakaś niewidzialna ręka kazała mi się wyprostować. Usłyszałam słowa ojca: „Pomyślisz, że jesteście same, ale tak nie będzie. Przyślę kogoś”.

PARYŻ WSCHODU

Gdy pociąg zniknął, wszystko zamarło niczym w chwili między błyskawicą a grzmotem. Bałam się odwrócić i spojrzeć na Tanga. Wyobraziłam sobie, że skrada się ku mnie jak pająk ku ćmie uwięzionej w pajęczynie. Nie musiał się śpieszyć, ofiara już wpadła w pułapkę. Mógł zwlekać i rozkoszować się swoją przebiegłością. Radziecki oficer zniknął, zapomniał o mojej matce i zajął się swoimi sprawami. Byłam córką pułkownika białogwardzistów, ale matka bardziej mogła mu się przydać jako robotnica. Ideologia stanowiła dla niego jedynie przykrywkę, liczyły się względy praktyczne. Tang jednak był inny. Domagał się swojej pokrętnej sprawiedliwości i zamierzał dopilnować wszystkiego aż do samego końca. Nie wiedziałam, co dla mnie zaplanował, ale nie miałam wątpliwości, że coś długotrwałego i okropnego. Z pewnością nie każe mnie zastrzelić ani zrzucić z dachu. Powiedział: „Chcę, żebyś żyła, ponosząc konsekwencje tego, co zrobiłaś wraz ze swoją matką”. Może miałam podzielić los japońskich dziewcząt z naszego okręgu, tych, które nie zdołały uciec. Komuniści ogolili im głowy i sprzedali do chińskich burdeli, gdzie obsługiwały także trędowatych bez nosów i mężczyzn cierpiących na tak straszne choroby weneryczne, że gniły im ciała.

Przełknęłam ślinę. Na sąsiedni peron wjeżdżał inny pociąg. To byłoby proste… o wiele prostsze, myślałam, wpatrując się w ciężkie koła, w metalowe tory. Na drżących nogach zrobiłam krok do przodu, ale nagle przed oczami mignęła mi twarz ojca i już nie mogłam się poruszyć. Kątem oka ujrzałam Tanga. Faktycznie zmierzał ku mnie, wcale się nie śpieszył. Teraz, po zniknięciu matki, na jego twarzy widziałam głód, nie ulgę. Przychodził po więcej. Już po wszystkim, powiedziałam sobie. Po wszystkim.

Na niebie eksplodowały sztuczne ognie, a ja podskoczyłam, za – niepokojona hałasem. Na peron wylał się tłum ludzi w mundurach komunistów. Wpatrywałam się w nich, zdumiona ich nagłą obecnością. Wznosili radosne okrzyki, machali kolorowymi chorągiewkami, tłukli w bębny i cymbały. Pojawili się tu na po – witanie innych radzieckich komunistów. Przemaszerowali dokładnie między mną a Tangiem. Widziałam, jak Chińczyk próbuje się przepchnąć, ale uwiązł między paradującymi. Otoczyli go ludzie. Krzyczał na nich, ale jego głos ginął wśród okrzyków i muzyki.

– Biegnij!

Uniosłam wzrok. To był ten młody radziecki żołnierz, ten z oczami jak kryształy.

– Biegnij! Uciekaj! – wrzasnął, popychając mnie kolbą strzelby.

Jakaś ręka złapała mnie i pociągnęła. Nie widziałam, kto wlecze mnie przez przepychającą się tłuszczę. Wszędzie czułam zapach ludzkiego potu i prochu z fajerwerków. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam, jak Tang brnie przez tłum. Spowalniały go okaleczone dłonie. Nie mógł złapać ludzi za ubranie i ich ode – pchnąć. Warknął coś do młodego Rosjanina, ten udał, że rzuca się za mną w pogoń, ale celowo uwiązł wśród ludzi. Ciągle ktoś na mnie wpadał, miałam poobijane ręce i ramiona. Za morzem nóg otworzyły się drzwi auta, ktoś mnie popchnął. Wtedy rozpoznałam tę wielką rękę, która mnie wlokła, ujrzałam dobrze mi znane odciski. Borys.

Wskoczyłam do samochodu, Borys wcisnął pedał gazu. Na fotelu dla pasażera siedziała Olga.

– Moja najdroższa Aniu! Moja mała Aniu! – krzyknęła.

Droga została za nami. Wyjrzałam przez okno z tyłu. Tłum na stacji pęczniał, pojawili się wysiadający z pociągu radzieccy żołnierze. Nigdzie nie widziałam Tanga.

– Aniu, ukryj się pod kocem – polecił mi Borys. Posłuchałam go i poczułam, że Olga przykrywa mnie rozmaitymi rzeczami.

– Spodziewałeś się tych ludzi? – zapytała męża.

– Nie, zamierzałem zabrać Anię bez względu na okoliczności – stwierdził. – Jednak wygląda na to, że szaleńczy entuzjazm okazywany komunistom czasem się przydaje.

Po pewnym czasie auto stanęło, usłyszałam głosy. Drzwi otworzyły się i trzasnęły. Rozległ się stłumiony głos Borysa. Olga nadal siedziała na fotelu dla pasażera i cichutko rzęziła. Zrobiło mi się żal jej i jej słabego, starego serca. Moje własne serce biło jak oszalałe, mocno zacisnęłam wargi, jakby dzięki temu nikt nie mógł go usłyszeć.

Borys z powrotem wskoczył za kierownicę i ruszyliśmy przed siebie.

– Blokada na drodze – wyjaśnił. – Powiedziałem im, że musimy przygotować kilka rzeczy dla Rosjan i że się śpieszymy.

Dopiero po dwóch albo trzech godzinach pozwolił mi wyjrzeć spod koca. Olga zdjęła ze mnie pakunki, okazało się, że to worki z żywnością. Jechaliśmy ścieżką otoczoną górskimi pasmami.

W zasięgu wzroku nie było nikogo, pola stały opuszczone. Przed nami widziałam spalone gospodarstwo. Borys wjechał do szopy.

Poczułam zapach siana i dymu, zastanawiałam się, kto tam mieszkał. Domyśliłam się ze świątynnego kształtu bram, że pewnie Japończycy.

– Musimy zaczekać, aż zapadną ciemności, zanim pojedziemy do Dairen – powiedział Borys.

Wyszliśmy z auta. Borys rozłożył koc na ziemi i kazał mi na nim usiąść. Jego żona otworzyła niewielki koszyk, wyciągnęła z niego talerze i filiżanki. Nałożyła dla mnie trochę kaszy, ale było mi tak niedobrze, że ledwie ją przełknęłam.

– Zjedz coś, skarbie – poprosiła Olga. – Musisz zbierać siły na podróż.

Spojrzałam na Borysa, ale on odwrócił wzrok.

– Przecież jedziemy razem. – Czułam, jak strach ściska mnie za gardło. Wiedziałam, że mówią o mojej podróży do Szanghaju. – Musicie pojechać ze mną.

Olga przygryzła wargę i otarła oczy rękawem.

– Nie, Aniu. Musimy zostać tutaj albo zaprowadzimy Tanga prosto do ciebie. To potwór, jeszcze nie dostał tego, czego pragnie.

Borys objął mnie. Oparłam czoło o jego pierś. Wiedziałam, że będzie mi brakowało tego zapachu, woni owsa i drewna.

– Mój przyjaciel Siergiej Mikołajewicz to dobry człowiek. Zajmie się tobą. – Pogłaskał mnie po głowie. – W Szanghaju będziesz o wiele bezpieczniejsza.

– I zobaczysz tam mnóstwo pięknych rzeczy. – Olga wyraźnie próbowała mnie pocieszyć. – Siergiej Mikołajewicz jest bogaty, zabierze cię na wystawy i do restauracji. Z nim będzie ci dużo przyjemniej niż tutaj z nami.

Po zmroku, klucząc po bocznych dróżkach i polach, Pomerancewowie odwieźli mnie do portu Dairen, skąd o świcie odpływał statek do Szanghaju.

Kiedy pojawiliśmy się na przystani, Olga oczyściła moją twarz rękawem sukienki i wsunęła mi do kieszeni matrioszkę oraz nefrytowy naszyjnik matki. Zastanawiałam się, jak zdołała je ukryć i czy zdaje sobie sprawę z ich wartości, ale nie miałam czasu zapytać, gdyż zawyła syrena i pasażerów poproszono o wejście na pokład.

– Już zawiadomiliśmy Siergieja Mikołajewicza, żeby cię oczekiwał – powiedziała Olga.

Borys pomógł mi wejść na trap i wręczył niewielką torbę, w której znajdowała się sukienka, koc i jedzenie.

– Udanego startu w szerokim świecie, moja mała – wyszeptał, a po policzkach spływały mu łzy. – Spraw, żeby matka była z ciebie dumna. Teraz tylko w tobie nasza nadzieja.

Później, na rzece Huangpu Jiang, gdy statek dopływał do Szanghaju, przypomniałam sobie te słowa i zaczęłam się zastanawiać, czy stanę na wysokości zadania.

Nie pamiętam, po ilu dniach na horyzoncie zamajaczyły zarysy Szanghaju. Może po dwóch, może było ich więcej. Nie zdawałam sobie sprawy z niczego poza mroczną pustką w moim sercu, i smrodem opiumowego dymu, dniem i nocą zatruwającego powietrze. Parowiec był pełen ludzi uciekających z północy. Kilku pasaże – rów leżało na matach niczym wychudzone zwłoki, ściskając w brudnych palcach niedopałki skrętów. Przed wojną cudzoziemcy usiłowali złagodzić skutki szkód, jakie poczynili, narzucając handel opium Chinom, ale japońscy najeźdźcy wykorzystali uzależnienie od narkotyku, by przerzedzić populację. Zmuszali wieśniaków w Mandżurii do uprawy maku, budowali fabryki w Harbinie i Dairen do jego przetwarzania. Biedacy wstrzykiwali sobie opium, bogacze pykali je w fajkach, i prawie wszyscy palili je jak tytoń. Wyglądało na to, że lata okupacji zrobiły swoje i niemal każdy Chińczyk na statku był uzależniony.

Tego popołudnia, gdy dopłynęliśmy do Szanghaju, parowiec kołysał się gwałtownie na błotnistej rzece, a po pokładzie toczyły się butelki. Chwyciłam za poręcz i utkwiłam wzrok w naprędce skleconych domach, szpecących krajobraz po obu stronach rzeki. Były to pozbawione okien szopy, oparte jedna o drugą niczym ściany domku z kart. Obok nich zbudowano rzędy fabryk, których wielkie kominy wypuszczały kłęby dymu. Ten dym płynął po wąskich, zaśmieconych uliczkach i zamieniał powietrze w śmierdzącą mieszankę ludzkiego potu i siarki.

Innych pasażerów nieszczególnie zainteresowała zbliżająca się metropolia. Zbici w niewielkie grupki, palili albo grali w karty.

Pewien Rosjanin spał na kocu, obok przewróconej butelki po wódce, a po piersi spływały mu wymiociny. Nieopodal przykucnęła Chinka, miażdżąc zębami orzechy i karmiąc nimi dwójkę malutkich dzieci. Zastanawiałam się, czemu wszyscy zachowują się tak biernie, skoro, jak czułam, powoli wciąga nas świat potępionych.

Kostki palców poczerwieniały mi od wiatru, więc wsunęłam ręce do kieszeni. Wyczułam matrioszkę i wtedy wybuchnęłam płaczem.

Nieco dalej slumsy ustąpiły miejsca portom i wioskom. Kobiety i mężczyźni unosili słomkowe kapelusze i spoglądali na nas znad sieci rybackich i worków z ryżem. Dziesiątki sampanów podpłynęły do parowca jak karpie do kawałka chleba. Właściciele łodzi oferowali nam pałeczki, kadzidła, bryłki węgla, jeden nawet wyciągnął swoją córkę. Z przerażenia oczy dziecka niemal wyszły z orbit, ale mała nie walczyła z ojcem. Na jej widok rozbolał mnie siniak, ten, który zrobiła mi matka podczas naszego ostatniego wieczoru w Harbinie.

Ręka nadal była opuchnięta i sina. Ból przypomniał mi, z jaką siłą ściskała mnie matka, jak myślałam, że dzięki temu uściskowi nigdy nas nie rozdzielą, że ona mnie nie puści.

Dopiero gdy dotarliśmy do Bundu, mogłam zrozumieć opowieści o legendarnym bogactwie i urodzie Szanghaju. Powietrze było świeższe, port pełen łodzi motorowych, cumował tu też biały liniowiec oceaniczny, gotów do podróży. Z jego komina buchała para. Obok stała japońska łódź patrolowa z ziejącą dziurą z boku i dziobem zanurzonym do połowy w wodzie. Z górnego pokładu parowca widziałam dumę Bundu, pięciogwiazdkowy hotel Cathay o wykuszowych oknach i z apartamentami na samej górze, oraz rząd riksz, które otaczały go niczym długa nić.

Ze statku przeszliśmy do poczekalni na poziomie ulicy, gdzie otoczyła nas kolejna fala ulicznych handlarzy. Ci sprzedawcy oferowali o wiele bardziej wyszukane towary niż ludzie na łodziach: złote amulety, figurki z kości słoniowej, kacze jaja. Jakiś staruszek wyciągnął z aksamitnego woreczka maleńkiego kryształowego konia i położył mi go na dłoni. Był oszlifowany jak brylant, a jego ścianki lśniły w słońcu. Pomyślałam o lodowych rzeźbach tworzonych przez Rosjan w Harbini e, ale nie miałam pieniędzy, więc musiałam oddać figurkę handlarzowi.

Pasażerowie witali się z krewny mi, większość odjeżdżała taksówkami lub w rikszach.

Stałam samotni e w cichnącym gwarze, było mi niedobrze ze strachu, a moje spojrzenie wędrowało do każdego mężczyzny o zachodnich rysach w nadziei, że okaże się on przyjacielem Borysa.

Amerykanie zainstalowali na ulicach ekrany, by puszczać kroniki filmowe z całego świata, pokazujące koniec wojny.

Przyglądałam się ludziom radośnie tańczącym na ulicach, uśmiechniętym żołnierzom wracającym do domu, do swoich apetycznych żon, słuchałam przemów zadowolonych prezydentów i premierów. Wszystkie materiały opatrzono chińskimi napisami.

Pomyślałam, że Ameryka usiłuje nas przekonać, że znowu będzie dobrze.

Kronika skończyła się prezentacją krajów, organizacji i jednostek, które pomogły wyzwolić Chiny spod japońskiej okupacji.

Brakowało jednej grupy: komunistów.

Nagle wyrósł przede mną elegancko ubrany Chińczyk. Wręczył mi wizytówkę o złotych rogach, z moim imieniem i nazwiskiem wypisanymi wąskim i, niechlujnymi literami.

Na widok mojego wahania oświadczył:

– Wszystko w porządku, przysyła mnie pan Siergiej. Spotka się z tobą u siebie w domu.

Na ulicy, z dala od wiatru znad rzeki, słońce przypiekało świat subtropikalnym skwarem. Setki Chińczyków kucało w rynsztokach, gotując pikantne rosołki albo oferując świecidełka. Między nimi uliczni handlarze popychali wózki z ryżem i drewnem.

Służący pomógł mi wsiąść do rikszy i po chwili jechaliśmy ulicą pełną rowerów, brzęczących tramwajów i lśniących amerykańskich buicków i packardów.

Odwróciłam głowę, żeby przyjrzeć się wspaniałym kolonialnym budynkom. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego miasta jak Szanghaj. Ulice za Bundem wyglądały jak labirynty ciasnych alejek pełnych domów połączonych sznurami, z których pranie zwisało niczym flagi.

Łyse dzieci o wilgotnych oczach zerkały ciekawsko z pogrążonych w mroku progów. Na każdym rogu stała budka z jedzeniem, wydobywał się z nich smród palonej gumy. Poczułam ulgę, kiedy zjełczałe powietrze ustąpiło miejsca aromatowi świeżo upieczonego chleba.

Riksza przejechała pod łukowatym sklepieniem i wyłoniła się w oazie wybrukowanych kocimi łbami ulic, lamp art deco i sklepowych wystaw pełnych wyrobów cukierniczych i antków.

Wjechaliśmy w uliczkę porośniętą z obu stron klonami i przystanęliśmy pod wysokim błękitnym murem z betonu. Wbiłam wzrok w kawałki potłuczonego szkła zacementowanego na szczycie muru i drut kolczasty wokół gałęzi górujących nad nim drzew.

Służący pomógł mi wysiąść z rikszy i nacisnął dzwonek przy furtce, którą po chwili otworzyła starsza chińska służąca o bladej twarzy kontrastującej z czarną chińską suknią. Nie odpowiedziała na moje powitanie w dialekcie mandaryńskim Opuściła tylko wzrok i wprowadziła mnie na teren posiadłości.

Na podwórzu dominował dwupiętrowy dom o błękitnych drzwiach i oknach, z szybkami osadzonymi w szprosach. Kryte przejście łączyło go z parterowym budynkiem. Na widok wiszącej w oknie pościeli uznałam, że to kwatery służby.

Służący wręczył moją torbę pokojówce i zniknął w niskim budynku. Ruszyłam za nią przez schludny trawnik, obok grządek rozkwitających krwistoczerwonych róż. Hol był przestronny, o turkusowych ścianach i kremowej terakocie. Moje kroki roznosiły się echem, podczas gdy pokojówka stąpała całkiem bezszelestnie.

Cisza w domu sprawił a, że poczułam się dziwnie odmieniona, jakbym przeszła w stan nie będący już życiem, ale i nie śmiercią. Na końcu holu widziałam pokój o czerwonych zasłonach, wyściełany perskimi dywanami. Na jasnych ścianach wisiały dziesiątki francuskich i chińskich malowideł.

Pokojówka już miała mnie tam wprowadzić, kiedy zauważyłam kobietę na schodach. Jej bladą twarz okalały granatowoczarne włosy obcięte na modnego pazia. Musnęła przyozdobiony strusimi piórami kołnierzyk sukienki i przyglądała mi się przez chwilę ciemnymi, surowymi oczami.

– Bardzo ładne dziecko – powiedziała po angielsku do pokojówki.

– Ale takie poważne. Co ja na Boga zrobię z tą jej ponurą buzią, skoro ma mi całymi dniami towarzyszyć?

Siergiej Mikołajewicz Kiryłow był zupełnie inny niż jego amerykańska żona, Amelia. Kiedy wprowadziła mnie do gabinetu męża, ten zerwał się zza zawalonego papierami biurka i wycałował moje policzki. Stąpał ciężko jak niedźwiedź i był ze dwadzieścia lat starszy od żony, zapewne rówieśnicy mojej matki. Spod krzaczastych brwi spoglądał bacznie na świat. Przerażała mnie jego potężna postura i te brwi, przez które wyglądał na rozzłoszczonego, nawet gdy się uśmiechał.

Przy biurku siedział jeszcze jeden mężczyzna.

– To Ania Kozłowa – powiedział do niego Siergiej Mikołajewicz. – Sąsiadka mojego przyjaciela z Harbinu. Jej matkę wywieźli Sowieci, musimy się nią zająć. W zamian za opiekę nauczy nas manier starej arystokracji.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się i wstał, by uścisnąć mi dłoń.

Jego oddech śmierdział zatęchłym tytoniem, a twarz miała niezdrowy odcień.

– Jestem Aleksiej Igorewicz Michajłow – powiedział. – Bóg mi świadkiem, że nam, mieszkańcom Szanghaju, przydałyby się dobre maniery.

– Wszystko mi jedno, czego was nauczy, byleby mówiła po angielsku. – Amelia zapaliła papierosa z leżącej na stole papierośnicy.

– Tak, proszę pani, mówię – odezwałam się.

Rzuciła mi pozbawione wesołości spojrzenie i pociągnęła za sznurek przy drzwiach.

– To dobrze – stwierdziła. – Masz okazję zademonstrować swoją angielszczyznę dziś przy kolacji. Siergiej zaprosił kogoś, kto jego zdaniem będzie się dobrze bawił w towarzystwie młodej pięknej poliglotki, która nauczy go dobrych manier.

W pokoju pojawiła się maleńka pokojówka z opuszczoną głową. Miała nie więcej niż sześć lat, karmelową skórę i włosy ściągnięte w koczek.

– To Mei Lin – powiedziała Amelia. – Kiedy już raczy otworzyć usta, mówi tylko po chińsku. Pewnie znasz ten język. Jest twoja.

Dziewczynka wpatrywała się jak zahipnotyzowana w jakiś punkt na podłodze. Siergiej Mikołajewicz popchnął ją delikatnie. Uniosła wzrok i z przerażeniem przeniosła spojrzenie z wielkiego Rosjanina i jego smukłej żony na mnie.

– Odpocznij trochę i zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. – Siergiej Mikołajewicz uścisnął moje ramię i odprowadził mnie do drzwi.

– Bardzo ci współczuję, ale mam nadzieję, że kolacja wprawi cię w lepszy humor. Borys pomógł mi, gdy utraciłem wszystko podczas rewolucji. Zamierzam odpłacić mu za tę dobroć, dbając o ciebie.

Wpuściłam Mei Lin do swojego pokoju, chociaż wolałabym zostać sama. Nogi drżały mi ze zmęczenia, czułam pulsowanie w skroniach. Każdy krok był udręką, ale Mei Lin patrzyła na mnie z tak niewinnym uwielbieniem, że nie mogłam się do niej nie uśmiechnąć. Odpowiedziała mi szerokim, szczerbatym uśmiechem.

Mój pokój, z widokiem na ogród, znajdował się na pierwszym piętrze. Były w nim ciemne sosnowe podłogi i złote tapety. Przy wykuszowym oknie stał antyczny globus, a na środku łoże z baldachimem. Podeszłam do łóżka i położyłam dłoń na kaszmirowej narzucie. Gdy tylko moje palce dotknęły tkaniny, przepełniła mnie rozpacz. To był pokój kobiety. W chwili, w której odebrano mi matkę, przestałam być dzieckiem. Zakryłam twarz rękami i zatęskniłam za strychem w Harbinie. Oczyma duszy widziałam wszystkie lalki ustawione na belce i słyszałam każde skrzypnięcie desek podłogowych.

Odwróciłam się od łóżka i podbiegłam do okna, obracając globus, aż znalazłam Chiny. Palcem wytyczyłam trasę z Harbinu do Moskwy.

– Niech Bóg ma cię w swojej opiece, mamo – szepnęłam, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, dokąd pojechała.

Wyjęłam z kieszeni matrioszkę i ustawiłam cztery laleczki zwane mateczkami ze środka na toaletce. Kiedy Mei Lin przygotowywała mi kąpiel, wsunęłam nefrytowy naszyjnik do górnej szuflady.

W szafie wisiała nowa sukienka. Mei Lin wspięła się na palce, by dosięgnąć wieszaka. Z powagą sprzedawczyni w eleganckim sklepie położyła na łóżku strój z niebieskiego aksamitu i wyszła, żebym mogła się wykąpać. Wróciła jakiś czas później z zestawem szczotek i uczesała mi włosy dziecięcymi, niezręcznymi ruchami, drapiąc mnie po szyi i uszach. Zniosłam to wszystko cierpliwie. Dla mnie jak i dla niej była to nowość.

Ściany w jadalni miały tę samą barwę co w holu, ale pomieszczenie wydawało się jeszcze bardziej eleganckie. Gzymsy i panele pomalowano na złoto i ozdobiono wzorami w liście klonu. Identyczny motyw przewijał się na ramach obitych czerwonym aksamitem krzeseł i nogach kredensów. Spojrzałam na tekowy stół w jadalni i żyrandol, który nad nim wisiał, i natychmiast pojęłam, że uwaga Siergieja Mikołajewicza dotycząca nauki dobrych manier była żartem.

Słyszałam, jak Siergiej Mikołajewicz i Amelia rozmawiają z gośćmi w znajdującym się obok salonie, ale wahałam się przez chwilę, zanim zapukałam. Byłam zmęczona, wyczerpana wydarzeniami ubiegłego tygodnia, a jednak czułam się w obowiązku przybrać uprzejmy wyraz twarzy i podziękować za oferowaną mi gościnność. Nic nie wiedziałam o Siergieju Mikołajewiczu poza tym, że kiedyś przyjaźnił się z Borysem i miał nocny klub. Już miałam odejść, kiedy drzwi się otworzyły i w progu stanął uśmiechnięty gospodarz.

– Tutaj jesteś. – Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do pokoju. – Śliczne stworzonko, prawda?

Stała tam Amelia, w czerwonej wieczorowej sukni z obnażonym ramieniem. Aleksiej Igorewicz podszedł do mnie i przedstawił mi swoją pulchną żonę, Lubę Władimirowną Michajłową. Natychmiast otoczyła mnie ramionami.

– Mów mi Luba, i na litość boską, nazywaj mojego męża Aleksiejem. Nie uznajemy tu formalności – stwierdziła, muskając mnie uszminkowanymi wargami.

Za nią stał młody człowiek, mniej więcej siedemnastoletni. Kiedy Luba odeszła, przedstawił się jako Dymitr Juriewicz Łubieński.

– Mów mi po imieniu. – Pocałował moją dłoń.

Miał rosyjskie nazwisko i akcent, ale bardzo się różnił od wszystkich znanych mi Rosjan. Jego modny garnitur połyskiwał w świetle lampy. Dymitr zaczesał włosy do tyłu, a nie na czoło, jak większość mężczyzn. Poczułam, że się rumienię i opuściłam wzrok.

Kiedy usiedliśmy, stara chińska służąca postawiła na stole wielką wazę zupy z płetwy rekina. Słyszałam o tym słynnym daniu, lecz nigdy go nie jadłam. Nałożyłam sobie łyżkę gęstej cieczy i przełknęłam pierwszy łyk. Uniosłam wzrok i ujrzałam, że Dymitr mnie obserwuje, lekko dotykając palcami brody. Nie potrafiłam powiedzieć, czy na jego twarzy widnieje rozbawienie, czy dezaprobata.

– Miło mi, że możemy zapoznać naszą księżniczkę z północy z miejscowymi smakołykami – powiedział.

Luba spytała, czy cieszy się, że wkrótce zostanie kierownikiem klubu Siergieja, a Dymitr odwrócił się do niej, by odpowiedzieć. Nie odrywałam od niego wzroku. Poza mną był najmłodszą osobą przy stole, jednak wydawał się stary jak na swój wiek. Brat mojej koleżanki z klasy w Harbinie też miał siedemnaście lat, mimo to bawił się z nami. Nie mogłam jednak wyobrazić sobie Dymitra na rowerze ani goniącego w berka.

Siergiej Mikołajewicz zerknął znad szampana i mrugnął. Uniósł kieliszek, by wznieść toast.

– Za naszą uroczą Annę Wiktorownę Kozłową – powiedział głośno. – Niech rozkwita pod moją opieką równie pięknie jak Dymitr.

– Z pewnością tak się stanie – powiedziała Luba. – Każdy rozkwita dzięki twojej wspaniałomyślności.

Starsza pani chyba zamierzała dodać coś jeszcze, ale przerwała jej Amelia, stukając łyżeczką w kieliszek z winem. Sukienka podkreślała głębię i czerń jej oczu, i gdyby nie pijacki grymas wykrzywiający twarz gospodyni, uznałabym ją za prawdziwą piękność.

– Jeśli nie przestaniecie gadać po rosyjsku, zabronię wam tych spotkań – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Mówcie po angielsku, jak wam kazałam.

Siergiej Mikołajewicz roześmiał się tubalnie i usiłował położyć dłoń na zaciśniętej pięści żony. Odepchnęła jego rękę i popatrzyła na mnie lodowatym wzrokiem.

– Po to tu jesteś – prychnęła. – Mój mały szpieg. Kiedy mówią po rosyjsku, nie mogę im ufać. – Cisnęła łyżkę, która odbiła się od blatu i spadła na podłogę.

Oblicze Siergieja Mikołajewicza pobladło. Aleksiej spojrzał z zakłopotaniem na żonę, a Dymitr wbił wzrok w swoje kolana. Służąca schyliła się po łyżkę i wycofała z nią do kuchni, jakby w ten sposób mogła usunąć źródło złości Amelii.

Tylko Lubie wystarczyło odwagi, by ratować sytuację.

– Rozmawialiśmy o tym, że Szanghaj to miasto pełne możliwości – wyjaśniła. – Sama zawsze to powtarzasz.

Amelia zmrużyła oczy i zakołysała się niczym wąż, który lada chwila zaatakuje. Uśmiech powoli powracał na jej twarz. Rozluźniła się i odchyliła na krześle, niepewną dłonią unosząc kieliszek.

– Tak – powiedziała. – Pełno tu ocaleńców. Klub Moskwa – Szanghaj przetrwał wojnę i za parę miesięcy znów będziemy się dobrze bawić.

Zgromadzeni unieśli kieliszki i spełnili toast. Służąca powróciła z drugim daniem i nagle wszyscy zainteresowali się kaczką po pekińsku. Podniecenie w ich głosach zupełnie wyparło napięcie sprzed kilku minut. Tylko ja miałam niejasne przeczucie, że przed chwilą byłam świadkiem czegoś złowieszczego.

Po kolacji przeszliśmy za Siergiejem Mikołajewiczem i Amelią przez niewielką salę balową do biblioteki. Usiłowałam nie gapić się jak turystka na piękne gobeliny i zwoje zdobiące ściany.

– Jaki to przepiękny dom – zwierzyłam się Lubie. – Żona Siergieja Mikołajewicza ma znakomity gust. Twarz starszej pani pomarszczyła się z rozbawienia.

– Moja droga – wyszeptała. – To jego pierwsza żona miała doskonały gust. Dom wybudowano w czasach, gdy Siergiej był kupcem herbacianym.

Sposób, w jaki wypowiedziała słowo „pierwsza”, zmroził mnie. Czułam zaciekawienie, ale jednocześnie strach. Zachodziłam w głowę, co się stało z twórczynią tego wysmakowanego piękna, które miałam przed oczami. Jak Amelia ją zastąpiła? Byłam jednak zbyt onieśmielona, by o to zapytać, a Lubę najwyraźniej interesowała rozmowa na inne tematy.

– Wiedziałaś, że Siergiej był jednym z najsłynniejszych eksporterów herbaty w Rosji? Oczywiście rewolucja i wojna wszystko zmieniły. Jednak nikt nie może powiedzieć, że się nie odkuł. Moskwa – Szanghaj to najsłynniejszy nocny klub w mieście.

Biblioteka była przytulnym pomieszczeniem na tyłach domu. Oprawione w skóry tomy Gogola, Puszkina i Tołstoja tłoczyły się na półkach. Nie umiałam sobie wyobrazić Siergieja Mikołajewicza ani Amelii czytających te książki. Wodziłam palcem po grzbietach opasłych tomów, usiłując odnaleźć tu ducha pierwszej żony Siergieja Mikołajewicza. Jej tajemnicza obecność wydawała się teraz oczywista we wszystkich barwach i fakturach, jakie dostrzegałam wokół siebie.

Zatonęliśmy na skórzanych kanapach, podczas gdy Siergiej Mikołajewicz przyniósł nasze kieliszki i butelkę porto. Dymitr wręczył mi kieliszek i usiadł obok.

– Powiedz, co myślisz o tym zwariowanym, cudownym mieście – poprosił. – O Paryżu Wschodu?

– Niewiele jeszcze zobaczyłam. Dopiero dziś przyjechałam – odparłam.

– Naturalnie, wybacz… Zapomniałem. – Uśmiechnął się do mnie. – Może później, kiedy już się trochę zadomowisz, pokażę ci park Yuyuan.

Odsunęłam się, gdyż siedział tak blisko, że nasze twarze niemal się dotykały. Miał niezwykłe oczy, głębokie i tajemnicze niczym puszcza. Był młody, ale zachowywał się jak światowiec. Mimo eleganckiego stroju prezentował maniery pełnego rezerwy aroganta, zupełnie jakby nie czuł się zbyt dobrze w swoim otoczeniu.

Coś upadło między nami. Dymitr schylił się i podniósł but na wysokiej szpilce. Unosząc wzrok, spostrzegliśmy opartą o regał Amelię, z jedną bosą stopą. Może Amelia uznała, że to pasuje do nagiego ramienia.

– Co tam szepczecie? – wysyczała. – Łajdaki! Wciąż mówicie po rosyjsku albo mamroczecie.

Jej mąż i pozostali goście nie zwrócili najmniejszej uwagi na ten nowy wybuch. Siergiej Mikołajewicz, Aleksiej i Luba tłoczyli się przy otwartym oknie, pogrążeni w dyskusji na temat wyścigów konnych. Tylko Dymitr wstał i ze śmiechem oddał but Amelii. Przechyliła głowę i popatrzyła na niego lisimi oczami.

– Wypytywałem Anię o komunistów – skłamał. – To z ich powodu tu przypłynęła.

– Teraz nie musi się już ich obawiać – powiedział Siergiej Mikołajewicz, odwracając się od rozmówców. – Europejczycy zamienili Szanghaj w olbrzymią maszynkę do robienia pieniędzy dla Chin. Nie zniszczą go dla jakiegoś ideologicznego kaprysu. Przeżyliśmy wojnę, przeżyjemy i to.

Później tego wieczoru, gdy goście rozeszli się do domów, a Amelia zasnęła na kanapie, zapytałam Siergieja Mikołajewicza, czy zawiadomił już Borysa i Olgę Pomerancewów, że bezpiecznie dotarłam na miejsce.

– Oczywiście, że tak, drogie dziecko – odparł, nakrywając żonę kocem i gasząc światła w bibliotece. – Borys i Olga cię uwielbiają.

Służąca oczekiwała nas na dole schodów. Gdy dotarliśmy do półpiętra, pogasiła światła.

– Czy wiadomo coś o mojej matce? – spytałam go z nadzieją. – Pytał ich pan, czy mają jakieś wieści?

W jego oczach pojawiła się litość.

– Wszystko będzie dobrze, Aniu – odparł. – Lepiej jednak, żebyś odtąd nas traktowała jak swoją rodzinę.

Następnego ranka obudziłam się późno, skulona w pościeli. Słyszałam rozmowy służby w ogrodzie, brzęczenie zmywanych naczyń i szuranie krzesła wleczonego na dole. Promienie słoneczne migoczące na zasłonach wyglądały bardzo ładnie, ale nie niosły pociechy. Każdy dzień oddalał mnie od matki. Poza tym myśl o towarzystwie Amelii psuła mi humor.

– O, widzę, że dobrze spałaś – powitała mnie Amerykanka, kiedy zeszłam ze schodów. Włożyła białą sukienkę z paskiem. Poza lekko opuchniętymi oczami nie zdradzała żadnych oznak wczorajszego zmęczenia.

– Niech spóźnianie się nie wejdzie ci w krew, Aniu – dodała.

– Nie lubię czekać, a zabieram cię na zakupy tylko po to, by sprawić przyjemność Siergiejowi. – Wręczyła mi portmonetkę, a kiedy ją otworzyłam, ujrzałam, że jest pełna studolarowych banknotów.

– Dajesz sobie radę z pieniędzmi, Aniu? Dobrze sobie radzisz z liczeniem? – Mówiła wysokim, poirytowanym głosem, jakby za chwilę miała wybuchnąć.

– Tak, proszę pani – odparłam. – Można mi zaufać.

– Zobaczymy. – Roześmiała się piskliwie.

Otworzyła drzwi wejściowe i przeszła przez ogród. Pobiegłam za nią. Służący właśnie naprawiał zawias furtki. Na nasz widok wybałuszył oczy ze zdumienia.

– Sprowadź natychmiast rikszę! – wrzasnęła na niego. Przenosił spojrzenie z niej na mnie, jakby usiłując znaleźć jakieś wyjście. Amelia złapała go za ramię i wypchnęła za furtkę. – Wiesz, że zawsze ma na mnie czekać. Dzisiejszy dzień nie jest wyjątkiem. Już jestem spóźniona.

Kiedy siedziałyśmy w rikszy, Amelia trochę się uspokoiła. Niemal rozbawiło ją własne zniecierpliwienie.

– Wiesz – zaczęła, szarpiąc za wstążkę, którą przywiązała kapelusz do głowy – dzisiejszego ranka mój mąż mówił tylko o tobie i o tym, jaka jesteś śliczna. Prawdziwa rosyjska piękność. – Położyła dłoń na moim kolanie. Jej ręka była zimna niczym ręka trupa. – Co ty na to, Aniu? Jesteś w Szanghaju zaledwie jeden dzień i już zrobiłaś wrażenie na mężczyźnie, którego nic nie porusza.

Amelia mnie przerażała. Było w niej coś podstępnego i ponurego. Bardziej rzucało się to w oczy teraz niż w towarzystwie Siergieja Mikołajewicza. Jej blada skóra i paciorkowate czarne oczy ostrzegały przed jadem sączącym się z pozornie gładkich słów. Łzy piekły mnie pod powiekami, zatęskniłam za siłą i ciepłem matki, za odwagą i pewnością, które zawsze czułam w jej towarzystwie.

Amelia zabrała rękę z mojego kolana i parsknęła:

– Więcej radości, dziewczyno. Jeśli nadal będziesz taka okropna, zadenuncjuję cię.

Na ulicach francuskiej dzielnicy panowała niemal świąteczna atmosfera. Wyszło słońce i kobiety w kolorowych sukienkach, sandałach i z parasolkami spacerowały po szerokich chodnikach. Handlarze wykrzykiwali słowa zachęty zza stoisk pełnych haftowanych płócien, jedwabi i koronek. Uliczni artyści zachęcali do podziwiania swoich wyczynów. Amelia kazała rikszarzowi przystanąć, abyśmy mogły popatrzeć na muzyka z małpką. Stworzonko w kapelusiku i kamizelce w czerwoną kratkę tańczyło w rytm melodii płynącej z akordeonu mężczyzny. Małpka kręciła piruety i podskakiwała niczym wytrawna artystka, a nie dzikie stworzonko, i na parę chwil zdołała przyciągnąć całkiem spory tłum. Kiedy muzyka ucichła, małpka się ukłoniła. Widownia była oczarowana. Ludzie entuzjastycznie klaskali, a zwierzątko biegało między ich nogami, wystawiając kapelusz po pieniądze. Niemal wszyscy coś do niego wrzucali. Nagle małpka skoczyła na rikszę. Amelia wpadła w popłoch, a ja zaczęłam wrzeszczeć. Małpka usadowiła się między nami i popatrzyła pełnym uwielbienia wzrokiem na Amelię. Tłum oniemiał z zachwytu. Amelia zatrzepotała rzęsami – widziała, że wszyscy na nią patrzą. Roześmiała się i przycisnęła rękę do gardła w skromnym geście, bez wątpienia fałszywym. Po chwili dotknęła uszu, wyjęła z nich perłowe kolczyki i wrzuciła je do kapelusza małpki. Widownia zaczęła krzyczeć i wiwatować na cześć bogaczki. Małpka pokicała do właściciela, ale wszyscy gapili się teraz na Amelię. Jeden z mężczyzn zaczął ją prosić o ujawnienie imienia, jednak niczym prawdziwa artystka Amelia wiedziała, kiedy opuścić tłum.

– No już – powiedziała, trącając młodego rikszarza butem. – Jedziemy.

Skręciliśmy z Drogi Tętniących Studni w wąską alejkę znaną jako Ulica Tysiąca Nocy. Skupiły się przy niej zakłady krawieckie reklamujące swoje produkty na manekinach ustawionych przed drzwiami albo, jak jeden z nich, na żywych modelach przechadzających się po wystawie. Podreptałam za Amelią na róg ulicy do małego sklepu o tak wąskich schodkach, że musiałam bardzo ostrożnie po nich stąpać. Sklep był pełen bluzek i sukienek zwisających na rozwieszonych od ściany do ściany sznurach. Tak intensywnie pachniało tu tkaninami i bambusem, że zaczęłam kichać. Zza rzędu sukienek wyskoczyła Chinka i krzyknęła:

– Halo? Halo? Przyszłaś na przymiarkę?

Kiedy jednak ujrzała Amelię, jej uśmiech zniknął.

– Dzień dobry. – Popatrzyła na nas podejrzliwie.

Amelia musnęła palcami jedwabną bluzkę i powiedziała do mnie:

– Wybierz sobie wzór, który mają dla ciebie skopiować, a uszyją ci strój w jeden dzień.

Pod jedynym oknem ustawiono niewielką otomanę i stolik, na którym walały się katalogi. Amelia podniosła jeden z nich i powoli przewracała strony. Zapaliła papierosa, rozżarzony popiół spadał na podłogę.

– Co ty na to? – mruknęła, wpatrując się w zdjęcie szmaragdowej chińskiej sukni typu szeongsam, uciętej na wysokości uda.

– To jeszcze dziewczynka. Za młoda na tę sukienkę – zaprotestowała Chinka.

– Proszę się nie martwić, pani Woo, w Szanghaju szybko się zestarzeje – parsknęła Amelia. – Zapomina pani, że sama mam dopiero dwadzieścia pięć lat.

Roześmiała się ze swojego dowcipu. Pani Woo popchnęła mnie ku ławeczce na zapleczu. Zdjęła z szyi centymetr i zmierzyła obwód mojej talii. Stałam nieruchomo, jak nauczyła mnie matka.

– Dlaczego zadajesz się z tą kobietą? – wyszeptała do mnie pani Woo. – Nie jest dobra. Jej mąż nie taki zły. Ale głupi. Jego żona umrzeć na tyfus, a on wpuścić ta kobieta w dom, bo samotny. Żaden Amerykanin jej nie chce…

Urwała, kiedy Amelia pojawiła się z plikiem zdjęć wydartych z katalogu.

– Te wybrałam, pani Woo. – Rzuciła nimi w krawcową. – Jesteśmy nocnym klubem, jak pani wie – dodała z kocim uśmiechem na twarzy. – A pani nie jest Elsą Schiaparelli, żeby nam dyktować, co powinniśmy nosić.

Zostawiłyśmy panią Woo z zamówieniem na trzy wieczorowe i cztery dzienne sukienki. Uznałam, że tylko z tych powodów Chinka znosiła arogancję Amelii. W domu towarowym przy Nanking Road zakupiłyśmy bieliznę, buty i rękawiczki. Na chodniku przed sklepem mały żebrak spisywał kawałkiem kredy swoją historię. Miał na sobie jedynie bawełnianą przepaskę na biodrach, jego skóra na ramionach i plecach była boleśnie poparzona.

– Co tu nabazgrał? – zapytała Amelia.

Popatrzyłam na starannie zapisane litery. Mój chiński nie był zbyt płynny, ale zrozumiałam, że te słowa napisał ktoś światły i wykształcony. Chłopiec twierdził, że widział śmierć matki i trzech sióstr po najeździe Japończyków na Mandżurię. Jedną z sióstr torturowano. Żołnierze obcięli jej nos, piersi i ręce. Ocalał tylko chłopiec wraz z ojcem, uciekli do Szanghaju. Za ostatnie pieniądze kupili rikszę. Pewnego dnia ojca chłopca potrącił pijany cudzoziemiec, który zbyt szybko prowadził auto. Chińczyk przeżył wypadek, miał połamane nogi i wielką ranę, która odsłaniała czaszkę na czole. Bardzo krwawił, ale cudzoziemiec nie chciał go zabrać do szpitala swoim samochodem. Inny rikszarz pomógł chłopcu zawieźć ojca do lekarza, ale było już za późno, ranny zmarł. Ostatnie słowa przeczytałam na głos: „Błagam was, bracia i siostry, wysłuchajcie mojej prośby i pomóżcie mi. Niech bogowie w niebiosach obdarzą was za to wielkimi bogactwami”. Żebrak uniósł wzrok i zdumiał się na widok białej dziewczynki czytającej po chińsku. Wsunęłam kilka monet w jego dłoń.

– A więc tak wydasz swoje pieniądze – mruknęła Amelia, lodowatą dłonią ujmując mnie za ramię. – Na ratowanie ludzi, którzy przesiadują na chodnikach i nawet nie kiwną palcem, żeby sobie pomóc. Wolałabym dać te pieniądze małpie. Przynajmniej starała się mnie zabawić.

Na lunch zjadłyśmy zupę wonton w kawiarni pełnej cudzoziemców i bogatych Chińczyków. Nigdy dotąd nie widziałam takich ludzi, nawet w Harbinie przed wojną. Kobiety były ubrane w fioletowe, szafirowe albo czerwone sukienki z jedwabiu, miały pomalowane paznokcie i starannie ułożone włosy. Mężczyźni w dwurzędowych garniturach i z wąsikami grubości ołówka wyglądali równie stylowo. Po lunchu Amelia zabrała mi portmonetkę, żeby zapłacić rachunek, przy okazji kupiła sobie papierosy i czekoladki dla mnie. Wyszłyśmy na ulicę, mijając sklepy pełne zestawów do gry w madżonga, wiklinowych mebli i talizmanów miłosnych. Zatrzymałam się przed sklepem z dziesiątkami kanarków w bambusowych klatkach wywieszonych w wejściu. Ptaszki ćwierkały, zafascynowały mnie ich piękne pieśni. Nagle usłyszałam krzyk, odwróciłam się i ujrzałam dwóch małych chłopców, którzy wpatrywali się we mnie. Mieli pomarszczone, psotne twarze i oczy pełne okrucieństwa. Ze wzniesionymi, rozczapierzonymi palcami wyglądali trochę nieludzko. Nagle poczułam smród i uświadomiłam sobie, że ich dłonie są wysmarowane ekskrementami.

– Dawaj pieniądze albo wytrę ręce o twoją sukienkę – powiedział jeden z nich.

Początkowo nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, ale chłopcy podeszli bliżej. Sięgnęłam do kieszeni po portmonetkę. Wtedy przypomniałam sobie, że oddałam ją Amelii. Rozejrzałam się, lecz nigdzie jej nie dostrzegłam.

– Nie mam pieniędzy – odezwałam się błagalnym głosem do chłopców. Odpowiedzieli mi śmiechem i przekleństwami po chińsku. Właśnie wtedy ujrzałam Amelię w progu zakładu modystki po drugiej stronie ulicy. Trzymała w rękach moją portmonetkę.

– Proszę mi pomóc. Chcą pieniędzy! – zawołałam do niej.

Podniosła jeden z kapeluszy i przyjrzała mu się uważnie. Najpierw pomyślałam, że mnie nie słyszy, ale wtedy uniosła wzrok, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Wzruszyła ramionami, a ja uświadomiłam sobie, że wszystko widziała. Wpatrywałam się w jej zaciętą twarz, czarne oczy, a ona śmiała się coraz głośniej. Jeden z chłopców sięgnął do mojej sukienki, ale zanim zdołał jej dotknąć, właściciel sklepu z ptakami wypadł na ulicę i przyłożył malcowi szczotką. Dzieciak podskoczył i wraz z towarzyszem uciekł między uliczne stragany i pieszych, w końcu znikając nam z pola widzenia.

– Szanghaj już taki jest – mruknął sklepikarz i pokręcił głową. – Teraz się jeszcze pogorszyło. Sami złodzieje i żebracy. Odcięliby palce, żeby zabrać pierścionki.

Znowu zerknęłam na wejście do zakładu, gdzie przed chwilą stała Amelia. Teraz było puste.

Po chwili znalazłam ją w aptece przy tej samej ulicy. Kupowała perfumy Diora i ozdobną puderniczkę.

– Dlaczego mi pani nie pomogła? – krzyknęłam, nie mogąc powstrzymać łez. – Dlaczego tak mnie pani traktuje?

Amelia popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. Uniosła torebkę i wypchnęła mnie na zewnątrz. Już na chodniku przybliżyła twarz do mojej. Jej oczy były przekrwione i pełne wściekłości.

– Głupie z ciebie dziecko! – wrzasnęła na mnie. – Próbujesz polegać na uprzejmości innych. W tym mieście nie ma nic za darmo. Zrozumiałaś?! Nic! Uprzejmość też ma swoją cenę! Jeśli myślisz, że ludzie będą ci pomagać za darmo, skończysz jak tamten żebrak!

Zacisnęła palce na moim ramieniu i zaciągnęła mnie na krawężnik. Po chwili zatrzymała rikszę.

– Teraz idę z dorosłymi na wyścigi – oznajmiła. – Ty wracaj i poszukaj Siergieja. Popołudniami zawsze siedzi w domu. Idź i powiedz mu, jaka jestem niegodziwa. Poskarż się, jak cię źle potraktowałam.

Droga do domu była wyboista. Łzy sprawiły, że ulice i ludzie zlali mi się w jedną niewyraźną plamę. Trzymałam chusteczkę przy ustach, przestraszona, że lada chwila zwymiotuję. Chciałam jechać do domu i powiedzieć Siergiejowi Mikołajewiczowi, że nie boję się Tanga, że chcę wrócić do Pomerancewów i Harbinu.

Kiedy dotarłam do furtki, nieprzerwanie naciskałam dzwonek, aż służąca mi otworzyła. Mimo mojego przygnębienia powitała mnie z takim samym obojętnym wyrazem twarzy jak dzień wcześniej. Minęłam ją i wbiegłam do domu. Hol był pogrążony w mroku i ciszy, okna pozamykane i zasłonięte, żeby nie wpuszczać duszącego popołudniowego upału. Przez chwilę stałam w salonie, niepewna, co dalej robić. Minęłam jadalnię i znalazłam w niej śpiącą Mei Lin, z nogami wystającymi spod stołu i kciukiem w ustach. Drugą ręką ściskała szmatkę.

Puściłam się pędem przez hole i korytarze, przerażenie burzyło mi krew. Wbiegłam po schodach na drugie piętro i zajrzałam do wszystkich pokoi, aż w końcu podeszłam do ostatniego, na samym końcu korytarza. Drzwi były uchylone, zapukałam delikatnie, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Popchnęłam drzwi i otworzyłam je na całą szerokość. Wewnątrz, podobnie jak w innych pomieszczeniach, zasłony były zaciągnięte, panował mrok. W powietrzu czuło się gęsty odór potu. Także coś jeszcze: mdłą słodycz. Kiedy moje oczy przywykły do ciemności, ujrzałam Siergieja Mikołajewicza skulonego na fotelu, z głową na piersi, a za nim niewyraźny cień służącego, który stał na straży niczym duch.

– Siergieju Mikołajewiczu! – zawołałam łamiącym się głosem.

Przeraziłam się, że umarł. Jednak po chwili Siergiej Mikołajewicz uniósł powieki. Otoczyła go błękitna mgiełka, niczym aureola, wraz z nią pojawił się smród zepsutego powietrza. Siergiej Mikołajewicz zaciągał się dymem z fajki o długim cybuchu. Przestraszyła mnie jego twarz, pociągła i zielonkawa, z zapadniętymi oczami.

Cofnęłam się, nieprzygotowana na ten nowy koszmar.

– Tak mi przykro, moja Aniu – wyrzęził. – Tak bardzo mi przykro. Jestem stracony, moja droga. Stracony. – Znowu osunął się na fotel, odrzucił głowę, a jego otwarte usta walczyły o oddech, jakby umierał. Opium w fajce zabulgotało i zamieniło się w czarny popiół.

Uciekłam z tego pokoju, pot spływał mi z twarzy i szyi. Dotarłam do swojej łazienki w samą porę, by zwymiotować zupę, którą zjadłam podczas lunchu z Amelią. Kiedy skończyłam, otarłam usta ręcznikiem i położyłam się na zimnych kafelkach, usiłując uspokoić oddech.

W głowie wciąż słyszałam słowa Amelii: „Głupie z ciebie dziecko, próbujesz polegać na uprzejmości innych. W tym mieście nie ma nic za darmo. Zrozumiałaś? Nic! Uprzejmość też ma swoją cenę!”.

W lustrze widziałam toaletkę w pokoju, na której stał rząd matrioszek. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie złotą linę, rozciągającą się między Szanghajem a Moskwą.

– Mamo, mamo – powiedziałam do siebie. – Trzymaj się. Przeżyjesz, i ja przeżyję, i znowu się odnajdziemy.

TANGO

Paczki od pani Woo pojawiły się kilka dni później, kiedy Siergiej Mikołajewicz, Amelia i ja jedliśmy śniadanie na dziedzińcu. Piłam herbatę po rosyjsku, z odrobiną dżemu z czarnej porzeczki zamiast cukru. Na śniadania zawsze piłam jedynie herbatę, choć każdego ranka stół uginał się pod ciężarem naleśników ociekających masłem i miodem, bananów, mandarynek, gruszek, mis pełnych truskawek i winogron, jajecznicy z rozpuszczonym serem, kiełbasek i trójkątnych tostów. Byłam zbyt zdenerwowana, by cokolwiek przełknąć.

Nogi drżały mi pod szklanym stołem. Odzywałam się tylko zapytana, i nawet wtedy nie mówiłam ani sylaby więcej, niż musiałam.

Byłam przerażona, że zrobię coś, co rozzłości Amelię. Jednak ani Siergiej Mikołajewicz – który kazał mówić sobie po imieniu – ani Amelia najwyraźniej nie dostrzegali niczego osobliwego w moim zachowaniu. Siergiej radośnie trajkotał o wróbelkach, które odwiedziły ogród, a Amelia jak zwykle mnie ignorowała.

Zabrzęczał dzwonek u furtki i po chwili służąca przyniosła dwie owinięte brązowym papierem paczki z naszym adresem wypisanym po angielsku i po chińsku.

– Otwórz – zażądała z uśmiechem Amelia, strzelając palcami przypominającymi szpony.

Przed mężem udawała moją sojuszniczkę, ale ja nie dałam się zwieść. Odwróciłam się do Siergieja i podawałam mu stroje, jeden po drugim. Wszystkie dzienne sukienki zyskały jego aprobatę.

– Ta jest najładniejsza – powiedział, wskazując bawełnianą sukienkę z motylkowatym kołnierzykiem i rzędem słoneczników wyhaftowanych na kołnierzyku i pasku. – Powinnaś włożyć ją jutro na naszą przechadzkę po parku.

Kiedy jednak otworzyłam paczkę z sukniami wieczorowymi i pokazałam mu zielony szeongsam, Siergiej zmarszczył brwi, a jego oczy pociemniały. Popatrzył na Amelię i powiedział do mnie:

– Aniu, proszę, idź do swojego pokoju.

Nie było w jego głosie złości, ale przez tę odprawę poczułam się odrzucona. Minęłam hol i weszłam na schody, zastanawiając się, co go tak przygnębiło i co zamierza powiedzieć Amelii. Miałam tylko nadzieję, że bez względu na wszystko to dodatkowo nie pogłębi jej niechęci do mnie.

– Mówiłem ci, że Ania nie pójdzie z nami do klubu, dopóki nie dorośnie – usłyszałam jego głos. – Musi się uczyć.

Zatrzymałam się na półpiętrze i nadstawiłam uszu.

– O, będziemy przed nią ukrywać, kim jesteśmy, tak? – parsknęła Amelia. – Niech spędzi trochę czasu z zakonnicami, zanim pokażemy jej prawdziwy świat. Myślę, że już domyśliła się prawdy o twoim nałogu. Dostrzegam jej współczujące spojrzenia.

– Nie jest taka jak dziewczęta z Szanghaju. Jest… – Resztę zdania zagłuszyła Mei Lin idąca ze stosem upranej bielizny w rękach, stukając na schodach drewniakami. Przyłożyłam palec do ust.

– Cii! – wyszeptałam.

Jej ptasia twarzyczka wyłoniła się zza bielizny. Kiedy mała uświadomiła sobie, że podsłuchuję, sama również położyła palec na ustach i wybuchnęła śmiechem. Siergiej wstał i zamknął drzwi domu, więc nie usłyszałam dalszej wymiany zdań.

Później Siergiej przyszedł do mojego pokoju.

– Następnym razem poproszę Lubę, żeby to ona zabrała cię na zakupy. – Ucałował czubek mojej głowy. – Nie czuj się rozczarowana, Aniu. Jeszcze zdążysz zostać królową balu.

Pierwszy miesiąc w Szanghaju minął mi spokojnie, bez jakichkolwiek wiadomości o matce. Napisałam dwa listy do Pomerancewów, opisując miasto i mojego opiekuna w samych ciepłych słowach, żeby się nie martwili. Podpisywałam się jako Ania Kiryłowa, na wypadek, gdyby komuniści czytali te listy.

Siergiej posłał mnie do żeńskiej szkoły imienia Świętej Zofii, we francuskiej dzielnicy. Szkołę prowadziły irlandzkie zakonnice, wśród uczennic były katoliczki, prawosławne, znalazło się tu także kilka Chinek i Hindusek z bogatych rodzin. Na twarzach dobrotliwych zakonnic, częściej gościł uśmiech niż srogi grymas. Głęboko wierzyły w dobroczynne działanie sportu i w piątkowe popołudnia grały w baseball ze starszymi dziewczętami, podczas gdy młodsze tylko się przyglądały. Gdy pierwszy raz ujrzałam nauczycielkę geografii, siostrę Mary, jak biegnie od bazy do bazy w habicie zakasanym powyżej kolan, ścigana przez nauczycielkę historii, siostrę Catherine, cudem zdołałam nie wybuchnąć śmiechem.

Kobiety wyglądały jak olbrzymie żurawie usiłujące poderwać się do lotu. Nie roześmiałam się jednak. Nikt się nie śmiał. Choć siostry zazwyczaj były słodkie, potrafiły skutecznie egzekwować kary.

Kiedy poszłyśmy z Lubą zapisać mnie do szkoły, widziałyśmy, jak matka przełożona przechadza się wzdłuż szkolnego muru, pod którym stał rządek dziewcząt. Wąchała ich włosy i szyje a po każdym wdechu marszczyła nos i wznosiła oczy do nieba, jakby próbując wybornego wina. Potem dowiedziałam się, że sprawdzała dziewczęta w poszukiwaniu perfumowanego talku, pachnącego płynu do włosów i innych kosmetycznych pachnideł. Matka przełożona dostrzegała bezpośredni związek między próżnością a zepsuciem moralnym. Uczennica wytropiona tego ranka dostała za karę tygodniowy dyżur w łazience.

Matematyki uczyła siostra Bernadette, pulchna kobieta o cofniętym podbródku. Jej akcent z północy był ciężki jak ołów, dopiero po dwóch dniach domyśliłam się, że pewne słowo, które wciąż powtarzała, brzmi „sierota”.

– Dlaczego krzywi się pani do mnie, panno Aniu? – zapytała. – Ma pani jakiś problem z dzirodztwem.

Przecząco pokręciłam głową i ujrzałam, że dwie dziewczynki po drugiej stronie klasy uśmiechają się do mnie. Po lekcji podeszły do mojej ławki i przedstawiły się jako Kira i Regina. Regina była drobną brunetką o fiołkowych oczach, Kira miała włosy złociste jak słońce.

Jesteś z Harbinu, prawda? – spytała Kira.

– Tak.

– Widać. My też jesteśmy z Harbinu, ale jeszcze przed wojną wyjechałyśmy z rodzinami do Szanghaju.

– Skąd wiecie, że jestem z Harbinu? – zapytałam.

Obie się roześmiały, a Kira mrugnęła.

– Nie musisz się uczyć cyrylicy – wyszeptała mi do ucha.

Ojciec Kiry był internistą, Reginy chirurgiem. W tym semestrze wybrałyśmy niemal te same zajęcia: francuski, gramatykę angielską, historię, matematykę i geografię. Ja jednak po godzinach zostawałam na popołudniowych zajęciach ze sztuki, one zaś wracały do swoich domów na końcu ekskluzywnej Alei Joffre, na lekcje gry na pianinie i skrzypcach.

Mimo że siadywałyśmy razem na niemal wszystkich zajęciach, bez pytania wyczuwałam, że rodzice Reginy i Kiry nie pochwalaliby wizyt swoich córek w domu Siergieja ani nie czuliby się dobrze w moim towarzystwie we własnych domach. Wobec tego nigdy nie zapraszałam dziewcząt ani one mnie. Właściwie to czułam ulgę, bo obawiałam się w duchu, że kiedy je przyprowadzę, pijana Amelia wpadnie we wściekłość, a byłabym zażenowana, gdyby tak dobrze wychowane dziewczynki musiały obserwować jej fochy. I choć często tęskniłam za ich towarzystwem, Regina, Kira i ja musiałyśmy zadowolić się przyjaźnią, która rozpoczynała się poranną modlitwą, a kończyła popołudniowym dzwonkiem.

Kiedy nie przebywałam w szkole, chodziłam na palcach po bibliotece Siergieja i wymykałam się do ogrodu ze stosem książek i szkicownikiem. Dwa dni po przybyciu do domu Kiryłowów odkryłam drzewo gardenii w ocienionej części ogrodu. To miejsce stało się moim sanktuarium, spędzałam tam niemal wszystkie popołudnia, zatopiona w tomach Prousta albo Gorkiego, lub też szkicowałam kwiaty i rośliny wokół siebie. Zrobiłabym cokolwiek, byle tylko nie wchodzić w drogę Amelii.

Czasem po powrocie do domu Siergiej dołączał do mnie i chwilę rozmawialiśmy. Szybko się zorientowałam, że jest bardziej oczytany, niż mi się wydawało. Kiedyś przyniósł dzieła rosyjskiego poety Nikołaja Gumilowa. Przeczytał mi poemat o afrykańskiej żyrafie, napisany przez poetę dla żony pogrążonej w depresji. Dzięki donośnemu brzmieniu głosu Siergieja słowa płynęły tak żywo, iż mogłam wyobrazić sobie dumne zwierzę przemierzające równiny Afryki.

Ten obrazek pozwolił mi zapomnieć o smutku, miałam nadzieję, że wiersz nigdy się nie skończy. Jednak zawsze, mniej więcej po godzinie rozmowy, palce Siergieja zaczynały drżeć, a jego ciałem wstrząsał dziwny skurcz, i wiedziałam, że lada moment przegram z nałogiem. Siergiej miał udręczony wzrok i uświadomiłam sobie, że on także, na swój sposób, unika Amelii.

Pewnego popołudnia po powrocie ze szkoły ze zdumieniem usłyszałam głosy w ogrodzie. Zerknęłam między drzewami i zobaczyłam Dymitra oraz Amelię na wiklinowych fotelach nieopodal fontanny w kształcie głowy lwa. Razem z nimi siedziały dwie kobiety. Wśród paproci dostrzegłam ich jaskrawe sukienki i kapelusze. Szczęk filiżanek do kawy i kobiece śmiechy roznosiły się po ogrodzie niczym głosy duchów. Z jakiegoś powodu głos Dymitra, niższy i donośniejszy niż pozostałych, sprawił, że serce podskoczyło mi do gardła. Dymitr zaproponował wcześniej, że zabierze mnie do Yuyuan, a teraz czułam się znudzona i samotna, i liczyłam na to, iż na mój widok przypomni sobie o obietnicy.

– Witam! – zawołałam, podbiegając do grupki.

Amelia uniosła brwi i obrzuciła mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Tak bardzo jednak chciałam zobaczyć Dymitra, że nie bałam się nawet ewentualnej bury za przeszkadzanie gościom.

– Witam. Jak się miewasz? – Dymitr wstał i przyniósł dla mnie dodatkowy fotel.

– Dawno się nie widzieliśmy – stwierdziłam.

Dymitr nie odpowiedział. Zatonął w fotelu i zapalił papierosa, nucąc coś pod nosem. Wzdrygnęłam się. Nie takiego powitania oczekiwałam.

Obie nieznajome były mniej więcej w wieku Dymitra, miały na sobie sukienki koloru mango i róż, marszczone na rękawach i przy kołnierzykach. Pod gładką tkaniną odznaczał się zarys ich jedwabnych halek. Dziewczyna bliżej mnie miała wargi w kolorze ciemnych winogron. Uśmiechnęła się. Przez mocno podkreślone ołówkiem niebieskie oczy skojarzyła mi się z jakąś egipską boginią.

Jestem Marie. – Wyciągnęła bladą dłoń z ostro spiłowanymi paznokciami. – A to moja siostra Francine. – Wskazała złotowłosą piękność obok siebie.

Enchante Miło mi] – powiedziała Francine, odgarniając loki z oczu i pochylając się ku mnie. – Comment allez – vous? [Jak się pani miewa?] Słyszałam, że w szkole uczysz się francuskiego.

Si sous parlez lentement je pewe vous comprendre [Jeśli będzie pani mówiła powoli, zrozumiem.] – odparłam.

Zastanawiałam się, kto rozmawiał z nią o mnie. Amelii było wszystko jedno, czy mówię po francusku, czy w suahili.

Vous parlez francais tres bien [Bardzo dobrze mówi pani po francusku]. – wykrzyknęła Francine.

Na palcu jej lewej dłoni błysnął niewielki brylant. Pierścionek zaręczynowy.

– Merci beaucoup. J’ai plaisir a l’etudiers. [Bardzo dziękuję. Lubię się uczyć.]

Francine odwróciła się do Dymitra i wyszeptała:

– Jest urocza. Chcę ją adoptować. Myślę, że Philippe nie będzie miał nic przeciwko temu.

Dymitr wpatrywał się we mnie. Jego spojrzenie tak mnie speszyło, że omal nie rozlałam herbaty, którą wręczyła mi Francine.

– Nie mogę uwierzyć, że jesteś tą samą dziewczyną, którą widziałem kilka miesięcy temu – mruknął. – W szkolnym mundurku wyglądasz zupełnie inaczej.

Oblałam się rumieńcem, aż po cebulki włosów. Amelia parsknęła i wyszeptała coś do Marie. Skurczyłam się na fotelu, ledwie mogłam oddychać. Pamiętałam, jak blisko mnie siedział Dymitr tego pierwszego wieczoru w Szanghaju, z twarzą przy mojej twarzy, jakby był moim powiernikiem. Może gdy włożyłam tamtą niebieską aksamitną sukienkę, nie zauważył, że mam tylko trzynaście lat. Jakże inna musiałam mu się wydać dzisiejszego popołudnia: dziecko w marszczonej bluzce i fartuszku, z dwoma ciasno zaplecionymi warkoczykami wystającymi spod słomkowego kapelusza. Kogoś takiego nie zabiera się do Yuyuan. Nie, skoro można tam pójść w towarzystwie Marie i Francine. Wsunęłam stopy pod fotel, nagle wstydząc się szkolnych bucików i skarpet do kolan.

– Jesteś urocza – powiedziała Francine. – Chętnie zrobiłabym ci zdjęcie, jak jesz lody. Słyszałam, że niezła z ciebie artystka.

– Tak, kopiuje sukienki z moich magazynów o modzie – prychnęła Amelia.

Skuliłam się ze wstydu, zbyt zażenowana, by spojrzeć na Dymitra.

– Jest coś, czego nienawidzę w uczennicach – zaczęła Amelia, stukając paznokciami o filiżankę i nie śpiesząc się przed zadaniem ciosu. – Niezależnie od tego, jak czyste wychodzą rano, zawsze po powrocie śmierdzą potem i pomarańczami.

Marie zaniosła się śmiechem, ukazując rząd drobnych jak u piranii ząbków.

– Ależ to wulgarne – powiedziała. – To pewnie przez bieganie i grę w gumę.

– I zgniecione owoce, które wrzucają do tornistrów – dodała Amelia.

– Ania wcale nie śmierdzi – odezwał się Dymitr. – Po prostu zdumiało mnie, że jest taka młoda.

– Wcale nie taka młoda, Dymitrze – powiedziała Amelia. – Zwyczajnie nie jest rozwinięta. Ja w jej wieku miałam już piersi.

– Jakie one są okropne. – Francine odgarnęła warkocze z moich ramion. – Ania ma w sobie elegancję typową dla starszych osób. Je faime hien, Ania, Quelle est la datę aujourdriuio [Bardzo mi się podobasz, Aniu, który dzisiaj?]

Ja jednak nie chciałam już ćwiczyć francuskiego. Cios Amelii okazał się celny, upokorzyła mnie. Poszperałam w kieszeni w poszukiwaniu chusteczki i udałam, że kicham. Nie zamierzałam się jeszcze bardziej pogrążać, ujawniając przed nimi swoje przygnębienie. Poczułam się tak, jakby po raz pierwszy w życiu ktoś pokazał mi lustro. Ujrzałam w nim niezręczną uczennicę z poobijanymi kolanami.

– Chodź. – Amelia wstała. – Skoro obrażają cię dowcipne uwagi, wracamy do domu. Niech Dymitr i jego przyjaciółki nacieszą się ogrodem.

Miałam nadzieję, że Dymitr zaprotestuje i zacznie nalegać, abym została, ale milczał. Wiedziałam, że dużo straciłam w jego oczach i nie jest już mną zainteresowany. Powlokłam się za Amelią niczym bezpański pies. Żałowałam, że tego dnia dobiegł mnie z ogrodu głos Dymitra. Że nie poszłam prosto do biblioteki, nie witając się z nikim. Kiedy goście już nie mogli nas usłyszeć, Amelia odwróciła się do mnie, a w jej oczach ujrzałam zadowolenie.

– No to zrobiłaś z siebie idiotkę, co? Myślałam, że nauczono cię nie pchać się tam, gdzie nie jesteś mile widziana. – Nie odpowiedziałam, tylko zwiesiłam głowę i pozwoliłam się strofować.

Amelia podeszła do okna i wyjrzała. – Moja przyjaciółka Marie to taka atrakcyjna młoda kobieta – westchnęła. – Mam nadzieję, że jakoś dogadają się z Dymitrem. Wszedł w wiek, w którym mężczyzna zaczyna szukać towarzyszki życia.

Resztę popołudnia spędziłam w swoim pokoju, czując się bardzo nieszczęśliwa. Kopnęłam podręczniki do francuskiego pod łóżko i usiłowałam zatonąć w historii starożytnego Rzymu. Z ogrodu dobiegał mnie śmiech i muzyka. Nigdy dotąd nie słyszałam takich dźwięków: zmysłowych, kuszących, zakradały się pod moje okno niczym cudowny zapach egzotycznej lilii. Zatkałam uszy i usiłowałam skupić uwagę na książce, ale po pewnym czasie ciekawość zwyciężyła.

Podkradłam się do okna i wyjrzałam. Dymitr tańczył z Marie na dziedzińcu. Francine pochylała się nad gramofonem, nastawiając igłę za każdym razem, gdy utwór dobiegał końca. Jedna z dłoni Dymitra spoczywała między łopatkami Marie, drugą zaciskał na jej palcach.

Przytuleni do siebie policzkami, chodzili miarowym krokiem dookoła dziedzińca. Marie była zarumieniona, głupio chichotała przy każdym kroku, Dymitr zaś udawał śmiertelną powagę.

– Powoli, powoli, szybko, szybko, powoli – podśpiewywała Francine, wybijając rytm rękami.

Marie była sztywna i zakłopotana, a kiedy Dymitr ją przechylił, nadepnęła na sukienkę.

– Jestem zmęczona – poskarżyła się. – To dla mnie o wiele za trudne. Wolę fokstrota.

Po chwili Francine zajęła miejsce siostry. Chciałam zamknąć oczy, robiło mi się niedobrze z zazdrości. Francine miała o wiele więcej wdzięku niż Marie, z gracją płynęła w ramionach Dymitra.

Przypominała baletnicę, oczami pokazywała wszystko, od namiętności przez gniew do miłosnego zauroczenia. Dymitr przestał stroić głupie miny. Wyprostował się, dzięki czemu wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Oboje przypominali parę syjamskich kotów podczas godów. Wychyliłam się z okna, zahipnotyzowana sennym tempem tanga. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że to ja tańczę na dziedzińcu z Dymitrem.

Na mój nos spadła kropla wody. Otworzyłam oczy i ujrzałam, że niebo zasnuło się chmurami i zaczyna padać. Tancerze pośpiesznie zebrali rzeczy i pobiegli do domu. Zamknęłam okno, a po chwili zerknęłam na swoje odbicie w lustrze.

Nie jest taka młoda, tylko nierozwinięta, powiedziała Amelia. popatrzyłam z nienawiścią w lustro. Byłam drobna jak na swój wiek, od jedenastych urodzin urosłam niewiele ponad dwa centymetry. Kilka miesięcy przed przyjazdem do Szanghaju zauważyłam pierwsze miodowe włosy na łonie i pod pachami. Nadal jednak byłam boleśnie chuda, miałam płaskie piersi i dziecięce pośladki.

Do tego popołudnia nigdy mi to nie przeszkadzało, fizyczny rozwój był mi najzupełniej obojętny. Jednak zmieniała się we mnie świadomość własnej osoby. Zrozumiałam, że Dymitr to mężczyzna, i nagle zapragnęłam stać się kobietą.

Pod koniec lata niepewny rozejm między armią nacjonalistów a komunistami zmienił się w wojnę domową. Żadna poczta nie docierała do Mandżurii ani z niej nie wychodziła, nie otrzymałam odpowiedzi na listy do Pomerancewów. Nękała mnie rozpaczliwa potrzeba utrzymania jakiegoś związku z matką, chłonęłam wszystkie informacje dotyczące Rosji, jakie tylko udało mi się znaleźć.

Studiowałam książki w bibliotece Siergieja, szukałam opowieści o parowcach pływających po Wołdze, historii o tundrze i tajdze, o Uralu i górach Kaukazu, o Arktyce i Morzu Czarnym. Męczyłam przyjaciół Siergieja, by opowiadali mi o letnich daczach, wielkich miastach, olbrzymich pomnikach sięgających bladobłękitnych niebios i paradach żołnierzy. Usiłowałam ujrzeć taką Rosję, jaką mogła widzieć moja matka, jednak czułam się zagubiona w tym kraju, zbyt wielkim, by go sobie wyobrazić.

Pewnego dnia Amelia wysłała mnie do klubu po odbiór wyszywanych monogramami stołowych serwet. Wlokłam się po alejach dzielnicy francuskiej, nie zwracając uwagi na to, dokąd idę. Męski okrzyk wyrwał mnie z zamyślenia. Dwoje ludzi sprzeczało się za płotem. Rozmawiali zbyt szybko, bym ich rozumiała, ale kiedy rozejrzałam się po okolicy, dotarło do mnie, że się zgubiłam.

Stałam w alejce na tyłach opuszczonych budynków w europejskim stylu. Okiennice ledwie trzymały się na zawiasach, obłażący tynk szpeciły rdzawe ślady po wodzie. Drut kolczasty kłębił się nad płotem i parapetami niczym bluszcz, podwórza były pełne kałuż, choć nie padało od wielu tygodni. Usiłowałam wrócić tą samą trasą, którą tu przyszłam, ale jeszcze bardziej się pogubiłam w labiryncie chaotycznie zakręcających alejek. W rozgrzanym powietrzu unosił się smród moczu, drogę zastępowały mi wychudzone kurczaki i gęsi. Zacisnęłam pięści w panice.

Skręciłam za róg, gdzie wpadłam na zardzewiałe ramy łóżek i starą lodówkę, i nagle stanęłam przed rosyjską kawiarnią. W brudnych oknach rozpięto koronkowe firanki. Kawiarnia Moskwa była wciśnięta między sklep spożywczy, przed którym w wiadrach więdły łodygi szpinaku i marchewki, a cukiernię pełną pokrytych kurzem ciastek. Z ulgą odkryłam coś rosyjskiego i ruszyłam do kawiarni z zamiarem zapytania o drogę. Kiedy popchnęłam siatkowe drzwi, odezwał się dzwoneczek. Po wejściu do mrocznego wnętrza poczułam zapach kiełbasy z przyprawami i wódki. Z radia chwiejącego się niepewnie na ladzie dobiegała głośna chińska muzyka, ale nie mogła zagłuszyć brzęczenia much latających pod blaszanym sufitem. Stara kobieta, tak pomarszczona, że wydawała się truchłem, zerknęła na mnie znad poplamionego menu. Miała na sobie pomiętą aksamitną suknię wykończoną pod szyją i przy mankietach koronką, a we włosach diadem z wydłubanymi kamieniami. Jej oczy były ciemne i pełne niepokoju.

– Dusza duszi. Dusza duszi – wymamrotała. – Porozmawiajmy szczerze. Porozmawiajmy szczerze.

Przy stoliku obok starszy pan w berecie przeglądał menu, gorączkowo przewracając żółknące strony, jakby czytał powieść kryminalną. Jego towarzyszka o niespokojnych błękitnych oczach i czarnych włosach ściągniętych w koczek obgryzała paznokcie i gryzmoliła jakieś słowa na papierowej serwetce. Właściciel podszedł do mnie z menu. Jego policzki były koloru barszczu, a włochaty brzuch rozpychał poły koszuli. Gdy siadałam, dwie kobiety w czarnych sukniach i szalach zmierzyły wzrokiem moje kosztowne buty.

– Co podać? – spytał właściciel.

– Chcę, żeby opowiedział mi pan o Rosji – wyrzuciłam z siebie poruszona.

Mężczyzna potarł piegowatą dłonią policzki i brodę i niczym skazaniec opadł na krzesło naprzeciwko mnie. Zachowywał się tak, jak gdyby czekał na mnie, na ten dzień, ten moment. Wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać o letnich polach pełnych jaskrów, brzozach, lasach pachnących sosną i mchu uginającym się pod ciężarem stóp. Jego oczy lśniły, przypominał sobie, jak w dzieciństwie ścigał wiewiórki, lisy i łasice, i jadał kluski przyrządzane przez matkę, parujące w mroźne zimowe noce.

Cała sala przysłuchiwała się tej opowieści, a kiedy właściciel się zmęczył, inni wkrótce zajęli jego miejsce. Stara kobieta wyła niczym samotny wilk w lesie; mężczyzna w berecie naśladował dźwięki olbrzymich kościelnych dzwonów bijących podczas świąt; poeta opisywał chłopców, którzy kosili pszenicę i owies na polach. Przez cały czas kobiety w żałobie szlochały, przerywając każdą opowieść słowami: „Dopiero po śmierci powrócimy do domu”.

Godziny mijały niczym minuty, i dopiero gdy zaszło słońce i światło za oknami zmieniło się z żółtego w popielate, uświadomi – łam sobie, że spędziłam w kawiarni całe popołudnie. Siergiej pewnie zamartwiał się moim zniknięciem, a Amelia denerwowała, że nie przyniosłam serwetek. Jednak nie mogłam przerwać tym dziwakom. Siedziałam nieruchomo i słuchałam, aż ścierpły mi nogi i rozbolał kręgosłup, chłonęłam każdy okrzyk radości albo smutne spojrzenie. Przykuły mnie opowieści o miejscu, które zaczynałam poznawać dzięki tym ludziom.

W następnym tygodniu, zgodnie z obietnicą właściciela kawiarni, oczekiwał mnie radziecki żołnierz. Jego twarz przypominała naczynie, które się rozpadło na garncarskim kole. Odmroził sobie nos i uszy, owinął bandażem pozostałe po nich otwory, chroniąc je w ten sposób przed kurzem. Powietrze świszczało mu w gardle, a ja podkurczyłam palce u stóp, żeby nie wzdragać się na widok flegmy, którą pluł na stół za każdym razem, gdy się odzywał.

– Niech cię nie zaniepokoi mój wygląd – odezwał się. – I tak mam szczęście w porównaniu z innymi. Zdołałem uciec do Chin.

Żołnierz powiedział mi, że trafił do niemieckiego obozu dla jeńców. Po wojnie, zamiast powitać rodaków w ojczyźnie, Stalin rozkazał przetransportować wszystkich byłych jeńców do obozów pracy. Wrzucono ich do pociągów oraz na statki pełne szczurów i wszy, i zesłano na Syberię. Stalina przerażała myśl, że powiedzą innym, iż nawet w zrujnowanych Niemczech ludziom żyje się lepiej niż Rosjanom w Związku Radzieckim. Żołnierz uciekł, korzystając z tego, że statek z jeńcami utknął na mieliźnie.

– Kiedy to się stało – powiedział – zrozumiałem, że świat stoi przede mną otworem i uciekłem po lodzie. Czułem żar ognia i słyszałem za sobą krzyki. Strażnicy zaczęli strzelać. Obok mnie padali ludzie, mieli otwarte usta i wybałuszone oczy. Spodziewałem się, że i ja poczuję przeszywający ból od kuli, jednak cały czas biegłem w białą pustkę. Wkrótce słyszałem już tylko wycie wiatru i pojąłem, że moim przeznaczeniem było ocaleć.

Nie odwróciłam się od żołnierza ani mu nie przerywałam, kiedy, za gorącą herbatę i czarny chleb, opisywał mi spalone wioski, głód i zbrodnie, fingowane procesy i masowe zsyłki na mroźną Syberię, gdzie ludzie padali jak muchy. Jego opowieści przerażały mnie do tego stopnia, że serce biło mi szybciej i oblewałam się potem.

Wciąż jednak chłonęłam słowa żołnierza, bo wiedziałam, że przybywa z nowej Rosji. Mateczki Rosji.

– Są dwie możliwości – oznajmił, maczając chleb w herbacie i łapiąc za krawędź stołu z bólu, jaki sprawiało mu przełykanie.

– Kiedy twoja matka dotarła do Rosji, mogli już machnąć ręką na to, że jest wdową po pułkowniku białej gwardii, umieścić ją w fabryce jako tanią siłę roboczą i pokazywać jako przykład zreformowanego umysłu. Mogli też wysłać ją do gułagu. W takim wypadku, jeśli nie jest wyjątkowo silną kobietą, już nie żyje.

Gdy żołnierz zjadł, powieki zaczęły mu opadać i w końcu zasnął, składając okaleczoną głowę na ramionach jak umierający ptak.

Wyszłam z kawiarni. Choć trwało lato, ostry wiatr smagał mnie po twarzy i nogach, aż drżałam z zimna. Biegłam po alejkach i szczękałam zębami, zbierało mi się na płacz. Słowa żołnierza kładły mi się ciężarem na piersi. Oczami duszy widziałam matkę, wychudzoną i głodującą w więziennej celi albo leżącą z twarzą w śniegu. Nie mieściło mi się w głowie, że tak okrutny los mógłby spotkać kogoś, kto był częścią mnie, a jednak nie miałam pojęcia, co się z nią stało. Z ojcem przynajmniej się pożegnałam, ucałowałam jego zimny policzek. Z matką nie było żadnego pożegnania, żadnego zakończenia. Pozostała mi jedynie tęsknota, od której nie potrafiłam się uwolnić.

Chciałam, żeby to wszystko się skończyło, pragnęłam położyć kres dręczącym mnie smutkom, znaleźć ukojenie. Starałam się skupić uwagę na przyjemnych myślach, ale słyszałam jedynie słowa żołnierza i widziałam jego okaleczoną twarz. „Jeśli nie jest wyjątkowo silną kobietą, już nie żyje”.

– Mamo! – wykrzyknęłam, zakrywając twarz rękami.

Nagle wyrosła przede mną stara kobieta w naszywanym paciorkami szalu. Cofnęłam się, zaniepokojona.

– Kogo szukasz? – Chwyciła mnie za łokieć dłonią o połamanych paznokciach.

Wyrwałam rękę, ale kobieta szła za mną i przyglądała mi się czarnymi jak węgiel oczami. Czerwona szminka na jej wąskich wargach wyglądała jak rana, a zmarszczki na czole były pełne pudru.

– Szukasz kogoś, prawda? – zapytała z akcentem, który brzmiał jak rosyjski, ale nie byłam tego całkiem pewna. – Przynieś mi coś, co należało do niej, a zdradzę ci jej losy. Odsunęłam się od kobiety i pobiegłam ulicą. Szanghaj był pełen oszustów i złodziei żerujących na rozpaczy innych. Jednak z powodu słów, które wykrzyknęła za mną, zabrakło mi tchu w piersiach: – Jeśli coś zostawiła, wróci po ciebie!

Gdy dotarłam do domu, bolały mnie ręce i szyja, wstrząsały mną lodowate dreszcze. Zhun – ying, nazywana przez wszystkich Starą Służącą, i Mei Lin były w pralni blisko kwater służby. Pralnią nazywano podwyższoną platformę z dachem i chybotliwymi ścianami, które usuwano latem. Stara Służąca przy pomocy Mei Lin wyżymała ręczniki. Woda zbierała się na trawie w kałużach wokół ich stóp. Mei Lin coś nuciła, a zazwyczaj burkliwa Stara Służąca nie przestawała się śmiać. Kiedy stanęłam na schodku i chwyciłam za rączkę jednego z kotłów, żeby złapać równowagę, na twarzy dziewczynki pojawił się zatroskany grymas.

– Proszę, powtórz Siergiejowi, że dziś nie przyjdę na kolację – powiedziałam. – Jestem przeziębiona i muszę się położyć.

Mei Lin skinęła głową, ale Stara Służąca obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

Rzuciłam się na łóżko, a złociste ściany pokoju otoczyły mnie niczym tarcza ochronna. Przed domem śmiech Mei Lin unosił się w letnim powietrzu, z oddali dobiegały hałasy ulicy. Zakryłam oczy ręką, udręczona swoją samotnością. Nie mogłam rozmawiać z Siergiejem o matce, omijał ten temat, nagle przerywał rozmowę, przypominając sobie jakieś ważne zajęcie albo zwracając uwagę na drobiazg, który w innej sytuacji by zignorował. Jego błądzący w dali wzrok zawsze zniechęcał mnie do pogawędki o niej. Wiedziałam, że zachowanie Siergieja wynika z cierpienia po stracie pierwszej żony. Powiedział kiedyś, że takie rozpamiętywanie może utrzymać matkę przy życiu w mojej wyobraźni, ale w końcu wpędzi mnie w szaleństwo.

Zerknęłam na matrioszki na toaletce i pomyślałam o jasnowidzącej. „Jeśli coś zostawiła, wróci po ciebie”. Zsunęłam się z łóżka i otworzyłam szufladę, wyciągając aksamitne pudełeczko, które Siergiej podarował mi na nefrytowy naszyjnik. Nie miałam go na sobie od trzynastych urodzin. Był to święty przedmiot, który kładłam na łóżku, gdy tylko poczułam się samotna. Zielone kamienie przypominały mi, jak wspaniałomyślnie zachowała się matka, ofiarowując mi go w prezencie. Z zaciśniętymi powiekami usiłowałam wyobrazić sobie, jak ojcu w młodości szybko biło serce, kiedy szedł z ukrytym w marynarce naszyjnikiem, by podarować go matce. Otworzyłam pudełko i wyjęłam klejnot. Kamienie zdawały się wibrować miłością. Matrioszki należały do mnie, jednak naszyjnik nadal stanowił własność matki, chociaż mi go podarowała.

Już zlekceważyłam jasnowidzącą jako oszustkę, szarlatankę, której podaruję monetę za to, żeby powiedziała mi coś, co pragnęłam usłyszeć. „Reżim w Rosji się skończy, a twoja matka przyjedzie po ciebie do Szanghaju”. Albo, jeśli była oszustką z wyobraźnią, mogła wymyślić jakąś historyjkę na pocieszenie. „Twoja matka wyjdzie za łagodnego myśliwego i będzie żyła długo i szczęśliwie nad srebrnym jeziorem. Zawsze będzie myślała o tobie z czułością. Ty wyjdziesz za bogatego, przystojnego mężczyznę i urodzisz mnóstwo dzieci”.

Zawinęłam naszyjnik w chustkę i ukryłam w kieszeni. Pogodziłam się z tym, że kobieta może być kłamczuchą. Po prostu chciałam z kimś porozmawiać o matce, usłyszeć coś, dzięki czemu przestanę myśleć o strasznych opowieściach żołnierza. Kiedy jednak wymknęłam się z domu i szłam przez ogród, wiedziałam w głębi duszy, że liczę na więcej. Miałam nadzieję, że wróżka zdoła mi powiedzieć, jaki los naprawdę spotkał moją matkę.

Zanim dotarłam do furtki, usłyszałam okrzyk Starej Służącej. Odwróciłam się i ujrzałam, że stoi za mną, blada i rozzłoszczona.

– Już drugi raz znikasz na całe popołudnie. Będzie się martwił. – Dźgnęła mnie palcem.

Odwróciłam się do niej plecami i wybiegłam, zatrzaskując za sobą furtkę. Nie mogłam opanować drżenia. Stara Służąca odezwała się do mnie po raz pierwszy od mojego przyjazdu.

Lodowaty wiatr ustał, znowu zapanowało lato. Żar lał się z błękitnego nieba, a rozpalone płyty chodnikowe parzyły mi stopy przez podeszwy butów. Gęste krople potu skapywały mi z nosa, włosy przylepiły się do szyi. Ściskałam naszyjnik w kieszeni. Był ciężki, ale z nim czułam się spokojniejsza. Wróciłam do kawiarni Moskwa, szukając w twarzach starych kobiet oczu mojej wróżki. Jednak to ona mnie znalazła.

– Wiedziałam, że wrócisz – powiedziała, schodząc z chodnika przed piekarnią i dołączając do mnie. – Pokażę ci, gdzie możemy porozmawiać. Pomogę ci.

Wzięła mnie pod rękę. Jej pomarszczone ciało było miękkie, pachniała talkiem. Nagle nie wydawała mi się już taka wulgarna, tylko stara i znużona życiem. Mogłaby być moją babką.

Zaprowadziła mnie do domu kilka przecznic od kawiarni, za – trzymując się co kilka kroków, by złapać oddech. Po podwórzu rozniósł się krzyk niemowlęcia, słyszałam też dwie kobiety usiłujące je pocieszyć. Betonowe ściany były popękane, ze szczelin wyrastały chwasty. Woda ciekła z zardzewiałych rur, tworząc kałuże pełne brudnego osadu na schodach i w przejściu. Z jednej z nich chłeptał wodę pręgowany kocur. Wychudzone zwierzę rzuciło nam przelotne spojrzenie, zanim wspięło się po drewnianym płocie i znikło.

Wejście do domu było pełne odpadków. Setki much krążyło nad resztkami jedzenia wysypującymi się z przepełnionych śmietników.

Zmrużyłam oczy na widok mężczyzny na końcu korytarza oświetlonego nikłym promieniem wpadającym przez okno. Zmywał podłogę. Zdziwiłam się, że w takim budynku ktokolwiek sprząta. Gdy przechodziłyśmy, wzrok nieznajomego powędrował ku starej kobiecie. Zauważyłam karmazynowe tatuaże na jego rękach, jeden w kształcie smoka. Na widok mojego ciekawskiego spojrzenia mężczyzna odwinął rękawy.

Zatrzymałyśmy się przed metalowymi drzwiami z kratką na dole.

Stara kobieta wyciągnęła zawieszony na szyi klucz. Chwilę mocowała się z zamkiem, a kiedy w końcu sobie z nim poradziła, drzwi zaskrzypiały na znak protestu i się otworzyły. Kobieta weszła do sutereny, ja zaś stałam na wytartej wycieraczce, zaglądając do środka. Pod sufitem biegły rury, ściany pokrywała podarta tapeta, a podłogę stare gazety. Kartki były zażółcone i podarte, jakby żyło tu jakieś zwierzę, które śpi, je i załatwia się na ziemi.

Przez odór kurzu i stęchlizny poczułam mdłości. Kiedy kobieta odwróciła głowę, zobaczyła, że nadal stoję w drzwiach, wzruszyła ramionami.

– Widzę po twoim stroju, że przywykłaś do innych warunków – powiedziała. – Nic lepszego nie mogę ci jednak ofiarować.

Zarumieniłam się i weszłam do mieszkania, zawstydzona swoim snobizmem. Na środku pokoju stała zniszczona sofa, przez jej szwy wyłaziło wypełnienie. Kobieta wytrzepała ją ręką i zarzuciła na poduszki cuchnący grzybami pled.

– Usiądź, proszę – zaproponowała.

W mieszkaniu panował większy zaduch niż na ulicy. Przybrudzone okna były zamknięte, ale słyszałam kroki przechodniów i dzwonki rowerów. Kobieta napełniła czajnik i postawiła go na kuchence.

Zrobiło się jeszcze goręcej, więc kiedy nie patrzyła, przytknęłam do nosa chusteczkę, szukając ulgi w świeżym zapachu wypranego materiału. Rozejrzałam się po mieszkaniu, by sprawdzić, czy jest tu łazienka. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że kobieta wydawała się całkiem czysta, a żyła w tak obskurnym miejscu.

– Tylu cierpiących – wymamrotała stara. – Każdy kogoś stracił: rodziców, mężów, siostry, braci, dzieci. Próbuję pomóc, ale tylu ich jest.

Przelała gotującą się wodę do wyszczerbionego imbryka, po czym postawiła go wraz z dwiema filiżankami na stoliku przede mną.

– Przyniosłaś coś, co do niej należało? – Schyliła się i poklepała mnie po kolanie.

Wyciągnęłam chustkę z kieszeni i rozwinęłam ją na stole. Spojrzenie starej kobiety przylgnęło do naszyjnika. Zafascynowana, długo mu się przypatrywała.

– To nefryt – powiedziała.

– Tak. I złoto.

Zrobiła miseczkę z drugiej dłoni i położyła na niej naszyjnik, szacując jego wagę.

– Jest piękny – stwierdziła. – Bardzo stary. Teraz już nie robi się takiej biżuterii.

– Jest piękny – przytaknęłam i nagle przypomniałam sobie, jak mój ojciec mówił to samo.

Powróciło do mnie pewne wspomnienie. Miałam trzy lata, rodzice i ja świętowaliśmy w mieście Gwiazdkę wraz z kilkoma przyjaciółmi rodziny. Ojciec zawołał:

– Lino i Aniu! Chodźcie tu szybko! Spójrzcie na to piękne drzewko!

Matka i ja wpadłyśmy do pokoju, ojciec stał obok wielkiej choinki. Każdą gałąź zdobiły jabłka, orzechy i cukierki. Matka wzięła mnie na ręce, a ja małymi paluszkami, lepkimi od piernika, bawiłam się naszyjnikiem na jej łabędziej szyi.

– Podoba się jej ten naszyjnik, Lino – zauważył ojciec. – Pięknie na tobie wygląda.

Matka, w białej koronkowej sukni i z jemiołą we włosach, podała mnie ojcu, abym mogła dotknąć szklanej królewny na czubku drzewka.

– Kiedy dorośnie, podaruję go jej – powiedziała matka. – Dzięki temu zapamięta nas oboje.

Popatrzyłam na starą kobietę.

– Gdzie ona jest? – zapytałam.

Starucha ścisnęła naszyjnik w pięści. Po chwili odpowiedziała:

– Matkę zabrano od ciebie w czasie wojny. Ale jest bezpieczna. Wie, jak przeżyć.

Wstrząsnął mną dreszcz i uniosłam dłonie do twarzy. Wyczuwałam, że to prawda. Moja matka nadal żyła.

Kobieta usadowiła się wygodniej na krześle, przyciskając naszyjnik do serca. Jej oczy poruszały się pod powiekami, jak u śpiącego, a pierś wznosiła się i opadała.

– Szuka w Harbinie, ale nie może cię znaleźć.

– W Harbinie? – Natychmiast zesztywniałam.

Nagle policzki kobiety się wydęły, wybałuszyła oczy w gwałtownym spazmie, który wstrząsnął jej drobnym ciałem. Uniosła dłoń do ust, a ja ujrzałam poplamioną krwią flegmę spływającą po jej przegubie. Szybko nalałam herbaty i podałam staruszce, ale tylko machnęła ręką.

– Wody! – wydyszała. – Wody!

Pobiegłam do zlewu i odkręciłam kurek. Brązowe błoto trysnęło na moją sukienkę i podłogę. Poczekałam, aż popłynie czysta woda, przez cały czas niespokojnie zerkając przez ramię na staruszkę.

Siedziała na podłodze, łapiąc się za serce i rzężąc.

Kiedy nalałam pół szklanki czystej wody, pobiegłam ku kobiecie.

– Mam ją przegotować? – zapytałam, przystawiając szklankę do jej drżących warg. Jej twarz miała okropny odcień szarości, ale po kilku łykach spazmy ustały, a na policzki staruszki powróciły rumieńce.

– Napij się herbaty – powiedziała. – Przepraszam. To przez ten kurz. Nie otwieram okien, ale i tak leci tu z ulicy.

Drżącymi rękami nalałam sobie herbaty. Była ledwie ciepła i miała żelazisty posmak, ale z uprzejmości wypiłam parę łyków. Zastanawiałam się, czy kobieta cierpi na gruźlicę, tak powszechną w tej części miasta. Siergiej by się wściekł, gdyby wiedział, że tutaj przyszłam.

Wypiłam jeszcze odrobinę okropnej cieczy i odstawiłam filiżankę.

– Niech pani mówi dalej – odezwałam się do staruszki. – Proszę mi jeszcze opowiedzieć o mojej matce.

– Dość już powiedziałam jak na jeden dzień – oznajmiła. – Źle się czuję.

Nie wyglądała jednak na chorą. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Obserwowała mnie.

Sięgnęłam pod sukienkę, wyciągnęłam banknoty ukryte w halce i położyłam je na stole.

– Proszę! – krzyknęłam.

Jej wzrok powędrował do moich dłoni. Czułam, że palce zaczynają mi drżeć. W ogóle nie mogłam poruszyć rękami, wydawały się zbyt ciężkie.

– Twoja matka – zaczęła staruszka – wróciła po ciebie do Harbinu. Wszyscy Rosjanie uciekli, nie wie, gdzie teraz jesteś.

Przełknęłam ślinę. Miałam ściśnięte gardło, trudno mi się oddychało. Usiłowałam wstać, żeby otworzyć drzwi i wpuścić trochę powietrza, ale nie mogłam się poruszyć.

– Ale przecież komuniści… zabiją ją… – zaczęłam. Ręce mi drżały. – Jak mogła się wydostać z Rosji? Armia radziecka strzeże granicy. – Twarz kobiety rozmazywała się przed moimi oczami. – To niemożliwe – szepnęłam.

– Możliwe. – Stara kobieta wstała i pochyliła się nade mną.

– Twoja matka jest taka sama jak ty. Impulsywna i zdeterminowana.

Poczułam ściskanie w żołądku, twarz mi płonęła. Opadłam na krzesło, a sufit zawirował nade mną.

– Skąd pani wie to wszystko o mojej matce? – wykrztusiłam.

Kobieta wybuchnęła śmiechem. Zadrżałam…

– Przyglądam się. Słucham rozmów, zgaduję – odparła. – Poza tym wszystkie rude mają silną wolę.

Przeszył mnie ostry ból z boku, jakby ktoś mnie kopnął. Popatrzyłam na filiżankę i wreszcie pojęłam.

– Mama nie jest ruda – wyszeptałam.

Kobieta trzymała nade mną naszyjnik. Nie próbowałam jej go odebrać. Czułam, że już po nim. Rozległo się skrzypienie otwieranych drzwi i okrzyk jakiegoś mężczyzny. Potem już nic do mnie nie docierało, pogrążyłam się w ciemnościach.

Oprzytomniałam na dźwięk męskich głosów. Jacyś ludzie się kłócili. W uszach mi dzwoniło od ich krzyków. Światło raziło mnie w oczy, bolała mnie klatka piersiowa. Coś leżało na moim brzuchu.

Zmrużyłam oczy i ujrzałam swoją rękę. Była podrapana i posiniaczona, paznokcie miałam połamane i brudne. Nie czułam palców, a kiedy chciałam nimi poruszyć, odkryłam, że nie mogę. Coś twardego wbijało mi się w nogę. Próbowałam usiąść, ale miałam zawroty głowy i znowu się położyłam.

– Nie wiem, kto to – mówił łamaną angielszczyzną jeden z mężczyzn. – Po prostu weszła do mojej kawiarni. Pewnie pochodzi z dobrej rodziny, bo zazwyczaj jest elegancko ubrana.

– Widziałeś ją wcześniej? – spytał inny mężczyzna. Miał indyjski akcent.

– Była w kawiarni dwa razy. Nigdy się nie przedstawiła. Ciągle wypytuje o Rosję. Jest bardzo ładna. Może ci się spodobała?

– Nie!

Po kolejnej próbie zdołałam w końcu usiąść i opuściłam nogi na podłogę. Czułam pulsowanie w skroniach, miałam mdłości.

Kiedy chwilowa ślepota minęła, ujrzałam kraty i pojęłam, że przebywam w więziennej celi. Drzwi były otwarte, siedziałam na ławce przyśrubowanej do ściany. W rogu znajdowała się umywalka i wiadro. Betonowe ściany pokryte były bazgrołami we wszystkich możliwych językach. Zerknęłam na swoje bose stopy. Podobnie jak ręce, były brudne i podrapane. Nagle przeszył mnie dreszcz i zorientowałam się, że siedzę w samej halce, bez bielizny. Przypomniałam sobie mężczyznę w korytarzu, jego nieobecne spojrzenie, tatuaże na rękach. Na pewno byli w zmowie. Zaczęłam płakać, rozchyliłam kolana i szukałam między nogami śladów obrażeń.

Nie znalazłam ich jednak. Po chwili przypomniałam sobie o naszyjniku i ucichłam.

Do celi wpadł młody policjant o skórze gładkiej i brązowej jak miód. Ubrany był w schludny mundur z ozdobnymi sznurami na ramionach i miał turban na głowie. Obciągnął marynarkę, zanim ukląkł i odezwał się do mnie.

– Ma pani do kogo zadzwonić? – zapytał. – Obawiam się, że panią obrabowano.

Wkrótce na posterunku pojawili się Siergiej i Dymitr. Siergiej był tak blady, że widziałam żyły pod jego skórą. Dymitr musiał go podtrzymywać.

Siergiej wręczył mi sukienkę i parę butów, które przyniósł z domu. – Mam nadzieję, że będą pasowały, Aniu – powiedział pełnym troski głosem. – Mei Lin je wybrała.

Obmyłam się w umywalce resztką kostki mydła.

– Naszyjnik matki – zaszlochałam, zabrakło mi tchu z żalu.

Chciałam umrzeć. Wejść na umywalkę i odpłynąć wraz z wodą, by nikt mnie już nigdy nie oglądał.

Dochodziła druga w nocy, kiedy zaprowadziłam policjanta, Dymitra i Siergieja do rozpadającego się budynku. W świetle księżyca wyglądał groźnie, jego popękane ściany wystrzeliwały w nocne niebo. Prostytutki i handlarze opium czekali w podwórzu na klientów, ale na nasz widok rozpierzchli się niczym karaluchy.

– O Boże. Wybacz mi, Aniu. – Siergiej objął mnie ramieniem. – Wybacz, że nie pozwalałem ci mówić o matce.

W półmroku straciłam orientację, chodziłam od drzwi do drzwi, niepewna, które są właściwe. Zamknęłam oczy i próbowałam przypomnieć sobie, jak wyglądał korytarz w popołudniowym świetle.

Odwróciłam się do drzwi za sobą. Tylko te miały kratę na dole.

Policjant i Siergiej wymienili spojrzenia.

– To te? – spytał policjant.

Słyszeliśmy, że ktoś chodzi po mieszkaniu. Zerknęłam na Dymitra, ale on patrzył gdzie indziej i zaciskał szczękę. Kilka miesięcy wcześniej ucieszyłaby mnie jego obecność, ale teraz zastanawiałam się, po co z nami poszedł.

Policjant zapukał do drzwi. Szelest w środku ucichł, jednak nikt nie otworzył. Zastukał raz jeszcze, a następnie zadudnił w drzwi pięścią. Nie były zamknięte na zamek i ustąpiły. Wewnątrz panowały półmrok i cisza. Blade smugi światła z ulicznych latarni sączyły się przez maleńkie okna.

– Jest tu kto? – spytał policjant. – Wychodzić.

Jakiś kształt ruszył przez pokój. Policjant zapalił światło. Wszyscy podskoczyliśmy na jej widok. Była przerażona niczym dzikie zwierzę. Rozpoznałam jej szalone oczy, diadem bez klejnotów wciśnięty krzywo na głowę. Kobieta zawyła głośno, jakby z bólu, i wcisnęła się w kąt pokoju, zasłaniając rękami uszy.

– Dusza duszi – powiedziała. – Dusza duszi.

Policjant skoczył i złapał ją za ramię. Staruszka zawyła.

– Nie! Proszę przestać! – krzyknęłam. – To nie ona.

Policjant puścił kobietę, która osunęła się na podłogę. Z odrazą wytarł ręce o spodnie.

– Znam ją z kawiarni – wyjaśniłam. – Jest nieszkodliwa.

– Ciii! Cii! – Stara położyła palec na ustach i pokuśtykała do mnie. – Byli tu – powiedziała. – Wrócą.

– Kto? – spytałam.

Obnażyła w uśmiechu żółte, spróchniałe zęby.

– Przychodzą, kiedy mnie nie ma – wyjaśniła. – Przychodzą i zostawiają mi rzeczy.

Siergiej podszedł do niej i pomógł usiąść na krześle.

Madame, proszę powiedzieć, kto był w pani mieszkaniu – zwrócił się do niej. – Popełniono tu przestępstwo.

Car i caryca. – Podniosła ze stolika jedną z filiżanek i pokazała mu ją. – Widzisz przecież.

– Obawiam się, że nie znajdziemy pani naszyjnika – powiedział policjant, otwierając przed nami drzwi samochodu. – Złodzieje zapewne już wydłubali kamienie i je upłynnili. Śledzili panią i tę staruszkę z kawiarni. Przez pewien czas nie powrócą do tej części miasta.

Siergiej włożył rulon banknotów do kieszeni funkcjonariusza.

– Postarajcie się, a czeka was jeszcze wyższa nagroda – stwierdził.

Policjant skinął głową i poklepał się po kieszeni.

– Zobaczę, co się da zrobić.

Następnego ranka otworzyłam oczy i ujrzałam, jak wpadające między zasłonami promienie słońca tańczą na mojej pościeli. Na stoliku obok łóżka stała misa kwiatów gardenii. Przypomniałam sobie, że włożyłam je tam kilka dni wcześniej. Wpatrując się w kwiaty, poczułam przypływ optymizmu: może wszystko mi się przyśniło i żadna z tych rzeczy wcale się nie wydarzyła. Przez chwilę wierzyłam, że jeśli wyśliznę się z łóżka i otworzę górną szufladę toaletki, znajdę naszyjnik w pudełeczku, w którym spoczywał od mojego przyjazdu. Wtedy jednak zauważyłam swoją nogę wystającą spod kołdry. Fioletowe zadrapania krzyżowały się na niej niczym pęknięcia na porcelanowym wazonie. Ten widok sprowadził mnie na ziemię. Przycisnęłam pięści do oczu, usiłując wymazać obrazy, które zaczęły mnie prześladować: radziecki żołnierz, opuszczone mieszkanie śmierdzące pleśnią i kurzem, naszyjnik w rękach wróżki, chwilę przedtem zanim go utraciłam.

Mei Lin przyszła rozsunąć zasłony. Kazałam jej zostawić zaciągnięte. Nie widziałam sensu we wstawaniu i mierzeniu się z rzeczywistością. Nie mogłam sobie wyobrazić zajęć w szkole ani nagich, bladych twarzy zakonnic, pytających, dlaczego nie pojawiłam się na wczorajszych lekcjach.

Mei Lin postawiła na stoliku tacę ze śniadaniem. Uniosła pokrywę i uciekła niczym złodziejka. Nie miałam apetytu, rozbolał mnie żołądek. Przez okno odległe dźwięki arii Un bel di’ z Madame Butterfly płynęły na kółku opiumowego dymu. Świadomość, że Siergiej zaczął dziś od rana, nie poprawiła mi nastroju. To była moja wina. W nocy przyszedł do mnie. W ciemnościach, ze ściągniętym czołem i zatroskanym wzrokiem wyglądał jak udręczony święty.

– Jesteś zbyt rozpalona – powiedział, kładąc mi dłoń na czole. – Boję się, że narkotyk, który podała ci ta stara wiedźma, zmienia się w truciznę.

Jego koszmar znowu ożył. Siergiej bał się, że mogę znienacka umrzeć. Jego pierwsza żona, Marina, zachorowała na tyfus podczas epidemii w 1914 roku. W najgorszym stadium choroby Siergiej dniem i nocą czuwał u wezgłowia żony. Jej skóra była rozpalona jak ogień, puls nierówny, a bystre oczy stały się mętne i nieprzytomne.

Wzywał najlepszych lekarzy, a oni ordynowali jej przymusowe posiłki, zimne kąpiele, kroplówkę i tajemnicze lekarstwa. Udało im się zwalczyć pierwotną infekcję, ale Marina zmarła dwa tygodnie później na skutek rozległego krwotoku wewnętrznego. Właśnie tej jednej jedynej nocy Siergieja zabrakło przy jej łożu: zostawił ją tylko dlatego, że lekarze i służba zapewnili go, że zdrowieje i że on może wreszcie odpocząć we własnym łóżku.

Siergiej chciał posłać po lekarza, by mnie przebadał, ale złapałam jego drżącą dłoń i przycisnęłam do policzka. Opadł na kolana, oparł brodę i łokcie na brzegu łóżka. Ten olbrzymi, niedźwiedziowaty mężczyzna, klęcząc, wyglądał jak dziecko zatopione w modlitwie.

Chyba musiałam zapaść w sen, bo niczego więcej już nie pamiętam. Jednak mimo rozpaczy zdawałam sobie sprawę ze swojego szczęścia: miałam Siergieja. Nagle zaczęłam się bać, że i jego stracę, bez ostrzeżenia, tak jak matkę i ojca.

Później, kiedy Amelia poszła na wyścigi, a Siergiej pogrążył się w opiumowym śnie, Mei Lin przyniosła mi wiadomość na srebrnej tacy.

– Zejdź. Chcę z tobą porozmawiać, a nie zostanę wpuszczony, Dymitr.

Wyskoczyłam z łóżka, przygładziłam włosy i złapałam czystą sukienkę z szafy. Zbiegając, przeskakiwałam po dwa stopnie naraz, a gdy dotarłam na półpiętro, wychyliłam się przez poręcz. Dymitr czekał w salonie, obok leżały jego kapelusz i marynarka. Wodził spojrzeniem po pokoju i wystukiwał stopą jakiś rytm. Dostrzegłam, że ściska coś w pięści. Nabrałam powietrza w płuca i doprowadziłam się do porządku, by mieć tyle wdzięku co Francine i nie wyglądać jak mała dziewczynka.

Kiedy weszłam do salonu, wstał i uśmiechnął się do mnie. Miał cienie pod oczami i spuchniętą twarz, jak po bezsennej nocy.

– Aniu. – Rozpostarł dłoń i podał mi aksamitny woreczek. – To wszystko, co zdołałem odzyskać.

Rozplątałam sznurek i wysypałam zawartość woreczka na dłoń. Błysnęły trzy zielone kamienie i fragment złotego łańcuszka.

Dotknęłam palcami resztek naszyjnika matki. Kamienie były porysowane. Ktoś wydłubał je z naszyjnika, nie mając pojęcia o ich prawdziwej wartości. Widok klejnotów przypomniał mi noc, w którą okaleczone w wypadku ciało ojca trafiło do domu.

Zwrócono go nam, ale nie był już taki jak przedtem. Przynieśli go w kawałkach.

– Dziękuję. – Usiłowałam obdarzyć Dymitra dzielnym uśmiechem. Policjant mówił przecież, że odnalezienie naszyjnika będzie niemożliwe. Bałam się spytać, jak Dymitr natrafił na te szczątki, jakimi metodami się posłużył. Wyczuwałam, że podobnie jak Siergiej, czasem krąży po bardziej ponurym świecie. Po miejscu, które nie miało nic wspólnego z przystojnym elokwentnym mężczyzną stojącym teraz przede mną. Po świecie zupełnie mi nieznanym. – To bardzo uprzejmie z twojej strony – dodałam. – Byłam głupia. Wiedziałam, że ta staruszka mnie oszuka. Nie spodziewałam się tylko, że to złodziejka.

Dymitr podszedł do okna i wyjrzał.

– Nie sądzę, żebyś wcześniej miała do czynienia z miejscami pokroju Szanghaju – powiedział. – Rosjanie, wśród których dorastałaś, byli… wytworni. Ja obracałem się wśród ludzi pośledniego sortu, wiem, co z nich za szumowiny.

Wpatrywałam się w niego przez chwilę, w jego wyprostowane plecy, szerokie ramiona. Oczarowała mnie uroda Dymitra, jednak ukryty w nim mrok stanowił dla mnie zagadkę.

– Musisz uważać mnie za bardzo tępą i rozpieszczoną dziewczynę – westchnęłam.

Obrócił się na pięcie, ze zdumieniem w oczach.

– Myślę, że jesteś bardzo piękna i bardzo inteligentna. Nigdy nie widziałem nikogo takiego jak ty… przypominasz postać z książki. Księżniczkę.

Wsunęłam resztki naszyjnika matki do woreczka.

– Nie tak myślałeś tamtego popołudnia, kiedy widziałam cię w ogrodzie. Tego dnia, gdy byłeś z Marie i Francine – wyjaśniłam. – Uznałeś mnie za głupią uczennicę.

– Nieprawda! – Wydawał się naprawdę zaniepokojony. – Myślałem, że Amelia jest nieuprzejma… i byłem zazdrosny.

– Zazdrosny? O co?

– Też chciałbym chodzić do dobrej szkoły. Uczyć się francuskiego i sztuki.

– Och. – Popatrzyłam na niego ze zdumieniem.

Od wielu miesięcy uważałam, że potraktował mnie wtedy z góry. Drzwi do salonu się otworzyły, i wpadła Mei Lin. Na widok Dymitra zamarła i cofnęła się o krok, po czym z zawstydzeniem przywarła do oparcia sofy. Tydzień wcześniej wypadły jej dwa mleczne siekacze i teraz sepleniła.

– Pan Siergiej pyta, czy napiją się państwo herbaty – oznajmiła rosyjskim z wyższych sfer.

Dymitr wybuchnął śmiechem i klepnął się w kolano.

– Na pewno nauczyła się tego od ciebie – stwierdził. – Mówi jak arystokratka.

– Zostaniesz na herbacie? – spytałam go. – Siergiej z radością cię powita.

– Niestety, nie mogę. – Sięgnął po kapelusz i marynarkę. – Dziś przesłuchuję nowy jazz – band do klubu.

– Pewnie wolałbyś uczyć się francuskiego i sztuki?

Dymitr znowu wybuchnął śmiechem. Ten dźwięk rozlał się po mnie niczym ciepła fala.

– Pewnego dnia Siergiej się złamie i przyprowadzi cię do klubu – stwierdził.

Powietrze przed domem było świeże, słońce świeciło wprost oślepiająco. Rankiem czułam się przygnębiona, lecz wizyta Dymitra poprawiła mi humor. Ogród wydawał się żywy dzięki dźwiękom, zapachom i kolorom. Krążyły nad nim gołębie, w odległych zakątkach kwitły fioletowe astry. Wdychałam cierpki zapach mchu porastającego ukryte w wiecznym cieniu fragmenty muru i fontannę.

Miałam ochotę wziąć Dymitra pod rękę i podbiec z nim do furtki, ale oparłam się pokusie.

Dymitr zerknął na dom.

– Dobrze ci tu, Aniu? – zapytał. – Musisz czuć się samotna.

– Już przywykłam – odparłam. – Mam bibliotekę. I kilka przyjaciółek w szkole.

Zatrzymał się i kopnął żwir na ścieżce, po czym zmarszczył brwi.

– Ze względu na klub trochę brakuje mi czasu – westchnął. – Ale jeśli chcesz, mogę cię odwiedzać. Co byś powiedziała na to, żebym wpadał na parę godzin każdego środowego popołudnia?

– Tak! – Klasnęłam w ręce. – Bardzo bym chciała.

Stara Służąca otworzyła nam skobel na furtce. Obawiałam się spojrzeć jej w oczy. Zastanawiałam się, czy słyszała, jak utraciłam naszyjnik, i czy w związku z tym pogardza mną jeszcze bardziej niż zwykle. Jednak jak zawsze była ponura i skrzywiona.

– Co będziemy robić w przyszłą środę? – spytał Dymitr, gwiżdżąc na rikszę. – Chcesz zagrać w tenisa?

– Nie, dość mam tego w szkole – odparłam.

Wyobraziłam sobie jedną z jego gładkich dłoni między moimi łopatkami, drugą ściskającą moje palce, nasze przyciśnięte do siebie policzki. Przygryzłam wargę i obserwowałam Dymitra w poszukiwaniu jakiegoś znaku, że on czuje to samo. Jednak jego twarz wydawała się nieprzenikniona jak maska. Wahałam się przez chwilę, zanim wykrztusiłam:

– Chciałabym, żebyś nauczył mnie tańczyć, tak jak uczyłeś Marie i Francine. – Zdumiony Dymitr zrobił krok do tyłu. Poczułam, że się rumienię, ale brnęłam dalej. – Tanga – dodałam.

Roześmiał się, odchylając głowę tak, że widziałam teraz komplet jego białych zębów.

– To bardzo śmiały taniec, Aniu – powiedział. – Chyba będę musiał poprosić Siergieja o pozwolenie.

– Słyszałam, że był doskonałym tancerzem – odparłam drętwym ze zdenerwowania głosem. Mimo komplementów Dymitra pod adresem mojej urody i inteligencji widziałam, że w jego oczach nadal jestem tylko małą dziewczynką. – Może poprosimy go, żeby nas uczył.

– Może. – Dymitr znowu się roześmiał. – Chociaż ciebie wychowuje bardzo przyzwoicie. Na pewno uprze się przy walcu wiedeńskim.

Pod furtkę podjechał młody rikszarz w podartych szortach i postrzępionej koszuli. Dymitr podał mu adres klubu. Patrzyłam, jak wsiada i zajmuje miejsce.

– Aniu! – zawołał. Uniosłam wzrok i ujrzałam, że pochyla się ku mnie. Miałam nadzieję, że pocałuje mnie na pożegnanie, więc nadstawiłam policzek. On jednak przyłożył dłoń do mojego ucha i wyszeptał: – Aniu, musisz wiedzieć, że ja rozumiem. Też straciłem matkę, gdy byłem w twoim wieku. Serce biło mi tak mocno, że ledwie go usłyszałam.

Dał znać chłopcu i riksza ruszyła. Zanim skręciła za rogiem, Dymitr odwrócił się i pomachał. – Do przyszłej środy! – zawołał.

Skóra mi mrowiła. Oblała mnie fala gorąca, niemal czułam, jak płonę. Zerknęłam przez ramię, Stara Służąca patrzyła na mnie uważnie. Przytrzymywała szczupłą dłonią furtkę. Przebiegłam obok niej, minęłam ogród i wpadłam do domu, a moje uczucia szalały niczym instrumenty podczas próby chińskiej orkiestry.

MOSKWA – SZANGHAJ

Zima w Szanghaju nie była ani tak mroźna, ani tak piękna jak w Harbinie. Śnieg nie pokrywał ulic i domów, stalaktyty sopli nie zwisały z dachów niczym kryształy, brakowało pełnej spokoju ciszy. Zamiast tego mieliśmy ołowiane niebo, korowód zmarzniętych, wynędzniałych ludzi snujących się po brudnych ulicach oraz powietrze tak wilgotne i pełne deszczu ze śniegiem, że każdy wdech przyprawiał mnie o dreszcze i melancholię.

Ogród zimą był okropny. Grządki wyglądały jak zamarznięte błoto, z którego wychylały główki jedynie najodporniejsze chwasty.

Otoczyłam drzewo gardenii drucianą siatką i chochołem. Reszta zmarzniętych drzew świeciła nagością, pozbawiona liści i puchowej kołderki ze śniegu. Nocami rzucały ponure cienie na moje zasłony, niczym szkielety powstające z grobów. Wiatr hulał między gałęziami, szyby w oknach się trzęsły, a belki pod sufitem skrzypiały.

Spędziłam bezsennie wiele nocnych godzin, płacząc z tęsknoty za matką i wyobrażając sobie, że stoi gdzieś w zawierusze, głodna i drżąca z zimna.

Choć kwiaty i rośliny pozostawały w uśpieniu, moje ciało kwitło.

Najpierw wydłużyły mi się nogi, sięgały już krawędzi łóżka i zrozumiałam, że będę wysoka jak rodzice. Talia mi wysmuklała, biodra się rozrosły, a dziecięce piegi zbladły na skórze koloru kości słoniowej. Nagle, ku mojej radości, pojawiły się piersi. Obserwowałam z zaciekawieniem, jak rosną, wypychają mi sweter niczym wiosenne pąki. Wprawdzie nadal miałam jasnorude włosy, ale brwi i rzęsy mi pociemniały, a głos stał się bardziej kobiecy. Wyglądało na to, że poza włosami nie zmieniły się we mnie jedynie oczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że rok wcześniej mój rozwój został spowolniony, zupełnie jak rzeka zablokowana tamą; coś w Szanghaju usunęło przeszkodę i zapoczątkowało strumień zdumiewających przemian.

Godzinami siedziałam na krawędzi wanny, wpatrując się w lustro, w coraz mniej znaną mi osobę. Te zmiany jednocześnie mnie radowały i przygnębiały. Każdy krok w kierunku kobiecości zbliżał mnie do Dymitra, lecz oddalał od dziecka, którym byłam przy matce. Od małej dziewczynki, której mama śpiewała piosenki o grzybach i której pulchną dłoń posiniaczyła zbyt mocnym uściskiem. Zastanawiałam się, czy w ogóle by mnie poznała.

Dymitr dotrzymał obietnicy i odwiedzał mnie w każdą środę. Przesuwaliśmy sofy i krzesła pod ściany sali balowej i błagaliśmy Siergieja, żeby nauczył nas tańczyć. Zgodnie z przewidywaniami Dymitra Siergiej nalegał na walc wiedeński. Pod surowym wzrokiem postaci z portretów Dymitr i ja do perfekcji dopracowywaliśmy kroki i obroty. Siergiej był wymagającym nauczycielem, często nam przerywał, żeby poprawić nasze ruchy, ręce, pozycję głów. Byłam szczęśliwa do granic możliwości. Nie miało znaczenia, co tańczę i do jakiej muzyki, ale z kim. Podczas tych kilku godzin w tygodniu mogłam zapomnieć o smutku. Na początku martwiłam się, że Dymitr przychodzi do mnie tylko z litości albo z polecenia Siergieja.

Wpatrywałam się w partnera jak kot w mysz, szukając oznak zainteresowania, i je znalazłam. Zauważyłam, że nigdy się nie spóźniał na lekcje, wydawał się rozczarowany, kiedy nasz czas dobiegał końca, długo zwlekał w holu, szukając płaszcza i parasola.

Kiedy myślał, że nie patrzę, rzucał mi ukradkowe spojrzenia. Szybko się odwracałam, a on udawał, że coś tam go zainteresowało.

Kiedy żonkile wychyliły główki z ziemi, a do ogrodu powróciły ptaki, pojawił się mój pierwszy okres. Poprosiłam Lubę o przekazanie Siergiejowi, żeby mnie zabrał do Moskwy – Szanghaju. Stałam się kobietą. Odpowiedź przyszła na srebrnej wizytówce z przylepioną gałązką jaśminu. „Po piętnastych urodzinach. Potrzebujesz dłuższej praktyki w byciu kobietą”.

W zamian Siergiej oznajmił Dymitrowi, że nauczy nas tańczyć bolero. Marzyłam o tangu i, jako że nigdy wcześniej nie słyszałam o bolerze, czułam się rozczarowana.

– Nie, ten taniec jest o wiele bardziej symboliczny – zapewnił mnie Dymitr. – Siergiej i Marina tańczyli bolero w dniu swojego ślubu. Nie uczyłby nas, gdyby nie uważał, że jesteśmy wystarczająco poważni.

W następnym tygodniu Siergiej przyciemnił światła w sali balowej. Nastawił płytę, po czym kazał nam stanąć naprzeciwko siebie. Stanęłam trochę z prawej, tak blisko, że guziki koszuli Dymitra wpijały mi się w ciało. Czułam puls swojego partnera i bicie jego serca. W bursztynowym świetle twarz Siergieja wyglądała demonicznie, a nasze cienie dziwacznie wyginały się na ścianach. Muzyka grała w rytm surowego marsza i uderzeń bębnów. Melodię wprowadził flet, hipnotyczny niczym fujarka zaklinacza węży. Wkrótce dołączyły żywe, brawurowe trąbki i rożki pełne pasji. Siergiej zaczął tańczyć, bez słów ucząc nas kroków. Dymitr i ja ruszyliśmy w jego ślady, do brzęku cymbałów, który nasilał się i cichł, stąpaliśmy do przodu i powoli się cofaliśmy, rozkołysani wypychaliśmy biodra w przeciwną stronę do stawianych stóp. Muzyka mnie oczarowała i przeniosła w inny świat. Przez jedną krótką chwilę byliśmy królewską parą w Hiszpanii, z własnym dworem, w następnej, jechaliśmy konno przez równiny w towarzystwie Don Kichota. W następnej staliśmy się rzymskim cesarzem i cesarzową paradującymi w rydwanie przed poddanymi. Ten taniec był fantazją, najbardziej erotycznym doświadczeniem, jakie mnie kiedykolwiek spotkało.

Siergiej lekko wymachiwał rękami, lecz pewnie stawiał kroki; Dymitr i ja niemal się dotykaliśmy, zamierając na moment, a następnie odsuwając się od siebie. Słyszeliśmy wciąż tę samą melodię, która popychała nas ku sobie i oddzielała, uwodziła i do – prowadzała do rozkoszy.

Kiedy Siergiej znieruchomiał, Dymitrowi i mnie brakowało tchu.

Drżąc, przywarliśmy do siebie. Siergiej był prawdziwym czarownikiem, zabrał nas do podziemi i ponownie wyprowadził na powierzchnię. Płonęłam od gorączki, ale nie mogłam zmusić nóg, by przeszły przez pokój ku sofie.

Igła zeskoczyła z gramofonu i Siergiej zapalił światła. Z niepokojem dostrzegłam Amelię, z papierosem w dłoni. Czarne włosy, gładkie niczym skóra norki, okalały jej bladą twarz. Na widok tej kobiety wstrząsnął mną dreszcz. Wypuściła kółko papierosowego dymu, wpatrując się we mnie jak generał oceniający siły i charakter wroga. Zapragnęłam, aby odwróciła wzrok. Mąciła euforię, którą odczuwałam po tańcu. Musiała odczytać moje myśli, bo prychnęła, obróciła się na pięcie i wyszła.

Nie za bardzo dowierzałam obietnicy Siergieja, że zabierze mnie do Moskwy – Szanghaju po moich piętnastych urodzinach, ale pewnego dnia w sierpniu następnego roku wyłonił się z gabinetu i oznajmił, że dziś wieczorem idę do klubu. Amelia wyciągnęła szmaragdowy szeongsam, uszyty dla mnie przez panią Woo, ale ledwie zdołałam wcisnąć go przez głowę, tak bardzo urosłam.

Siergiej wezwał krawcową na pośpieszne poprawki. Kiedy wyszła, przysłano Mei Lin, by uczesała mi włosy. Za nią pojawiła się Amelia z kuferkiem kosmetyków w dłoni. Uróżowiła mi policzki i usta, a także skropiła perfumami nadgarstki i skórę za uszami.

Kiedy skończyła, odchyliła się i uśmiechnęła, zadowolona z efektu.

– Nie denerwujesz mnie tak bardzo, odkąd dorosłaś – powiedziała. – To pyzatych dzieciaków nie mogę znieść.

Wiedziałam, że kłamie. Nadal mnie nie cierpiała.

W aucie usiadłam między nią a Siergiejem. Droga Tętniących Studni przemknęła za szybą niczym niemy film. Młode kobiety wszystkich narodowości stały w progach nocnych klubów, błyszcząc w wyszywanych pajetkami sukienkach i pierzastych boa. Machały do przechodniów, uśmiechem wabiły klientów. Gromady hulaków ciągnęły po zatłoczonych chodnikach, wpadając po pijanemu na innych pieszych i ulicznych sprzedawców, hazardziści zaś zbili się w grupki na rogach ulic, niczym robaki pod światłami neonów.

– Jesteśmy na miejscu! – oznajmił Siergiej.

Drzwi się otworzyły, mężczyzna w kozackim mundurze pomógł mi wysiąść z samochodu. Miał na sobie czapę z niedźwiedziego futra, nie mogłam jej nie dotknąć. Jednocześnie gapiłam się na wspaniałości, które widziałam przed sobą. Na szerokich kamiennych schodach rozpościerał się czerwony dywan, po obu stronach otoczony złotymi sznurami. Przy wejściu do klubu czekała kolejka mężczyzn i kobiet, ich suknie, futra, jedwabie i klejnoty lśniły w sepiowym świetle, powietrze elektryzowało od gwaru rozmów.

Na szczycie schodów znajdował się portyk z dwiema olbrzymimi neoklasycystycznymi kolumnami i parą marmurowych lwów strzegących wejścia: tam oczekiwał nas Dymitr. Wymieniliśmy uśmiechy, a on ruszył po schodach, na nasze powitanie.

– Aniu – powiedział, przystając tuż obok mnie. – Od teraz zawsze będziesz ze mną tańczyć.

Jako kierownik klubu Dymitr wzbudzał respekt. Kiedy prowadził nas po czerwonym dywanie, goście rozstępowali się przed nim, Kozacy kłaniali. Foyer klubu zapierało dech w piersiach. Białe ściany ze sztucznego marmuru i lustra w ramach odbijały światło gigantycznego żyrandola wiszącego na bizantyjskim suficie. W imitacji okien wymalowano błękitne niebo i białe chmury, co sprawiało wrażenie wiecznego zmierzchu. Korytarz skojarzył mi się z fotografią przedstawiającą pałac cara, którą kiedyś pokazał mi ojciec, i przypomniałam sobie o ptakach w klatce, śpiewających na powitanie gości. W Moskwie – Szanghaju nie było jednak śpiewających ptaków, tylko młode kobiety w haftowanych rosyjskich sukniach, odbierające płaszcze i etole gości.

We wnętrzu klubu panowała zupełnie inna atmosfera. Ściany obite boazerią i czerwone orientalne dywany otaczały parkiet za – tłoczony ludźmi kiwającymi się w rytm muzyki granej przez orkiestrę. Wśród olśniewających par amerykańscy, angielscy i francuscy żołnierze tańczyli walca z ładnymi fordanserkami. Inni klienci przyglądali się im z mahoniowych krzeseł i aksamitnych sof, popijając szampana albo whisky i machając na kelnerów, by przynieśli kawior i chleb.

Oddychałam powietrzem przesiąkniętym dymem papierosowym.

Tak jak tamtego popołudnia, kiedy Siergiej uczył nas bolera, znowu trafiłam do innego świata. Tylko klub Moskwa – Szanghaj wydawał się prawdziwy.

Dymitr zaprowadził nas po schodach do restauracji znajdującej się na antresoli nad parkietem. Dziesiątki lamp gazowych zdobiło stoliki, wszystkie zajęte. Obok przebiegł kelner z płonącym szaszłykiem na rożnie, powietrze wypełniło się delikatnym aromatem jagnięciny, cebuli i brandy. Gdziekolwiek spojrzałam, widziałam brylanty i futra, kosztowną wełnę i jedwabie. Bankierzy i kierownicy hotelowi siedzieli tu, by rozmawiać o interesach z gangsterami i szefami firm zagranicznych, podczas gdy aktorzy i aktorki robili słodkie oczy do dyplomatów i oficerów marynarki.

Aleksiej i Luba już czekali przy stoliku w kącie restauracji, przed Aleksiejem stała na wpół opróżniona karafka wina. Zabawiali rozmową dwóch angielskich kapitanów statków i ich żony. Mężczyźni wstali na nasz widok, a ich małżonki z zaciśniętymi ustami i źle maskowaną niechęcią mierzyły wzrokiem mnie i Amelię. Jedna z nich tak demonstracyjnie wpatrywała się w rozcięcia mojej sukienki, że ze wstydu mrowiła mnie skóra.

Kelnerzy w smokingach przynieśli jedzenie na srebrnych półmiskach, prawdziwą ucztę złożoną z ostryg, pierożków ze słodką dynią, blinów z kawiorem, zupy – kremu ze szparagów i żytniego chleba. Potraw było zdecydowanie za dużo, a oni ciągle donosili nowe: rybę w sosie zaprawianym wódką, kurczaka po kijowsku, kompot i deser z wiśni oraz czekoladowe ciasto.

Jeden z kapitanów, Wilson, spytał, jak mi się podoba Szanghaj.

Niewiele widziałam poza rezydencją Siergieja, szkołą, sklepami na kilku trasach, po których wolno mi było samodzielnie spacerować, parkiem we francuskiej dzielnicy, ale powiedziałam mu, że uwielbiam miasto. Pokiwał głową z aprobatą, przysunął się bliżej i wyszeptał:

– Większość tutejszych Rosjan nie przypomina pani, młoda damo. Proszę tylko spojrzeć na te biedne dziewczęta. Pewnie to córki książąt i arystokratów. Teraz, żeby zarobić na życie, muszą tańczyć i zabawiać pijaków.

Drugi kapitan, o nazwisku Bingham, powiedział, że słyszał o wywiezieniu mojej matki do obozu pracy.

– Ten szaleniec Stalin nie będzie rządził wiecznie – oświadczył, napełniając mój talerz warzywami i przy okazji przewracając solniczkę. – Jeszcze przed końcem roku wybuchnie następna rewolucja, sami zobaczycie.

– Kim są ci durnie? – mruknął Siergiej do Dymitra.

– Inwestorzy – odparł Dymitr. – Uśmiechaj się.

– Nie – odparł Siergiej. – Musisz nauczyć tego Anię, jest wystarczająco dojrzała. Ma o wiele więcej wdzięku niż którekolwiek z nas.

Kiedy podano porto, wymknęłam się do toalety i rozpoznałam głosy żon kapitanów. Kobiety prowadziły rozmowę, siedząc w kabinach. Jedna mówiła do drugiej:

– Ta Amerykanka powinna się wstydzić za siebie, a nie zachowywać jak królowa Saby. Zmarnowała życie dobremu człowiekowi i wylądowała z tym Rosjaninem.

– Wiem – odparła druga kobieta. – A kim jest ta dziewczyna?

– Nie mam pojęcia – odparła ta pierwsza. – Mogę się jednak założyć, że wkrótce też pokaże pazurki.

Przywarłam do umywalki, marząc o tym, by usłyszeć więcej. Miałam nadzieję, że moje obcasy nie będą stukały na kafelkowej podłodze. Kim był ten dobry człowiek, którego życie zmarnowała Amelia?

– Bili może wydawać swoje pieniądze, jak mu się żywnie podoba – stwierdziła pierwsza z kobiet. – Jednak co dobrego wyjdzie z bratania się z taką hołotą? Wiesz, jacy potrafią być Rosjanie.

Parsknęłam śmiechem i obie umilkły. Jednocześnie spuściły wodę, a ja rzuciłam się do drzwi.

O północy orkiestra zakończyła występy, na podium pojawił się kubański zespół. Rytm instrumentów strunowych początkowo był łagodny, ale gdy dołączyły dęte i perkusja, muzyka zmieniła tempo i czułam, jak przez tłum przetacza się fala podniecenia. Pary pobiegły na parkiet, by zatańczyć mambo i rumbę, ci bez partnerów zaś przyłączyli się do tańca konga. Zafascynowała mnie muzyka, gwałtowna, a jednak wyrafinowana. Nieświadomie wybijałam rytm nogą i strzelałam palcami.

Luba roześmiała się gardłowo. Trąciła Dymitra w bok i wskazała na mnie.

– No już, Dymitrze, poproś Anię do tańca i pokażcie nam, czego nauczył was Siergiej – zażądała.

Dymitr uśmiechnął się do mnie i wyciągnął rękę. Podążyłam za nim na parkiet, chociaż byłam przerażona. Taniec w sali balowej Siergieja to jedno, ale na parkiecie w klubie Moskwa – Szanghaj to zupełnie coś innego. Szaleńcze ruchy ludzi kołyszących biodrami przypominały jakiś dziki trans. Tańczyli, jakby od tego zależało ich życie. Dymitr jednak położył dłoń na moim biodrze, drugą ujął mnie za palce i poczułam się bezpieczna. Początkowo się wygłupialiśmy, wpadaliśmy na innych ludzi, za każdym razem wybuchając śmiechem. Po chwili jednak ruszaliśmy się o wiele zręczniej i zapomniałam o wcześniejszym skrępowaniu.

– Co to za muzyka? – zapytałam Dymitra.

– Nazywają ją mango i marenga. Podoba ci się?

– Nawet bardzo – odparłam. – Powiedz im, żeby nie przestawali grać.

Dymitr odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno.

– Każę im grać to dla ciebie każdego wieczoru, Aniu! A jutro zabiorę cię do Yuyuan.

Przetańczyłam z Dymitrem wszystkie tańce, nasze stroje niemal przesiąkły potem. Włosy wysunęły mi się z koka i opadły na ramiona. Wróciliśmy do stolika dopiero po ostatnim utworze.

Kapitanowie z żonami już wyszli, ale Siergiej i Michajłowowie wstali, żeby nas oklaskiwać.

– Brawo! Brawo! – wykrzykiwał Siergiej.

Amelia uśmiechnęła się z przymusem i podała nam serwetki, żebyśmy wytarli pot z twarzy i szyi.

– Dość robienia z siebie idiotki, Aniu.

Zignorowałam jej nieuprzejmy komentarz.

– Może zatańczysz z Siergiejem? – zaproponowałam. – Jest świetny.

Pytanie było niewinne, zadane pod wpływem radości po tańcu z Dymitrem, Amelia jednak wyprężyła się jak kotka. Jej oczy zalśniły, ale nic nie powiedziała. Atmosfera między nami, zawsze napięta, stała się jeszcze bardziej nieznośna. Byłam świadoma, że popełniłam straszny błąd, ale nie zamierzałam jej przepraszać za rzekomą obrazę. W drodze do domu siedziałyśmy sztywno, jak przeciwniczki szykujące się do starcia. Siergiej usiłował rozładować atmosferę, komentując ruch na drodze, ja celowo mówiłam wyłącznie po rosyjsku, Amelia zaś wbiła wzrok w przestrzeń. Nie łudziłam się jednak; w razie konfrontacji nie miałam szans.

Następnego dnia oznajmiłam Siergiejowi, że Dymitr chce się ze mną spotkać.

– Cieszę się, że przypadliście sobie do gustu. – Siergiej przysunął się do mnie. – Bardzo sobie tego życzyłem. Dymitr jest dla mnie jak syn, a ty jak córka.

Siergiej miał spotkanie w interesach, więc natychmiast zaczął szukać dla mnie zastępczej przyzwoitki. Amelia od razu odmówiła, stwierdziła, że nie ma ochoty marnować dnia w towarzystwie „robiących maślane oczy nastolatków”. Luba zapewniła go, że z rozkoszą, niestety, była umówiona na spotkanie pań, a Aleksiej zachorował na grypę. Zatem wysłano ze mną w rikszy Starą Służącą.

Siedziała obok, zimna i wyniosła, nie odpowiadała na moje pytania ani nie patrzyła na mnie, gdy próbowałam nawiązać z nią rozmowę.

Dymitr i ja umówiliśmy się w ogrodach Yuyuan, w tradycyjnej herbaciarni z widokiem na jezioro i góry. Czekał w cieniu wierzby, miał na sobie garnitur z kremowego płótna, które podkreślało zieleń jego oczu. Ściany herbaciarni w kolorze ochry i odgięty dach skojarzyły mi się z naszą skrzynką na herbatę w Harbinie. Było gorąco, Dymitr zaproponował, żebyśmy usiedli na górze, tam docierał wietrzyk znad jeziora. Zaprosiliśmy przyzwoitkę do stolika, ale usiadła nieco dalej i ze stoickim spokojem wpatrywała się w kręte dróżki i pawilony za oknem, choć podejrzewałam, że słucha gorliwie wszystkiego, o czym rozmawiamy.

Kelnerka przyniosła nam jaśminową herbatę w fajansowych filiżankach.

– To najstarszy park w mieście – powiedział Dymitr. – O wiele ładniejszy niż te we francuskiej dzielnicy. Kiedyś stały tu tablice z napisem: „Psom i Chińczykom wstęp wzbroniony”.

– Strasznie być biednym – westchnęłam. – Myślałam, że dość napatrzyłam się na biedę, gdy Japończycy napadli na Harbin. Nigdy jednak nie widziałam takiego ubóstwa jak w Szanghaju.

– Tu jest o wiele więcej biednych Rosjan niż Chińczyków. – Dymitr wyjął z kieszeni metalową papierośnicę i wyciągnął z niej papierosa. – Po przybyciu do Szanghaju mój ojciec pracował jako szofer dla rodziny chińskich bogaczy. Widok białego w tarapatach chyba sprawiał im przyjemność.

Leniwy wietrzyk wiał nad stołem, unosząc serwetki i studząc nam herbatę. Stara Służąca położyła głowę na parapecie okna, chyba przysnęła. Uśmiechnęliśmy się do siebie.

– Widziałam wczoraj te biedne rosyjskie dziewczęta – zwierzyłam mu się. – Te, którym się płaci za tańce z klientami.

Dymitr przez chwilę wpatrywał się we mnie z poważną miną i zmrużył oczy.

– Żartujesz sobie, Aniu? Te dziewczyny sporo zarabiają i nie muszą się sprzedawać. Może rzucą tu kilka obietnic, tam jakąś prowokacyjną uwagę, pokażą odrobinę ciała i namówią klientów na drinka, a ci wydadzą trochę więcej pieniędzy, niż zamierzali. Ale to wszystko. Niektóre kobiety znalazły się w znacznie gorszej sytuacji.

Odwrócił się, zapadła niezręczna cisza. Uszczypnęłam się w ramię. Czułam, że zachowałam się głupio i protekcjonalnie, a przecież pragnęłam tylko, by Dymitr mnie podziwiał.

– Dużo myślisz o matce? – spytał.

– Przez cały czas – odparłam. – Nie opuszcza moich myśli.

– Rozumiem. – Machnął na kelnerkę, by przyniosła nam jeszcze herbatę.

– Sądzisz, że naprawdę wybuchnie następna rewolucja w Rosji? – zapytałam.

– Nie liczyłbym na to, Aniu.

Ten nonszalancki ton sprawił mi przykrość, skuliłam się. Na widok mojej reakcji Dymitr złagodniał. Obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy służąca nadal śpi, a następnie ujął moje palce.

– Ojciec i jego przyjaciele całymi latami czekali na powrót arystokracji do Rosji, marnowali czas w nadziei na coś, co nigdy nie nastąpiło – powiedział. – Modlę się całym sercem o wolność dla twojej matki, Aniu. Uważam jednak, że nie możesz siedzieć z założonymi rękami i na to czekać. Sama musisz o siebie zadbać.

– Amelia też mówiła coś w tym rodzaju – mruknęłam.

– Czyżby? – Roześmiał się. – Mogę to zrozumieć. Jesteśmy trochę do siebie podobni. Oboje musieliśmy walczyć w tym świecie, zaczynaliśmy od zera. Amelia przynajmniej wie, czego pragnie i jak to zdobyć.

– Przeraża mnie.

Dymitr przechylił ze zdumieniem głowę.

– Naprawdę? Niepotrzebnie. To wąż bez jadu, syczy, ale nie kąsa. Zazdrości ci, a zazdrośni ludzie zawsze są niepewni.

Dymitr towarzyszył mi w drodze do domu, gdzie służące odkurzały meble i czyściły dywany. Nigdzie nie zauważyłam Amelii.

Siergiej wrócił sam i czekał na nas przy drzwiach wejściowych.

– Mam nadzieję, że dobrze bawiliście się w Yuyuan – powiedział.

– Cudownie. – Podeszłam, żeby go pocałować. Miał spoconą twarz i szkliste oczy, znak, że lada moment zamierza uraczyć się opium.

– Dotrzymaj nam towarzystwa – poprosił go Dymitr.

– Nie, muszę się zająć swoimi sprawami – odparł Siergiej. Cofnął się i sięgnął do drzwi, lecz drżały mu palce i nie mógł ścisnąć gałki.

– Pomogę ci… – zaproponował Dymitr.

Siergiej spojrzał na niego udręczonym wzrokiem, jednak gdy drzwi się otworzyły, natychmiast odbiegł, niemal przewracając po drodze służącą. Popatrzyłam na twarz Dymitra i ujrzałam na niej ból.

– Wiesz, prawda? – spytałam.

Dymitr zakrył oczy ręką.

– Stracimy go, Aniu. Tak, jak ja straciłem ojca.

Drugi wieczór w Moskwie – Szanghaju przyniósł mi rozczarowanie.

Moje podniecenie opadło już w progu klubu. Zamiast bogatej klienteli z poprzedniej nocy wypełniali go ogoleni żołnierze piechoty morskiej i marynarze. Na scenie biały swingujący band głośno grał skoczne melodie, a jaskrawe nylonowe sukienki Rosjanek zamieniły parkiet w tani karnawał. Było zbyt wielu mężczyzn i za mało kobiet. Mężczyźni bez partnerek tłoczyli się w grupkach przy barze albo w restauracji, w której właściwie też głównie pito alkohol. Ich głosy były szorstkie i pełne agresji. Śmiejąc się albo wykrzykując zamówienia, często zagłuszali muzykę.

– Nie chcemy ich w klubie – zwierzył mi się Siergiej – i zazwyczaj nasze ceny skutecznie ich odstraszają. Jednak od czasów wojny dyskryminacja jest źle widziana. Dlatego w czwartkowe wieczory oferujemy tańce i drinki za pół ceny.

Kierownik sali zaprowadził nas do stolika w kącie. Amelia przeprosiła towarzystwo i poszła do damskiej toalety, ja zaś rozejrzałam się w poszukiwaniu Dymitra, zastanawiając się, dlaczego do nas nie dołączył. Ujrzałam go na skraju parkietu, obok schodków prowadzących do baru. Skrzyżował ręce na piersi i nerwowo poruszał ramionami.

– Biedny dzieciak – stwierdził Siergiej. – Strzeże tego miejsca, jakby od tego zależało jego życie. Ja też je lubię, ale nieszczególnie bym się przejął, gdyby poszło z dymem.

– Dymitr martwi się o ciebie – oznajmiłam.

Siergiej się skrzywił i otarł serwetką usta i brodę.

W dzieciństwie stracił ojca. Żeby nakarmić siebie i syna, matka Dymitra musiała zadawać się z mężczyznami.

– Och. – Przypomniałam sobie reakcję Dymitra na moją uwagę dotyczącą rosyjskich tancerek. Zarumieniłam się ze wstydu. – Kiedy to było?

– Na początku wojny. Dymitr nauczył się sam sobą zajmować.

– Wspominał, że w dzieciństwie stracił matkę. Nie pytałam, jak umarła, on też mi się nie zwierzał.

Siergiej popatrzył na mnie, jakby się zastanawiał, ile mi powiedzieć.

– Pewnego dnia wybrała nieodpowiedniego mężczyznę. – Zniżył głos. – Marynarza. Zabił ją.

– Och! – Złapałam go za ramię. – Nasz biedny Dymitr!

– To on ją znalazł. – Siergiej wzruszył ramionami. – Wyobraź sobie, co czuł ten dzieciak. Marynarz próbował go zastraszyć, ale co mógł zrobić chłopcu, który właśnie stracił matkę?

Wpatrywałam się w wirujących tancerzy, zbyt smutna, by się rozpłakać, i zbyt przygnębiona, by wymyślić jakąś odpowiedź.

Siergiej trącił mnie w bok.

– Idź, powiedz Dymitrowi, żeby się nie przejmował – rzekł. – To inne kluby mają kłopoty, nie nasz. Ci żołnierze nic nie zrobią, ich dowódcy nas lubią.

Cieszyłam się, że Siergiej znalazł pretekst, abym mogła podejść do Dymitra. Na parkiecie panował ścisk, tak że ledwie udało mi się przepchnąć. Tancerze rozkręcali się wraz z muzyką, rytm perkusji osiągnął apogeum. Pewna młoda Rosjanka podrygiwała tak energicznie, że jedna z jej wielkich piersi wysunęła się z głębokiego dekoltu sukienki. Na początku widać było jedynie purpurowy sutek, ale dziewczyna tańczyła coraz bardziej zapamiętale i w pewnym momencie po energicznym podskoku wyskoczyła cała pierś. Rosjanka nawet nie próbowała jej schować, zresztą nikt chyba nie zauważył.

Ktoś postukał mnie w plecy.

– Ej, ślicznotko! To mój taniec. – Wyczułam za sobą obecność mężczyzny, zalatywało od niego alkoholem. W bełkotliwym głosie słyszałam pożądanie. – Ty, złotko. Do ciebie mówię.

Gdzieś w tłumie jakiś damski głos krzyknął:

– Zostaw ją w spokoju! To dzieciak szefa.

Dymitr szeroko otworzył oczy, gdy ujrzał, jak przepycham się w jego kierunku. Wkroczył w tłum i odciągnął mnie na bok.

– Mówiłem im, żeby cię dzisiaj nie przyprowadzali. – Zaprowadził mnie na schodek. – Czasem się zastanawiam, czy którekolwiek ma choćby odrobinę zdrowego rozsądku.

– Siergiej kazał ci powtórzyć, że nie spodziewa się kłopotów – powiedziałam.

– To upalna i pijacka noc. Nie będę ryzykował. – Dał znać jednemu z kelnerów i szepnął mu coś do ucha. Kelner odszedł pośpiesznie i po chwili wrócił z kieliszkiem szampana.

– Proszę – oznajmił Dymitr. – Możesz się trochę napić, a potem odeślę cię do domu.

Wzięłam kieliszek i upiłam łyk.

– Znakomity szampan – oznajmiłam. – Francuski, jak sądzę?

Uśmiechnął się.

– Aniu, chętnie cię tu powitam, chciałbym, żebyś ze mną pracowała. Ale nie w te wieczory. Nie pasują do ciebie. Jesteś za dobra na tę hołotę.

Nagle wpadł na mnie żołnierz piechoty morskiej, niemal przewróciłam się na schody. Po chwili mężczyzna wyprostował się i złapał mnie w pasie. Jego rękę pokrywały nieudolnie wykonane tatuaże. Odsunęłam się, przerażona agresją w jego przekrwionych oczach. Nie wypuszczając mnie z objęć, ruszył w kierunku parkietu.

Ręka mi się wykręciła, upuściłam kieliszek. Rozbił się na podłodze, ktoś natychmiast na niego nadepnął.

– Jesteś trochę chuda. – Żołnierz pomacał moje biodra. – Ale ja lubię chude.

Dymitr błyskawicznie stanął między nami.

– Przepraszam pana, ale jest pan w błędzie – powiedział. – To nie tancerka.

– Jak ma dwie nogi i dziurę, to tancerka. – Żołnierz wyszczerzył zęby i starł palcami ślinę z warg.

Nie widziałam ciosu Dymitra, to się rozegrało zbyt szybko. Ujrzałam tylko, jak zdumiony żołnierz pada na podłogę, a krew tryska mu z ust. Głową uderzył o parkiet, przez chwilę leżał oszołomiony. Usiłował podeprzeć się na łokciu, jednak zanim zdołał wstać, Dymitr wbił mu kolana w szyję i zaczął okładać go pięściami po twarzy. Teraz wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Tancerze oddalili się w szerokim kręgu, orkiestra przestała grać. Ręce Dymitra były pokryte krwią i śliną. Twarz żołnierza na moich oczach zmieniała się w krwawą miazgę.

Siergiej przepchnął się przez tłum i usiłował odciągnąć Dymitra.

– Zwariowałeś? – wrzasnął.

Jego słowa jednak utonęły w ogólnym hałasie. Dymitr kopał żołnierza w żebra. Pod siłą ciosu trzasnęły kości. Mężczyzna skulił się z bólu, a Dymitr zmiażdżył mu krocze.

Trzej inni marines o grubych karkach i potężnych pięściach rzucili się na pomoc koledze. Jeden z nich dźwignął zakrwawionego mężczyznę i odciągnął go na bok, dwóch pozostałych chwyciło Dymitra, powalając go na podłogę. Tłum ogarnęła panika. Wszyscy byli przekonani, że są świadkami morderstwa. Angielscy, francuscy i włoscy marynarze zaczęli wywrzaskiwać obelgi pod adresem marines, ci nie pozostali im dłużni. Część usiłowała przywołać kolegów do porządku, prosić, żeby nie hańbić swojego kraju, inni jednak podgrzewali atmosferę. Pięści młóciły powietrze jak cepy.

Klienci zbierali swoje rzeczy i biegli do wyjścia, przepychając się między sobą. Rosyjskie tancerki uciekły do toalety dla pań, kucharze i kelnerzy wynosili cenne wazony i rzeźby. Wieść o bijatyce musiała wydostać się na zewnątrz, gdyż mimo ucieczki części gości pomieszczenie napełniało się nowymi siłami. Amerykańscy żołnierze tłukli się z piechotą morską, piechota morska lała Francuzów, Francuzi rzucali się na angielskich marynarzy.

Marines nadal trzymali Dymitra za szyję. Miał usta wykrzywione z bólu. Włoscy marynarze i jeszcze jeden żołnierz piechoty przybyli mu z odsieczą, ale nie mogli się równać z krzepkimi Amerykanami.

Siergiej podniósł krzesło i przyłożył nim jednemu z napastników, który padł bez przytomności. Zachęcony tym przykładem Włoch powalił drugiego żołnierza na ziemię. Jednak trzeci Amerykanin, największy, nie puszczał Dymitra, przyciskał jego głowę do podłogi i usiłował skręcić mu kark. Wrzeszczałam, rozglądając się wokół w poszukiwaniu pomocy. Ujrzałam w restauracji Amelię, trzymała nóż w dłoni i usiłowała przepchnąć się przez tłum. Dymitr się krztusił, ślina ciekła mu z ust. Siergiej tłukł żołnierza niedźwiedzi – mi pięściami, ale bez rezultatu. Napastnik wykręcał dłoń Dymitra.

Nagle Dymitr chwycił czubki moich butów. Nie mogłam już tego znieść, rzuciłam się na Amerykanina i z całej siły ugryzłam go w ucho. Poczułam smak krwi i soli… Żołnierz jęknął i puścił Dymitra. Zrzucił mnie z siebie, a ja wyplułam zakrwawiony, różowy strzępek. Twarz żołnierza zbladła jak płótno, gdy ujrzał pół swojego ucha na mojej sukience. Przycisnął dłoń do głowy i uciekł.

– Benissimo! – odezwał się do mnie włoski marynarz. – A teraz przepłucz usta.

Kiedy wróciłam z łazienki, słyszałam na zewnątrz wycie syren i gwizdki żandarmerii. Funkcjonariusze wpadli do budynku, pałując wszystkich jak popadnie i tym samym przyczyniając się do zwiększenia liczby ofiar. Wybiegłam na ulicę i ujrzałam karetki pogotowia odwożące rannych. Wydawało się, że znowu wybuchła wojna.

Szukałam w tym chaosie Dymitra i Siergieja, w końcu znalazłam ich z Amelią na schodach; odprowadzali rannych, tak jak każdej innej nocy odprowadzali VIP – ów. Dymitr miał podbite oko i tak spuchnięte wargi, że niemal nie przypominał człowieka. Mimo to zdołał się uśmiechnąć na mój widok.

– To koniec – lamentowałam. – Teraz nas zamkną, prawda?

Dymitr ze zdumieniem uniósł brew, a Siergiej wybuchnął śmiechem.

– Dymitrze, najwyraźniej po dwóch wieczorach Ani zaczęło zależeć – oświadczył.

Nawet Amelia, w sukni rozdartej na szwie i z potarganymi włosami, uśmiechnęła się do mnie.

– To tak samo, prawda, Aniu? – spytał Dymitr. – Tak samo jak z muzyką. To miejsce wchodzi ci w krew. Teraz naprawdę jesteś jedną z nas. Szanghajką.

Podjechała limuzyna i Amelia wsiadła do środka, dając mi znak, że mam pójść w jej ślady.

– Chłopcy narobili bałaganu i chłopcy posprzątają – powiedziała.

Lepka krew żołnierza wciąż szpeciła moją sukienkę, która przylepiła mi się do skóry. Popatrzyłam na nią i zaczęłam szlochać.

– Na litość boską. – Amelia złapała mnie za rękę i wciągnęła do auta. – To Szanghaj, nie Harbin. Jutro będzie zwykły wieczór, wszyscy zapomną o dzisiejszej nocy. Nadal będziemy najgorętszym nocnym klubem w mieście.

Następnego ranka, kiedy plotłam warkocze, do drzwi zastukała Mei Lin i oznajmiła, że Siergiej czeka przy telefonie. Zwlokłam się po schodach, tłumiąc ziewanie. Skóra mnie piekła, gardło bolało, włosy wciąż śmierdziały papierosowym dymem. Nie miałam ochoty na przedpołudniową nudną geografię z siostrą Mary. Wyobraziłam sobie, jak zasypiam gdzieś pomiędzy Wyspami Kanaryjskimi i Grecją, i muszę napisać sto razy na tablicy przyczynę mojego zmęczenia.

Oczami duszy widziałam zdumienie na twarzy siostry Mary, kiedy przeczyta: „Byłam w nocy w Moskwie – Szanghaju i się nie wyspałam”.

Lubiłam lekcje francuskiego i sztuki, ale teraz, kiedy tańczyłam bolero i widziałam Moskwę – Szanghaj, czułam się zbyt dorosła na naukę w szkole. Mój azyl z książek i farb nie mógł się równać z podnieceniem i blaskiem świata, który otwierał się przede mną.

Położyłam szczotkę na stoliku w holu i podniosłam słuchawkę.

– Aniu! – ryknął Siergiej po drugiej stronie linii. – Teraz, kiedy jesteś pracownicą klubu, spodziewam się ciebie o siódmej!

– Ale co ze szkołą?

– Nie sądzisz, że dosyć już szkoły? A może nadal chcesz tam chodzić?

Przycisnęłam dłoń do ust. Potknęłam się o stolik i zrzuciłam szczotkę na podłogę.

– Mam już dosyć! – wykrzyknęłam. – Właśnie o tym myślałam! Przecież mogę czytać i uczyć się na własną rękę.

Siergiej wybuchnął śmiechem i szepnął coś komuś, kto musiał stać obok niego. Ten drugi człowiek, mężczyzna, też się roześmiał.

– No to przygotuj się i przyjdź do klubu – powiedział Siergiej.

– Włóż najładniejszą sukienkę. Od dziś zawsze musisz wyglądać modnie.

Odłożyłam słuchawkę na widełki i popędziłam schodami, po drodze zdzierając z siebie szkolny mundurek. Zmęczenie, które odczuwałam zaledwie przed chwilą, zdążyło się ulotnić.

– Mei Lin! Mei Lin! – zawołałam. – Pomóż mi się ubrać!

Dziewczynka weszła na półpiętro, szeroko otwierając oczy.

– No chodź. – Złapałam ją za drobne ramię i zaciągnęłam do swojego pokoju. – Od tej chwili jesteś pokojówką pracownicy klubu Moskwa – Szanghaj!

Klub tętnił życiem. Ekipa Chińczyków czyściła schody przy użyciu mioteł i wiader z mydlinami. Jedną z szyb wybito podczas zamieszek poprzedniej nocy, szklarz wstawiał nową. W sali służące szorowały podłogę i wycierały stoliki. Pomocnicy kucharza wbiegali i wybiegali wahadłowymi drzwiami od kuchni, przenosząc pudła selerów, cebuli i buraków, które w bocznym wejściu podawał im dostawca. Odgarnęłam włosy z twarzy i wygładziłam sukienkę.

Ten strój wybrałam razem z Lubą, pewnego dnia po szkole.

Widziałyśmy go w amerykańskim katalogu. Była to różowa prosta sukienka z tiulem u góry, dekolt i dół miała przyozdobione rozetkami. Była głęboko wycięta, ale materiał zebrano na biuście, więc nie wydawała się nieprzyzwoita. Liczyłam na to, że Siergiej ją zaaprobuje i nie narobi mi wstydu, odsyłając mnie do domu, żebym się przebrała. Zapytałam jednego z kuchcików, gdzie znajdę Siergieja, a chłopak wskazał korytarz i drzwi z napisem „Biuro”.

Jednak w odpowiedzi na swoje pukanie usłyszałam głos Dymitra.

– Wejdź.

Stał obok kamiennego kominka i palił papierosa. Miał posiniaczoną i spuchniętą twarz, rękę na temblaku. Na szczęście rozpoznałam w nim Dymitra i, mimo obrażeń, wydał mi się równie przystojny jak zawsze. Zmierzył wzrokiem moją sukienkę i widziałam po jego uśmiechu, że spodobało mu się to, co zobaczył.

– Jak się miewasz dziś rano? – Otworzył okiennice i wpuścił do pomieszczenia więcej światła. Na parapecie okna stała kopia Wenus z Milo. Rzeźba i niebiesko – biały porcelanowy wazon nad kominkiem były jedynymi ozdobami w biurze. Wszystko wydawało się ponuro nowoczesne. Tekowe biurko i czerwone skórzane krzesła domino – wały w niesłychanie schludnym pomieszczeniu: nigdzie nie do – strzegłam gazety ani otwartej książki.

Okno wychodziło na aleję, która w przeciwieństwie do większości Szanghajskich uliczek była czysta. Dostrzegłam salon piękności, kawiarnię i sklep ze słodyczami. Zielone markizy były podniesione, w skrzynkach na parapetach rosło czerwone geranium.

– Siergiej kazał mi przyjść – wyjaśniłam.

Dymitr wrzucił niedopałek do paleniska.

– Poszedł gdzieś z Aleksiejem. Dziś już nie wrócą. Nie rozumiem. Powiedział… Aniu, to ja chciałem z tobą porozmawiać.

Nie byłam pewna, czy mam się cieszyć, czy bać. Usiadłam na fotelu pod oknem, Dymitr naprzeciwko mnie. Miał tak poważny wyraz twarzy, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie zaszło coś strasznego – może z powodu ubiegłej nocy pojawiły się jakieś problemy z klubem.

Dymitr wskazał dłonią okno.

– Jeśli wyjrzysz na zachód, zobaczysz kilka dachów w ruinie. Tam właśnie straciłaś naszyjnik matki.

Te słowa mnie zdumiały. Po co przywoływał smutne wspomnienie? Czyżby zdołał odnaleźć pozostałe fragmenty naszyjnika?

– Stamtąd pochodzę – ciągnął. – Właśnie tam się urodziłem.

Zaskoczona ujrzałam, że jego dłoń drży. Bawił się następnym papierosem, upuścił go na kolana. Miałam ogromną ochotę ująć drżącą rękę Dymitra i ją pocałować, jakoś go pocieszyć, nie rozumiałam jednak, co się dzieje. Podałam papierosa i przytrzymałam zapalniczkę, żeby mógł go przypalić. W oczach Dymitra pojawiło się coś dziwnego, jakby przypominał sobie jakieś bolesne wydarzenia. Nie mogłam znieść tego bólu. Niczym nóż wbijał mi się wprost w serce.

– Dymitrze, nie musisz mi tego mówić – powiedziałam. – Wiesz, że nie ma dla mnie znaczenia, skąd pochodzisz.

– Aniu, chcę powiedzieć ci coś ważnego. Powinnaś to wiedzieć, zanim podejmiesz decyzję.

Jego słowa wydały mi się złowieszcze. Przełknęłam ślinę i poczułam, jak żyła pulsuje mi na szyi.

– Moi rodzice przyjechali tu z Sankt Petersburga. Opuszczali dom pod osłoną nocy. Nic ze sobą nie wzięli, nie wystarczyło czasu. Herbata ojca stygła na stole, haft matki został na fotelu przy kominku. Zbyt późno dowiedzieli się o rewolcie i uciekli z Rosji z pustymi rękami. Kiedy dotarli do Szanghaju, mój ojciec znalazł pracę jako robotnik, a potem, po moich narodzinach, jako szofer. Nigdy jednak nie pogodził się z nową rzeczywistością. Miał słabe nerwy, zszargane przez wojnę. Większość swoich skromnych zarobków przepijał i przepalał. Matka schowała dumę do kieszeni i czyściła podłogi w domach bogatych Chinek, żebyśmy mieli gdzie mieszkać. Pewnego dnia ojciec przedawkował opium i zostawił matkę z długami, których nie była w stanie spłacić. Musiała… inaczej zarabiać, żebyśmy mieli co jeść.

– Siergiej mówił mi o twojej matce. – Za wszelką cenę pragnęłam oszczędzić mu bólu. – Moja także podjęła decyzję, która wydawała się moralnie naganna, w ten sposób mnie chroniła. Matka zrobi wszystko, aby ocalić swoje dziecko.

– Aniu, wiem, że Siergiej mówił ci o mojej matce. Masz na tyle dobre serce, by to zrozumieć. Jednak wysłuchaj mnie, proszę. Są pewne rzeczy, które mnie ukształtowały.

Zawstydzona, wcisnęłam się w fotel.

– Obiecuję, że nie będę ci przerywać.

Dymitr skinął głową.

– Odkąd pamiętam, chciałem być bogaty. Nie miałem zamiaru mieszkać w rozpadającej się chałupie, cuchnącej ściekami i tak wilgotnej, że zimno przenikało do kości nawet latem. Wszyscy chłopcy wokół mnie żebrali, kradli albo pracowali w fabrykach, i nie wychodzili z biedy. Przysiągłem sobie jednak, że nigdy nie stanę się takim tchórzem jak mój ojciec. Nie poddam się, niezależnie od tego, co będę musiał poświęcić. Znajdę jakiś sposób, żeby zarobić, zapewnię godne życie sobie i matce. Na początku szukałem uczciwej pracy. Chociaż nigdy nie chodziłem do szkoły, byłem bystry, matka nauczyła mnie czytać. Mogłem jednak zarobić jedynie na jedzenie, a chciałem więcej. Kiedy ma się pieniądze, można wybrzydzać. Ale szczury ulicy? Ludzie tacy jak ja? Musieliśmy wykazać więcej sprytu. Wiesz, co robiłem? Kręciłem się pod barami i klubami, które odwiedzali bogaci, a gdy wychodzili, pytałem ich o pracę. Nie mam na myśli takich bogaczy jak Siergiej czy Aleksiej, tylko… opiumowych baronów. Im jest wszystko jedno, kim jesteś, skąd jesteś i ile masz lat. Im mniej podejrzany się wydajesz, tym lepiej.

Urwał i szukał w mojej twarzy reakcji na swoje słowa. Nie podobało mi się to, co słyszałam, ale postanowiłam milczeć.

– Opiumowi baronowie byli rozbawieni, że taki młodzik jak ja wie, kim są, i chce dla nich pracować. – Wstał i zdrową ręką chwycił za oparcie fotela. – Nosiłem im wiadomości z jednego końca miasta na drugi. Kiedyś dostarczyłem odciętą dłoń. To było ostrzeżenie. Nigdy nie wydałem na siebie ani grosza z zarobionych pieniędzy. Ukrywałem je w materacu. Oszczędzałem na lepsze mieszkanie, ładniejsze rzeczy dla matki. Zanim jednak to nastąpiło, zamordowano ją… – Puścił fotel i podszedł do kominka, zaciskając pięść. Po chwili się opanował i podjął opowieść. – Po śmierci matki jeszcze bardziej się zawziąłem. Gdybyśmy byli bogaci, matka by nie zginęła. Tak uważałem. Nadal tak sądzę.

Wolałbym raczej umrzeć, niż znowu zbiednieć, bo biedak w niczym nie jest lepszy od trupa. Nie jestem dumny ze wszystkiego, co robiłem, ale i niczego nie żałuję. Cieszę się, że żyję. Jako piętnastolatek miałem szerokie plecy i silną pierś. Byłem również przystojny. Opiumowi baronowie nazywali mnie swoim przystojnym ochroniarzem. Zatrudnianie potomka białogwardzisty w swojej świcie dodawało prestiżu. Kupowali mi jedwabne garnitury, towarzyszyłem im w najlepszych klubach w mieście. Pewnej nocy dostarczałem paczkę do francuskiej dzielnicy. Kiedy przekazywałem coś bezpośrednio od jednego z baronów, mogłem być pewien, że trafię w miejsce z klasą. Nie do nory dla średniaków: mrocznej, śmierdzącej i pełnej zrozpaczonych klientów w rodzaju mojego ojca. Nie do speluny, w której rikszarze wkładają rękę przez dziurę, by dostać zastrzyk. To miejsce przypominało raczej pięciogwiazdkowy hotel niż burdel: czarne meble na wysoki połysk, jedwabne parawany, francuska i chińska porcelana, włoska fontanna w recepcji. Pełno tu było białych dziewcząt i Euroazjatek. Zaniosłem przesyłkę madame. Wybuchnęła śmiechem po przeczytaniu wiadomości od barona, pocałowała mnie w czoło i za fatygę obdarzyła złotymi spinkami do mankietów.

Wychodząc, minąłem pokój z lekko uchylonymi drzwiami. Ze środka dobiegły mnie szepty. Z ciekawości zajrzałem i dostrzegłem mężczyznę na łóżku. Dwie dziewczyny szperały mu po kieszeniach, co nawet w tak luksusowych przybytkach jest na porządku dziennym, gdy klient upija się do nieprzytomności. Przeszukały mu ubranie i znalazły coś na szyi. Z daleka przypominało to obrączkę na łańcuszku. Usiłowały go zdjąć, ale nie mogły sięgnąć drobnymi rękami do zapięcia. Jedna z nich zaczęła gryźć łańcuszek, jakby chciała go rozerwać zębami. Mogłem zamknąć drzwi i odejść, jednak ten człowiek wydawał mi się bezbronny. Może przypominał mi ojca. Nie myśląc wiele, wpadłem do pokoju i oznajmiłem dziewczynom, żeby zostawiły klienta w spokoju, bo to dobry przyjaciel Czerwonego Smoka. Cofnęły się z przerażeniem. Pomyślałem, że to zabawne, więc zażądałem, żeby odźwierny pomógł mi zaprowadzić nieznajomego do rikszy. Cała nasza czwórka musiała się tym zająć.

– Moskwa – Szanghaj – wyszeptał do mnie na odchodnym jeden z odźwiernych. – To właściciel klubu. Zarumieniłam się. Nie chciałam, żeby Dymitr ciągnął tę opowieść. Nie takiego Siergieja znałam. Dymitr spojrzał na mnie i się roześmiał. – Chyba nie muszę ci mówić, kim był ten mężczyzna, Aniu.

Zdumiałem się. Moskwa – Szanghaj był najlepszym nocnym klubem w mieście, nawet Czerwony Smok nie miał tam wstępu. Tak czy owak, w rikszy Siergiej zaczął odzyskiwać przytomność. Natychmiast złapał za łańcuszek na szyi.

– Nic się z nim nie stało – uspokoiłem go. – Ale wyczyściły panu kieszenie.

Klub był już zamknięty, gdy do niego dotarliśmy. Dwóch kelnerów paliło na zapleczu papierosy, zawołałem ich, żeby pomogli mi wprowadzić Siergieja. Położyliśmy go na sofie w biurze. Nie był w najlepszej formie.

– Ile masz lat, dzieciaku? – spytał mnie. Kiedy odpowiedziałem, wybuchnął śmiechem. – Słyszałem o tobie. Następnego dnia zobaczyłem Siergieja na progu swojego mieszkania. W tym pięknie skrojonym płaszczu i ze złotym zegarkiem nie pasował do slumsów. Miał szczęście, że nikt go nie załatwił. Myślę, że to dzięki posturze i dzikiemu spojrzeniu. Inny facet od razu padłby ofiarą rabusiów. – Baronowie, dla których pracujesz, tylko się tobą bawią – powiedział. – Jesteś ich zabawką, wyrzucą cię jak starą kurwę, kiedy im się znudzisz. Chcę, żebyś pracował dla mnie. Nauczę cię zarządzać klubem.

Tak oto Siergiej zapłacił baronom i zabrał mnie do swojego domu. Do domu, w którym ty teraz mieszkasz. Mój Boże! Czy myślisz, że kiedykolwiek w życiu widziałem coś podobnego? Kiedy przestąpiłem próg, myślałem, że oczy mi spłoną od tego piękna. Ty tak nie pomyślałaś, Aniu, prawda? Przywykłaś do luksusowych rzeczy. Ja jednak czułem się jak podróżnik na nieznanym terenie.

Siergieja bawiło to moje dotykanie każdego wazonu, gapienie się na obrazy i talerze na stole, zupełnie jakbym dotąd nie widział zastawy. Wcześniej nie miałem do czynienia z taką elegancją. W rezydencjach opiumowych baronów było mnóstwo tandetnych rzeźb, czerwonych ścian i gongów, symboli władzy, nie bogactwa.

W domu Siergieja odnalazłem coś innego. Wiedziałem, że gdybym miał taki dom, byłbym naprawdę bogaty. Nie takim bogactwem, które mogą ci w każdej chwili odebrać. Nie takim, przez które czujesz, że żyjesz z nożem wbitym w plecy. Taki dom zmieniłby mnie z hołoty w dżentelmena. Chciałem być więcej niż bogaty. Chciałem mieć to, co Siergiej.

Siergiej przedstawił mnie Amelii. Wystarczyła jedna krótka rozmowa, żebym zrozumiał, że to nie jej dom zawdzięcza swój wystrój. Jak ja, dopiero trafiła do świata luksusu. Nie brak jej było jednak rozumu. Nie urodziła się w bogactwie, ale wyczuwa je niczym łasica. Jednak potrafi tylko stać się na tyle pociągająca, by uszczknąć trochę tego bogactwa. Nie ma pojęcia, jak je tworzyć.

Roześmiał się pod nosem. Po raz pierwszy zauważyłam jego ciepłe uczucia do Amelii. Odkrył to, wyrażając się o niej w ten sposób. Wstrząsnął mną dreszcz. Wiedziałam, że nic na to nie poradzę, znali się na długo przed moim przybyciem. Poza tym Dymitr już mi wspominał, że są do siebie podobni.

– Jest nerwowa. – Popatrzył na mnie. – Zauważyłaś to, Aniu? Drażliwa. Kiedy się coś wywalczyło, trzeba tego strzec. Nie można się odprężyć. Ludzie urodzeni w bogactwie tego nie wiedzą. Nawet kiedy wszystko tracą, zachowują się tak, jakby pieniądze nie miały żadnego znaczenia. – Westchnął. – Później dowiedziałem się o Marinie. To ona urządziła ten dom. Siergiej po prostu obrzucał ją pieniędzmi. Właściwie nawet nie wiedział zbyt dobrze, co kupowała.

Tak bardzo ją kochał, że dawał jej wszystko. Pewnego dnia otworzył oczy i odkrył, że mieszka w pałacu. Powiedział mi, że on był jedynie kupcem z wielkimi pieniędzmi, a Marina prawdziwą arystokratką; a arystokraci mają dobry gust. Zapytałem, co to znaczy arystokrata, a on odparł: „Ktoś dobrze urodzony i wychowany”.

Dymitr umilkł na chwilę i oparł głowę o gzyms przed kominkiem. Moje myśli powędrowały do ojca. Wypełnił nasz dom pięknymi i unikatowymi przedmiotami, ale stracił majątek po opuszczeniu Rosji. Może Dymitr miał rację. Mój ojciec nie miałby pojęcia, jak być biedakiem, nawet gdyby się bardzo starał. Zawsze powtarzał, że lepiej obejść się bez czegoś, niż zadowalać byle czym.

– Tak czy owak, Siergiej zatrudnił mnie w klubie i dobrze wynagradzał moje starania – ciągnął Dymitr. – Powiedział, że jestem dla niego jak syn, a ponieważ nie ma dzieci, po jego śmierci Amelia i ja odziedziczymy klub. W dniu, w którym wszedłem do lokalu i klienci powitali mnie jak równego sobie, wiedziałem, że osiągnąłem swój cel. Byłem bogaty. Mieszkam w pięknym mieszkaniu w Lafayette. Szyję garnitury w Anglii. Mam służącą i odźwiernego. Niczego mi nie brakuje, poza jedną najważniejszą rzeczą.

Usiłowałem odtworzyć to, co widziałem w domu Siergieja, i poniosłem klęskę. Moja otomana, mahoniowe krzesła, orientalne dywany nie pasują do siebie ot tak, bez wysiłku, jak w bibliotece Siergieja. Niezależnie od tego, jak ustawię meble, mieszkanie przypomina krzykliwy dom towarowy. Amelia usiłowała mi pomóc. „Mężczyźni to niezguły”, powiedziała. Ale ona radzi sobie tylko z nowymi, modnymi rzeczami. Nie tego pragnąłem. Kiedy usiłowałem jej to wytłumaczyć, popatrzyła na mnie i zapytała: „Chcesz, żeby twoje meble wyglądały na stare?”. Pewnego dnia zjawiłaś się ty, Aniu. Widziałem, jak po raz pierwszy próbujesz zupy z płetwy rekina, jak spokojnie to robisz. Natychmiast uświadomiłem sobie, że masz tę istotę… ten element… to, czego brakuje nam wszystkim, nawet Siergiejowi. Ty tego nie wiedziałaś, rzecz jasna, dla ciebie to równie naturalne jak oddychanie. Do stołu siadasz spokojnie, nie jak zwierzę, które oczekuje, że lada chwila wyrwą mu jedzenie. Zauważyłaś to kiedyś, Aniu? Jak subtelnie jesz? Reszta zmiata potrawy, jakbyśmy mieli za moment ruszyć na wojnę. Ta dziewczyna wydźwignie mnie z błota, powiedziałem sobie. Dzięki niej zmienię się z szumowiny w króla. W dniu, w którym pojawiłaś się w Szanghaju, tuż po tym jak straciłaś matkę, rozmawiałaś ze mną o obrazie w bibliotece Siergieja. Pamiętasz? To był francuski impresjonista, a ty objaśniałaś mi, jakie znaczenie ma rama dla tego obrazu. Nie mogłem tego zrozumieć, dopóki nie zrobiłaś z palców kwadratu i nie kazałaś mi popatrzeć. Później, dzień po utracie naszyjnika, odprowadziłaś mnie do furtki i pokazałaś, że w ogrodzie właśnie zakwitły astry. Aniu, nawet kiedy ci ciężko na sercu, mówisz o tych drobiazgach, jakby to były najważniejsze rzeczy na świecie. Rzadko jednak rozmawiasz o ważnych sprawach, takich jak pieniądze. A kiedy już mówisz, traktujesz je jak coś zupełnie nieistotnego.

Dymitr zaczął spacerować po pokoju, z zarumienionymi policzkami, i wynajdywał coraz to nowe rzeczy, którymi mu imponowałam. Nie miałam pojęcia, do czego zmierza. Czyżby chciał, abym urządziła mu dom? Zapytałam go o to, a on klasnął w dłonie i wybuchnął śmiechem, aż łzy spłynęły mu po policzkach.

Po chwili się uspokoił, przetarł oczy i powiedział:

– Pewnego dnia zagubiłaś się w świecie podobnych do mnie szumowin, a kiedy Siergiej, na wpół oszalały, przybiegł mi to powiedzieć, ja też omal nie oszalałem. Potem cię znaleźliśmy. Te sukinsyny podarły ci sukienkę i podrapały ciało brudnymi szponami, jednak nie zdołały cię poniżyć. Nawet siedząc w więziennej celi, jedynie w szmatach, nadal miałaś w sobie godność. Tamtej nocy Siergiej przyszedł do mnie. Strasznie płakał, myślałem, że umarłaś. On cię kocha. Wiesz o tym, Aniu? Obudziłaś w nim uczucia, które przez długi czas pozostawały w uśpieniu. Gdybyś zjawiła się wcześniej, nigdy nie sięgnąłby po opium. Teraz jednak jest już za późno. Wie, że nie będzie żył wiecznie. Kto się tobą zajmie, kiedy jego zabraknie?

Chciałem, żeby właśnie mnie o to poprosił. Traktował cię jednak nadopiekuńczo, a ja się obawiałem, że nie jestem dla ciebie wystarczająco dobry. Niezależnie od mojego ewentualnego bogactwa, i niezależnie od zapewnień Siergieja o miłości do mnie, nie mogłem cię mieć. Niezależnie od tego, w co się ubieram, co jem i z kim rozmawiam, na zawsze miałem pozostać szumowiną.

Przeszukałem boczne uliczki francuskiej dzielnicy w poszukiwaniu naszyjnika twojej matki. Postanowiłem na ciebie zasłużyć. Następnego dnia jednak, zupełnie jakby pod wpływem magii, powiedziałaś, że chcesz uczyć się tańczyć ze mną. Ze mną. Mój Boże, zbiłaś mnie z tropu tym żądaniem! Nagle ujrzałem w twoich oczach coś, czego nigdy dotąd nie wziąłem pod uwagę. Tam, w twoich błękitnych jak kwiaty oczach. Byłaś we mnie zakochana. Siergiej tylko zerknął na nas w tańcu i też się tego domyślił. Ujrzał siebie i Marinę trzydzieści lat wcześniej. Zrozumiałem, że ucząc nas bolera, oddawał mi ciebie. Nie mógł powstrzymać tego, co przyszło naturalnie. Historia lubi się powtarzać.

Dymitr się zawahał, gdyż wstałam z fotela i teraz opierałam się o okno.

– Aniu, proszę, nie płacz. – Pośpieszył ku mnie. – Nie miałem zamiaru cię przygnębiać.

Usiłowałam coś powiedzieć, ale nie mogłam. Szlochałam tylko jak dziecko. W głowie mi się kręciło. Obudziłam się rano w oczekiwaniu na jeszcze jeden zwykły dzień i nagle Dymitr opowiadał mi o sprawach, których nie mogłam pojąć.

– Czy ty tego nie chcesz? – spytał. Dotknął mojego ramienia i odwrócił mnie tak, żebym popatrzyła mu w oczy. – Siergiej powiedział, że możemy się pobrać po twoich szesnastych urodzinach.

Pokój zasnuł się mgłą. Kochałam Dymitra, ale te nagłe oświadczyny i jego wyznanie zdumiały mnie i poczułam się niepewnie.

On zdążył się przygotować, jednak jego słowa trafiły mnie niczym pocisk. Gdy zegar nad kominkiem wybił południe, drgnęłam. Nagle zdałam sobie sprawę z innych dźwięków: służące sprzątały korytarze, kucharz ostrzył nóż, ktoś śpiewał La vie en rose. Popatrzyłam na Dymitra. Uśmiechnął się do mnie poranionymi wargami i moje zmieszanie ustąpiło miejsca miłości. Czy naprawdę miałam zostać żoną Dymitra? Musiał ujrzeć moją zmienioną minę, bo padł na kolana.

– Anno Wiktorowno Kozłowa, wyjdziesz za mnie? – spytał, całując mnie po rękach.

– Tak – odparłam, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. – Tak Dymitrze Juriewiczu Łubieński, wyjdę za ciebie.

Po południu Dymitr ogłosił nasze zaręczyny, a Siergiej odwiedził mnie w kryjówce nieopodal drzewa gardenii. Ujął moje ręce, a w kącikach jego oczu ukazały się łzy.

– Co przygotujemy na wesele? – spytał. – Gdyby tylko była tu moja ukochana Marina… i twoja matka… to by dopiero było wydarzenie!

Siergiej usiadł obok mnie i razem wpatrywaliśmy się w promienie słońca pobłyskujące między liśćmi drzew. Wyciągnął z kieszeni pogniecioną kartkę i wyprostował ją na kolanie.

– Nosiłem ze sobą ten poemat Anny Achmatowej, bo mnie wzruszył – powiedział. – Chciałbym ci go przeczytać.

Wzięli cię, gdy ledwie brzask zaświecił,

Szłam za tobą, jak za trumną kondukt.

W ciemnej izbie zapłakane dzieci,

Przed obrazem topniał świeczki kontur.

Od warg twoich wionął chłód ikony,

Pot śmiertelny… Choć pamięć daremna,

Tak jak strzelców Piotrowych żony

Będę wyła pod wieżami Kremla. [Anna Achmatowa, Requiem, przełożył Stanisław Barańczak, w: Ocalone w tłumaczenia. Szkice o warsztacie tłumacza poezji z dołączeniem małej antologii przekładów, Wydawnictwo 1992, Poznań.]

Kiedy Siergiej czytał te słowa, poczułam ścisk w gardle i zaczęłam płakać. Od lat tłumiłam w sobie te łzy. Szlochałam tak głośno i boleśnie, jakby serce miało wyskoczyć mi z piersi. Siergiej także płakał, jego niedźwiedzi tors unosił się i opadał w rytm szlochu.

Objął mnie i przywarliśmy do siebie mokrymi policzkami. Kiedy szlochy ucichły, zaczęliśmy się śmiać.

– Wyprawię ci najpiękniejsze wesele na świecie – powiedział, wycierając wierzchem dłoni zaczerwienione usta.

– Czuję mamę w sobie – szepnęłam. – Wiem, że pewnego dnia ją odnajdę.

Tego wieczoru Amelia, Luba i ja wystroiłyśmy się w długie atłasowe suknie, mężczyźni włożyli najlepsze smokingi. Wszyscy wcisnęliśmy się do limuzyny i ruszyliśmy do Moskwy – Szanghaju.

Ze względu na wczorajszą bijatykę klub dziś nie działał. Wszystko już naprawiono, ale zamknięcie lokalu na jedną noc było zręcznym posunięciem reklamowym. Właśnie tego wieczoru mieliśmy cały klub dla siebie. Siergiej zapalił lampy, parkiet zalało światło.

Dymitr zniknął w biurze i wrócił po chwili z przenośnym radiem.

Tańczyliśmy do dźwięków J’ai deux amours, trzymając w dłoniach kieliszki z szampanem i usiłując śpiewać jak Josephine Baker.

– Paryż… Paryż… – gruchał Siergiej, z twarzą przyciśniętą do policzka Amelii. W świetle odbijającym się od jego barków i otaczającym głowę wyglądał jak anioł.

Koło północy powieki zaczęły mi opadać. Oparłam się o Dymitra.

– Odwiozę cię do domu – wyszeptał. – Chyba zmęczyłaś się tym całym zamieszaniem.

Na progu Dymitr przyciągnął mnie do siebie i zaczął namiętnie całować. Dotyk jego pełnych warg zaskoczył mnie, ciarki przeszły mi po plecach. Spijałam jego smak, sączyłam pocałunki jak szampana. Nagle drzwi domu się otworzyły i usłyszałam krzyki Starej Służącej. Dymitr zrobił krok do tyłu.

– Przecież się pobieramy – powiedział z uśmiechem do Chinki.

Spiorunowała go wzrokiem i ruchem szpiczastej brody wskazała mu furtkę. Po jego odejściu przekręciła zamek i zmusiła mnie do pójścia na górę, ścierając z moich warg wilgoć pozostawioną tam przez Dymitra.

W sypialni panowała duchota. Służące zaciągnęły zasłony, żeby nie wpuszczać komarów. Mimo otwartych okien było parno i wilgotno, jak w cieplarni. Po szyi spłynęła mi kropla potu. Zgasiłam światło i rozsunęłam zasłony. W ogrodzie stał Dymitr, spoglądał na mnie. Uśmiechnęłam się, a on zamachał.

– Dobranoc, Aniu – powiedział, wrócił na ścieżkę i zniknął za furtką niczym złodziej. Przepełniała mnie radość. Pocałunek był niczym dobry czar, przypieczętował nasz związek. Ściągnęłam sukienkę i rzuciłam ją na krzesło, rozkoszując się podmuchem powietrza na nagiej skórze. Padłam na łóżko.

Nocne powietrze było lepkie i nieruchome. Zamiast odrzucić pościel, opatuliłam się nią szczelnie, przypominałam owada w kokonie. Obudziłam się wczesnym rankiem, rozpalona i niespokojna.

Amelia i Siergiej kłócili się na dole, każde słowo było słychać wyraźnie jak brzęk szkła.

– Co ty wyprawiasz, stary głupcze? – mówiła bełkotliwie Amelia nietrzeźwym głosem. – Po co zadajesz sobie dla nich tyle trudu? Patrz na te wszystkie rzeczy! Gdzie ty to ukrywałeś?

Słyszałam brzęk filiżanek stawianych na talerzykach i rozrzucanych po stole sztućców.

– Są dla mnie jak dzieci – wyjaśnił Siergiej. – Od wielu lat to najszczęśliwsze chwile w moim życiu.

Amelia roześmiała się piskliwie.

– Doskonale wiesz, że tak im zależy na ślubie, bo chcą się pieprzyć! Gdyby to była prawdziwa miłość, poczekaliby, aż Ania skończy osiemnaście lat.

– Idź spać. Wstyd mi za ciebie – odparł Siergiej podniesionym, lecz spokojnym głosem. – Marina i ja byliśmy w wieku Ani i Dymitra, gdy braliśmy ślub.

– No tak. Znowu Marina – mruknęła Amelia.

W domu zapadła cisza. Po chwili usłyszałam kroki na korytarzu i drzwi mojego pokoju się otworzyły. Stanęła w nich Amelia, z rozpuszczonymi czarnymi włosami i w białej sukni. Wpatrywała się we mnie, nieświadoma, że nie śpię. Zadrżałam, jakby jej spojrzenie było długim, ostrym paznokciem, przejeżdżającym mi po krzyżu.

– Kiedy wy wszyscy przestaniecie żyć przeszłością? – powiedziała cicho.

Leżałam nieruchomo. Udałam westchnienie przez sen, a ona się wycofała, zostawiając otwarte drzwi.

Czekałam, aż usłyszę szczęk zamka w drzwiach jej sypialni, a następnie wyśliznęłam się z łóżka i zeszłam na dół. Czułam chłód klepek pod rozpalonymi stopami, moje wilgotne palce przywierały do poręczy. Dom pachniał olejkiem cytrynowym i kurzem.

Na parterze było ciemno i pusto. Zastanawiałam się, czy Siergiej także poszedł spać, ale dostrzegłam światełko pod drzwiami sypialni.

Podeszłam na palcach i przycisnęłam ucho do rzeźbionego drewna.

Po drugiej stronie usłyszałam przepiękne dźwięki: rzewną melodię, tak intrygującą i pełną emocji, że zdawała się przenikać przez moją skórę i kłuć mnie od środka. Wahałam się chwilę, po czym obróciłam gałkę.

Wszystkie okna były otwarte, na niskim kredensie stał stary gramofon. W półmroku widziałam pudła kłębiące się na stole.

Część z nich była otwarta, wyłożona papierem tak żółtym i pogniecionym, że kruszył się w moich rękach. Wieże półmisków i naczyń ustawiono kompletami. Podniosłam jedno z naczyń. Było obramowane złotem i przystemplowane rodzinnym herbem. Usłyszałam jęk. Podniosłam wzrok i ujrzałam Siergieja na fotelu przy kominku. Skrzywiłam usta w oczekiwaniu na błękitny dym. Jednak Siergiej wcale nie palił opium, i od tej nocy nigdy nie wziął go do ust. Jego dłoń zwieszała się bezwładnie, myślałam, że może zasnął.

Trzymał nogi na brzegu otwartej walizki, z której wystawało coś, co przypominało puchatą chmurę.

– Requiem Dworaka. – Popatrzył na mnie. Twarz skrył w cieniu, ale widziałam zmęczenie w jego oczach i sine wargi. – Uwielbiała ten fragment. Posłuchaj.

Podeszłam do niego i przysiadłam na oparciu fotela. Ujęłam w dłonie głowę Siergieja. Muzyka potężniała wokół nas. Skrzypce i bębny wzniecały burzę; marzyłam, aby jak najszybciej minęła.

Dłoń Siergieja zacisnęła się na mojej. Przycisnęłam jego palce do ust.

– Nigdy nie przestajemy za nimi tęsknić, prawda, Aniu? – westchnął. – Życie nie toczy się dalej, jak nam wmawiają. Zatrzymuje się. Tylko dni pędzą przed siebie.

Pochyliłam się i pogłaskałam coś białego w walizce. W dotyku przypominało aksamit. Siergiej pociągnął za sznurek od lampy i w jej świetle ujrzałam jakąś tkaninę.

– Wyjmij – polecił mi.

Kiedy uniosłam materiał, okazało się, że to suknia ślubna. Jedwab był stary, ale w doskonałym stanie.

Razem z Siergiejem położyłam ciężką suknię na stole. Podziwiałam naszyte na nią perełki, a spiralne hafty kojarzyły się ze słonecznikami van Gogha. Byłam pewna, że wyczuwam zapach fiołków. Siergiej otworzył drugą walizkę i wyjął jakieś zawiniątko. Położył złoty diadem i welon nad suknią, gdy ja rozprostowywałam spódnicę. Tren obrębiono błękitną, czerwoną i złotą atłasową wstążką: barwami rosyjskiej arystokracji.

Siergiej popatrzył na suknię, wspomnienie szczęśliwszych dni w jego życiu. Wiedziałam, o co mnie zapyta, zanim jeszcze otworzył usta.

Dymitr i ja wzięliśmy ślub wkrótce po moich szesnastych urodzinach, wśród uderzających do głowy zapachów tysięcy kwiatów.

Poprzedniego dnia Siergiej odwiedził najlepszych kwiaciarzy i prywatne ogrody w mieście. Wrócił ze służącym samochodem pełnym egzotycznych roślin i wiązanek, po czym zmienili foyer Moskwy – Szanghaju w aromatyczny ogród. Róże Księżna Brabantu o wyjątkowo obfitych kielichach wypełniały powietrze słodkim zapachem malin. Kanarkowożółte Perle de Jardins o zapachu świeżo zmielonej herbaty wyrastały spomiędzy lśniących ciemno – zielonych liści. Wśród tych wszystkich zmysłowych róż Siergiej ustawił eleganckie białe kalie i orchidee. Do tej oszałamiającej mieszanki dodał cynowe misy pełne wiśni, winogron i nadziewanych przyprawami jabłek i w rezultacie uzyskał efekt zmysłowego zapamiętania.

Siergiej wprowadził mnie do holu. Dymitr odwrócił się i utkwił we mnie wzrok. Kiedy zobaczył mnie w sukni Mariny, z bukietem fiołków w dłoni, jego oczy napełniły się łzami. Podbiegł do nas i przycisnął ogoloną twarz do mojego policzka.

– Aniu, w końcu nam się udało – powiedział. – Jesteś księżniczką, a ja dzięki tobie stanę się księciem.

Byliśmy bezpaństwowcami. Nasze małżeństwo niewiele znaczyło w oczach oficjalnego Kościoła, cudzoziemskich i chińskich władz, jednak dzięki swoim znajomościom Siergiej sprowadził francuskiego urzędnika, który zgodził się wystąpić w roli mistrza ceremonii. Niestety, biedny człowiek miał okropny katar sienny, co kilka minut musiał wydmuchiwać nos. Później Luba powiedziała mi, że urzędnik przyjechał wcześniej i na widok przepięknych róż podbiegł ku nim, by wdychać ich aromat, jakby umierał z pragnienia, choć wiedział, że jego stan się przez to pogorszy.

– Oto moc piękna – westchnęła, wygładzając mój welon. – Korzystaj z niej, póki możesz.

Kiedy składaliśmy przysięgę, Siergiej stał obok mnie, a Aleksie i Luba krok za nim. Amelia siedziała przy imitacji okna. W falbaniastej czerwonej sukience i kapeluszu wyglądała jak goździk wśród róż. Sączyła szampana, odwrócona ku namalowanemu niebu, jakbyśmy wszyscy przyszli tu na piknik, a ona podziwiała widoki.

Tego dnia jednak byłam tak szczęśliwa, że jej obraźliwe zachowanie wręcz mnie bawiło. Amelia nie cierpiała, gdy to ktoś inny znajdował się w centrum uwagi. Nikt jej jednak nie ofuknął ani nie komentował tych fochów. Przynajmniej wstała z łóżka i przyszła. Więcej nie można się było po niej spodziewać.

Po złożeniu małżeńskiej przysięgi Dymitr i ja wymieniliśmy pocałunek. Luba obeszła nas trzy razy z ikoną przedstawiającą świętego Piotra, a jej mąż i Siergiej trzaskali batem i wrzeszczeli, aby odpędzić złe duchy. Urzędnik zakończył ceremonię kichnięciem tak silnym, że przewrócił jeden z wazonów, a pachnące płatki rozsypały się u naszych stóp.

– Przepraszam – powiedział natychmiast Francuz.

– Nie ma za co! – wykrzyknęliśmy wszyscy. – To na szczęście! Wystraszył pan diabła!

Siergiej osobiście zajął się przygotowaniem weselnej uczty. Tego dnia pojawił się w klubowej kuchni o piątej rano, z torbami świeżych warzyw i mięsa z targu. Jego włosy i palce przesiąkły zapachem egzotycznych ziół, które zmielił, aby doprawić nimi potrawy z kawioru, solankę, wędzonego łososia i czeczugę w sosie z szampana.

– Mój Boże. – Urzędnik wybałuszył oczy. – Zawsze mnie cieszyło, że urodziłem się Francuzem, jednak teraz zaczynam żałować, że nie jestem Rosjaninem.

Oczy Siergieja skrzyły się szczęściem, ale wyglądał na zmęczonego. Był blady, miał spierzchnięte usta.

– Zbyt ciężko pracowałeś – stwierdziłam. – Proszę, odpocznij. Dymitr i ja się tobą zajmiemy.

Potrząsnął tylko głową. Od miesięcy często widywałam ten gest. Siergiej zerwał z popołudniowym paleniem opium równie łatwo jak z niezbyt pasjonującym hobby, a w ramach terapii rzucił się w wir przygotowań do wielkiego dnia. Pracował od brzasku, codziennie wymyślał coraz to lepsze i wspanialsze plany. Kupił Dymitrowi i mnie mieszkanie niedaleko swojej rezydencji i nawet nie pozwolił nam go obejrzeć.

– Nie, dopóki nie będzie wykończone. Nie przed nocą poślubną – oświadczył.

Twierdził, że zatrudnił stolarzy, ale podejrzewałam – każdego dnia po powrocie pachniał żywicą i trocinami – że sam zajął się stolarką. Mimo moich nalegań, by odpoczął, nadal pracował.

– Nie przejmuj się mną – mówił, gładząc mnie po policzku stwardniałymi od odcisków dłońmi. – Nie masz pojęcia, jaki jestem szczęśliwy. Czuję w sobie życie, tętni w moich żyłach, słyszę w uszach jego śpiew. Zupełnie, jakby Marina znów była u mojego boku.

Jedliśmy i piliśmy aż do wczesnych godzin porannych, śpiewając tradycyjne rosyjskie pieśni i rozbijając na szczęście kieliszki o podłogę. Kiedy Dymitr i ja byliśmy gotowi do odejścia, Luba wręczyła mi wielki bukiet kwiatów.

– Wykąp się w nich – powiedziała. – Potem daj mu wypić trochę wody, a nigdy nie przestanie cię kochać.

Siergiej podrzucił nas na próg naszego nowego domu, ucałował i wsunął klucze do kieszeni Dymitra. Powiedział na odchodne:

– Kocham was oboje jak własne dzieci.

Kiedy auto Siergieja zniknęło za rogiem, Dymitr otworzył drzwi z matowego szkła i wbiegliśmy do foyer, a stamtąd na pierwsze piętro. W tym jednopiętrowym budynku nasze mieszkanie było jednym z trzech na górze. Napis na złotej tabliczce na drzwiach głosił: „Łubieńscy”. Przejechałam palcami po literach. Łubieńska, tak teraz brzmiało moje nazwisko. Poczułam się jednocześnie podniecona i smutna.

Dymitr pokazał mi klucz. Wyglądał pięknie, wykonano go z kutego żelaza i pięknie ozdobiono uchwyt.

– Na zawsze – powiedział Dymitr.

Złapaliśmy się za ręce i wspólnie przekręciliśmy klucz w zamku.

Salon był duży, wysoki, wielkie okna wychodziły na ulicę. Brakowało zasłon, lecz na kołkach już wisiały lambrekiny. Za szybą dostrzegłam skrzynki pełne fiołków. Uśmiechnęłam się, zachwycona, że Siergiej zasadził tu ulubione kwiatki Mariny. Naprzeciwko kominka stała komfortowa francuska sofa. Wszystko pachniało farbą i nową tkaniną. Mój wzrok padł na serwantkę w kącie pokoju i przeszłam po miękkim dywanie, żeby sprawdzić, co się tam znajduje. Za szybką ujrzałam swoje matrioszki; uśmiechały się do mnie. Uniosłam dłoń do ust, żeby nie wybuchnąć płaczem. Tuż przed ślubem wiele razy szlochałam, świadoma, że w tym najważniejszym dniu mojego życia zabraknie matki.

– Pomyślał o wszystkim – powiedziałam. – Wszystko tu zrobił z miłości.

Uniosłam wzrok, wciąż przyciskając róże do piersi. Dymitr stał w wejściu pod łukowatym sklepieniem. Za nim dostrzegłam korytarz prowadzący do łazienki. Sufit był niski, niczym w domku dla lalek, a ściany wyklejone kwiecistą tapetą. Przypominała mi ogród w Moskwie – Szanghaju, który Siergiej stworzył specjalnie na mój ślub.

Podeszłam do Dymitra i razem wkroczyliśmy do łazienki. Wyjął róże z mojej dłoni i wrzucił je do misy. Przez dłuższy czas nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Spoglądając sobie w oczy, nasłuchiwaliśmy bicia naszych serc. Po chwili Dymitr sięgnął do moich ramion i zaczął odpinać haftki sukni. Skóra mi mrowiła pod wpływem jego dotyku. Choć zaręczyliśmy się już przed rokiem, nigdy nie znaleźliśmy się w intymnej sytuacji. Siergiej do tego nie dopuścił.

Dymitr zsunął ze mnie suknię, która opadła na podłogę. Napełniłam wannę, on zaś zdjął koszulę i spodnie. Zahipnotyzowała mnie gładkość jego skóry, szeroka pierś porośnięta ciemnymi włosami. Stanął za mną i uniósł moją halkę nad talię, piersi i głowę. Czułam jego penis na swoim udzie. Dymitr wyjął kwiaty z misy i razem rozrzuciliśmy płatki na powierzchni wody. Kąpiel chłodziła mi skórę, lecz nie ostudziła pożądania. Dymitr wśliznął się za mną, dłońmi zaczerpnął wody i ją przełknął.

W sypialni były dwa okna w wykuszach, wychodzące na wewnętrzne podwórze. Podobnie jak w salonie, nie zawieszono w nich zasłon, prywatność zapewniała nam dżungla paproci w doniczkach na parapecie. Dymitr i ja zatonęliśmy w uścisku. Na klepkach wokół nas zebrała się kałuża wody. Przytulona do jego rozgrzanej skóry, pomyślałam o dwóch świecach stapiających się w jedno.

– Myślisz, że w takim łożu arystokracja spędzała swoje poślubne noce? – spytał, biorąc mnie za rękę. W kącikach jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki od uśmiechu. Pociągnął mnie ku łożu z brązu i położył na czerwonej narzucie.

– Pachniesz jak róże – powiedziałam, scałowując krople wody z jego brwi.

Dymitr objął mnie i zaczął wodzić palcami po moich piersiach. Poczułam falę rozkoszy, od szyi aż po czubki palców. Język Dymitra dotknął mojej skóry. Złapałam rękami jego ramiona i usiłowałam się odsunąć, ale objął mnie jeszcze mocniej. Przypomniałam sobie, jak matka i ja leżałyśmy latem na łące, zapach trawy w naszych ubraniach i we włosach. Matka często ściągała mi buty, by połaskotać mnie w stopy. Śmiałam się i wiłam, jednocześnie zachwycona i zła. Właśnie tak się czułam, gdy dotykał mnie Dymitr.

Dłonie Dymitra powędrowały do moich bioder. Jego włosy łaskotały mi brzuch. Dymitr rozwarł moje kolana, poczułam, jak rumieniec wykwita mi na policzkach. Zawstydzona, usiłowałam złączyć nogi, ale rozsunął je jeszcze szerzej i całował skórę moich ud. Wokół nas unosił się zapach róż, otworzyłam się przed Dymitrem niczym pąk.

Nagle poruszył nas jakiś dźwięk. Dzwonił telefon. Usiedliśmy. Dymitr z zadumą zerknął przez ramię.

– Pomyłka – powiedział. – Nikt by do nas nie zatelefonował.

Czekaliśmy, aż telefon przestanie dzwonić. Kiedy umilkł, Dymitr przycisnął twarz do mojej szyi. Pogłaskałam go po włosach, pachniały wanilią.

– Nie myśl o tym. – Położył mnie na łóżku. – To była pomyłka.

Znieruchomiał nade mną, z przymkniętymi oczami, a ja przyciągnęłam go do siebie. Nasze usta się spotkały. Czułam, jak wchodzi we mnie. Objęłam go jeszcze mocniej. W żołądku dziwnie mi trzepotało, jakby uwiązł tam jakiś ptak. Ciepło Dymitra wdarło się we mnie, świat zawirował. Oplotłam go nogami i ugryzłam w ramię.

Jednak później, gdy opadliśmy na zmiętą pościel, a Dymitr zasnął z ręką na mojej piersi, dzwonek telefonu odzywał się echem w mojej pamięci. Ogarnął mnie lęk.

Następnego ranka obudził mnie trzepot skrzydeł. Zaspana, zauważyłam gołębia na parapecie. Dymitr musiał nocą otworzyć okno, gdyż ptak siedział w mieszkaniu. Wyrwał mnie ze snu swoim rytmicznym gruchaniem. Odrzuciłam kołdrę i wyśliznęłam się na mroźne poranne powietrze. Dymitr zamrugał powiekami, otworzył oczy i dotknął ręką mojego biodra.

– Róże – wymamrotał.

Ponownie zapadł w głęboki sen, a ja przykryłam jego dłoń kołdrą.

– Sio! – wyszeptałam do ptaka i odgoniłam go, ale zatrzepotał skrzydłami i wylądował na toaletce. Miał barwę kwiatu magnolii i był oswojony. Wyciągnęłam rękę i zaczęłam cmokać, usiłując go zwabić, wypadł jednak z pokoju na korytarz. Chwyciłam szlafrok z wieszaka na drzwiach i pobiegłam za ptakiem.

W szarym świetle meble, które w nocy wyglądały tak swojsko, nagle wydały mi się poważne i surowe. Patrzyłam na kamienne ściany, wyposażenie mieszkania, lakierowane drewno i zachodziłam w głowę, co się zmieniło. Ptak wylądował na lampie i niemal stracił równowagę, gdy abażur runął na ziemię. Zamknęłam drzwi na korytarz i otworzyłam jedno z okien. Ulica, na którą wychodziło, była wybrukowana kocimi łbami i urocza. Między dwoma kamiennymi domkami przycupnęła piekarnia. W środku paliło się światło, a przed drzwiami z siatki stał rower. Po chwili z piekarni wyszedł chłopiec z torbami pełnymi chleba. Wrzucił je do koszyka przymocowanego do kierownicy i popedałował przed siebie. Wyjrzała za nim kobieta w kwiecistej sukience i swetrze, jej oddech parował w mroźnym powietrzu. Gołąb przeleciał nad moim ramieniem i wyfrunął. Patrzyłam, jak najpierw opada, a po chwili wznosi się w mroźnym powietrzu, krążąc coraz wyżej nad dachami, aż w końcu zniknął na zachmurzonym niebie.

Zadzwonił telefon i wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłam słuchawkę. Dzwoniła Amelia.

– Daj Dymitra!

Jak zwykle nie prosiła, lecz żądała. Zamiast się jednak na nią zirytować, poczułam zdumienie. Wydawała się jeszcze bardziej spięta niż zwykle i zadyszana.

Dymitr już szedł ku mnie, naciągając górę od piżamy. Jego twarz była pomarszczona od snu. Podałam mu słuchawkę.

– O co chodzi? – spytał szorstkim głosem.

Amelia trajkotała coś po drugiej stronie. Wyobraziłam sobie, że zaplanowała późne śniadanie w hotelu Cathay albo coś w tym rodzaju, bylebyśmy tylko nie mogli się nacieszyć naszym pierwszym małżeńskim porankiem. Rozejrzałam się w poszukiwaniu zapałek, by rozpalić w kominku, i znalazłam pudełko na regale. Już miałam potrzeć jedną z nich o draskę, kiedy kątem oka zauważyłam wyraz twarzy Dymitra. Był blady jak płótno.

– Uspokój się – powtarzał. – Zostań w domu, może zadzwoni. Odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie.

– Wczoraj Siergiej pojechał na samotną przejażdżkę i nie wrócił do domu.

Poczułam się tak, jakby ktoś wbił tysiące igieł w moje dłonie i stopy. Przy innej okazji bym się nie przejęła. Założyłabym, że jest w klubie i odsypia poprzedni wieczór. Sytuacja wyglądała jednak inaczej. Szanghaj stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Z powodu wojny domowej wszędzie czaili się komunistyczni szpiedzy, a w ostatnim tygodniu zamordowano ośmiu biznesmenów, chińskich i zagranicznych. Myśl o tym; że Siergiej mógł wpaść w łapy komunistów, była straszna.

Dymitr i ja przeszukaliśmy zapakowane przez służące skrzynie.

Znaleźliśmy jedynie letnie stroje i cienkie płaszcze. Włożyliśmy je, ale zaraz po wyjściu z mieszkania wiatr szczypał nas w twarze, palce i moje gołe nogi. Drżałam z zimna, Dymitr objął mnie ramieniem.

– Siergiej nie lubi prowadzić – powiedział. – Nie rozumiem, dlaczego nie zbudził służącego, żeby go zawiózł tam, dokąd chciał jechać. Jeśli był na tyle głupi, żeby wyjechać z francuskiej dzielnicy.

Złapałam go w pasie. Wolałam nie wyobrażać sobie, że Siergiejowi stała się jakaś krzywda.

– Kto dzwonił wczoraj w nocy? – zapytałam. – Amelia?

– Nie, to nie ona. – Dymitr się skrzywił.

Czułam, że drży. Strach otoczył nas niczym ciemna chmura, ponuro maszerowaliśmy przed siebie. Łzy paliły mnie pod powiekami. Pierwszy dzień małżeństwa miał być najwspanialszym dniem w moim życiu, okazał się jednak pełen smutku.

– Chodź, Aniu. – Dymitr przyśpieszył kroku. – Pewnie zaspał w klubie i stąd ta niepotrzebna histeria.

Drzwi do foyer były zamknięte, ale dostaliśmy się do środka bocznym wejściem. Dymitr przesunął dłonią po gałce, szukając śladów włamania. Kiedy ich nie znalazł, uśmiechnęliśmy się do siebie.

– Wiedziałem, że tak będzie – mruknął.

Amelia poinformowała go, że wydzwaniała do klubu od wczesnego ranka, ale jeśli Siergiej odsypiał alkoholowe lub narkotykowe ekscesy, mógł nie usłyszeć telefonu.

W foyer wciąż dominował mocny zapach róż. Przycisnęłam twarz do płatków, wdychając ich aromat. Były przyjemnym wspomnieniem.

– Siergiej! – krzyknął Dymitr.

Nie doczekał się odpowiedzi. Przeszłam przez korytarz i ruszyłam za Dymitrem po parkiecie; moje kroki odbijały się echem w pustym pomieszczeniu. Przepełniał mnie smutek, nie mogłam zrozumieć jego przyczyny. Biuro okazało się puste. Nic nie ruszano oprócz telefonu. Leżał na podłodze. Aparat był pęknięty, a sznur zaplątał się wokół nogi fotela.

Przeszukaliśmy restaurację, zaglądając pod stoliki i za kontuar w recepcji. Wbiegliśmy do kuchni i łazienek, nawet wspięliśmy się po wąskich schodkach na dach, ale nigdzie nie dostrzegliśmy śladu Siergieja.

– Co teraz? – zapytałam Dymitra. – Przynajmniej wiemy, że to on do nas telefonował.

Dymitr potarł szczękę dłonią.

– Chcę, żebyś wróciła do domu i tam na mnie zaczekała – oznajmił.

Patrzyłam, jak pokonuje kamienne schody i machnięciem ręki przywołuje rikszę. Wiedziałam, dokąd zmierza. Jechał do slumsów, podejrzanych uliczek, gdzie kiedyś ukradziono mi naszyjnik matki.

Gdyby nie odnalazł tam Siergieja, zamierzał się udać na West Chessboard Street, gdzie w wąskich uliczkach dominował smród opium. O tej porze sprzedawcy podnosili rolety w sklepach i wypakowywali towary na handel.

W drodze powrotnej do mieszkania mijałam herbaciarnie, handlarzy kadzidłami i rzeźników otwierających swoje sklepy. Kiedy dotarłam do wybrukowanej kocimi łbami uliczki na tyłach naszego budynku, ujrzałam, że jest całkiem pusta. Nigdzie nie dostrzegłam chłopca na rowerze ani jego matki. Zaczęłam szukać klucza w portmonetce, ale dziwna słodycz w powietrzu sprawiła, że znieruchomiałam, marszcząc nos. Pachniało fiołkami. Mój wzrok powędrował do skrzyń na parapecie, ale zapach nie dochodził stamtąd.

Zauważyłam kratownicę i maskę limuzyny Siergieja. Parkowała w uliczce między piekarnią a domem. Zachodziłam w głowę, jak Dymitr i ja mogliśmy jej nie zauważyć. Pobiegłam do samochodu i ujrzałam Siergieja na fotelu kierowcy, patrzył wprost na mnie i się uśmiechał, z jedną ręką na kierownicy. Rozpłakałam się z ulgi.

– Martwiliśmy się o ciebie! – krzyknęłam, rzucając się na lśniącą maskę. – Byłeś tu przez całą noc? – Słońce odbijało się w przedniej szybie, nie widziałam oblicza Siergieja. Zmrużyłam oczy, zastanawiając się, dlaczego mi nie odpowiada. – Przez cały ranek myślałam tylko o komunistach i mordercach, a ty tu sobie siedzisz!

Z auta nie dobiegał żaden dźwięk. Ześliznęłam się z maski i wcisnęłam między mur i drzwi po stronie pasażera. Szarpnęłam nimi i otworzyłam samochód. Uderzyła mnie woń zgnilizny. Spodnie Siergieja były poplamione wymiocinami, siedział nienaturalnie sztywno.

Dotknęłam jego twarzy, zimnej i stężałej. Miał wywrócone oczy. Opuszczona dolna warga odsłaniała zęby. Wcale się nie uśmiechał.

– Nie! – krzyknęłam. – Nie!

Złapałam go za ręce, niezdolna do ogarnięcia sytuacji. Potrząsnęłam nim. Kiedy nie zareagował, złapałam go mocniej, zupełnie jakbym nie mogła uwierzyć w ten widok i zamierzała potrząsać trupem tak długo, aż na powrót stanie się Siergiejem. Obejmował dłonią kolano, w jego zaciśniętej pięści coś błyskało. Obrączka.

Otarłam łzy, usiłując dojrzeć wygrawerowany na białym złocie wzór: krąg gołębi. Zignorowałam smród i szlochając, oparłam głowę na ramieniu Siergieja. W tej samej chwili odniosłam wrażenie, że słyszę jego głos.

– Pochowaj mnie z obrączką – powiedział. – Chcę iść do Mariny.

Dwa dni później zebraliśmy się przed pogrzebem w foyer klubu.

Płatki ślubnych róż już brązowiały, jak liście na zewnątrz. Kwiaty zwiesiły główki, jakby na znak żałoby. Lilie skurczyły się i pomarszczyły niczym dziewice zamieniające się przedwcześnie w stare kobiety. Służba dodała do tej kwiecistej aranżacji goździki i cynamon, tak że powietrze było jednocześnie aromatyczne i pełne powagi, przypominając nam, że wkrótce nadejdą smutniejsze miesiące. Pracownicy klubu spalili też ziarna wanilii w nadziei, że ich intensywny aromat zabije smród bijący od rzeźbionej dębowej trumny.

Po odkryciu ciała Siergieja zatelefonowałam po służącego, by pomógł mi je przetransportować do domu. Tam spotkał się z nami Dymitr. Amelia zadzwoniła po lekarza, który obejrzał zwłoki i uznał, że Siergiej zmarł na atak serca. Dymitr i ja obmyliśmy denata równie troskliwie, jak rodzice nowo narodzone dziecko, i położyliśmy go na stole w salonie od ulicy, zamierzając następnego dnia wezwać przedsiębiorcę pogrzebowego. Wieczorem zadzwoniła do nas Amelia.

– Cały dom nim przesiąkł – narzekała. – Nie ma się gdzie przed tym ukryć.

Kiedy przyjechaliśmy, dom był wypełniony fetorem. Po oględzinach ciała ujrzeliśmy czerwone pręgi na twarzy i szyi Siergieja. Ręce miał pokryte fioletowymi plamami. Gnił na naszych oczach, o wiele prędzej niż normalnie, zupełnie jakby jego ciało pragnęło jak najszybciej zniknąć z tego świata, bezzwłocznie obrócić się w proch.

W dniu pogrzebu jesień opadła na świat niczym gilotyna, odsunęła w niepamięć błękitne niebo i pogrążyła nas w szarości. Mżawka osiadała na naszych twarzach, a wiatr z północy i południa wiał silnie i przeszywał nas do szpiku kości. Pochowaliśmy Siergieja na rosyjskim cmentarzu, w cieniu prawosławnych krzyży i wśród zapachu gnijących liści i wilgotnej ziemi. Stałam na krawędzi grobu, wpatrując się w trumnę, która ugościła Siergieja niczym łono matki.

Jeśli przed jego śmiercią Amelia mnie nie lubiła, to teraz wręcz zionęła nienawiścią. Przycisnęła się do mojego boku, wbijając mi łokieć pod żebro, jakby miała nadzieję, że i ja runę do grobu.

– Zabiłaś go, ty samolubna dziewczyno – wyszeptała chrapliwie. – Doprowadziłaś do jego śmierci. Przed twoim weselem był silny jak byk.

Na stypie Dymitr i ja objadaliśmy się piernikami, by raz jeszcze poczuć słodycz w zdrętwiałych ustach. Podczas przygotowań do pogrzebu Amelia zabawiała się chodzeniem na wyścigi i wyprawami do sklepów, jednak my snuliśmy się niczym duchy po mieszkaniu, nie czując smaków ani zapachów. Każdego dnia na regale albo w kredensie objawiał się nam jakiś nowy przedmiot, fotografia w ramce, błyskotka, ozdoba, którą Siergiej starannie dla nas wybrał. Pragnął podarować nam radość podczas odkrywania tych prezentów, ale po jego śmierci widok tych przedmiotów sprawiał nam ból. W łóżku wczepialiśmy się w siebie, nie jak świeżo poślubieni małżonkowie, lecz jak tonący, wpatrywaliśmy się w swoje blade twarze w poszukiwaniu odpowiedzi.

– Nie obwiniajcie się o to – usiłowała pocieszyć nas Luba. – Nie wierzę, że bał się wam przeszkadzać w noc poślubną. Myślę, że czuł nadchodzącą śmierć i pragnął być blisko was. Tak bardzo przypominaliście mu jego i Marinę.

Nigdy nie powiedzieliśmy Amelii, że pochowaliśmy Siergieja w obrączce na palcu ani że grób obok jego grobu, ten z rosyjskim napisem i dwoma wygrawerowanymi gołąbkami, żywym i martwym, był grobem Mariny.

Dzień po pogrzebie Aleksiej wezwał nas do swojego biura na otwarcie testamentu. Miała to być czysta formalność. Dymitr dziedziczył mieszkanie, Amelia dom, a Moskwę – Szanghaj zamierzali podzielić między sobą. Jednak Luba krążyła niespokojnie, wykręcając apaszkę i drżąc podczas podawania herbaty, więc pomyślałam, że coś jest nie tak. Dymitr i ja skuliliśmy się na sofie, Amelia zaś zatonęła w skórzanym fotelu pod oknem. Światło mroźnego poranka uwydatniło ostrość jej rysów. Przez te zmrużone oczy raz jeszcze skojarzyła mi się z przyczajonym, gotowym do ataku wężem. Rozumiałam jej gwałtowną nienawiść do mnie. Wynikała z instynktu samozachowawczego. W zeszłym roku byłam Siergiejowi o wiele bliższa niż wszyscy inni.

Aleksiej trzymał nas w napięciu, przekładał papiery na biurku i niespiesznie rozpalał fajkę. Jego ruchy były niezręczne i powolne, zapewne ze smutku po śmierci człowieka, z którym przyjaźnił się przez ponad trzydzieści lat.

– Nie będę tego dłużej przeciągał – powiedział w końcu. – Ostatnia wola Siergieja, unieważniająca poprzednie testamenty i spisana dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku, jest prosta i jasna. – Przetarł oczy i włożył okulary, po czym zwrócił się do Dymitra i Amelii. – Choć kochał was bardzo i możecie się zdumieć jego decyzją, instrukcje Siergieja są jasne i precyzyjne: „Ja, Siergiej Mikołajewicz Kiryłow, przekazuję wszystkie swoje dobra, w tym dom i jego wyposażenie oraz mój klub Moskwę – Szanghaj Annie Wiktorownie Kozłowej”.

Słowa Aleksieja utonęły w zdumionej ciszy. Nikt nawet nie drgnął. Chyba czekaliśmy, aż Aleksiej coś doda, sprecyzuje, on jednak tylko zdjął okulary i oznajmił:

– To wszystko.

Wargi tak mi wyschły, że nie mogłam ich zamknąć. Dymitr wstał i podszedł do okna. Amelia jeszcze głębiej zatonęła w fotelu.

To, co przed chwilą zaszło, wydawało się nierzeczywiste. Jak Siergiej, którego kochałam i któremu wierzyłam, mógł mi zrobić coś takiego? Zdradził Dymitra za lata lojalnej służby, a mnie uczynił swoją wspólniczką. Gorączkowo poszukiwałam jakichś powodów, ale nic nie miało sensu.

– Czy spisał testament po moich zaręczynach z Anią? – spytał Dymitr.

– Data by na to wskazywała – powiedział Aleksiej.

– Data by na to wskazywała – powtórzyła Amelia z pogardliwą miną. – Nie jesteś jego prawnikiem? Nie zasugerowałeś mu czegoś?

– Jak wiesz, Amelio, Siergiej od pewnego czasu nie czuł się najlepiej. Poświadczyłem jego testament, ale niczego mu nie doradzałem – odparł Aleksiej.

– Czy adwokaci poświadczają testamenty ludzi, którzy ich zdaniem nie są w pełni władz umysłowych? Raczej nie! – syknęła Amelia, pochylając się ku niemu. Obnażyła zęby, gotowa do ataku.

Aleksiej wzruszył ramionami. Miałam wrażenie, że bawi go widok wyrolowanej Amelii.

– Myślę, że Ania jest młodą kobietą o nieskazitelnym charakterze – oświadczył. – Jako żona będzie dzieliła cały swój majątek z Dymitrem, a ponieważ traktowałaś ją wspaniałomyślnie, na pewno i tobie okaże łaskawość.

Amelia zerwała się z fotela.

– Przybyła tu jako nędzarka – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Nie było mowy o tym, że zostanie. Okazaliśmy jej łaskę. Rozumiesz? Łaskę! A on lekceważy mnie i Dymitra i oddaje jej wszystko!

Dymitr przeszedł przez pokój i zatrzymał się przede mną. Ujął moją brodę w dłoń i spojrzał mi w oczy.

– Wiedziałaś coś o tym? – spytał.

Zbladłam po tych słowach.

– Nie! – wykrzyknęłam.

Złapał mnie za rękę, żeby pomóc mi wstać z sofy. Był to gest kochającego męża, jednak gdy tylko mnie dotknął, poczułam chłód jego dłoni. Gdy wychodziliśmy, nienawiść w oczach Amelii nie uszła mojej uwagi. Ta kobieta najchętniej wbiłaby mi nóż w plecy.

W drodze do domu Dymitr nie odezwał się do mnie ani słowem. Nadal milczał, gdy znaleźliśmy się w mieszkaniu. Przez całe popołudnie siedział zgarbiony na parapecie, palił i wyglądał przez okno.

Ciężar rozmowy spadł na mnie, jednak byłam zbyt zmęczona, by go udźwignąć. Płakałam, a moje łzy spływały do zupy marchewkowej, którą przygotowałam na kolację. Zacięłam się przy krojeniu chleba i patrzyłam, jak krew skapuje na bochenek. Pomyślałam, że może jeśli Dymitr posmakuje tego smutku, uwierzy w moją niewinność.

Wieczorem Dymitr siedział sztywno i wpatrywał się w kominek. Odwracał się ode mnie, choć zaglądałam mu w twarz, marząc jedynie o tym, żeby wybaczono mi coś, za co nie odpowiadałam.

Odezwał się do mnie dopiero wtedy, gdy wstałam i postanowiłam iść spać.

– Mimo wszystko mi nie ufał, prawda? – powiedział. – Całe to gadanie o synu, którego nie miał… A jednak ciągle widział we mnie szumowinę. Niegodną zaufania.

Poczułam, jak sztywnieją mi mięśnie pleców. Moje myśli popłynęły w dwóch kierunkach. Słowa Dymitra przyniosły mi ulgę i jednocześnie przerażały.

– Nie myśl o tym w ten sposób – stwierdziłam. – Siergiej cię uwielbiał. Aleksiej mówił przecież, że nie czuł się dobrze.

Dymitr potarł rękami zmęczoną twarz. Gorycz w jego oczach mnie zabolała. Chciałam go przytulić, znowu się z nim kochać. Oddałabym wszystko, by na jego twarzy ujrzeć pożądanie zamiast męki. Tak naprawdę mieliśmy tylko jedną noc miłości i szczęścia.

Od tamtej pory wszystko przypominało stopniowe osuwanie się w rozkład i zgniliznę. Gorycz sprawiła, że nasz dom cuchnął, tak jak gnijące ciało Siergieja.

– Poza tym to, co należy do mnie, jest twoje – ciągnęłam. – Nie straciłeś klubu.

– Dlaczego nie starczyło mu przyzwoitości, żeby ofiarować to twojemu małżonkowi?

Znowu zapanowała wroga cisza. Dymitr odwrócił się do okna, ja poszłam do kuchni. Chciałam mu wykrzyczeć, że to niesprawiedliwe. Siergiej podarował nam to mieszkanie z miłości, a potem swoim testamentem zamienił je w pole bitwy.

– Nigdy nie rozumiałam jego związku z Amelią – powiedziałam.

– Czasami wydawało mi się, że się nienawidzą. Może obawiał się jej wpływu na ciebie?

Dymitr odwrócił się do mnie z taką nienawiścią w oczach, że wstrząsnął mną dreszcz.

– Najgorsze jest nie to, jak potraktował mnie, tylko to, co zrobił Amelii – syknął. Zacisnął dłonie w pięści. – Stworzyła ten klub, podczas gdy on faszerował się opium, zatracony we wspomnieniach swojej wspaniałej przeszłości. Bez Amelii byłby jeszcze jednym gnijącym w rynsztoku Rosjaninem. Łatwo się jej czepiać, bo to prostaczka, brak jej arystokratycznych manier. Ale co warte takie maniery? Powiedz mi, kto jest uczciwszy?

– Dymitrze! – krzyknęłam. – O czym ty mówisz? Kogo masz na myśli?

Dymitr podszedł do drzwi. Ruszyłam za nim. Wyjął z szafy płaszcz i zaczął go wkładać.

– Dymitrze, nie idź! – błagałam go i uświadomiłam sobie, że tak naprawdę mówię: „Nie idź do niej”.

Zapiął guziki płaszcza i zawiązał pasek, nie zważając na moje prośby.

– Co się stało, to się nie odstanie – powiedziałam. – Możecie podzielić klub między sobą. Przekażę ci oficjalnie Moskwę – Szanghaj i zadecydujesz, co chcesz oddać Amelii. Będziecie nim zarządzali jak dotychczas, samodzielnie.

Dymitr znieruchomiał i zerknął na mnie. Upór w jego twarzy zelżał, poczułam nadzieję w sercu.

– To byłoby przyzwoite – stwierdził. – I mogłabyś pozwolić mieszkać jej w domu, mimo że należy do ciebie.

– Oczywiście, nie miałam zamiaru postąpić inaczej.

Rozpostarł ramiona. Przytuliłam się do niego, ukrywając twarz w połach płaszcza. Przycisnął wargi do moich włosów, a ja wdychałam znajomy zapach. Wszystko będzie dobrze, powtarzałam sobie. To minie, a on znowu mnie pokocha.

Jednak ciągle czułam chłód w jego ciele. Nie ustępował, był jak tarcza między nami.

W następnym tygodniu robiłam zakupy na Nanking Road. Po przenikliwym chłodzie ostatnich dni pogoda się poprawiła. Na ulicę wylegli ludzie rozkoszujący się delikatnymi promieniami słońca. Urzędnicy wychodzili z biur i banków na lunch; kobiety z wózkami na zakupy plotkowały na rogach, i wszędzie, gdzie odwróciłam głowę, widziałam ulicznych handlarzy. Zapach mocno przyprawionych mięs i pieczonych orzeszków sprawił, że zgłodniałam. Właśnie czytałam menu wywieszone w oknie włoskiej kawiarni, wahając się pomiędzy zuppa di cozze a spaghetti carbonara, kiedy nagle usłyszałam okrzyk tak przenikliwy i straszny, że serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Przerażeni ludzie zaczęli rozbiegać się we wszystkich kierunkach. Tłum porwał mnie ze sobą. Biegnących jednak zablokowały dwie ciężarówki armii na obu końcach ulicy i uświadomiłam sobie, że stoję rozpłaszczona na witrynie okiennej, a mocno zbudowany mężczyzna napiera na mnie tak mocno, jakby chciał połamać mi żebra. Wyśliznęłam się i wbiegłam z powrotem w tłum. Wszyscy wpadali na siebie, starając się trzymać z dala od zamieszek na ulicy.

Wypchnięto mnie na czoło tłumu, stanęłam twarzą w twarz z grupką żołnierzy nacjonalistycznej armii. Celowali w rządek młodych Chińczyków klęczących w rynsztoku z rękami za głową. Studenci nie wydawali się przestraszeni, jedynie zdezorientowani. Jedna z dziewcząt wpatrywała się w tłum zmrużonymi oczami, zauważyłam, że jej okulary zaczepiły o kołnierzyk. Były pogięte, jakby spadły po ciosie w twarz. Dwaj kapitanowie stali z boku, kłócąc się ze sobą ściszonymi głosami. Nagle jeden z nich odsunął się od rozmówcy. Stanął za pierwszym Chińczykiem w rzędzie, wyciągnął zza paska pistolet i strzelił w głowę studenta. Twarz chłopca się skrzywiła, z rany trysnęła szkarłatna fontanna. Student przewrócił się na chodnik, wokół jego głowy zbierała się krew.

Zdrętwiałam z przerażenia, lecz inni w tłumie krzyczeli albo płakali.

Kapitan szedł szybko wzdłuż rzędu młodzieży, zabijając studentów od niechcenia, tak jak ogrodnik zrywa z roślin martwe pąki. Padali jeden za drugim, ich twarze wykrzywiały się i zastygały w śmierci.

Kiedy dotarł do krótkowzrocznej dziewczyny, ruszyłam przed siebie, w ogóle się nie zastanawiając, jakbym chciała jej bronić. Ujrzałam na sobie dziki wzrok wojskowego. Jakaś Angielka chwyciła mnie za ramię i wciągnęła z powrotem w tłum. Złapała moją głowę i przycisnęła ją do swojego ramienia.

– Nie patrz! – powiedziała.

Pistolet wypalił, wyrwałam się kobiecie. Dziewczyna nie zginęła od razu, jak inni. To nie był czysty strzał; oderwało jej pół głowy, kawał skóry zwisał za uchem. Chinka upadła na brzuch i czołgała się po chodniku. Żołnierze szli obok, kopiąc ją i szturchając karabinami.

– Mamo, mamo… – piszczała cichutko, zanim wyzionęła ducha.

Wpatrywałam się w jej ciało, w olbrzymią ranę na głowie, i wyobraziłam sobie jakąś matkę, czekającą na córkę, która już nigdy nie wróci do domu.

Sikhijski policjant przedarł się przez tłum. Wrzeszczał na żołnierzy i pokazywał ciała na chodniku.

– Nie macie prawa tu być! – darł się. – To nie wasze terytorium.

Żołnierze go zignorowali i wspięli się na ciężarówki. Kapitan odpowiedzialny za egzekucję powiedział:

– Ci, którzy sympatyzują z komunistami, umrą wraz z nimi.

Zostaliście ostrzeżeni: to, co ja zrobiłem im, komuniści z pewnością zrobią wam, jeśli wpuścicie ich do Szanghaju.

Pobiegłam Nanking Road, ledwie zdając sobie sprawę, dokąd zmierzam. W głowie miałam natłok obrazów i dźwięków. Wpadałam na ludzi i uliczne stoiska, nabiłam sobie siniaki i wcale tego nie dostrzegłam. Myślałam o Tangu, o jego dziwacznym uśmiechu, okaleczonych dłoniach, pragnieniu zemsty. Nie widziałam takiej szpetnej nienawiści w oczach tych studentów o niewinnych twarzach.

Nagle znalazłam się przed Moskwą – Szanghajem i wpadłam do środka. Dymitr i Amelia siedzieli w biurze, przeglądali księgi razem z nowym prawnikiem, Amerykaninem o nazwisku Bridges. Powietrze było ciężkie od dymu z papierosów, marszczyli czoła w skupieniu. Mimo że napięcie między mną i Dymitrem zelżało, i nawet Amelia zachowywała się uprzejmie, gdy zdała sobie sprawę, że nie zamierzam wyrzucać jej z domu, odważyłam się im przeszkodzić tylko ze względu na swoją desperację.

– Co się stało? – spytał Dymitr, wstając z krzesła. Jego oczy pełne były troski, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądam.

Pomógł mi usiąść i odgarnął mi włosy z twarzy. Wzruszyłam się jego czułością, wykrztusiłam, co widziałam, raz po raz przerywając, by przełknąć łzy, które mnie dławiły. Z uwagą wysłuchali mojej opowieści, a kiedy skończyłam, długo milczeli. Amelia stukała czerwonymi paznokciami o biurko, a Dymitr podszedł do okna i otworzył je szeroko.

– Nie najlepsze czasy – zauważył Bridges.

– Wierzę Siergiejowi – stwierdził Dymitr. – Przeżyliśmy wojnę, więc przeżyjemy i to.

– Jedyne mądre słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział – prychnęła Amelia, przypalając kolejnego papierosa.

– A plotki? – spytał Bridges. – Coraz więcej się ich słyszy. Jednego dnia brakuje chleba, następnego ryżu.

– Jakie plotki? – podchwyciłam.

Bridges zerknął na mnie, zaciskając włochate dłonie.

– Chodzą słuchy, że armia komunistyczna się przegrupowała i zmierza do Jangcy. W całym kraju generałowie nacjonalistów dezerterują i dołączają do komunistów. Podobno planują zaatakować Szanghaj.

Wstrzymałam oddech, poczułam drżenie nóg i rąk. Myślałam, że za chwilę zwymiotuję.

– Po co straszysz Anię? – spytał Dymitr. – Czy to odpowiedni moment, żeby mówić jej takie rzeczy? Po tym, co przed chwilą widziała?

– Nonsens – oznajmiła Amelia. – Klub radzi sobie lepiej niż zwykle. Jest pełen Anglików, Francuzów i Włochów. Tylko ci przestraszeni Amerykanie się denerwują. No i co, jeśli przyjdą komuniści? Chcą dopaść Chińczyków, nie nas.

– A godzina policyjna? – odezwał się Bridges.

– Jaka godzina policyjna? – zapytałam.

Dymitr zmarszczył brwi i spojrzał na Bridgesa.

– To tylko na zimę. żeby oszczędzać paliwo i inne zapasy. Nie ma się czym przejmować.

– Jaka godzina policyjna? – powtórzyłam, spoglądając na Dymitra i Bridgesa.

– Możemy otwierać klub tylko przez cztery wieczory w tygodniu. Do wpół do dwunastej – wyjaśnił Bridges.

– Zwykły środek ostrożności – dodał Dymitr. – Podczas wojny bywało gorzej.

– To wszystko przez strachliwych Amerykanów – stwierdziła Amelia.

– Tylko na zimę – powiedział Dymitr. – Nie ma się czym przejmować.

Następnego dnia przyszła do mnie Luba. Była ubrana w koralowy kostium z bukiecikiem kwiatów w klapie. Początkowo czułam się niezręcznie, gdyż Dymitr i Amelia zwolnili jej męża ze stanowiska prawnika klubu, ale Luba nie traktowała mnie tak samo jak zawsze.

– Aniu, strasznie zbladłaś i schudłaś – powiedziała. – Musimy uraczyć cię porządnym posiłkiem. W moim klubie.

Zaprosiłam ją do środka. Minęła mnie, rozglądając się po mieszkaniu, jakby kogoś szukała. Podeszła do serwantki i popatrzyła na laleczki, po czym podniosła nefrytowego Buddę z półki i przyjrzała mu się uważnie. Gdy dotknęła kamiennych ścian, zrozumiałam, czego szuka w tych rzeczach.

– Tęsknię za nim tak jak za swoim ojcem – powiedziałam.

– Ja też za nim tęsknię. – Wykrzywiła usta.

Nasze spojrzenia się skrzyżowały i Luba odwróciła wzrok, żeby popatrzeć na malowidło przedstawiające chińskie ogrody. Promienie słoneczne późnego poranka wpadały przez nieosłonięte okno, tworząc aureolę wokół jej kręconych włosów. Przypomniałam sobie światło spływające na ramiona Siergieja, gdy tańczył w Moskwie – Szanghaju w wieczór naszych zaręczyn. Mimo że Luba należała do naszej paczki, nigdy jej dobrze nie poznałam. Była jedną z tych kobiet, które tak znakomicie odgrywają rolę żony, że trudno je traktować inaczej niż dopełnienie męża. Zawsze wydawała się żwawą, pulchną laleczką uwieszoną na ramieniu Aleksieja. Ukazywała w uśmiechu złote zęby, ale nie dzieliła się z nikim swoimi przemyśleniami. Nagle, w jednej chwili, stanęłyśmy po tej samej stronie, obie z czułością wspominałyśmy Siergieja.

– Ubiorę się – powiedziałam. Nagle, pod wpływem impulsu, zapytałam ją: – Byłaś w nim zakochana?

Luba wybuchnęła śmiechem.

– Nie, ale go kochałam – odparła. – Byliśmy spokrewnieni.

Klub Luby znajdował się przy Drodze Tętniących Studni. Był stylowy na swój lichy sposób. Eleganckie zasłony już dawno spłowiały, orientalne dywany się przetarły. Okna, od podłogi do sufitu, wychodziły na ogródek skalny z fontanną i drzewa magnolii.

Przybytek ten przyciągał zamożne żony cudzoziemców, które nie mogły chodzić do angielskich klubów. Pełen był Niemek, Holenderek i Francuzek, przeważnie w wieku Luby. Jadalnia rozbrzmiewała ich rozmowami, szczękaniem talerzy i kieliszków, które chińscy kelnerzy wnosili na tacach.

Zamówiłyśmy butelkę szampana, kurczaka po kijowsku i sznycel wiedeński, a na deser sernik z białą czekoladą. Czułam się tak, jakbym ujrzała Lube pierwszy raz w życiu. Patrząc na nią, widziałam Siergieja. Nie mogłam uwierzyć, że dotąd nie zauważyłam podobieństw, niemal takiej samej misiowatości. Pulchne, ale idealnie zadbane dłonie Luby były usiane plamami wątrobianymi, ramiona przygarbione, broda dumnie zadarta. Jej skóra wydawała się sprężysta i zdrowa. Luba otworzyła puderniczkę i przypudrowała nos. Na lewym policzku miała kilka drobnych blizn po ospie, ale pod starannym makijażem ledwie dało się je dostrzec. Mimo że w ni – czym nie przypominała mojej prawdziwej matki, było w niej coś matczynego, co wzbudzało ciepłe uczucia. Może dostrzegałam w niej Siergieja?

– Dlaczego nigdy nie wspominaliście, że jesteście spokrewnieni? – spytałam, kiedy uprzątnięto talerze po głównym daniu.

– Z powodu Amelii. – Luba pokręciła głową. – Siergiej nie chciał nas słuchać, kiedy mówiliśmy mu, żeby się z nią nie żenił. Był samotny, a ona szukała łatwej drogi do luksusu. Jak wiesz, prawo w Szanghaju jest skomplikowane dla Rosjan. Wszyscy inni cudzoziemcy podlegają prawu własnych krajów, ale my w większości wypadków prawu chińskiemu. Musieliśmy podjąć wszystkie możliwe kroki, żeby zabezpieczyć moje aktywa.

Luba rozglądała się za kelnerem, ale przyjmował zamówienie od kobiet przy dużym stole. Nie czekając na obsługę, złapała butelkę szampana i ponownie napełniła kieliszki.

– Aniu, muszę cię przestrzec – powiedziała.

– Przestrzec przed czym?

Wygładziła dłonią obrus.

– To Aleksiej doradził Siergiejowi sporządzenie nowego testamentu i usunięcie z niego Dymitra.

Otworzyłam szeroko usta.

– Więc Siergiej był przy zdrowych zmysłach?

– Tak.

– Przecież to niemal zniszczyło moje małżeństwo. – Słyszałam napięcie w swoim głosie. – Dlaczego twój mąż zaproponował coś takiego Siergiejowi?

Luba z impetem postawiła kieliszek na stole, rozlewając szampana.

– Bo Dymitr nigdy nie słuchał Siergieja, gdy ten usiłował go ostrzec przed Amelią. Po ślubie Siergiej podarował Amelii klejnoty i pieniądze, nigdy jednak nie obiecywał jej klubu. Nikomu go nie obiecywał przed pojawieniem się Dymitra. Jednak Amelia zdołała jakoś przekonać Dymitra, że po śmierci Siergieja podzielą klub między sobą.

Pokręciłam głową. Obawiałam się wyznać Lubię, że właśnie w tym celu przepisałam klub na Dymitra.

– Nadal nic z tego nie rozumiem – westchnęłam.

Luba przyglądała mi się przez chwilę. Wyczuwałam, że w tej historii kryje się więcej, niż ujawniła, ale chciała się upewnić, czy mam dość sił, by tego wysłuchać. Miałam nadzieję, że jej ocena wypadnie negatywnie. Nie mogłam już tego znieść.

Pojawił się kelner z wózkiem pełnym deserów i postawił przed nami sernik, którym zamierzałyśmy się podzielić. Po odejściu obsługi Luba wbiła widelec w ciastko.

– Wiesz, czego naprawdę chce Amelia? – zapytała.

– Wszyscy znamy Amelię. – Wzruszyłam ramionami. – Chce postawić na swoim.

Luba pokręciła głową. Pochyliła się ku mnie i wyszeptała:

– Nie postawić na swoim. Nie o to naprawdę chodzi. Ona chce ludzkich dusz.

Zabrzmiało to tak melodramatycznie, że niemal wybuchnęłam śmiechem, ale coś w oczach Luby mnie powstrzymało. Czułam pulsowanie w skroniach.

– Pożera je, Aniu – ciągnęła. – Miała duszę Siergieja, zanim przyjechałaś i go uwolniłaś. Teraz odbierasz jej także Dymitra. Myślisz, że jest z tego zadowolona? Siergiej dał ci możliwość pozbycia się jej, jak raka. Dymitrowi brak na to siły. Właśnie dlatego Siergiej zostawił klub tobie.

Parsknęłam i ugryzłam kęs sernika, usiłując ukryć przerażenie, które rozpełzło się po moim ciele.

– Lubo, chyba nie wierzysz, że Amelia pragnie duszy Dymitra. Wiem, że jest okropna, ale przecież to nie diablica.

Luba odłożyła widelczyk na talerz.

– Wiesz, co to za kobieta, Aniu? Czy w ogóle zdajesz sobie z tego sprawę? Amelia przybyła do Chin z handlarzem opium. Kiedy zamordował go chiński gang, zaczęła napastować młodego amerykańskiego bankiera, który zostawił w Nowym Jorku żonę i dwójkę dzieci. Usiłował się od niej uwolnić, więc napisała kłamliwy list do jego żony. Młoda kobieta napuściła do wanny gorącej wody i podcięła sobie żyły.

Słodycz ciasta nagle nabrała gorzkiego posmaku. Przypomniałam sobie pierwszy wieczór w Moskwie – Szanghaju i żonę jednego z kapitanów, która powiedziała, że Amelia zniszczyła życie dobremu człowiekowi.

– Zaczynam się bać – westchnęłam. – Błagam, powiedz, przed czym usiłujesz mnie przestrzec?

Rozbolał mnie kręgosłup. Miałam wrażenie, że sala zasnuła się cieniem. Luba zadrżała, zupełnie jakby i ona to wyczuła.

– Jest zdolna do wszystkiego. Nie wierzę, że Siergiej miał atak serca. Myślę, że go otruła.

Rzuciłam serwetkę na stół i podniosłam się z krzesła, spoglądając w kierunku toalety dla pań.

– Przepraszam. – Usiłowałam odpędzić czarne plamki, które latały mi przed oczyma.

Luba złapała mnie za przegub i z powrotem usadziła przy stole.

– Aniu, nie jesteś już małą dziewczynką. Siergiej się tobą nie zajmie, musisz stawić czoło rzeczywistości. Pozbądź się tej kobiety. To przyczajony wąż. Czeka, bo chce cię połknąć w całości.

UPADEK

Już pod koniec listopada przekonanie Dymitra, że nie dotknie nas wojna domowa, okazało się nietrafne. Uchodźcy ze wsi napływali do Szanghaju, wędrując po zamarzniętych poletkach ryżowych i błotnistych drogach, dźwigając cały dobytek na rikszach i taczkach.

Było ich zbyt wielu. Umierali z głodu na naszych oczach, zwłoki na ulicach przypominały kupki ubrań. Slumsy się rozrastały, każdy wolny budynek okupowali nielegalni lokatorzy. Przesiadywali nad wątłymi ogniskami, drżeli z zimna i dusili swoje dzieci, kiedy nie mogli już dłużej patrzeć na ich cierpienie. Odór śmierci unosił się w chłodnym powietrzu. Ludzie chodzili po ulicach z chusteczkami przytkniętymi do nosa; w restauracjach i hotelach spryskiwano wnętrza perfumami i instalowano wentylatory, żeby wyeliminować smród. Każdego dnia po mieście krążyły ciężarówki śmieciarzy, zbierając trupy.

Nacjonalistyczny rząd wciąż kontrolował gazety, mogliśmy czytać jedynie o paryskiej modzie i meczach krykieta w Anglii. Mimo szalejącej inflacji tramwaje i pasaże handlowe były oblepione reklamami nowych urządzeń domowych. Handlowi magnaci Szanghaju usiłowali nas przekonać, że nic się nie zmieniło. Nie mogli jednak powstrzymać szeptów w kawiarniach, teatrach, bibliotekach i salonach. Armia komunistyczna stacjonowała na brzegach rzeki Jangcy, przyglądała się nam. Przeczekiwała zimę, zbierając siły przed marszem na Szanghaj.

Pewnego ranka Dymitr wrócił z klubu później niż zwykle. Nie towarzyszyłam mu poprzedniego wieczoru, bo zachorowałam na grypę. Z gorączką powitałam go w drzwiach. Miał zmęczoną, zrozpaczoną twarz. Jego oczy były przekrwione.

– Co się stało? – Pomogłam mu zdjąć płaszcz.

– Nie chcę, żebyś więcej przychodziła do klubu – powiedział.

Wytarłam nos w chusteczkę. Było mi tak niedobrze, że usiadłam na sofie.

– Co się stało?

– Nasza klientela boi się wychodzić wieczorami z domów. Coraz trudniej jest pokryć wydatki. Szef kuchni uciekł do Hongkongu, i musiałem wynająć kucharza z Imperialu, dwa razy gorszego i dwa razy droższego. Dymitr wyjął z gablotki butelkę whisky i szklankę, po czym nalał sobie drinka. – Muszę obniżyć ceny, żeby przyciągnąć nowych ludzi… dopóki to nie minie. – Spojrzał na mnie. Zachwiał się jak człowiek, który otrzymał cios. – Nie chcę, żebyś na to patrzyła. Nie chcę, żeby moja żona zabawiała marynarzy i robotników z fabryki.

– Jest aż tak źle?

Dymitr usiadł obok mnie. Oparł głowę na moich kolanach i zamknął oczy. Pogłaskałam go po włosach. Miał tylko dwadzieścia lat, ale stresy ostatnich kilku miesięcy pomarszczyły mu czoło. Przejechałam palcem po zmarszczkach, jakbym chciała je wygładzić. Uwielbiałam dotykać jego skórę, mocną, lecz aksamitną, jak szlachetny zamsz.

Oboje zapadliśmy w sen i po raz pierwszy od dłuższego czasu śniłam o Harbinie. Wędrując do domu, usłyszałam znajomy śmiech. Borys i Olga stali obok kominka razem ze swoim kotem. Mój ojciec przycinał róże do wazonu, z papierosem w kąciku ust, palcami obrywał kolce z łodygi. Uśmiechnął się, gdy go mijałam. Za oknem rozciągały się zielone pola mojego dzieciństwa, ujrzałam matkę nad rzeką. Wybiegłam z domu, wilgotna trawa chłostała mnie po nogach. Zabrakło mi tchu i łez, gdy dotknęłam rąbka sukienki matki. Oderwała palce od ust, a następnie przycisnęła je do moich warg. Zbladła, a mnie obudziło światło poranka.

Dymitr nadal spał obok mnie na sofie, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Oddychał równo i spokojnie. Nawet nie drgnął, kiedy delikatnie ucałowałam jego powieki. Potarłam policzek o ramię swojego męża i wtedy mnie objął.

Wieczorem dostałam gorączki i zaczęłam kaszleć krwią. Dymitr wezwał doktora, który pojawił się tuż przed północą. Jego włosy wyglądały jak biała chmura nad rumianą twarzą, a nos przypominał grzyb. Kiedy rozgrzewał stetoskop w chudych dłoniach i nasłuchiwał świstu w moich płucach, pomyślałam, że podobny jest do chochlika z bajek.

– Głupio postąpiliście, nie wzywając mnie wcześniej – oznajmił, wkładając mi termometr w usta. – Płuca są zajęte. Jeśli nie obieca pani leżeć w łóżku aż do całkowitego ozdrowienia, umieszczę panią w szpitalu.

Termometr smakował mentolem. Zatonęłam wśród poduszek, krzyżując ręce na obolałej piersi. Dymitr ukucnął przy mnie, masując mi szyję i ramiona, żeby złagodzić ból.

– Aniu, wydobrzej – wyszeptał.

Przez pierwszy tydzień Dymitr usiłował mnie pielęgnować i jednocześnie zajmować się klubem. Jednak mój kaszel zakłócał mu te kilka godzin snu, które próbował wyrwać dla siebie późnym rankiem i po południu. Worki pod jego oczami i blada skóra mnie zaniepokoiły. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to, by i on się rozchorował.

Nie pomyślałam wcześniej o zatrudnieniu pokojówki ani kucharki, więc poprosiłam Dymitra o przysłanie mi Mei Lin i zasugerowałam, że powinien trochę odpocząć w rezydencji.

Prawie cały grudzień spędziłam w łóżku. Każda noc przynosiła gorączkę i złe sny. Widziałam w nich maszerującego Tanga i komunistów. Wieśniak, którego na moich oczach zabili Japończycy, przychodził w moich snach, błagając mnie żałosnym wzrokiem o pomoc. Wyciągał rękę, ja ją ujmowałam, ale nie wyczuwałam pulsu i wiedziałam, że już po nim. Raz, kiedy myślałam, że jestem przytomna, ujrzałam obok siebie młodą Chinkę ze zbitymi szkłami okularów na kołnierzyku i okaleczoną głową, z której krew sączyła się na pościel.

– Mamo! Mamo! – zawodziła.

Czasem śniłam o Siergieju i budziłam się z płaczem. Zastanawia – łam się, czy Amelia go otruła, ale w przeciwieństwie do Luby zwyczajnie nie mogłam w to uwierzyć. Odkąd Dymitr uczynił ją swoją wspólniczką w klubie, traktowała mnie serdeczniej niż zwykle. Na wieść o mojej chorobie przysłała mi służącego z przepięknym bukietem lilii.

W połowie grudnia Dymitr spędzał większość czasu w klubie, usiłując zapanować nad sytuacją. Przeniósł swoje rzeczy z powrotem do domu Siergieja, bo wygodniej było mu tam mieszkać. Czułam się samotna i znudzona. Usiłowałam czytać książki, które przynosiła Luba, ale wzrok mi się szybko męczył i godzinami patrzyłam w sufit, zbyt słaba, by choć usiąść na krześle przy oknie. Po trzech tygodniach, mimo że gorączka spadła, a kaszel złagodniał, nadal nie mogłam przenieść się samodzielnie z łóżka na sofę.

Dymitr odwiedził mnie wczesnym rankiem w katolicką Wigilię. Mei Lin, która z każdym dniem lepiej radziła sobie w kuchni, przygotowała smażoną rybę w ziołach i szpinak.

– To dobrze, że znów jesz normalne posiłki – powiedział. – Zanim się obejrzysz, wyzdrowiejesz.

– Kiedy wyzdrowieję, włożę najlepszą sukienkę i olśnię wszystkich w klubie. Będę ci pomagała, to obowiązek dobrej żony.

Dziwny skurcz przebiegł przez twarz Dymitra, jakby coś mu wpadło do oka. Popatrzyłam na niego, ale się odwrócił.

– To miło – stwierdził.

Zdumiała mnie jego reakcja. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że wstydzi się nowej klienteli. Nic mnie to nie obchodzi, pomyślałam, kocham cię, Dymitrze. Jestem twoją żoną i chcę być przy twoim boku, bez względu na wszystko.

Wieczorem, po wyjściu Dymitra, Aleksiej i Luba przynieśli mi prezent. Otworzyłam pudełko i znalazłam w nim kaszmirowy szal o barwie śliwki. Udrapowałam go na ramionach, żeby się im zaprezentować.

– Bardzo pasuje – stwierdził Aleksiej. – Dobrze podkreśla kolor twoich włosów.

Michajłowowie wyszli, a ja obserwowałam z okna, jak idą ulicą.

Zanim skręcili za róg, Aleksiej objął żonę w pasie, swobodnie, jakby od niechcenia. Był to gest intymnej poufałości, zrodzonej po latach wspólnego życia. Zastanawiałam się, czy podobna przyszłość czeka i nas. Ta myśl mnie przygnębiła. Byliśmy małżeństwem zaledwie od trzech miesięcy, a i tak większość czasu spędzaliśmy oddzielnie.

Następnego dnia, kiedy Dymitr przyszedł w odwiedziny, miał nieco lepszy nastrój. Uśmiechał się od ucha do ucha i radośnie klepnął mnie w biodro.

– Szkoda, że nie widziałaś, co się wczoraj działo! – powiedział. – Było zupełnie jak za dawnych czasów. Ludzie chyba mają dosyć tej głupiej wojny. Thornowie, Rodenowie, Fairbankowie, wszyscy przyszli. Madame Degas zjawiła się ze swoim pudlem i pytała o ciebie. Dobrze się bawili i postanowili powrócić na sylwestra.

– Już mi lepiej – poinformowałam go. – Przestałam kaszleć. Kiedy znów tu zamieszkasz?

– Widzę. – Dymitr pocałował mnie w policzek. – Po sylwestrze. Do tego czasu mam mnóstwo zajęć.

Rozebrał się i wykąpał, po czym kazał Mei Lin przynieść whisky. Zerknęłam w lustro korytarzu. Miałam ciemne cienie pod oczami, skóra wokół nozdrzy i ust się łuszczyła.

– Wyglądasz okropnie – poinformowałam swoje odbicie. – Jednak niezależnie od wszystkiego, i ty musisz iść na przyjęcie sylwestrowe.

Daj mi dobre pole, przyniosę ci złotą pszenicę, śpiewał w łazience Dymitr. Była to stara piosenka o żniwach. Jego zachowanie mnie ucieszyło. Daj mi jeszcze tydzień odpoczynku i salon piękności, a pojawię się na tym twoim przyjęciu, pomyślałam. Przyszedł mi do głowy nawet lepszy pomysł. Postanowiłam nie pisnąć na ten temat ani słowem. Moja obecność w klubie będzie spóźnionym gwiazdkowym prezentem dla Dymitra.

Schody do Moskwy – Szanghaju były puste, kiedy pojawiłam się przed klubem w sylwestra. Szalała zadymka, zabrakło czerwonego dywanu, poręczy ze złotego sznura. Dwa marmurowe lwy wpatrywały się we mnie, gdy wysiadłam z taksówki i weszłam na oblodzone stopnie. Wilgotny wiatr targał moje włosy. Podrażnił mi przełyk i zaczęłam rzęzić, ale za nic nie odstąpiłabym od swoich zamiarów. Postawiłam kołnierz płaszcza i wbiegłam na górę.

Ulżyło mi na widok tłumu ludzi w foyer, ożywiających rozmaity – mi barwami pastelowe wnętrze. Ich śmiech odbijał się echem od żyrandola i luster w ozdobnych ramach. Wygląd gości przyjęłam za dobrą monetę. Mogłam sobie jedynie wyobrazić poślednią klientelę, którą musiał zabawiać Dymitr, aby nie dopuścić do upadku klubu. Obecni dzisiaj ludzie, wręczający szatniarkom piękne wełny i jedwabie, niegdyś byli naszymi stałymi gośćmi. Wyczuwałam w powietrzu ich zapach: orientalne perfumy, futra, dobry tytoń i pieniądze.

Oddałam płaszcz i zauważyłam, że przygląda mi się oparty o kontuar młody mężczyzna z kieliszkiem ginu w dłoni. Jego spojrzenie omiotło moją sukienkę, uśmiechnął się do mnie. Miałam na sobie szmaragdowy szeongsam, jak podczas pierwszych odwiedzin w klubie. Potraktowałam go jak amulet, miał przynieść szczęście Moskwie – Szanghajowi i mnie samej. Minęłam niedoszłego adoratora i rozpoczęłam poszukiwania Dymitra.

Niemal zmiażdżył mnie tłum zmierzający do sali balowej. Na scenie czarna orkiestra w śliwkowych garniturach grała ciężki jazz. Muzycy wyglądali wytwornie, ich proste zęby i hebanowa skóra lśniły w blasku żyrandoli. Parkiet pełen był ludzi podrygujących w rytm trąbek i saksofonu. Zauważyłam Dymitra przy drzwiach, rozmawiał z kelnerem. Obciął włosy, teraz były krótkie nad uszami i na czole. W tej fryzurze wyglądał młodziej. Rozbawiło mnie, że oboje cofnęliśmy się w czasie, ja dzięki sukience, Dymitr – krótkim włosom. Kelner odszedł, a Dymitr zerknął w moim kierunku, lecz mnie nie rozpoznał, dopóki nie podeszłam bliżej. Na mój widok zamarł. Zmroziło mnie jego niezadowolenie. Amelia podbiegła do niego i coś powiedziała. Kiedy jednak nie zareagował, podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Na jej twarzy pojawiła się podejrzliwość. Z jakiego powodu?

Po chwili Dymitr przepchnął się do mnie.

– Aniu, powinnaś być w domu. – Złapał mnie za ramiona, jakbym za chwilę miała się przewrócić.

– Nie przejmuj się – powiedziałam. – Zostanę tylko do północy. Chciałam cię wesprzeć.

Wciąż się nie uśmiechał. Wzruszył tylko ramionami i oznajmił:

– Chodź, napijemy się w restauracji.

Ruszyłam za nim po schodach. Kierownik sali posadził nas przy stoliku z widokiem na parkiet. Zauważyłam, że Dymitr spogląda na moją sukienkę.

– Pamiętasz ją? – spytałam.

– Tak – odparł i oczy mu błysnęły. Przez chwilę myślałam, że napełniły się łzami, ale była to tylko gra świateł.

Kelner przyniósł butelkę wina i napełnił nasze kieliszki. Zjedliśmy dwa niewielkie bliny z kawiorem i kwaśną śmietaną. Dymitr pochylił się nade mną i dotknął moich włosów.

– Piękna z ciebie dziewczyna – powiedział.

Poczułam dreszcz rozkoszy. Przysunęłam się bliżej, w nadziei na szczęście, które nas omijało od śmierci Siergieja. Wszystko będzie dobrze, pomyślałam. Od teraz wszystko zacznie układać się lepiej.

Oderwał ode mnie spojrzenie i wbił je w swoje dłonie.

– Nie chcę, żeby między nami były jakieś kłamstwa, Aniu.

– Nie ma żadnych kłamstw – przytaknęłam.

– Amelia i ja jesteśmy kochankami.

– Co? – Zabrakło mi tchu.

– Nie zrobiłem tego celowo. Kochałem cię, kiedy braliśmy ślub – dodał.

Odsunęłam się od niego. Zrobiło mi się zimno.

– Co? – Miałam wrażenie, że skręcają mi się wnętrzności.

Zawodziły mnie zmysły, jeden za drugim. Muzyka zwolniła, przestałam dobrze widzieć. Ściskałam kieliszek, ale go nie czułam.

– To prawdziwa kobieta – dodał. – Właśnie tego teraz mi trzeba. Prawdziwej kobiety.

Wstałam od stolika, przewracając kieliszek. Czerwone wino zaplamiło biały obrus, ale Dymitr tego nie zauważył. Przestrzeń między nami się zniekształciła. Zamiast przy tym samym stoliku, znajdowaliśmy się po dwóch stronach pomieszczenia. Dymitr uśmiechał się do siebie. Nieznajomy, który niegdyś był moim mężem, nie patrzył na mnie. Znajdował się wiele kilometrów stąd: mężczyzna zakochany w innej.

– Zawsze nas coś łączyło – powiedział – ale dopiero po śmierci Siergieja drzwi się otworzyły.

Dziwny niepokój skręcający mi wnętrzności zmienił się w przerażający ból. Pomyślałam, że jeśli teraz odejdę, to nie będzie prawda. Odwróciłam się od Dymitra i zaczęłam torować sobie drogę między stolikami. Ludzie spoglądali na mnie znad talerzy albo przerywali w pół zdania. Usiłowałam wysoko trzymać głowę, żeby wyglądać jak doskonała gospodyni, lecz łzy żłobiły bruzdy na moich upudrowanych policzkach.

– Nic pani nie jest? – spytał jakiś mężczyzna.

– Nic, nic – odparłam, ale ugięły się pode mną kolana. Uczepiłam się kelnera roznoszącego drinki. Razem się przewróciliśmy, padając, zmiażdżyłam kieliszek z szampanem.

Po pewnym czasie odzyskałam przytomność i uświadomiłam sobie, że jestem w mieszkaniu, a Mei Lin wyciąga kawałki szkła z mojego ramienia. Znieczuliła skórę lodem, ale ramię mi spuchło i miało kolor śliwki. Sukienka zwisała z oparcia krzesła obok kredensu; zaplamiona krwią dziura w rękawie kojarzyła się z raną po kuli. Dymitr przycupnął obok kominka.

– Jeśli rana jest czysta, obandażuj ją, a jutro wezwiemy lekarza – powiedział do Mei Lin.

Dziewczynka spojrzała na niego, wyczuwając napięcie. Przycisnęła gazę do rany i zabezpieczyła ją bandażem. Skończywszy, rzuciła Dymitrowi przenikliwe spojrzenie, a następnie odeszła.

– Ta mała robi się bezczelna. Nie powinnaś jej tak rozpieszczać – zauważył i sięgnął po płaszcz.

Wstałam i zatoczyłam się jak pijaczka.

– Dymitrze! Jestem twoją żoną.

– Wyjaśniłem ci sytuację – stwierdził zimno. – Teraz muszę wracać do klubu.

Oparłam się o drzwi, nic nie rozumiejąc. Jak Dymitr mógł mi to zrobić? Czemu mówił, że kocha Amelię? Wykrzywiłam usta i wybuchnęłam płaczem. Od łez rozbolała mnie pierś, walczyłam o oddech.

– Daj spokój. – Dymitr próbował mnie ominąć. Zamrugałam, usiłując dojrzeć coś przez łzy. W jego twarzy było zacietrzewienie, którego nigdy wcześniej tam nie dostrzegłam. Zrozumiałam, że żaden płacz niczego nie zmieni.

Jedna choroba ustąpiła miejsca innej. Następnego dnia Mei Lin próbowała mnie zmusić do jedzenia, ale nie mogłam przełknąć nawet łyżeczki jajecznicy. Złamane serce jest o wiele gorsze od gorączki. Bolało mnie całe ciało. Ledwie oddychałam. Dymitr mnie zdradził i odszedł. Nikt mi nie pozostał. Ani ojciec, ani matka, ani opiekun, ani mąż.

Luba pojawiła się w progu w niespełna godzinę po moim telefonie.

Zazwyczaj starannie układała fryzurę, tego ranka jednak kosmyki sterczały jej na wszystkie strony, kołnierzyk bluzki był zawinięty pod materiał. Poczułam się dziwnie pokrzepiona, gdy zrozumiałam, że mój stan odbił się na jej wyglądzie.

Zerknęła na mnie i od razu pobiegła do łazienki. Wróciła z wilgotną szmatką, którą przetarła mi twarz.

– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że usiłowałaś mnie ostrzec – westchnęłam.

– Kiedy coś zjesz i odpoczniesz, przekonasz się, że nic nie jest takie straszne, jak się wydaje.

Zamknąwszy oczy, zacisnęłam pięści. Czyżby mogło być gorzej? Przecież to właśnie Luba powiedziała mi, że Amelia doprowadziła nieznaną kobietę do samobójstwa i że miała jakąś ponurą władzę nad duszą Dymitra.

– Nie uwierzysz mi, ale teraz, kiedy już do tego doszło, widzę przewagę po twojej stronie – stwierdziła. – Sprawy, których nie dostrzegałam wcześniej.

– Zrobiłam wszystko, przed czym usiłował ochronić mnie Siergiej. – Rzuciłam się na sofę. – Oddałam im klub.

Luba usiadła obok mnie.

– Wiem, ale klub to tylko klub, a poza tym trwa wojna i kto wie, co się z nim stanie. Najważniejsze, że wciąż jesteś właścicielką domu i wszystkiego, co się w nim znajduje.

– Nie obchodzi mnie dom ani pieniądze. – Uderzyłam się pięścią w obolałą pierś. – Kiedy mnie ostrzegałaś, sądziłam, że Amelii chodzi o mój majątek, nie o męża. – Odetchnęłam z bólem. – Dymitr mnie już nie kocha. Zostałam zupełnie sama.

– Sądzę, że Dymitr oprzytomnieje – oznajmiła Luba. – Nie chciałby niemoralnej Amerykanki za żonę. Jest o wiele bardziej próżny niż Siergiej. Prędzej czy później wróci mu rozum. Poza tym ona ma prawie dziesięć lat więcej od niego.

– I co z tego?

– Nie może jej poślubić, dopóki się z tobą nie rozwiedzie. Jakoś nie wierzę, żeby to zrobił. A nawet jeśli spróbuje, możesz się nie zgodzić na rozwód.

– On ją kocha. Nie chce mnie. Tak mi powiedział.

– Aniu! Czy ty naprawdę wierzysz, że ona go pragnie? To chłopiec. Amelia nim manipuluje, żeby się odegrać na tobie. A jemu wszystko się miesza z żalu i poczucia krzywdy.

– Nie chcę go. Nie po tym, jak był z nią.

Luba objęła mnie ramieniem.

– Płacz, byle nie za dużo. Trudno być mężatką i nie rozumieć natury mężczyzn. Mają uciechę z najbardziej nieprawdopodobnymi kobietami, nagle pewnego dnia im przechodzi i zjawiają się na twoim progu, jak gdyby nigdy nic. W młodości Aleksiej sprawił mi dużo bólu.

Wzdrygnęłam się po tych słowach, ale wiedziałam, że Luba próbuje mnie pocieszyć i że jest moją jedyną sojuszniczką.

– Zarezerwuję stolik na lunch w klubie – oznajmiła, klepiąc mnie po plecach. – Po posiłku i drinku poczujesz się lepiej. Wszystko będzie dobrze, Aniu, jeśli tylko zachowasz spokój.

Nie miałam najmniejszej ochoty wychodzić, ale posłuchałam Luby, która nalegała, że mam się wykąpać i ubrać. Wiedziałam, do czego zmierza. Gdybym siedziała w mieszkaniu, wykończyłabym się. Wszystko w Szanghaju było skazane na klęskę. Chorzy żebracy, którzy mdleli na ulicach, umierali, podobnie jak opuszczone dzieci i wyczerpani rikszarze. Szanghaj był tylko dla silnych. Sekret polegał na tym, by iść przed siebie.

Jakoś pogodziłam się z rozpadem swojego małżeństwa, zamknęłam w sobie. Usiłowałam jak najmniej myśleć. Gdybym łamała sobie głowę nad tym, co się wydarzyło, stanęłabym w miejscu. Wtedy zaczęłabym umierać od środka, tak jak żołnierze, którzy jeśli się zatrzymują, zamarzają na śniegu. Usiłowałam wierzyć w słowa Luby: że romans Dymitra i Amelii to chwilowa sprawa, że się nie kochają. To złudzenie prysło w dniu, w którym ujrzałam ich razem.

Byłam w Bundzie, szukałam rikszy, by wrócić do domu po lunchu z Lubą. W głowie mi się kręciło od szampana, który popijałam, by ulżyć swojej samotności. Było zimno, miałam na sobie długie futro z kapturem, szal zasłaniał mi twarz. Serce mi zamarło, gdy ujrzałam znajomą limuzynę, podjeżdżającą do krawężnika zaledwie metr ode mnie. Wysiadł z niej Dymitr. Był tak blisko mnie, a jednak nie miał o tym pojęcia. Mogłam dotknąć palcem jego policzka. Uliczny hałas ucichł, wydawało mi się, że jesteśmy sami, uwięzieni w czasie. Dymitr wyciągnął rękę, a ja się skrzywiłam na widok palców o ostrych paznokciach, które zacisnęły się na jego dłoni. Z auta wyłoniła się Amelia w czerwonej pelerynie z sobolowym szalem. Wyglądała jak piękna diablica. Niemal umarłam, widząc podziw na twarzy Dymitra. Objął Amelię w talii, identycznym, intymnym gestem jak Aleksiej obejmował Lubę.

Zniknęli w miejskim tłumie, a ja zamknęłam się w sobie. Coś mi mówiło, że Dymitr, którego znałam, umarł, i że zostałam szesnastoletnią wdową.

Nabrałam zwyczaju sypiania niemal do południa. Około pierwszej riksza wiozła mnie do klubu Luby, gdzie przesiadywałam nad posiłkiem, przeciągając lunch aż do popołudniowej herbatki. Popołudniami w głównym foyer grano Mozarta albo jazz, słuchałam muzyki aż do zachodu słońca, gdy kelnerzy zaczynali przygotowywać stoliki do kolacji. Zostawałabym i na niej, gdyby nie moja niepewność. Byłam co najmniej o pięć lat młodsza od najmłodszych bywalczyń klubu. I tak sfałszowałam datę urodzenia na karcie członkowskiej, żeby przychodzić tu bez Luby.

Pewnego dnia przeglądałam przy stoliku „North China Daily News”. Nic nie pisali o wojnie domowej oprócz tego, że nacjonaliści i Mao Zedong usiłują zawrzeć rozejm. Ugoda między tak przeciwstawnymi siłami wydawała się mało prawdopodobna. Prze – stałam rozumieć, co w tych dniach jest prawdą, a co propagandą.

Podniosłam wzrok znad gazety i skupiłam uwagę na nagim ogródku skalnym. Ktoś przyglądał się mojemu odbiciu w szybie. Obejrzałam się i zobaczyłam wysoką kobietę w kwiecistej sukience.

– Jestem Anouck – przedstawiła się nieznajoma. – Bywa tu pani codziennie. Mówi pani po angielsku?

Miała twardy, holenderski akcent. Zerknęła na krzesło przede mną.

– Tak, trochę. – Gestem wskazałam jej, żeby usiadła.

W brązowych włosach kobiety błyskały złote nitki, skóra wydawała się naturalnie opalona. Jedynie usta stanowiły skazę na jej urodzie. W uśmiechu chowała górną wargę, przez co wyglądała bardzo surowo. Natura była okrutna. Tworzyła takie piękno, a następnie je psuła.

– Nie, mówi pani bardzo dobrze – stwierdziła. – Słyszałam. Z lekkim amerykańskim akcentem. Mój mąż… był Amerykaninem.

Na dźwięk słowa „był” przyjrzałam się jej uważniej. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Kiedy milczałam, dodała:

– Mąż… nie żyje.

– Przykro mi – odparłam. – To przez wojnę?

– Czasem tak mi się wydaje. A pani małżonek? – Wskazała na moją obrączkę.

Zarumieniłam się. Bywałam w klubie częściej niż na młodą mężatkę przystało. Zerknęłam na dwa splecione złote paski i prze – klęłam się w duchu za to, że nie zdjęłam obrączki. Nagle usta kobiety drgnęły i wtedy zrozumiałam. Obie się uśmiechałyśmy, ale nie sposób było nie zauważyć, że w naszych oczach rozbłysło cierpienie.

– Mój mąż… On też nie żyje – oznajmiłam.

– Rozumiem – powiedziała z uśmiechem.

Anouck okazała się przemiłą towarzyszką. Pojawiałam się w klubie znacznie rzadziej, odkąd przedstawiła mnie innym młodym „wdowom”. Razem spędzałyśmy dni na zakupach, a wieczory w Palace Hotel albo Imperialu. Inne kobiety garściami wydawały pieniądze wiarołomnych mężów. Anouck nazywała to „kobiecą sztuką zemsty”. Ja miałam własne pieniądze, za to niechęć do zemsty. Jednak podobnie jak one pragnęłam uciec od bólu i upokorzeń, jakie zgotował mi mąż.

Anouck namówiła mnie na uczestnictwo w „popołudniach języka i kultury” w konsulacie amerykańskim. Raz w tygodniu konsul generalny zapraszał cudzoziemców i personel ambasady na spotkania w eleganckim salonie swojej rezydencji. Przez pierwszą godzinę rozmawialiśmy po angielsku o rozmaitych prądach artystycznych i literaturze; nigdy o polityce. Potem łączyliśmy się w pary z tym spośród personelu ambasady, który zapragnął poznać nasz ojczysty język. Niektórzy bardzo poważnie podchodzili do tych lekcji, jednak dla większości był to pretekst do spotkań z nowymi ludźmi i objadania się orzeszkami. Jedynym Amerykaninem, który chciał się nauczyć rosyjskiego, był wysoki, tyczkowaty młody człowiek, Dan Richards. Od razu go polubiłam. Miał rude włosy, kręcone i krótko przycięte, jego skóra była piegowata, a jasne oczy otoczone siecią drobniutkich zmarszczek, pogłębiających się przy każdym uśmiechu.

– Dobryj dień, pani Łubieńska – powiedział, potrząsając moją dłonią. – Mienia zawut Daniel.

Miał koszmarny akcent, ale jego zapał był tak czarujący, że po raz pierwszy od dłuższego czasu szczerze się uśmiechnęłam.

– Chcesz zostać szpiegiem? – drażniłam się z nim.

– Nie. – W jego oczach pojawiło się zdumienie. – Nie mam predyspozycji. Mój dziadek był dyplomatą w Moskwie przed rewolucją. Bardzo dobrze wyrażał się o Rosjanach, zawsze mnie intrygowali. Kiedy Anouck oznajmiła, że przyprowadzi swoją uroczą rosyjską przyjaciółkę, postanowiłem rzucić tego starego gargulca, który uczył mnie francuskiej gramatyki, i zabrać się do rosyjskiego!

Popołudnia języka i kultury okazały się jedyną radością tego okropnego, chłodnego przedwiośnia. Dan Richards był zabawny i czarujący, żałowałam, że oboje mamy małżonków, bo z łatwością mogłabym się w nim zakochać. Jego żarty i dżentelmeńskie maniery pomogły mi częściowo zapomnieć o Dymitrze. Dan z taką czułością i szacunkiem opowiadał o swojej ciężarnej żonie, że dzięki niemu znowu zapragnęłam komuś zaufać. Słuchając go, mogłam uwierzyć w miłość. Zaczęłam czuć się jak osoba, którą byłam, zanim odebrano mi matkę, jak ktoś, kto wierzy w ludzką dobroć.

Pewnego popołudnia Dan spóźniał się na lekcję. Przyglądałam się innym parom zajętym rozmowami i usiłowałam przypomnieć sobie nazwiska i kadencje prezydentów z ponurych portretów na ścianach. Kiedy Dan wreszcie dotarł na spotkanie, brakowało mu tchu. W jego włosach i na brwiach lśniły krople deszczu, miał zabłocone buty. Nerwowo pocierał dłońmi o kolana i zapominał słówek tuż po tym, jak je wymawiałam.

– O co chodzi? – spytałam.

– O Polly. Właśnie odesłałem ją do Stanów.

– Dlaczego?

Zwilżył usta językiem, jakby mu wyschły.

– Polityczna sytuacja tutaj zrobiła się zbyt niepewna – odparł. – Kiedy Japończycy zaatakowali, wywieźli mnóstwo amerykańskich kobiet i dzieci do obozów. Nie będę ryzykował. Gdybyś ty była moją żoną, też bym cię odesłał – dodał.

Wzruszyła mnie jego troska.

– My, Rosjanie, nie mamy dokąd iść – poinformowałam go. – Chiny to nasza ojczyzna.

Rozejrzał się po pokoju, a następnie zbliżył twarz do mojej.

– Aniu – zaczął – to poufna informacja, ale Czang Kaj – szek ma zamiar opuścić miasto. Amerykański rząd poinformował nas, że nie zamierza dłużej wspierać rządu nacjonalistów. Nasza broń wpada w ręce komunistów za każdym razem, gdy jakiś nacjonalistyczny generał decyduje się przejść na drugą stronę. Anglicy nakazali swoim obywatelom zachowywać się normalnie. My jednak zbytnio zasiedzieliśmy się w Chinach. Pora na nas.

Później, podczas ciast i przekąsek, Dan wsunął mi w dłoń jakąś karteczkę.

– Przemyśl to, Aniu – powiedział. – Kozak Grigorij Bołogow negocjuje z IRO, Międzynarodową Organizacją do Spraw Uchodźców, wywiezienie twoich rodaków z Szanghaju. Wkrótce odpływa statek na Filipiny. Jeśli zostaniesz, chińscy komuniści wyślą cię do Związku Radzieckiego. Ostatnią grupę Rosjan z Szanghaju, która wróciła tam po wojnie, skazano na śmierć za szpiegostwo.

Pobiegłam w deszczu do domu, ściskając adres Bołogowa w dłoni.

Byłam przygnębiona i pełna obaw. Opuścić Chiny? Dokąd miała – bym się udać? Wyjazd z Chin równał się zostawieniu matki. Skąd by wiedziała, gdzie mnie znaleźć? Pomyślałam o bezpiecznej drodze do Stanów, szczęśliwej i ciężarnej pani Richards, do której miał wkrótce dołączyć dobroduszny, wierny i zakochany mąż. Jaki kapryśny bywa los. Dlaczego ja musiałam spotkać Dymitra? Położyłam dłonie na płaskim brzuchu. Nie miałam już męża, ale może odnalazłabym się w roli matki. Wyobraziłam sobie małą dziewczynkę o ciemnych włosach i bursztynowych oczach swojej babci.

Mieszkanie wydawało się ponure. Nie było Mei Lin, uznałam, że pewnie poszła na zakupy albo śpi w pokoju dla służby. Zamknęłam za sobą drzwi i zdjęłam płaszcz. Nagle wstrząsnął mną dreszcz.

Zapach tytoniu gryzł mnie w nozdrza. Zmrużyłam oczy, widząc cień na sofie, aż nabrał kształtów. Dymitr. Czerwony koniuszek jego papierosa lśnił niczym węgielek w mroku. Wpatrywałam się w zarys sylwetki mojego męża, niepewna, czy jest prawdziwy, czy tylko go sobie wyobraziłam. Zapaliłam światło. Zerknął na mnie, ale przez cały czas milczał. Zaciągał się papierosem, jakby nie mógł bez niego oddychać. Weszłam do kuchni i postawiłam czajnik na kuchence. Gdy woda się zagotowała, zrobiłam sobie herbaty, jemu nie proponując.

– Spakowałam resztę twoich rzeczy do kufra w szafie w przedpokoju – powiedziałam. – Na wypadek, gdybyś nie wiedział, gdzie ich szukać. Wychodząc, zamknij za sobą drzwi.

Przeszłam do sypialni. Byłam zbyt zmęczona na rozmowy i nie miałam zamiaru dać się bardziej ranić. Zrzuciłam buty i ściągnęłam sukienkę przez głowę. W pokoju było bardzo zimno. Wśliznęłam się pod kołdrę, nasłuchując deszczu bębniącego o parapet. Serce głośno biło mi w piersi. Nie byłam jednak pewna, czy przez Dymitra, czy przez Dana. Zerknęłam na zegar na szafce nocnej, złotą miniaturkę, którą Michajłowowie podarowali nam z okazji zaręczyn. Minęła godzina i uznałam, że Dymitr z pewnością już poszedł. Jednak kiedy zaczęły opadać mi powieki, usłyszałam skrzypnięcie drzwi do sypialni i kroki Dymitra. Przekręciłam się na bok, udając, że śpię. Wstrzymałam oddech, gdy poczułam ciężar jego ciała na materacu. Miał lodowatą skórę. Położył dłoń na moim kolanie, a ja zamieniłam się w kamień.

– Odejdź – powiedziałam.

Zacieśnił uścisk.

– Nie możesz robić, co ci się podoba, i nagle wracać. Nie odpowiedział, oddychał jak wyczerpany człowiek. Wbijałam paznokcie w swoje ramię, aż rozdrapałam skórę do krwi. – Już cię nie kocham – dodałam. Jego dłoń wędrowała po moich plecach. Nie miał skóry jak zamsz, teraz przypominała papier ścierny. Odtrąciłam go, ale złapał mnie za brodę i zmusił, żebym na niego spojrzała. Dostrzegłam, jak zmarniał. Amelia wzięła go w całości, a zwróciła pustą skorupę. – Już cię nie kocham – powtórzyłam.

Gorące łzy Dymitra spadły mi na twarz. Piekły niczym siarka.

– Dam ci, co zechcesz – zaszlochał Dymitr.

Odepchnęłam go i wstałam.

– Nie chcę cię – powiedziałam. – Już cię nie chcę.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w brazylijskiej kawiarni w Alei Joffre. Dymitr wygrzewał nogi w promieniach słońca wpadających przez okno. Zamknął oczy i zdawał się błądzić myślami gdzieś indziej. Wydłubałam grzyby ze swojego omleta, zostawiając je na później. Grzyby w lesie są ukryte niczym skarby, czekają na zręczne dłonie, by je zerwały. Przypomniałam sobie, jak matka śpiewała mi tę piosenkę. Kawiarnia była pusta, jedynie wąsaty kelner pętał się za ladą, udając, że ją czyści. Powietrze pachniało drewnem, olejem i cebulą. Nawet teraz, kiedy natrafiam na tę kombinację zapachów, przypominam sobie ten poranek po powrocie Dymitra.

Chciałam wiedzieć, czy przyszedł do mnie z miłości, czy też dlatego, że przestało mu się układać z Amelią. Nie mogłam się jednak zmusić, by zadać pytanie, które miałam na końcu języka. Niepewność utworzyła między nami barierę. Rozmowa o Amelii przywołałaby ją tutaj, a tego nie chciałam.

Po chwili Dymitr się wyprostował i poruszył ramionami.

– Musisz wprowadzić się do domu – powiedział.

Na samą myśl o rezydencji poczułam ucisk w żołądku. Nie mogłam mieszkać w miejscu, w którym Dymitr był z Amelią. Nie chciałam widzieć zdrady w każdym meblu. Wzdrygnęłam się na myśl o spaniu w moim dawnym łóżku po tym, jak je zbrukano.

– Nie, nie chcę. – Odsunęłam talerz.

– W domu jest bezpieczniej. Teraz musimy o tym myśleć.

– Nie wrócę do domu. Nawet nie chcę go widzieć.

Dymitr przejechał ręką po twarzy.

– Jeśli komuniści wkroczą do miasta, najpierw pójdą do francuskiej dzielnicy przez twoją ulicę. Mieszkanie nie jest strzeżone. Rezydencję przynajmniej otacza mur.

Miał rację, ale nadal nie chciałam się przeprowadzać.

– Myślisz, że co zrobią? – zapytałam. – Wyślą nas do Związku Radzieckiego, jak moją matkę?

– Nie. – Dymitr wzruszył ramionami. – Kto będzie dla nich zarabiał pieniądze? Obejmą rządy i zaprowadzą tu chińskie porządki. Najbardziej przejmują mnie grabieże i zamieszki.

Wstał, by odejść. Kiedy ujrzał moje wahanie, wyciągnął rękę. – Aniu, chcę, żebyś była ze mną – powiedział.

Serce ścisnęło mi się na widok domu. Ogród tonął w błocie.

Nikomu nie chciało się przystrzyc krzewów róż. Zamieniły się w nieokiełznane pnącza pełznące po murze, wbijały macki w ramy okien, zostawiając brązowe ślady na tynku. Gardenia straciła wszystkie liście, teraz wyglądała jak patyk wbity w ziemię. Nawet gleba na grządkach wydawała się zbita i pusta: nikt nie zasadził cebulek na wiosnę. Usłyszałam, że Mei Lin śpiewa w pralni i uświadomiłam sobie, że Dymitr już wczoraj musiał ją zabrać do domu.

Stara Służąca otworzyła drzwi, ucieszona moim widokiem.

Uśmiech odmienił jej ponurą twarz. Przez chwilę wyglądała wręcz promiennie. Przez te wszystkie lata nie uśmiechnęła się do mnie ani razu, i nagle, kiedy balansowaliśmy na krawędzi katastrofy, uznała, że mnie lubi. Dymitr pomógł jej zanieść moje walizki do holu, a ja zachodziłam w głowę, gdzie się podziali inni służący.

Ściany salonu były nagie, wszystkie obrazy zniknęły. W miejscach po lampach widniały dziury.

– Ukryłem je. Żeby były bezpieczne – wyjaśnił Dymitr.

Stara Służąca otworzyła kufry i zaczęła zanosić moje ubrania na górę. Kiedy wyszła, odwróciłam się do Dymitra.

– Nie okłamuj mnie – powiedziałam. – Nie okłamuj mnie więcej.

Drgnął, jakbym go uderzyła.

– Sprzedałeś je, żeby utrzymać klub – ciągnęłam. – Nie jestem głupia. Wbrew temu, co myślisz, nie jestem małą dziewczynką. Zestarzałam się, Dymitrze. Popatrz na mnie. Jestem stara.

Dymitr położył mi dłoń na ustach i przygarnął mnie do piersi. Był wyczerpany. I stary, czułam to przez skórę. Jego serce ledwie biło. Wtulił policzek w moją twarz.

– Zabrała je na odchodnym.

Te słowa zabolały mnie jak cios. Położyły mi się kamieniem na sercu. A więc Amelia go zostawiła. Wcale mnie nie wybrał. Odsunęłam się od Dymitra i oparłam o kredens.

– Odeszła na dobre? – spytałam.

– Tak. – Nie spuszczał ze mnie wzroku.

Wstrzymałam oddech, rozdarta między dwoma światami. W jednym zabierałam walizki i wracałam do mieszkania, w drugim zostawałam z Dymitrem. Przycisnęłam dłonie do czoła.

– A więc zapomnijmy o niej – powiedziałam. – Nie ma jej w naszym życiu.

Dymitr przywarł do mnie i zaszlochał.

– „Ona”, „jej”, „minęła”. Od teraz tak będziemy o niej mówić – dodałam.

Czołgi armii nacjonalistów ryczały w mieście dniem i nocą, egzekucje komunistów stały się codziennym widokiem. Raz w drodze na targ minęłam kilka głów zatkniętych na znaki drogowe i nawet nie zauważyłam, że dziewczynka i jej matka zaczęły za mną krzyczeć. W ostatnich dniach nad ulicami unosił się zapach krwi.

Nowa godzina policyjna sprawiła, że otwieraliśmy klub tylko trzy razy w tygodniu, co właściwie było błogosławieństwem, gdyż brakowało nam personelu. Wszyscy szefowie kuchni wyjechali na Tajwan albo do Hongkongu, trudno było znaleźć jakichś muzyków poza Rosjanami. Jednak gdy otwieraliśmy, dawni klienci zjawiali się w komplecie.

– Nie pozwolę bandzie niezadowolonych wieśniaków zepsuć mi zabawy – powiedziała pewnego wieczoru madame Degas, zaciągając się papierosem w długiej fifce. – Zniszczą wszystko, jeśli im pozwolimy.

Jej pudla przejechał samochód, ale ze stoickim spokojem zastąpiła go papugą o imieniu Fifi.

Podobne odczucia odbijały się na twarzach innych stałych klientów, którzy pozostali w Szanghaju: angielskich i amerykańskich biznesmenów, holenderskich kupców morskich, nerwowych chińskich przedsiębiorców. Napędzała nas obsesyjna radość życia.

Mimo chaosu na ulicach, popijaliśmy tanie wino niczym najlepsze roczniki i skubaliśmy kawałeczki szynki jak niegdyś kawior. Podczas zaciemnienia zapalaliśmy świece. Dymitr i ja co wieczór tańczyliśmy walca, jak świeżo poślubieni małżonkowie. Wojna, śmierć Siergieja i Amelia – to wszystko wydawało się jedynie złym snem.

Gdy klub był zamknięty, siedzieliśmy wieczorami w domu, czytając sobie na głos albo słuchając płyt. Mimo tego, co działo się w mieście, zachowywaliśmy się jak najnormalniejsze małżeństwo. Po Amelii pozostało tylko wspomnienie. Czasem czułam jej zapach na poduszce albo znajdowałam gładki ciemny włos na szczotce albo kafelku.

Nigdy się jednak nie pojawiła ani z nami nie kontaktowała, aż do pewnego wieczoru, kilka tygodni po mojej przeprowadzce do rezydencji, kiedy zadzwonił telefon. Odebrała Stara Służąca. Zabrakło lokaja, więc Chinka zaczęła mówić po angielsku i odbierać telefony.

Domyśliłam się, kto dzwoni, gdyż Stara Służąca dreptała po pokoju, nerwowo unikając mojego spojrzenia. Wyszeptała coś do Dymitra.

– Powiedz jej, że nie ma mnie w domu – oświadczył.

Stara Służąca wróciła do holu i już miała przekazać wiadomość, kiedy Dymitr krzyknął głośno, tak, by Amelia go usłyszała:

– Niech tu więcej nie dzwoni!

Następnego dnia Luba napisała do mnie, że mam się z nią pilnie spotkać w klubie. Nie widziałyśmy się już od miesiąca i gdy ujrzałam ją w foyer, w eleganckim kapeluszu, lecz bladą jak upiór, niemal krzyknęłam z zaskoczenia.

– Nic ci nie jest? – spytałam.

– Opuszczamy dom – odparła. – Wieczorem wyjeżdżamy do Hongkongu. To ostatni dzień rozdawania wiz wyjazdowych. Aniu, musisz z nami jechać.

– Nie mogę – powiedziałam.

– Inaczej nie dostaniesz wizy. Aleksiej ma brata w Hongkongu. Możesz udawać naszą córkę.

Nigdy nie widziałam Luby tak wyczerpanej nerwowo. Była głosem rozsądku podczas mojego małżeńskiego kryzysu. Kiedy jednak popatrzyłam na inne kobiety w pomieszczeniu, na tych kilka klientek, które zostały w Szanghaju, ujrzałam przerażenie w ich oczach.

– Dymitr do mnie wrócił – szepnęłam. – Wiem, że nie opuści klubu, a ja muszę trwać przy mężu.

Przygryzłam wargę i wbiłam wzrok w ziemię. Opuszczała mnie kolejna bliska osoba. Skoro Luba zamierzała wyjechać z Szanghaju, było mało prawdopodobne, abyśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkały.

Otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej chusteczkę.

– Mówiłam ci, że wróci. – Otarła oczy. – Pomogłabym wam obojgu, ale masz rację co do Dymitra. Nie zostawi klubu. Szkoda, że nie przyjaźni się już z moim mężem. Aleksiej mógłby go przekonać do wyjazdu.

Kierownik sali oznajmił, że stolik już czeka. Kiedy nas usadził, Luba zamówiła butelkę najlepszego szampana i sernik na deser. Po chwili niemal jednym haustem opróżniła zawartość pierwszego kieliszka.

– Przyślę ci nasz adres w Hongkongu – stwierdziła. – Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała jakiejkolwiek pomocy. Czułabym się o wiele lepiej, wiedząc, że zamierzasz wyjechać.

– Do klubu ciągle przychodzi mnóstwo ludzi – poinformowałam ją. – Kiedy przestaną, obiecuję, że pogadam z Dymitrem o wyjeździe.

Luba pokiwała głową.

– Mam informacje o Amelii – oznajmiła.

Wbiłam paznokcie w tapicerkę krzesła. Nie byłam pewna, czy chcę to usłyszeć.

– Podobno zaczęła się uganiać za jakimś bogatym Teksańczykiem. Jednak ten facet był sprytniejszy od jej dotychczasowych ofiar. Wziął, co chciał, i ją rzucił. Wystrychnął Amelię na dudka.

Powiedziałam jej, co się zdarzyło wczoraj wieczorem, jak Dymitr zakazał Amelii do nas wydzwaniać.

Szampan najwyraźniej poprawił humor Lubie. Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– A więc ta suka musiała spróbować raz jeszcze. – Pokiwała głową. – Nie przejmuj się, Aniu. Już uwolnił się spod jej zaklęcia. Przebacz mu i kochaj go z całego serca.

– Dobrze – odparłam. Żałowałam jednak, że rozmawiałyśmy o Amelii. Była niczym wirus, pozostający w uśpieniu, dopóki się o niej nie wspominało.

Luba upiła kolejny łyk szampana.

– Co za głupia kobieta – powiedziała. – Opowiada ludziom o swoich niezwykłych znajomościach w Los Angeles. O własnym klubie. Moskwa – LA. Niezły dowcip.

Padało, kiedy wychodziłyśmy z klubu. Ucałowałam Lubę na pożegnanie. Cieszyło mnie znieczulające działanie szampana. Patrzyłam, jak Luba przepycha się przez tłum, żeby złapać rikszę. Co się stało z nami wszystkimi? Z tymi, którzy tańczyli walca na parkiecie w klubie Moskwa – Szanghaj i usiłowali śpiewać jak Josephine Baker?

W nocy wyły syreny, z oddali słychać było strzały. Następnego ranka znalazłam Dymitra w ogrodzie, stał po kostki w błocie.

– Zamknęli klub – powiedział.

Był upiornie blady, w jego zrozpaczonych oczach ujrzałam małego Dymitra. Chłopca, który utracił matkę. Potrząsnął z niedowierzaniem głową.

– Jesteśmy zrujnowani – dodał.

– Przecież to tylko na jakiś czas, dopóki się nie uspokoi – stwierdziłam. – Wystarczy nam pieniędzy, żeby przetrwać kilka miesięcy.

– Nie słyszałaś ostatnich wieści? – zapytał. – Komuniści przejęli władzę. Wyrzucają cudzoziemców. Nas wszystkich. Amerykański konsulat i Międzynarodowa Organizacja do Spraw Uchodźców zorganizowały statek.

– No to wyjedźmy – zaproponowałam. – Zaczniemy od nowa.

Dymitr opadł na kolana.

– Czy ty w ogóle słyszysz, co mówię, Aniu? Uchodźcy. Nie wolno nam ze sobą niczego zabrać.

– No to jedźmy, Dymitrze. Mamy szczęście, że ktoś chce nam pomóc.

Uniósł zabłocone ręce do twarzy i zakrył oczy.

– Będziemy biedni – szepnął.

Słowo „biedni” najwyraźniej go załamało, ja jednak poczułam dziwną ulgę. Nie mieliśmy być biedni. Mieliśmy być wolni. Nie chciałam opuszczać Chin, bo wydawało mi się, że jedynie one łączą mnie z matką, ale Chiny, jakie znałam, już nie istniały. W jednej chwili wymknęły nam się z rąk. Żadne z nas nie powinno w ogóle się nad tym zastanawiać. Nawet moja matka dostrzegłaby otwarte drzwi przede mną, szansę na nowy początek.

Twarz Starej Służącej posmutniała, gdy oznajmiłam, że i ona, i Mei Lin powinny odejść, gdyż nie są bezpieczne w naszym domu.

Zapakowałam im do kufrów jak najwięcej jedzenia, uszyłam woreczek, wypełniłam go pieniędzmi i kazałam Starej Służącej ukryć w sukience. Mei Lin przywarła do mnie. Dymitr pomógł mi podsadzić ją na rikszę.

– Musisz jechać ze swoją starą przyjaciółką – powiedziałam jej.

Kiedy riksza ruszyła, mała nie przestawała płakać. Przez chwilę pragnęłam ją zatrzymać, wiedziałam jednak, że nigdy nie wypuściliby jej z kraju.

Dymitr i ja kochaliśmy się przy akompaniamencie wycia bombowców i odległych wybuchów.

– Wybaczysz mi, Aniu? Naprawdę mi wybaczysz? – zapytał, gdy było po wszystkim.

Odparłam, że już mu wybaczyłam.

Rankiem rozszalała się ulewa. Deszcz bębnił o dach niczym pociski. Wyśliznęłam się z objęć Dymitra i podeszłam do okna. Strumienie wody zalewały ulicę. Przeniosłam wzrok na nagie ciało leżące na łóżku, żałując, że deszcz nie może zmyć z niego przeszłości. Dymitr drgnął i zamrugał powiekami.

– Nie przejmuj się deszczem – wymamrotał. – Pójdę piechotą do konsulatu. Spakuj walizki, wrócę po ciebie wieczorem.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałam, pomagając mu włożyć koszulę i płaszcz. – Nie zabiją nas. Po prostu każą nam się wynosić.

Dotknął mojego policzka.

– Naprawdę uważasz, że moglibyśmy zacząć od początku?.

Razem obeszliśmy dom, wiedząc, że dziś po raz ostatni usiądziemy na eleganckich meblach i wyjrzymy przez imponujące okna.

Zastanawiałam się, co z nim będzie, jaki użytek zrobią z niego komuniści. Czułam wdzięczność do losu za to, że Siergiej nie musi obserwować zniszczenia ukochanego domu Mariny. Pocałowałam Dymitra i odprowadziłam go do ogrodowej ścieżki, kuląc się przed deszczem. Chciałam mu towarzyszyć, ale zostało niewiele czasu i musiałam przygotować się do podróży.

Przez cały dzień rozbierałam biżuterię na części: zaszywałam kamienie i perły w palcach skarpet i szwach bielizny. Ukryłam resztki nefrytowego naszyjnika matki w najmniejszej z matrioszek.

Brakowało mi praktycznych strojów, więc zapakowałam do walizek najdroższe suknie w nadziei, że przynajmniej zdołam je sprzedać.

Byłam jednocześnie przerażona i podniecona. Nie mieliśmy pewności, że komuniści nas wypuszczą. Jeśli w czymkolwiek przypominali Tanga, mogli nas zabić z czystej chęci zemsty. Jednak podczas pracy podśpiewywałam. Znowu byłam szczęśliwa i zakochana. Po zapadnięciu ciemności zaciągnęłam zasłony i przygotowałam kolację przy świecach, używając niemal wszystkich dostępnych składników. Rozłożyłam na podłodze biały obrus, ustawiłam na nim weselną zastawę i kieliszki; mieliśmy ich użyć po raz ostatni.

Kiedy Dymitr nie wrócił wieczorem, powtarzałam sobie, że nie powinnam obawiać się najgorszego. Spekulowałam, że deszcz po – wstrzyma komunistów na co najmniej jeden dzień, a Dymitr był na tyle bystry, aby nie pakować się w kłopoty.

– Najgorsze już minęło – powtarzałam niczym mantrę, zwinięta na podłodze. – Najgorsze już minęło.

Kiedy Dymitr nie wrócił rankiem, usiłowałam dodzwonić się do konsulatu, ale linie nie działały. Poczekałam jeszcze dwie godziny, ze zdenerwowania pot spływał mi po plecach. Gdy deszcz niemal ustał, zarzuciłam na siebie płaszcz, wciągnęłam buty i po – biegłam do konsulatu. Korytarze i poczekalnie były zapchane ludźmi. Dostałam numerek i kazano mi czekać na swoją kolej.

Rozglądałam się po twarzach nieznajomych, rozpaczliwie pragnąc ujrzeć Dymitra. Nagle dostrzegłam wychodzącego z gabinetu Dana Richardsa. Gdy go zawołałam, rozpoznał mnie i machnął ręką, żebym podeszła.

– Straszna rzeź, Aniu. – Wziął ode mnie płaszcz i zamknął za nami drzwi. – Napijesz się herbaty?

– Szukam męża – powiedziałam, usiłując zdławić narastającą we mnie panikę. – Przyszedł tu wczoraj po przepustkę na statek dla uchodźców i nie wrócił.

Na miłej twarzy Dana pojawiła się troska. Pomógł mi usiąść i poklepał mnie po ramieniu.

– Nie przejmuj się, proszę – westchnął. – Straszny tu chaos. Sprawdzę, co się dzieje.

Zniknął na korytarzu. Siedziałam nieruchomo jak posąg, wpatrując się w chińskie antyki i książki częściowo spakowane do pudeł.

Dan wrócił godzinę później. Twarz miał pełną napięcia. Wstałam z krzesła, przerażona, że Dymitr nie żyje. Dan trzymał w ręce jakiś papier, pokazał mi go. Ujrzałam zdjęcie Dymitra. Oczy, które tak kochałam.

– Aniu, czy to twój mąż? Dymitr Łubieński?

Skinęłam głową. Narastał we mnie strach.

– Boże drogi, Aniu! – wykrzyknął Dan, opadając na fotel i przygładzając dłonią potargane włosy. – Dymitr Łubieński poślubił wczoraj wieczorem Amelię Millman i rankiem odpłynął do Ameryki.

Stałam przed Moskwą – Szanghajem, wpatrując się w zabite deskami drzwi i okna. Deszcz przestał padać. Nieopodal słychać było strzały. Zapatrzyłam się na portyk, kamienne schody, białe lwy strzegące wejścia. Czy próbowałam to wszystko zapamiętać, czy o tym zapomnieć? Siergieja, Dymitra, taniec do kubańskiej muzyki, ślub, pogrzeb, ostatnie dni. Ulicą przemknęła jakaś rodzina, matka uciszała płaczące dzieci. Na wpół zgięty ojciec pchał wózek pełen kufrów i walizek, które, jak wiedziałam, zostaną mu odebrane jeszcze przed wejściem do portu.

Dan dał mi godzinę na powrót do konsulatu. Znalazł dla mnie miejsce na statku ONZ, płynącym na Filipiny. Miałam być uchodźcą, zostałam całkiem sama. Uwierały mnie perły i kamienie w pończochach. Wiedziałam, że resztę biżuterii rozdrapią ci, którzy włamią się do rezydencji. Wszystko poza obrączką. Uniosłam dłoń pod słońce, a potem wspięłam się po schodach ku marmurowemu lwu bliżej wejścia i położyłam obrączkę na jego języku. Mój dar dla Mao Zedonga.