37463.fb2
Miasto Troyes zostało daleko w tyle. Już niewiele godzin dzieliło Gotfryda de Charneya i jego sługę od włości Lirey.
Odkąd wyruszył, nie opuszczało go wrażenie, że jest śledzony.
Płótno włożył do starej zniszczonej sakwy podróżnej.
Chłopi zbierali narzędzia z pól, gdyż dzień miał się ku końcowi. Templariusz czuł, że wzruszenie ściska mu gardło, gdy ujrzał kraj dzieciństwa. Nie mógł się doczekać, kiedy ujrzy Paula, swego starszego brata.
Paul powitał go serdecznie, zapewniając, że może się czuć jak u siebie w domu. Ojciec, teraz bliższy grobu niż życia, zawsze szanował zakon i kiedy tylko mógł, wspierał templariuszy.
Rodzina była dumna, że aż dwaj członkowie rodu, Francois i Gotfryd, wstąpili w szeregi zakonu.
Przez kilka dni Gotfryd cieszył się spokojem i towarzystwem bliskich. Z radością bawił się z bratankiem, który miał na imię tak samo jak on i który pewnego dnia zostanie dziedzicem rodowych włości. Był to dzielny i rozgarnięty chłopiec. Biegał wszędzie za swym wujem, nie odstępując go na krok.
– Jak urosnę, zostanę templariuszem – mówił. – Proszę cię, wuju, naucz mnie walczyć. Chcę się bić jak prawdziwy rycerz.
W takich chwilach Gotfryd czuł ucisk w żołądku, wiedział bowiem, że przed zakonem nie ma już przyszłości. Ten brzdąc nie dowie się, co to za zaszczyt być templariuszem.
W dzień rozstania mały Gotfryd z płaczem żegnał wuja. Nie rozumiał, dlaczego ten nie chce zabrać go ze sobą do Ziemi Świętej. Biedny chłopiec nie wiedział, że wuj stoi w obliczu wojny z wrogiem, który za nic ma szlachetną walkę i rycerski honor. Wróg ten jednak to nie żaden innowierca, lecz Filip, król Francji.
Wielki mistrz modlił się w swej komnacie, gdy służący powiadomił go o przybyciu de Charneya. Przeżegnał się szybko i wybiegł mu na spotkanie.
Jakub de Molay podzielił się z przyjacielem nowinami. Król oskarża templariuszy o pogaństwo i sodomię, już wkrótce wszystkich uwięzi, muszą więc być przygotowani na najgorsze: tortury i obelgi, a potem śmierć w męczarniach. Zarzuca się im, że czczą szatana i składają ofiary bożkowi zwanemu Bafomet. Istnieje bowiem figura, przed którą modlą się templariusze jak świat długi i szeroki, a której tajemnica przeniknęła przez mury zakonu. Może w jakimś kraju niewierny służący, przekupiony paroma talarami, podzielił się z wrogiem opowieściami o zakonnym życiu i o tym, że rycerze zwykli zamykać się w kaplicy, gdzie nikt obcy nie ma wstępu, a gdzie na ścianie wisi obraz przedstawiający dziwną postać.
Twierdza w Villeneuve du Temple przestała być miejscem świętym i nie do zdobycia. Żołnierze króla skonfiskowali wszystko, co znaleźli. Filip był wściekły, że nie znalazł nawet śladu skarbu templariuszy. Nie wie, że już wiele miesięcy temu Jakub de Molay rozdzielił złoto między domy zakonne, że większość skarbu znajduje się w Szkocji, dokąd kazał wywieźć również tajne dokumenty zakonu. W Villeneuve nie zostało prawie nic, i to jeszcze bardziej podsyciło wzburzenie króla.
Wysłannik króla przybył do fortecy, domagając się widzenia z wielkim mistrzem. Jakub de Molay przyjął go spokojny i opanowany.
– Przybywam w imieniu króla.
– Domyślam się, dlatego was przyjmuję.
Wielki mistrz nie usiadł i nie zaproponował tego księciu Szampanii. Ten, zakłopotany, posłał mu gniewne spojrzenie.
Godność, jaka emanowała z postawy wielkiego mistrza, onieśmielała go.
– Jego wysokość chce wam zaproponować układ: daruje wam życie w zamian za płótno, w które było owinięte ciało Jezusa. Król jest przekonany, że relikwia znajduje się w rękach templariuszy, tak utrzymywał święty król Ludwik. W archiwum królewskim są na to dokumenty, relacje naszego ambasadora w Konstantynopolu i listy króla Baldwina do jego wuja, króla Francji. Są też zapiski naszych szpiegów na dworze cesarza.
Wiemy, że całun Chrystusa jest w zakonie. Ukrywacie go.
Jakub de Molay wysłuchał w milczeniu przemowy księcia Szampanii. W duchu dziękował Bogu, iż podszepnął mu, by ratował całun, który teraz bezpiecznie spoczywa w Castro Marim, pilnowany przez zacnego Jose Sa Beiro.
– Wielmożny książę – odpowiedział sucho mistrz – zapewniam cię, że nie mam relikwii, o której mówisz, możesz być jednak pewny, że nawet gdybym ją miał, nie zgodziłbym się na nic jej wymienić. Król nie powinien sądzić, że wszyscy ludzie kierują się takimi jak on pobudkami.
– Panie de Molay, król wykazuje się wspaniałomyślnością, darując ci życie – wycedził książę. – Zwłaszcza że masz coś, co należy do Korony, do Francji i całego chrześcijańskiego świata.
– Dlaczego ta relikwia miałaby należeć do króla Filipa?
Książę Szampanii z trudem nad sobą panował.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że święty król Ludwik wysłał znaczne ilości złota swemu siostrzeńcowi, cesarzowi Baldwinowi, ten zaś sprzedał mu inne relikwie. Nie muszę też dodawać, że hrabia Dijon przebywał na dworze Baldwina, pertraktując w sprawie sprzedaży mandylionu, i że cesarz zgodził się na tę transakcję.
– Nie jest moją sprawą handel ani układy między królami.
Moje życie należy do Boga. Powiedz królowi, że nie mam relikwii, a nawet gdybym ją miał, na nic bym jej nie zamienił.
Nigdy bym się czymś takim nie zhańbił.
Wkrótce po tej rozmowie Jakub de Molay, Gotfryd de Charney i reszta templariuszy, którzy jeszcze pozostawali w Villeneuve du Temple, została pojmana i zamknięta w pałacowych kazamatach.
Filip, król Francji, zwany Filipem Pięknym, rozkazał katom, by bez litości torturowali rycerzy, zwłaszcza wielkiego mistrza, aż wyduszą z niego, gdzie ukrywa świętą relikwię z wyobrażeniem Chrystusa.
Jęki bólu odbijały się echem od grubych murów więzienia.
Templariusze stracili rachubę czasu, niektórzy przyznali się do zbrodni, których nie popełnili, z nadzieją, że kat przestanie rozciągać im kończyny, przypalać stopy żelazem i zdzierać z nich skórę. Na nic jednak nie zdały się te wyznania, kaci nadal pastwili się nad nimi bez litości.
Co parę dni do podziemi schodził mężczyzna z osłoniętą twarzą i stojąc w kącie, przypatrywał się z lubością cierpieniom rycerzy. Był to król Filip, chory z chciwości i okrucieństwa.
Znajdował przyjemność w patrzeniu na ludzką mękę.
Pewnego popołudnia człowiek z zasłoniętą twarzą rozkazał, by przyprowadzono przed jego oblicze Jakuba de Molay.
Wielki mistrz ledwie widział, lecz domyślił się, czyja twarz kryje się pod chustą. Stał wyprostowany, a nawet uśmiechnął się lekko, gdy król zaczął nalegać, by zdradził, gdzie przechowuje relikwię.
Wreszcie Filip zrozumiał, że tortury na nic się nie zdadzą.
Ten człowiek umrze, a niczego nie powie. Trzeba więc publicznie napiętnować tych heretyków i ogłosić, że zakon templariuszy przestał istnieć.
Osiemnastego marca roku pańskiego tysiąc trzysta czternastego został podpisany wyrok śmierci na wielkiego mistrza zakonu templariuszy oraz rycerzy, którzy przeżyli tortury.
Dziewiętnastego marca wzniesiono wielki stos, na którym miał spłonąć dumny Jakub de Molay. To widowisko obiecał uświetnić swoją obecnością sam król.
Gapie zaczęli gromadzić się na placu wraz z brzaskiem, by mieć jak najlepszy widok. Lud zawsze chętnie patrzył na upokorzenie możnych i potężnych, a takim właśnie wydawał się być zakon templariuszy, nawet jeśli bracia czynili więcej dobra niż zła.
Wszyscy dworzanie zajęli już swoje miejsca, król zaczął flirtować z damami.
Jakub de Molay i Gotfryd de Charney zostali przywiezieni na miejsce kaźni na jednym wozie.
Gdy ogień zaczął obejmować ich okaleczone ciała, Jakub de Molay popatrzył dumnie na króla. Lud Paryża, wraz ze swym władcą, usłyszał słowa wielkiego mistrza. Templariusz wyznał, że jest niewinny, a osąd czynów króla Francji i papieża Klemensa pozostawia Bogu.
Dreszcz przebiegł po plecach Filipa zwanego Pięknym.
Skulił się ze strachu, musiał sobie przypomnieć, że jest królem i że nic mu nie zagraża. Postąpił przecież zgodnie z wolą papieża i najwyższych władz kościelnych.
Nie, to niemożliwe, by Bóg stał po stronie templariuszy, tych heretyków, którzy adorują bałwana zwanego Bafometem, których obciąża grzech sodomii. To zdrajcy, mający układy z Saracenami. On, Filip, wypełnia nakazy Kościoła, bo jest gorliwym chrześcijaninem.
On, Filip, król Francji, jest gorliwym chrześcijaninem, lecz czy przestrzega boskiego prawa?
– Skończyła pani?
– Uf, ale się przestraszyłam! Właśnie czytałam o egzekucji Jakuba de Molay. Włosy się jeżą na głowie. Chciałam zapytać, na czym niby polega ta boska sprawiedliwość?
Profesor McFadden posłał jej znudzone spojrzenie. Ana Jimenez od dwóch dni szperała w archiwach i zadawała mu mnóstwo pytań, które zupełnie nie przystawały do jego akademickiego autorytetu.
Była inteligentna, lecz brakowało jej podstawowej wiedzy, musiał więc udzielić jej paru lekcji historii. Dziewczyna niewiele wiedziała o krucjatach i rozdzieranym wojnami średniowiecznym świecie. Nie uszło jednak jego uwagi, że wiedza akademicka dziennikarki jest odwrotnie proporcjonalna do jej niebywałej intuicji. Szukała i wiedziała, gdzie szukać, by znaleźć. Tu słowo, tam zdanie, tu wydarzenie, i już dysponowała gotowymi wskazówkami do dalszych poszukiwań.
Starał się być ostrożny, odciągał jej uwagę od wydarzeń, które w dziennikarskich rękach mogłyby zamienić się w bombę.
Założył okulary, by wytłumaczyć jej, na czym polega osąd boski. Ana Jimenez patrzyła na niego zdumiona i nie mogła powstrzymać dreszczu przejęcia, gdy profesor recytował dramatycznym tonem słowa Jakuba de Molay.
– Papież Klemens zmarł po czterdziestu dniach, Filip Piękny zaś po ośmiu miesiącach. Obaj mieli straszliwą śmierć, już pani o tym opowiadałem. Bóg okazał się sprawiedliwy.
– Cieszę się ze względu na Jakuba de Molay.
– Słucham?
– Ten wielki mistrz przypadł mi do gustu. Wydaje się, że był z niego mądry i sprawiedliwy człowiek, Filip Piękny zaś to tylko opętany podlec. Miło mi więc słyszeć, że w tym przypadku Bóg zechciał być sprawiedliwy. Szkoda, że nie zawsze tak się dzieje – westchnęła. – Tylko czy za tą sprawiedliwą śmiercią nie kryje się zemsta templariuszy?
– Ależ nie!
– A skąd pan to wie?
– Wiele dokumentów dokładnie opisuje okoliczności zgonu króla Filipa oraz papieża i zapewniam panią, że nie znajdzie pani ani jednego źródła, które sugerowałoby, że templariusze mieli z tym coś wspólnego. Zresztą, to nie byłoby zgodne z rycerskim kodeksem. Powinna to pani wiedzieć po przeczytaniu tego wszystkiego.
– Cóż, ja bym tak właśnie postąpiła.
– To znaczy jak?
– Zebrałabym w tajemnicy grono rycerzy i dokonała zamachu na papieża i Filipa Pięknego.
– Rycerze zakonu nigdy by tak nie postąpili.
– Proszę mi jeszcze powiedzieć, jakiego skarbu szukał król? Z dokumentów wynika, że już wcześniej zdążył praktycznie ogołocić skarbiec templariuszy, bo ciągle pożyczał od nich pieniądze. A jednak Filip nalegał, by Jakub de Molay oddał mu skarb. Co to za skarb? Musiało to być coś konkretnego, o dużej wartości.
– Filip Piękny sądził, że templariusze mają więcej złota. Miał obsesję na tym punkcie, twierdził, że Jakub de Molay go oszukuje i ukrywa gdzieś góry cennego kruszcu.
– Nie, nie wydaje mi się, by szukał złota.
– Ach tak? To ciekawe. A czego, pani zdaniem, szukał?
– Jak powiedziałam, czegoś konkretnego, jakiegoś przedmiotu o dużej wartości dla zakonu i króla Francji, a najprawdopodobniej również dla chrześcijaństwa.
– No cóż, więc proszę powiedzieć, o cóż takiego chodzi, bo zapewniam, że po raz pierwszy słyszę podobną… podobną…
– Gdyby nie dobre maniery, powiedziałby pan: „podobną bzdurę”. Być może słusznie, jest pan uczonym, ja dziennikarką, pan trzyma się faktów, ja spekuluję.
– Historii, moja pani, nie pisze się na podstawie spekulacji, tylko wydarzeń potwierdzonych przez liczne źródła.
– Z dokumentów wynika, że kilka miesięcy przed uwięzieniem wielki mistrz wyprawił posłańców do licznych domów zakonnych, jednak oni nigdy nie wrócili. Czy zachowały się kopie listów, jakie wieźli?
– Kilka tak. Są to kopie, które zostały przebadane i uznane za autentyczne. Inne zaginęły.
– Czy mogę zobaczyć te, które przetrwały?
– Postaram się sprawić pani tę przyjemność.
– Byłoby cudownie, gdybym mogła je zobaczyć już jutro, bo wieczorem wyjeżdżam.
– Ach tak?
– Widzę, że odetchnął pan z ulgą.
– Ależ proszę pani…
– Wiem, że jestem natrętna i przeszkadzam panu w pracy…
– Postaram się przygotować na jutro dokumenty. Wraca pani do Hiszpanii?
– Nie, jadę do Paryża.
– Rozumiem… Proszę przyjść jutro rano.
Ana Jimenez miała ochotę porozmawiać z Anthonym McGillesem, ale ten przepadł jak kamień w wodę.
Była zmęczona. Cały dzień spędziła, ślęcząc nad dokumentami z ostatnich miesięcy istnienia zakonu templariuszy. Daty, suche fakty, anonimowe relacje, od tego wszystkiego pękała jej głowa.
Na szczęście była obdarzona ogromną wyobraźnią (co zawsze wyrzucał jej brat), kiedy więc po raz kolejny czytała:
Wielki mistrz Jakub de Molay wysłał list do posiadłości w Moguncji. Zawiózł go rycerz de Larney, który wyruszył rano, piętnastego lipca, w towarzystwie dwóch giermków, starała się wyobrazić sobie twarz de Larneya, czy jechał na białym, czy na czarnym koniu, czy dokuczał mu upał albo czy giermkowie byli w złym humorze. Wiedziała jednak, że jej wyobraźnia nie ogarnie rzeczywistości, w jakiej żyli ci mężczyźni, a przede wszystkim nie uda jej się odgadnąć, co zawarł Jakub de Molay w listach do przeorów zakonów.
Istniał dokładny spis wszystkich rycerzy, którzy wyruszyli z listami, były też wzmianki, że niektórzy z nich wrócili, jak chociażby Gotfryd de Charney, wizytariusz Normandii. Po innych słuch zaginął, a przynajmniej kroniki nie odnotowały ich powrotu.
Nazajutrz wybierała się do Paryża. Miała umówione spotkanie z profesor historii na Sorbonie. Po raz kolejny musiała uruchomić znajomości, by dotrzeć do osoby, która była największym autorytetem w dziedzinie historii XIV wieku.
Wszystko wskazywało na to, że chodzi właśnie o panią profesor Elianne Marchais, sześćdziesięcioletnią damę, autorkę książek, które czytali tylko naukowcy dorównujący jej erudycją.
Ana wróciła do hotelu. Choć Dorchester stanowczo nie był na jej kieszeń, pozwoliła sobie na ten luksus. Spała tu niczym prawdziwa księżniczka. Poza tym, stwierdziła, w dobrym hotelu można czuć się bezpieczniej. Od jakiegoś czasu nie opuszczało jej wrażenie, że jest obserwowana. Starała się być rozsądna i przekonywała samą siebie, że tak jej się tylko wydaje. Po co ktoś miałby ją śledzić? Jeśli już, to ludzie z policji, żeby upewnić się, czy nie łamie danego słowa.
Poprosiła, by przyniesiono jej do pokoju kanapkę i sałatkę.
Chciała jak najszybciej znaleźć się w łóżku.
Ci z policji mogą myśleć, co im się podoba, ona jednak była przekonana, że to templariusze kupili święty całun od nieszczęsnego Baldwina. Nie pasowało tylko jedno: w jaki sposób to płótno znalazło się później w Lirey, małym francuskim miasteczku? Jak tam trafiło?
Ana miała nadzieję usłyszeć od profesor Marchais to, czego nie zdołała wyciągnąć od poczciwego profesora McFaddena.
Musiał coś przed nią zataić, bo za każdym razem, gdy pytała go, czy templariusze mieli całun, ten irytował się i upominał ją, by trzymała się faktów. Nie istniał żaden dokument potwierdzający tę szaloną teorię. Zresztą templariuszom zawsze przypisywano niestworzone rzeczy. Jako historyk był tym oburzony.
Tak więc profesor McFadden zaprzeczał, jakoby templariusze kiedykolwiek weszli w posiadanie całunu. Co więcej, zapewniał, że relikwia ani trochę go nie interesuje, zwłaszcza że, jak wykazały badania, płótno pochodzi z XII lub XIV wieku, nie zaś z I, a jego nie interesują przesądy i bajki. Fakty, należy mówić tylko o faktach.
Postanowiła zadzwonić do Sofii. Uwielbiała z nią rozmawiać, a poza tym liczyła, że Sofia udzieli jej wskazówek, jak rozmawiać z profesor Marchais. Sofia jednak nie odbierała telefonu. Ana zajęła się przeglądaniem terminarza i nagle doznała olśnienia: jest! Jak mogła tego nie zauważyć? Może to szaleństwo, ale… a jeśli okaże się, że ma rację? A jeśli te wydarzenia mają korzenie w przeszłości?
Nie spała dobrze. Jak co noc śniły jej się koszmary. Czuła, że jakaś dziwna siła ciągnie ją ku okrutnym scenom z przeszłości. Widziała Jakuba de Molaya i Gotfryda de Charneya, płonących na stosie wraz z innymi rycerzami. Była tam, siedziała w pierwszym rzędzie, przypatrując się, jak pochłaniają ich płomienie. Czuła na sobie czyste spojrzenie wielkiego mistrza, mówiące: Odejdź, przestań szukać, albo dosięgnie cię boża sprawiedliwość.
Znów obudziła się mokra od potu, dygocząc z przerażenia.
Wielki mistrz nie chciał, by nadal prowadziła śledztwo. Umrze, jeśli nie przerwie poszukiwań, była tego pewna.
Przez resztę nocy nie mogła zasnąć. Była tam, dziewiętnastego marca tysiąc trzysta czternastego roku, w przedsionku katedry Notre Damę. Siedziała naprzeciwko stosu, na którym płonął Jakub de Molay, a ten prosił ją, by nie zajmowała się dłużej całunem.
Jej los, powiedziała sobie, jest przesądzony, nie cofnie się, choć bardzo boi się Jakuba de Molaya. Nie może się już wycofać.
Pasterz Bakkalbasi podróżował razem z Ismetem, siostrzeńcem Francesca Turguta, kościelnego w katedrze. Lecieli ze Stambułu do Turynu. Pozostali członkowie wspólnoty mieli dotrzeć inną drogą, przez Niemcy, z innych części Włoch i z samej Urfy.
Bakkalbasi wiedział, że Addai też się pojawi. Nikt nie wiedział, gdzie jest, ale kontrolował każdy ich ruch, kierując operacją przez telefony komórkowe. Każdy z nich miał ich kilka, lecz Addai ze względów bezpieczeństwa nie pozwalał zbyt często z nich korzystać i zalecał, by, jeśli to tylko możliwe, dzwonili z budek telefonicznych.
Mendibh musi umrzeć, Turgut zaś ma się uspokoić i zacząć zachowywać racjonalnie, w przeciwnym razie on również zginie.
Policja węszyła w Urfie, wypytywała sąsiadów. To znak, że wiedzą więcej, niż powinni.
Kuzyn Bakkalbasiego pracował na komendzie policji w Urfie. Był lojalnym członkiem wspólnoty, więc doniósł im o nagłym zainteresowaniu Interpolu ludźmi, którzy wyemigrowali z Urfy do Włoch. Nie zdradzili, czego szukają, poprosili jednak o kartoteki wielu rodzin. A każda z tych rodzin należała do wspólnoty.
Addai wyznaczył swojego następcę, na wszelki wypadek, gdyby przytrafiło mu się coś złego. W ramach ich wspólnoty istniała inna wspólnota, działająca w konspiracji. To oni przejmą prowadzenie walki, gdy wszystko się wyda. A że tak się stanie, Bakkalbasi był pewny.
Nie wahał się, czy powinien towarzyszyć Ismetowi do domu Turguta. Kiedy kościelny im otworzył, krzyknął ze strachu.
– Milcz, człowieku, dlaczego tak krzyczysz? Chcesz zaalarmować całą kurię? – syknął Bakkalbasi.
Weszli do mieszkania. Turgut, już spokojniejszy, przekazał im najnowsze wieści. Wiedział, że policja depcze mu po piętach, spodziewał się tego od dnia, w którym wybuchł pożar.
A ten ksiądz Yves patrzy na niego w taki sposób… Owszem, jest miły, ale coś w jego wzroku ostrzega, by Turgut miał się na baczności, inaczej umrze, tak, czuje to…
Wypili kawę, pasterz polecił Ismetowi, by nie odstępował wuja na krok. Ten zaś powinien przedstawić go w biskupstwie i oznajmić, że siostrzeniec z nim zamieszka. Pouczył też Turguta, by pokazał Ismetowi ukryte wejście do podziemi, bo może się zdarzyć, że niektórzy przybysze z Urfy będą musieli skorzystać z kryjówki i trzeba im będzie dostarczać wodę i prowiant.
Potem pasterz zostawił ich samych. Miał w planie jeszcze wiele spotkań z innymi członkami wspólnoty, rozsianymi po całym mieście.
– Co teraz? – zapytał Pietro. – Być może powinniśmy za nim pójść.
– Nie wiemy, kim jest – odparł Giuseppe.
– To Turek, widać z daleka.
– Jeśli chcesz, mogę go śledzić.
– Sam nie wiem… Dobra, chodźmy do kościelnego, zapytamy go jak gdyby nigdy nic, kim był jego gość.
Ismet otworzył drzwi, sądząc, że to pasterz Bakkalbasi zapomniał czegoś zabrać i postanowił wrócić. Zmarszczył brwi na widok dwóch rosłych mężczyzn. Policja, przemknęło mu przez myśl. Gliny zawsze wyglądają jak gliny.
– Dzień dobry, chcielibyśmy porozmawiać z Francesco Turgutem.
Chłopak pokazał na migi, że nie rozumie i po turecku zawołał wuja. Ten stanął w drzwiach, nie mogąc opanować drżenia ust.
– Dzień dobry, panie Turgut. Widzi pan, jeszcze nie zamknęliśmy tego śledztwa w sprawie pożaru. Chcielibyśmy zapytać, czy przypomniał pan sobie może jakieś szczegóły, coś, co zwróciło pana uwagę.
Do Turguta nie docierały słowa Giuseppego. Z całej siły powstrzymywał się, by nie wybuchnąć płaczem.
Ismet podszedł do wuja i obejmując go ramieniem, wydukał trochę po włosku, trochę po angielsku:
– Mój wuj jest starszym człowiekiem, bardzo przeżył ten pożar. Obawia się, że ze względu na jego wiek ktoś w katedrze uzna, że nie nadaje się już do pracy i zostanie zwolniony, bo nie zauważył w porę niczego podejrzanego. Nie mogliby go panowie zostawić w spokoju? Chyba już zeznawał w tej sprawie.
– A pan kim jest? – zapytał Pietro.
– Nazywam się Ismet Turgut, jestem jego bratankiem.
Dopiero dzisiaj przyjechałem. Chciałbym zostać w Turynie, rozejrzeć się za jakąś pracą.
– Skąd pan pochodzi?
– Z Urfy.
– A tam nie ma pracy? – wtrącił się Giuseppe.
– Owszem, na polach naftowych. Wolałbym nauczyć się jakiegoś dobrego fachu, wrócić do Urfy i założyć własną firmę.
Mam narzeczoną.
Wyglądał na spokojnego chłopaka. Być może mówił prawdę.
– W porządku, rozumiem. A czy pański wuj zna innych ludzi, którzy przyjechali tu z Urfy? – dopytywał się Giuseppe.
Turgut zadrżał. Teraz zyskał pewność, że policja wie o wszystkim. Ismet postanowił ratować sytuację.
– Oczywiście, utrzymuje kontakty z sąsiadami, ja też mam nadzieję, że odnajdę tu znajomych z kraju. Wuj jest w połowie Włochem, ale my, Turcy, nie zapominamy o naszych korzeniach, prawda wuju?
Pietro wyczuł, że chłopak stara się nie dopuścić starego do głosu.
– Panie Turgut, zna pan rodzinę Baherai? – zapytał.
– Baherai! – wykrzyknął Ismet, jak gdyby usłyszał jakąś radosną nowinę. – Chodziłem do szkoły z jednym Baherai, zdaje się, że mają tu jakichś krewnych…
– Wolałbym, żeby to pański wuj mi odpowiedział – nalegał Pietro.
Francesco Turgut przełknął ślinę i szykował się do wygłoszenia wielokrotnie przećwiczonej kwestii.
– Oczywiście, że ich znam, to poważana rodzina, dotknięta ogromnym nieszczęściem. Ich synowie… cóż, popełnili błąd, teraz ponoszą zasłużoną karę, ale zapewniam pana, to zacna rodzina, może pan pytać kogo chce, wszyscy za nich poręczą.
– Odwiedzał pan ostatnio młodych Baherai?
– Nie, ostatnio nie czuję się najlepiej, prawie nie wychodzę z domu.
– Przepraszam – wtrącił się Ismet z niewinną miną – co takiego zrobili ci Baherai?
– A dlaczego sądzi pan, że zrobili coś złego? – przerwał Giuseppe.
– Bo skoro pyta o nich policja, to znaczy, że musieli coś przeskrobać.
Chłopak uśmiechnął się swobodnie, a policjanci patrzyli na niego, niepewni, czy mają do czynienia z bezczelnym kłamcą, czy chłopak jest tak naiwny, na jakiego wygląda.
– Wróćmy do dnia pożaru – nalegał Giuseppe.
– Powiedziałem wam już wszystko, co pamiętam. Gdybym przypomniał sobie coś więcej, skontaktowałbym się z wami – poskarżył się żałośnie staruszek.
– Dopiero przyjechałem – wyjaśnił Ismet – nawet nie zdążyłem zapytać wuja, gdzie będę spał, nie mogliby panowie wrócić za jakiś czas?
Pietro dał znak Giuseppemu. Pożegnali się i wyszli.
– Co sądzisz o bratanku kościelnego? – zapytał Pietro, kiedy znaleźli się na ulicy.
– Sam nie wiem, wygląda na spokojnego chłopaka – mruknął Giuseppe zamyślony.
– Prawdopodobnie przysłali go, żeby miał oko na wuja.
– Czy ja wiem? Nie dajmy się wciągnąć w to polowanie na czarownice. Co do jednego się z tobą zgadzam, Sofia i Valoni coś sobie wymyślili, choć przyznaję, że Marco ma nosa. Ale w tym przypadku to już obsesja.,;
– Wczoraj, kiedy wyraziłem takie samo zdanie, nie poparłeś mnie – przypomniał kwaśno Pietro.
– Po co się kłócić? Wypełniamy rozkazy. Jeśli okaże się, że mają rację, bardzo dobrze, jest sprawa. Jeśli nie, przynajmniej staraliśmy się jakoś wytłumaczyć te podejrzane pożary.
– Podziwiam twój stoicyzm. Jakbym rozmawiał z Anglikiem, a nie z Włochem.
– Za bardzo bierzesz sobie to wszystko do serca, a ostatnio w dodatku zebrało ci się na dyskusje.
– Mam wrażenie, że nasz zespół się rozpada, że już nie jesteśmy tak zgrani jak dawniej – westchnął Pietro.
– Owszem, co do tego nie mam złudzeń, ale jeszcze wrócimy do poprzedniej formy. Ale to również wina twoja i Sofii. Gdy jesteście razem, wszyscy są spięci, można odnieść wrażenie, że nic wam nie sprawia takiej przyjemności jak robienie sobie na przekór. Jak ona „a”, to ty „b”. Szef ma rację, kto miesza pracę z łóżkiem, popełnia błąd.
– Nie prosiłem cię o taką szczerość.
– Racja, ale już od dawna chciałem ci to powiedzieć.
– Zgoda, to nasza wina, moja i Sofii, ale co ja na to poradzę?
– Nic. Podejrzewam, że wam przejdzie, w każdym razie ona wkrótce zmieni pracę. Kiedy uporamy się z tą sprawą, pójdzie w swoją stronę, zaczyna się tu dusić. Za dużo jest warta, żeby się uganiać za złodziejami.
– To nadzwyczajna kobieta – przyznał Pietro.
– Dziwne, że chciała się z tobą zadawać.
– Jesteś przemiły, dołóż mi jeszcze.
– No cóż, trzeba pogodzić się z tym, czym się jest. Zresztą to dotyczy nas obydwu – jesteśmy tylko gliniarzami. Brak nam klasy i wykształcenia. Daleko nam do niej i do Valoniego. Szefunio pobierał nauki, to widać. Ale ja jestem zadowolony z siebie, uważam, że zaszedłem całkiem daleko. W końcu praca w wydziale do spraw sztuki to przyjemna fucha, w dodatku prestiżowa.
– Od twojej szczerości zaczyna mnie mdlić.
– W porządku, już się zamykam. Myślałem tylko, że możemy porozmawiać szczerze, jak kumple, nie bać się prawdy.
– Już podzieliłeś się ze mną prawdą, teraz zostaw mnie w spokoju. Pójdziemy do centrali i poprosimy Interpol, żeby ściągnęli nam z Turcji jakieś informacje o bratanku Turguta. Przedtem jednak musimy porozmawiać z tym księdzem Yvesem.
– Po co? On nie pochodzi z Urfy. – Giuseppe wzruszył ramionami.
– Bardzo zabawne.
– Teraz postanowiłeś prześwietlić wszystkich księży?
– Nie bądź głupi. Musimy z nim pogadać.
Ojciec Yves przyjął ich od razu. Pisał właśnie przemówienie dla kardynała na jutrzejsze spotkanie z przeorami zamkniętych zakonów. Rutyna, jak sam stwierdził.
Zapytał ich o postępy w śledztwie, bardziej z uprzejmości niż z zainteresowania, i zapewnił, że po zainstalowaniu nowych zabezpieczeń przeciwpożarowych wydaje się mało prawdopodobne, by wybuchł kolejny pożar.
Gawędzili około kwadransa, ale nie dowiedzieli się niczego ciekawego. Pożegnali się więc grzecznie i poszli.
Rycerz Joao de Tomar spiął konia. W oddali lśniła już Gwadiana i rysowały się baszty twierdzy Castro Marim. Galopował bez odpoczynku od samego Paryża, gdzie był bezradnym świadkiem męczeństwa wielkiego mistrza.
W uszach pobrzmiewało mu jeszcze echo głębokiego głosu Jakuba de Molaya, oddającego Filipa Pięknego i papieża Klemensa pod osąd Boży.
Nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że Pan będzie sprawiedliwy i nie pozwoli, by zbrodnia, jakiej z papieską aprobatą dopuścił się król Francji, uszła mu bezkarnie.
Jakub de Molay stracił życie, lecz do końca zachował godność, albowiem nie było na świecie człowieka przewyższającego go męstwem.
Rycerz umówił się z przewoźnikiem co do zapłaty, a kiedy znalazł się na portugalskim brzegu, pospieszył w stronę posiadłości, która przez ostatnie trzy lata była mu domem, po powrocie z Egiptu i obronie Cypru.
Mistrz Jose Sa Beiro nie kazał rycerzowi czekać na audiencję, tylko przyjął go od razu, zapraszając, by usiadł i napił się wody. Sam usadowił się naprzeciwko, gotów wysłuchać wieści od rycerza, którego wysłał do Paryża na przeszpiegi.
Przez dwie godziny Joao de Tomar opowiadał z przejęciem o ostatnich dniach zakonu rycerzy świątyni, kiedy to Jakub de Molay i ostatni templariusze spłonęli na oczach bezlitosnych, żądnych krwi mieszkańców Paryża.
Mistrz był głęboko poruszony, z trudem powstrzymywał łzy.
Filip Piękny skazał zakon na śmierć. Właśnie teraz jego wyrok, podpisany przez papieża, wykonywany jest jak Europa długa i szeroka. Rycerze mieli zostać oddani pod sąd w różnych krajach chrześcijańskich. W niektórych królestwach mogli liczyć na uniewinnienie, w niektórych zaś, zgodnie z papieskim rozporządzeniem, zostaną przyjęci do innych zgromadzeń.
Jose Sa Beiro wiedział, że król Portugalii, Dionizy, ma uczciwe zamiary, tylko czy potrafi sprzeciwić się rozkazom papieża? Powinien jednak dowiedzieć się o wszystkim. Pośle rycerza, by w jego imieniu pertraktował z królem.
– Wiem, że jesteś zmęczony podróżą, muszę cię jednak prosić, byś podjął się nowej misji. Udasz się do Lizbony z listem do króla. Opowiesz mu o tym, czego byłeś świadkiem, nie pominąwszy żadnego szczegółu. Potem czekaj na odpowiedź. Teraz odpocznij, a ja napiszę list do króla. Wyruszysz jutro…
Lizbona ukazała mu się w całym swym pięknie, oświetlona blaskiem poranka. Joao de Tomar od wielu dni był w drodze, postanowił więc nieco odpocząć, zwłaszcza że jego koń zranił się w nogę.
Nie chciał wymieniać konia w gospodzie, wolał sam opatrzyć zwierzę i zaczekać, aż rana się zagoi, nawet jeśli miałoby to sprawić, że nieco później dotrze do królewskiego pałacu.
Wierzchowiec był jego najwierniejszym przyjacielem, wyniósł go z niejednej bitwy, ratując mu życie. Kiedy koń wydobrzał, rycerz nie osiodłał go, pozwalając mu biec swobodnie.
Dosiadł innego rumaka, którego dostał w gospodzie za złotą monetę.
Za czasów króla Dionizego Portugalia stała się zasobnym krajem. To on założył uniwersytet i przeprowadził reformy rolne, sprawiając, że po raz pierwszy w historii Portugalia mogła sprzedawać zboże, oliwę i wyśmienite wino.
Król przyjął de Tomara po dwóch dniach od jego przyjazdu.
Rycerz po raz kolejny opowiedział o wydarzeniach, których był świadkiem w Paryżu. Wpierw jednak wręczył monarsze list od Josego Sa Beiro.
Król zapewnił, że nie będzie zwlekał z odpowiedzią, gdyż dotarły już do niego wieści o rozporządzeniu papieża.
Joao de Tomar wiedział, że król Dionizy jest w bardzo dobrych stosunkach z klerem, zaledwie parę lat temu podpisał konkordat. Czy odważy się przeciwstawić papieżowi?
Templariusz czekał trzy dni, aż został ponownie wezwany przed oblicze króla. Dionizy podjął mądrą decyzję: nie przeciwstawi się papieżowi ani nie będzie prześladował templariuszy.
Postanowił powołać nowy zakon, Zgromadzenie Rycerzy Chrystusa, do którego wstąpią wszyscy templariusze, przestrzegając reguły własnego zgromadzenia, tyle tylko, że nowe będzie podlegać królowi, nie papieżowi.
W ten sposób bogactwo templariuszy pozostanie w Portugalii, nie zawładnie nim Kościół ani inne zgromadzenia.
W zamian za to król liczy na wdzięczność rycerzy i ich poparcie dla królewskich planów.
Decyzja króla miała zostać ogłoszona zwierzchnikom wszystkich zgromadzeń i domów zakonnych. Portugalscy templariusze przeszli pod królewską jurysdykcję.
Kiedy mistrz Jose Sa Beiro usłyszał o królewskim postanowieniu, że w Portugalii templariusze nie będą prześladowani ani nie spłoną na stosie, lecz ich dobra przejdą na własność króla, zamyślił się głęboko. Musiał podjąć pewną ważną decyzję, możliwe bowiem, że Lizbona zażąda inwentaryzacji majątku zakonu…
Beltran de Santillana starannie złożył święte płótno i schował je do sakwy, z którą od tej pory miał się nie rozstawać.
Zaczekał na przypływ, który zakołysze jego statkiem, a potem poniesie ku wybrzeżom Szkocji.
Na królu Szkocji, Robercie Brusie, ciążyła ekskomunika, więc Szkocja stała się enklawą, w której ma szansę przetrwać władza i potęga zakonu rycerzy świątyni.
Jose Sa Beiro wiedział, że tylko ten kraj może zapewnić bezpieczeństwo skarbowi, wypełniając więc ostatnią wolę Jakuba de Molaya, zamierzał wysłać rycerza Beltrana de Santillanę wraz z Joao de Tomarem, Wilfredem de Payensem i kilkoma innymi dzielnymi mężami, z misją przewiezienia relikwii do siedziby zakonu w Arbroath.
To mistrz zakonu w Szkocji powinien zdecydować, gdzie ukryć całun. To on ma zadbać, by relikwia nigdy nie dostała się w obce ręce.
Mistrz Castro Marim wręczył Beltranowi de Santillanie list do mistrza w Szkocji, wraz z pismem Jakuba de Molaya, w którym ten wykładał powody, dla których mają zachowywać w tajemnicy fakt posiadania Chrystusowego całunu.
Łódź płynęła zakolem Gwadiany, tuż przed miejscem, w którym rzeka uchodzi do morza. Tam czekał okręt, mający zawieźć skarb do zielonych wybrzeży Szkocji. Rycerze nie oglądali się za siebie. Nie chcieli poddać się wzruszeniu, gdyż na zawsze opuszczali portugalską ziemię.
Wreszcie ukazały się klify szkockiego wybrzeża. Rycerze w Szkocji wiedzieli o tym, co spotkało ich braci w całej Europie. Oni ocaleli tylko dzięki dobrym układom ze swoim królem.
Mistrz wezwał wszystkich do kapitularza. Tam, na oczach oniemiałych rycerzy, rozłożył na długim stole święte płótno.
Odbita na nim twarz przypominała wizerunek Chrystusa na obrazie, przed którym modlili się w kaplicy.
Słońce wschodziło nad morzem, kiedy skończyli się modlić.
Beltran de Santillana został sam z mistrzem szkockiego zakonu. Zamienili tylko kilka słów i ostrożnie złożyli płótno, by schować je w strzeżonym miejscu, jak chciał tego Jakub de Molay.
Elianne Marchais była drobną kobietą, noszącą się ze staroświecką elegancją. Zgodziła się przyjąć Anę Jimenez, dając jej do zrozumienia, że robi dla niej wyjątek, choć tak naprawdę ciekawa była, czego dziewczynie udało się dowiedzieć.
Profesor Marchais nie przepadała za dziennikarzami, nie znosiła ich tendencji do uproszczeń. Dlatego nie udzielała wywiadów, a kiedy pytano ją o zdanie w jakiejś kwestii, odpowiadała zawsze: polecam moje książki, zawarłam w nich całą swoją wiedzę na ten temat, nie potrafię opowiedzieć w trzech słowach czegoś, na co potrzebowałam trzystu stron.
Ta dziennikarka jednak miała rekomendację ważnych osób: ambasadora Hiszpanii przy UNESCO, dwóch rektorów prestiżowych hiszpańskich uniwersytetów i trzech profesorów z Sorbony, kolegów Elianne. Dziewczyna albo jest kimś bardzo ważnym, albo jest bardzo uparta i zrobi wszystko, by osiągnąć cel.
Ana Jimenez uznała, że osobie pokroju profesor Marchais trzeba od razu powiedzieć prawdę. Ta albo ją wyśmieje i wyprosi, albo jej pomoże.
Przez dwadzieścia minut opowiadała jej, najlapidarniej jak mogła, że pisze artykuł poświęcony historii całunu i potrzebuje jej opinii, by oddzielić fantazje i domysły od faktów.
– A skąd u pani takie zainteresowanie całunem turyńskim? Jest pani katoliczką?
– Cóż… byłam ochrzczona, chociaż trudno mnie uznać za osobę praktykującą.
– Nie odpowiedziała pani na moje pierwsze pytanie. Dlaczego interesuje się pani całunem?
– Bo jest niezwykle tajemniczy, wywołuje tyle sporów, a jego historia pełna jest dramatycznych wydarzeń – pożarów, kradzieży…
Profesor Marchais uniosła lekceważąco brew i najwyraźniej zamierzała zakończyć rozmowę.
– Pani Jimenez, obawiam się, że nie mogę pani pomóc. Nie specjalizuję się w wiedzy ezoterycznej. Myślę, że powinna pani udać się do kogoś, kto lepiej zrozumie tę jakże interesującą tezę, że całun przyciąga nieszczęścia.
Wstała. Nie była zainteresowana rozmową z tą głupiutką dziennikarką. Za kogo ona ją bierze? Jak śmie do niej przychodzić z takimi bzdurami?
Ana, nie wstając z krzesła i nie przestając patrzyć pani profesor w oczy, chwyciła się ostatniej deski ratunku.
– Chyba źle się wyraziłam, pani profesor. Nie interesuje mnie ezoteryka – zapewniła pospiesznie. – Staram się tylko napisać dobrze udokumentowany artykuł. Szukam faktów, czystych faktów, a nie spekulacji. Dlatego przychodzę do pani, by oddzielić prawdę od niezliczonych koncepcji autorstwa szanowanych skądinąd autorów. Pani wie o wszystkim, co wydarzyło się we Francji na przełomie trzynastego i czternastego wieku!
Profesor Marchais, choć wciąż stała, zaczęła się wahać.
To, co powiedziała przed chwilą dziewczyna, brzmiało poważnie.
– Nie mam zbyt wiele czasu… Co chce pani wiedzieć?
Ana odetchnęła z ulgą.
– Chciałabym się dowiedzieć, w jakich okolicznościach całun pojawił się we Francji.
Nie kryjąc znudzenia, profesor Marchais opowiedziała Anie o odnalezieniu relikwii w Lirey.
– Kroniki mówią, że w tysiąc trzysta czterdziestym dziewiątym roku Gotfryd de Charny, dziedzic Lirey, oznajmił, że posiada całun pośmiertny z odbiciem sylwetki Jezusa, do którego jego rodzina żywi wielkie nabożeństwo. Tenże szlachcic wysłał list do papieża Innocentego IV, prosząc o zgodę na zbudowanie kolegiaty, w której można będzie wystawić całun. Jednak papież nie odpowiedział na list pana z Lirey i nigdy kolegiaty nie wzniesiono. Mimo to całun stał się przedmiotem kultu, do czego przyłożyli się kanonicy z Lirey, którzy dostrzegli w tym szansę na zwiększenie swoich wpływów i znaczenia.
– W jaki sposób trafił tam całun?
– W liście, który de Charny posłał do króla Francji i który przechowywany jest po dziś dzień w królewskich archiwach, zapewnia, że utrzymywał w tajemnicy fakt posiadania całunu, by nie mieszać ludziom w głowach, gdyż co i rusz świat dowiadywał się o pojawieniu się innych całunów, w miejscach tak od siebie odległych, jak Akwizgran, Jaen, Tuluza, Moguncja czy Rzym. To właśnie w Rzymie od tysiąc trzysta pięćdziesiątego roku istniało płótno wystawione w bazylice watykańskiej i wszyscy byli przekonani, że to autentyczna relikwia. Gotfryd de Charny przysięgał przed królem i papieżem na honor swojej rodziny, że płótno, nad którym sprawuje pieczę, jest prawdziwym całunem Chrystusa, nigdy jednak nie powiedział, w jaki sposób wszedł w jego posiadanie. Spadek? Zakup? Nie wiemy tego do dziś. Musiał czekać całe lata na zgodę na zbudowanie kolegiaty, chociaż nie zobaczył relikwii wystawionej do adoracji, gdyż zginął w bitwie pod Poitiers, ratując życie królowi Francji, którego zasłonił własnym ciałem. Wdowa po nim podarowała relikwię kościołowi w Lirey, przyczyniając się tym samym do wzbogacenia kanoników, co z kolei wzbudziło zawiść prałatów z innych parafii, i wybuchła prawdziwa awantura. Biskup Troyes zarządził drobiazgowe śledztwo. Znalazł nawet świadka, który zdyskredytował autentyczność relikwii. Pewien malarz przysiągł, że osobiście wykonał obraz na zlecenie dziedzica Lirey, i w ten sposób biskupowi udało się zakazać wystawiania całunu. Dopiero inny Gotfryd, Gotfryd Drugi de Charny, wiele lat później, a dokładnie w tysiąc trzysta osiemdziesiątym dziewiątym roku, uzyskał zgodę na wystawienie płótna do adoracji od papieża Klemensa Siódmego – ciągnęła monotonnym głosem profesor Marchais. – Znów na scenie pojawił się biskup Troyes, zaniepokojony napływem pielgrzymów, wierzących w cudowne właściwości relikwii. Wkrótce przestano wystawiać całun, jednak Gotfryd de Charny porozumiał się z papieżem i ten pozwolił mu na eksponowanie płótna, pod warunkiem że kanonicy z Lirey przedstawią je wiernym jako obraz pędzla współczesnego artysty, który jedynie imituje całun Chrystusowy. Córka Gotfryda Drugiego, Marguerite de Charny, postanowiła oddać relikwię na przechowanie do zamku swojego drugiego męża, księcia de la Roche.
– Dlaczego? – zapytała Ana.
– Otóż w tysiąc czterysta piętnastym roku, podczas wojny stuletniej, wszystko stawało się wojennym łupem. Uznała więc, że relikwia będzie bezpieczniejsza w zamku jej męża, położonym w Saint Hippolyte-sur-le-Doubs. Kiedy Marguerite po raz drugi owdowiała, dorabiała do skromnej renty pozostawionej przez męża, pobierając opłatę od wiernych, którzy chcieli zobaczyć z bliska całun lub się przed nim pomodlić. Niewiele to pomogło. Wkrótce znalazła się w poważnych kłopotach finansowych, co skłoniło ją do sprzedaży relikwii dynastii sabaudzkiej. Stało się to dwudziestego drugiego marca tysiąc czterysta pięćdziesiątego trzeciego roku. Kanonicy z Lirey protestowali, bo uważali się za prawowitych właścicieli relikwii, którą zapisała im w spadku wdowa po Gotfrydzie de Charny. Marguerite nie przejęła się tym jednak i korzystała z zamku Varambom i renty z majątku Miribel scedowanych na nią przez Sabaudów. Zachował się dokument umowy, podpisany przez Ludwika Pierwszego, księcia Sabaudii. Dalszy ciąg wszyscy znają.
– Czy to możliwe, by całun dotarł do Francji za pośrednictwem templariuszy?
– Ach, ci templariusze! Jak wiele wokół nich legend i ile niesprawiedliwych posądzeń. Wszystko to wynika z niewiedzy. Cała ta literatura na ich temat to bzdury wyssane z palca. A wie pani dlaczego? Ponieważ wiele organizacji masońskich uzurpuje sobie prawo do dziedzictwa tych rycerzy, twierdząc, że to od nich się wywodzą. Niektóre takie organizacje stawały, pozwoli pani, że ujmę to eufemistycznie, „po właściwej stronie”, na przykład podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej, inne zaś…
– A czy templariusze, czyli zakon rycerzy świątyni, zwany także ubogimi rycerzami Chrystusa, przetrwali?
– Oczywiście. Istnieją organizacje, które, jak już powiedziałam, zapewniają, że są ich spadkobiercami. Proszę sobie przypomnieć, że w Szkocji nigdy nie doszło do rozwiązania tego zgromadzenia. Dla mnie zakon zniknął dziewiętnastego marca tysiąc trzysta czternastego roku, gdy Filip Piękny kazał spalić na stosie wielkiego mistrza Jakuba de Molaya.
– Byłam w Londynie, znalazłam nawet ośrodek studiów prowadzony przez templariuszy.
– Już pani wyjaśniałam, że pewne kluby i organizacje twierdzą, że się od nich wywodzą. Ale to nie leży w sferze moich zainteresowań.
– Dlaczego?
– Pani Jimenez, jestem historykiem…
– Owszem, ale…
– Nie ma „ale”. Jeszcze jakieś pytania?
– Tak. Chciałabym wiedzieć, czy ród de Charny przetrwał do naszych czasów.
– O to musi pani zapytać eksperta.
– Proszę wybaczyć, że nalegam, skąd jednak Gotfryd de Charny miał to płótno?
– Nie wiem. Już pani wyjaśniałam, że on sam nigdy tego nie zdradził, podobnie jak wdowa po nim ani potomkowie, którzy dysponowali całunem, dopóki nie stał się własnością dynastii sabaudzkiej. Relikwia mogła być zwyczajnie kupiona, mogli ją dostać w darze, któż to może wiedzieć? W tamtych czasach w Europie krążyło sporo relikwii zdobytych podczas krucjat. Przeważnie były fałszywe, stąd takie zatrzęsienie świętych Graali, całunów, szczątków różnych świętych…
– Czy można gdzieś sprawdzić, czy rodzina de Charny miała coś wspólnego z krucjatami?
– Powtarzam, musi się pani udać do specjalisty. Oczywiście…
Profesor Marchais zamyśliła się, stukając długopisem o stół.
Ana milczała wyczekująco.
– Przyszło mi do głowy, że może Gotfryd de Charny miał jakiś związek z Gotfrydem de Charneyem, wizytariuszem zakonu templariuszy normandzkich, który zginął na stosie wraz z Jakubem de Molayem. Zresztą on również walczył w Ziemi Świętej. To kwestia pisowni i…
– Tak, tak, na pewno! Z pewnością chodzi o tę samą rodzinę!
– Na pani miejscu byłabym ostrożna. To, że dwa fakty do siebie pasują, jeszcze nic nie znaczy. Powiedziałam, że niewykluczone, iż byli spokrewnieni, więc Gotfryd de Charny, który posiadał całun…
– …mógł nim dysponować, ponieważ lata wcześniej inny Gotfryd przywiózł go z Ziemi Świętej i ukrył w domu rodzinnym. Nie jest to zupełnie niedorzeczne.
– Owszem, jest, bo wizytariusz Normandii był templariuszem. Gdyby rzeczywiście miał relikwię, należałaby ona do zakonu, nie trzymałby jej w domu. Mamy dość bogatą dokumentację na jego temat, wiemy, że był lojalny wobec Jakuba de Molaya i templariuszy…
– Mógł jednak istnieć powód, dla którego nie przekazał płótna templariuszom.
– Wątpię. Co do Gotfryda de Charneya, spekulacje nie wchodzą w grę. Przykro mi, że wprowadziłam panią w błąd.
Moim zdaniem po prostu chodzi o dwie różne rodziny.
– Pojadę do Lirey – oznajmiła Ana.
– Słusznie. Czy coś jeszcze?
– Nie, bardzo dziękuję. Nawet pani nie wie, jak bardzo mi pani pomogła. Kto wie, może ta zagadka da się jednak rozwiązać?
Elianne Marchais pożegnała się z Aną Jimenez, jeszcze raz utwierdzając się w swojej opinii co do dziennikarzy: płytcy, niedouczeni, jak wbiją sobie coś do głowy, trudno im to wyperswadować. Nic dziwnego, że w gazetach czyta się tyle niestworzonych historii.
Ana wynajęła samochód i pojechała do Lirey następnego dnia. Z zaskoczeniem stwierdziła, że osada liczy teraz najwyżej pięćdziesięciu mieszkańców.
Przechadzała się wśród ruin starego dworu, gładząc kamienie, jakby mogła namacać ścieżkę do rozwiązania zagadki, jakby szorstki kamień mógł dać jej natchnienie. Ostatnio pozwalała się prowadzić intuicji, niczego nie planowała.
Na ścieżce wiodącej tam, gdzie dawno temu stała twierdza szlachcica Gotfryda, zobaczyła staruszkę z psem. Podeszła do niej.
– Dzień dobry…
Staruszka zlustrowała ją z zainteresowaniem od stóp do głów.
– Dzień dobry.
– Piękna okolica – zagadnęła Ana.
– Owszem. Szkoda, że nasza młodzież tego nie docenia i rwie się do miasta.
– W mieście mogą znaleźć pracę.
– Praca jest tam, gdzie się jej szuka, tu w Lirey gleba jest urodzajna. A pani skąd przyjechała?
– Z Hiszpanii.
– Tak też mi się wydawało po akcencie, ale całkiem dobrze mówi pani po francusku.
– Dziękuję.
– A co pani tu robi? Zabłądziła pani?
– Nie, skąd. Jestem dziennikarką, piszę o całunie turyńskim, a ponieważ tu właśnie został znaleziony…
– To prawda, ale to było wieki temu. Teraz znów mówią, że odbicie na całunie wcale nie jest prawdziwe, tylko ktoś je namalował.
– A pani komu wierzy?
– Wszystko mi jedno, jestem ateistką, a raczej agnostyczką, nigdy nie interesowałam się takimi rzeczami.
– To podobnie jak ja, ale zlecono mi w redakcji, bym napisała reportaż, w końcu praca to praca.
– Tu nie znajdzie pani zbyt wiele, wszystko, co pozostało po twierdzy to kamienie.
– Nie zachowały się jakieś kroniki albo dokumenty po rodzinie de Charny?
– Być może w Troyes, chociaż ich potomkowie mieszkają w Paryżu.
– Jeszcze żyją?
– Było wiele odgałęzień tego rodu, sama pani wie, możni byli płodni.
– Jak ich znaleźć?
– Nie wiem, nie utrzymuję z nimi stosunków, chociaż czasem któreś tu zagląda. Trzy czy cztery lata temu odwiedził nas młody dziedzic jednej z gałęzi rodu Charny. Piękny chłopak! Cała wieś wyszła na drogę, żeby go zobaczyć.
– Kto mógłby wiedzieć, gdzie ich szukać?
– Niech pani zapyta w tym domu na końcu doliny. Mieszka tam pan Didier, zarządca majątku tej rodziny.
Ana pożegnała się i szybkim krokiem powędrowała prosto do domu, który wskazała jej starsza pani. Nie wierzyła, że mogło jej się aż tak poszczęścić. Jeszcze chwila, a spotka potomków de Charny.
Pan Didier mógł mieć około sześćdziesiątki. Wysoki, krzepki i szpakowaty, o ponurej twarzy, patrzył na Anę nieufnie.
– Panie Didier, jestem dziennikarką, piszę historię całunu turyńskiego. Przyjechałam, żeby zobaczyć Lirey, gdyż tu właśnie została odkryta relikwia. Wiem, że te ziemie należały do rodu de Charny, podobno to oni pana zatrudnili.
Didier posłał jej udręczone spojrzenie. Właśnie ucinał sobie drzemkę w swoim ulubionym fotelu, gdy zadzwonił dzwonek.
Żona była na tyłach domu, w kuchni, więc nie usłyszała i Didier, chcąc nie chcąc, musiał wstać i otworzyć.
– Czego pani chce? – burknął, nie zapraszając jej do środka.
– Żeby mi pan opowiedział o miasteczku, o rodzinie Charny…
– Po co?
– Już powiedziałam, jestem dziennikarką, piszę artykuł.
– A mnie co do tego? Mam coś opowiadać, tylko dlatego że pani jest dziennikarką?
– Chyba nie proszę o nic złego. Wiem, że mieszkańcy tej osady są dumni, że to właśnie tutaj znaleziono całun…
– Zupełnie nas to nie wzrusza. Jeśli chce się pani czegoś dowiedzieć o tej rodzinie, lepiej poszukać ich w Paryżu. Tu proszę nie przychodzić, nie mamy czasu na plotki.
– Panie Didier, chyba źle mnie pan zrozumiał, nie przyszłam na plotki, piszę historię, w której ważną rolę odgrywa ta osada i miejscowi ludzie. Oni mieli całun, tu się odnalazł, to chyba powód do dumy?
– Owszem, dla niektórych z nas tak – odezwał się miły głos.
Do salonu weszła wysoka, dobrze zbudowana kobieta. Wyglądała na nieco młodszą niż pan Didier, biła od niej życzliwość i pogoda.
– Zdaje się, że wyrwała pani mojego męża z drzemki, dlatego jest nie w sosie. Serdecznie zapraszam. Ma pani ochotę na kawę lub herbatę?
Ana bez namysłu weszła do domu.
– Bardzo dziękuję, jeśli nie sprawi to pani kłopotu, napiłabym się kawy.
– Doskonale, za chwilę przyniosę. Proszę usiąść.
Didierowie popatrzyli po sobie. Od razu było widać, że są jak ogień i woda i że często się kłócą. Dopóki gospodyni nie wróci z kuchni, Ana postanowiła paplać o głupstwach. Dopiero kiedy serwis do kawy stanął na stole, powiedziała pani Didier, co ją sprowadza.
– Ród Charny od niepamiętnych czasów był w posiadaniu tych ziem. Powinna pani pójść do kolegiaty, tam znajdzie pani więcej informacji, zwłaszcza w archiwum w Troyes – powiedziała pani Didier.
Przez dobrą chwilę opowiadała o życiu w Lirey, narzekając na młodzież, która tylko czeka, by uciec do miasta. Obaj jej synowie mieszkają w Troyes, jeden jest lekarzem, drugi pracuje w banku.
Ana słuchała cierpliwie, aż w końcu udało jej się spytać:
– A jacy są ci Charny? Przyjazdy do Lirey muszą być dla nich ogromnie wzruszające…
– Jest tyle odgałęzień tego rodu… Spadkobiercy, których znamy, nie bywają tu zbyt często, my jesteśmy kimś w rodzaju dozorców. Trochę zadzierają nosa, jak to arystokraci. Przed paroma laty odwiedził nas ich daleki krewny. Ależ z niego przystojniak! Bardzo sympatyczny chłopak. Towarzyszył mu zwierzchnik kolegiaty. On zna ich najlepiej. My mamy kontakt z zarządcą, który mieszka w Troyes. Dam pani adres, zadzwoni pani do pana Capell, to bardzo życzliwy człowiek.
Dwie godziny później Ana wyszła z domu Didierów. Z pewnością miała więcej informacji, niż kiedy tu przyjechała. Było późno, we Francji siada się do kolacji już o siódmej, postanowiła więc wrócić do Troyes. Następnego dnia pomyszkuje w archiwum i odwiedzi kolegiatę w Lirey, by porozmawiać z przeorem, o ile oczywiście ten znajdzie dla niej czas.
Kustoszem muzeum miejskiego w Troyes był młody chłopak z trzema kolczykami w nosie i w uszach. Wyznał jej, że w pracy nudzi się jak mops, ale i tak ma szczęście, że udało mu się znaleźć takie zajęcie, zważywszy na to, że z wykształcenia jest bibliotekarzem.
Ana opowiedziała mu, czego szuka, Jean zaś – tak miał na imię – zaproponował, że jej pomoże, byle tylko urozmaicić sobie codzienną rutynę.
Zaczęli od skomputeryzowanego archiwum, potem zaczęli przeglądać stare foliały, niewprowadzone jeszcze do bazy danych w komputerze. Ana nie mogła wyjść z podziwu, chłopak był naprawdę zdolny. Nie dość że bibliotekarz, to jeszcze romanista, starofrancuski nie stanowił dla niego tajemnicy.
– Trafiłem na rejestr wszystkich chrztów w kolegiacie Lirey. To dokument z dziewiętnastego wieku, miejscowy mędrek postanowił ocalić pamięć o swoim miasteczku i w wolnych chwilach przepisywał kościelne archiwa. Zobaczmy…
Pracowali już cztery dni i udało im się częściowo odtworzyć drzewo genealogiczne rodu Charny. Wiedzieli, że daleko im do końca, bo nawet jeśli wypis z niektórych aktów urodzenia był poprawny pod względem ortografii, nic nie wiedzieli o losach tych osób.
– Wydaje mi się, że powinnaś pójść do jakiegoś historyka, kogoś, kto zna się na genealogii.
– Tak, ktoś już mi to doradzał, tylko skąd go wziąć? Znasz może taką osobę?
– Mam przyjaciela, pochodzi z Troyes. Razem zdawaliśmy maturę, potem przeniósł się do Paryża i zrobił doktorat z historii na Sorbonie, był nawet adiunktem. Zakochał się jednak w pewnej szkockiej dziennikarce i zanim upłynęły trzy lata, skończył studia dziennikarskie. Mieszkają w Paryżu, wydają własne czasopismo „Zagadki historii”. Ja sam sięgam po takie rzeczy z oporami – trochę historii, trochę nierozwikłanych zagadek. To pismo jednak wydaje się dość rzetelne. Współpracują z nimi różni naukowcy. On może nam wskazać właściwą osobę. Wprawdzie nie widziałem go od lat, od jego ślubu z tą Szkotką… Miała poważny wypadek i nigdy tu nie wrócili. Ale to mój dobry znajomy, na pewno cię przyjmie. Wcześniej jednak musisz pójść do kolegiaty, może przeor ma jeszcze jakieś kroniki albo wie o tej rodzinie coś interesującego.
Przeor kolegiaty okazał się miłym siedemdziesięciolatkiem, który zgodził się ją przyjąć już godzinę po tym, jak do niego zadzwoniła.
– Ród Charny zawsze był związany z tym miejscem, od wieków jednak już tu nie mieszkają – powiedział.
– Zna pan kogoś z nich?
– Niektórych. Było tyle odgałęzień tego rodu, że i spadkobierców można liczyć na pęczki. Jedna z rodzin, ta najsilniej związana z Lirey, to bardzo wpływowi ludzie, mieszkają w Paryżu.
– Często tu przyjeżdżają?
– Nie, prawdę powiedziawszy, niezbyt często. Od lat ich nie widziałem.
– Pewna mieszkanka Lirey, niejaka pani Didier, powiedziała mi, że trzy czy cztery lata temu zajrzał tu jakiś chłopak, ponoć bardzo sympatyczny.
– Ach, ten ksiądz!
– Ksiądz?!
– Tak. Co w tym dziwnego, że ktoś jest księdzem? – roześmiał się przeor.
– Ależ nic, absolutnie. W Lirey usłyszałam tylko, że przed paru laty przyjechał tu pewien młodzieniec, wyjątkowo przystojny, nikt jednak nie wspomniał, że był księdzem.
– A skąd mieli to wiedzieć? Był jak każdy chłopak w jego wieku. Może nie wyglądał na księdza, ale z pewnością nim jest i zdaje się, że nawet robi karierę. W każdym razie nie zostanie na całe życie wikarym prowincjonalnej parafii. Ale to nie Charny, choć zdaje się, że jego przodkowie byli związani z tą ziemią, nie wiem dokładnie, nie opowiadał za dużo. Zadzwonili do mnie z Paryża, żebym go przyjął i pomógł.
W torebce Any odezwała się komórka. Kiedy odebrała, usłyszała podekscytowany głos Jeana:
– Ano, chyba go mam!
– Kogo?
– Powiedz ojcu Salvaingowi, żeby pozwolił ci zajrzeć do ksiąg parafialnych, gdzie figurują spisy urodzin z dwunastego i szesnastego wieku. Kto wie, czy nie masz racji, możliwe, że niektórzy Charny wcześniej nazywali się Charney.
– Skąd wiesz?
– Przeglądałem wypisy z aktów. Nie wiem tylko, czy ktoś zrobił błąd, czy przeciwnie, trafiliśmy w samo sedno. Zamykam biznes i jadę do ciebie.
Ana z trudem zdołała przekonać ojca Salvainga, by udostępnił jej stare dokumenty.
Przeor zawołał brata archiwistę.
– Gdyby była pani historykiem, to co innego, ale jest pani tylko dziennikarką, która w dodatku sama nie wie, czego szuka – powiedział skwaszony mnich.
– Staram się napisać historię całunu, w miarę możliwości pełną.
– A co ma do tego pisownia nazwiska Charny? – nie dawał za wygraną archiwista.
– Chcę się upewnić, czy wizytariusz zakonu templariuszy w Normandii, Gotfryd de Charney, który zginął na stosie wraz Jakubem de Molayem, nie należał przypadkiem do tej rodziny.
Jeśli tak, być może to on przywiózł tu całun i ukrył w rodzinnym domu. A Gotfryd de Charny czterdzieści lat później w naturalny sposób stał się właścicielem relikwii.
– Chce pani dowieść, że całun należał do rycerzy świątyni – stwierdził raczej, niż zapytał, ojciec Salvaing.
– A nawet jeśli tak nie było, i tak będzie się przy tym upierała, resztę sobie dopisze i jeszcze wszystkich przekona – uciął archiwista.
– Nie, niczego nie dopiszę. Jeśli jakieś wydarzenie nie miało miejsca, to nie, i koniec. Staram się tylko wyjaśnić, skąd wziął się tutaj całun, bo wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że dotarł wprost z Ziemi Świętej, sprowadzony przez jakiegoś krzyżowca lub templariusza. Bo jeśli nie oni, to kto? Skoro Gotfryd de Charny zapewniał, że jest autentyczny, musiał mieć ku temu powody.
– Nigdy tego nie dowiódł – stwierdził przeor.
– Być może nie mógł.
– Bzdury – uciął archiwista.
– Przepraszam, że zapytam, czy wierzą księża, że całun jest autentyczny?
Zakonnicy zamyślili się. Całe życie poświęcili Bogu, bo mieli wiarę, a tylko wiara mogła skłonić człowieka do zrezygnowania z rodziny i miłości. Ich wiara zaś, tak jak wiara wielu innych, czasem słabła, i nie mogli zagłuszyć głosu zdrowego rozsądku.
Pierwszy odezwał się archiwista:
– Kościół od wielu wieków pozwala na kult całunu turyńskiego…
– Wolałabym usłyszeć, co ojciec o tym sądzi.
– Drogie dziecko – zaczął Salvaing – dla milionów wiernych całun turyński to najcenniejsza relikwia. Jego autentyczność była zakwestionowana naukowo, a jednak… muszę przyznać, że byłem wstrząśnięty, kiedy po raz pierwszy ujrzałem go w katedrze turyńskiej. W tej tkaninie jest coś nieziemskiego, nieważne, jaki był wynik badań naukowych.
Kiedy przyszedł Jean, już od progu starał się namówić zakonników, by wpuścili Anę do archiwum.
Bracia patrzyli na chłopaka z niesmakiem, a jednak wystarczyło dziesięć minut, by przekonał ich, że musi przekartkować segregatory w bibliotece. W dodatku poprosił archiwistę, by włączył się do poszukiwań.
Po dwóch godzinach znaleźli to, czego szukali: w Lirey mieszkali nie tylko ludzie o nazwisku Charny, lecz również Charney, połączeni więzami pokrewieństwa.
Kiedy znaleźli się z powrotem w Troyes, Ana zaprosiła Jeana na kolację.
– Udało nam się – westchnęła zadowolona.
– Okazało się, że miałaś rację, ci dwaj Gotfrydowie byli spokrewnieni.
– W gruncie rzeczy, to nie moja zasługa. To profesor Elianne Marchais zasugerowała, że nie jest to wykluczone.
I słusznie. Teraz mam prawie pewność, że ten Gotfryd był właścicielem całunu. Kazał go namalować lub naprawdę kupił w dobrej wierze w Ziemi Świętej.
– Gdyby to był autentyk, nie znajdowałby się w rękach templariuszy. Rycerze składali śluby ubóstwa i wyrzekali się własności, więc to dziwne, że templariusz posiadł cenne płótno. Być może Gotfrydowie byli spokrewnieni, ale przypisujemy pierwszemu posiadanie relikwii bez żadnych podstaw i dowodów.
– Walczył w Ziemi Świętej… – przypomniała Ana.
– To prawda, podobnie jak wszyscy templariusze.
– Owszem, tylko że on jeden nazywał się Gotfryd de Charney.
– Ano, to interesująca teoria, ale trochę naciągana. Właśnie dlatego nigdy do końca nie ufam temu, co piszą w gazetach. Bo wy, dziennikarze, czasem publikujecie jako pewniki rzeczy, które w najlepszym razie można uznać za prawdopodobne.
– Następny! Cały tydzień wysłuchuję utyskiwań pod adresem prasy.
– To świadczy o pewnej nieufności…
– Nie kłamiemy, wiesz o tym? – przerwała mu rozdrażniona.
– Nie mówię, że kłamiesz, masz ciekawe koncepcje, ale to nie wystarczy, by uznać je za niepodważalne fakty historyczne. Usiłuję cię tylko poprosić, żebyś pisząc o tym, narzuciła sobie pewną dyscyplinę. W przeciwnym razie ludzie uznają, że to jeszcze jedna fantastyczna teoria na temat całunu turyńskiego. Sama wiesz, że było ich sporo.
Ana uznała, że może zaufać Jeanowi. Znali się zaledwie od tygodnia, ale miała wrażenie, że znają się całe życie. Był wrażliwy, inteligentny i rozsądny. Wyglądał jak chłopak, ubierał się młodzieżowo, ale pod tą powierzchownością krył się dojrzały mężczyzna.
Opowiedziała mu prawie wszystko, co wiedziała o całunie, nie wspominając jednak o kontaktach z policją ani informacjach Santiaga. Wreszcie zamilkła i czekała na jego opinię.
– Sporo wiesz – przyznał – ale przez cały czas rozmawiamy tylko o podszeptach intuicji i przeczuciach. To, co mówisz, ubrane w zgrabne słowa, może okazać się interesującą historią do jakiegoś pisma kobiecego, ale nic z tego nie wytrzyma próby prawdy. Przykro mi, nie chciałbym cię rozczarować, ale gdybym ja przeczytał w gazecie taką historię, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo, uznałbym, że to tylko fantazje jednego z tych pseudopisarzy, którzy wymyślają historie o UFO i wszędzie węszą spiski.
Ana nie potrafiła ukryć rozczarowania, choć musiała uczciwie przyznać, że Jean ma rację – jej teorie nie mają podstaw, niczego nie wie na pewno.
– Nie zamierzam się poddawać – oznajmiła. – Jeśli nie znajdę solidnych dowodów, nie opublikuję ani linijki. Tak się umówiłam sama ze sobą. Będę nadal prowadziła poszukiwania. Teraz muszę się dowiedzieć, czy pewien znany mi pan Charny ma coś wspólnego ze słynnym rodem de Charny.
– Więc znasz kogoś o takim nazwisku?
– Jest pewien przystojniak, bardzo interesujący i tajemniczy typ. Pojadę do Paryża, tam będzie mi łatwiej skontaktować się z jego rodziną, o ile rzeczywiście są spokrewnieni.
– Chciałbym z tobą pojechać.
– No to jedź.
– Nie mogę, muszę poprosić o urlop, nikt mi nie da wolnego z dnia na dzień. Co jeszcze zamierzasz zrobić?
– Zanim pojadę, zajrzę do gabinetu pana Capell, zarządcy majątku tych Charny. Chciałabym też, żebyś przedstawił mnie swojemu przyjacielowi, temu od gazety… jaki ma tytuł? „Zagadki historii”? Potem polecą do Turynu, ale wszystko zależy od tego, co uda mi się ustalić w Paryżu. Zadzwonię do ciebie i wszystko ci opowiem. Wiesz, jesteś jedyną osobą, z którą udało mi się szczerze porozmawiać na ten temat, a że masz dużo zdrowego rozsądku, na pewno utrzymasz na wodzy moją fantazję, kiedy za bardzo się rozbryka.
Pan Capell był poważnym, małomównym człowiekiem, który w grzeczny, acz stanowczy sposób dał do zrozumienia, że nie zamierza udostępniać jej żadnych informacji na temat swoich klientów. Owszem, potwierdził, potomkowie rodu Charny są liczni, większość mieszka we Francji, jego klienci zaś to tylko jeden z odłamów tego rodu.
Ana nie kryła rozczarowania.
Kiedy dotarła do Paryża, udała się wprost do redakcji „Zagadek historii”, mieszczącej się na pierwszym piętrze dziewiętnastowiecznej kamienicy. Paul Bisol był całkowitym przeciwieństwem Jeana.
Ubrany w doskonale skrojony garnitur, wyglądał raczej na menedżera dużej korporacji niż na dziennikarza. Jean uprzedził go o przyjeździe Any i poprosił, by się nią zaopiekował.
Paul Bisol cierpliwie wysłuchiwał relacji Any. Cały czas patrzył na nią uważnie, nie przerywając żadnym pytaniem, co nieco zbiło ją z tropu.
– Wie pani, w co się pani pakuje? – zapytał w końcu.
– Nie rozumiem…
– Pani Jimenez…
– Mówmy sobie po imieniu.
– Otóż, moja droga Ano, proszę sobie wyobrazić, że templariusze naprawdę istnieją. Nie są to jednak tylko ci wymuskani historycy, których poznała pani w Londynie czy inni dżentelmeni zrzeszeni w mniej lub bardziej tajnych klubach, twierdzący, że są spadkobiercami templariuszy. Jakub de Molay przed śmiercią zadbał o to, by zakon przetrwał, wielu rycerzy zaginęło, nie zostawiając po sobie śladu, zeszli do podziemia. Wszyscy jednak utrzymywali kontakt z nową prowincją w Szkocji. Rycerze nauczyli się żyć w ukryciu, przenikali do europejskich dworów, nawet do Watykanu, i tak przetrwali do dziś. Nie wymarli.
Ana poczuła niesmak. Odnosiła wrażenie, że Paul mówi jak nawiedzony wizjoner, nie zaś rzetelny historyk. Do tej pory trafiała tylko na osoby, które obalały jej szalone teorie i upominały ją, kiedy dawała się ponieść fantazji, a tu nagle spotyka kogoś, kto utwierdza ją w jej domniemaniach i… przestało jej się to podobać.
Bisol podniósł słuchawkę i powiedział coś do sekretarki.
Potem dał Anie znak, by za nim poszła. Zaprowadził ją do sąsiedniego pokoju. Zapukał. Damski głos zaprosił ich do środka.
Młoda kobieta, nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, szatynka o zielonych oczach, siedziała za biurkiem, stukając w klawiaturę komputera. Uśmiechnęła się na powitanie, ale nie wstała z fotela.
– Usiądźcie. Więc jest pani przyjaciółką Jeana?
– Niedawno go poznałam, ale dobrze nam się współpracuje i bardzo mi pomógł.
– To cały Jean – przytaknął Paul. – Dusza muszkietera, choć nie chce się do tego przyznać. Cóż, Ano, chciałbym, żebyś powtórzyła Elisabeth wszystko, co mi opowiedziałaś.
Ana zaczynała się niepokoić. Paul Bisol to z pewnością miły człowiek, było w nim jednak coś śliskiego, jakiś wewnętrzny głos kazał jej mieć się na baczności: Elisabeth również wydała jej się nieco odpychająca, choć Ana nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. Z trudem opanowała chęć, by wybiec. Zmusiła się do opowiedzenia po raz kolejny o perypetiach całunu.
Elisabeth również nie zadawała pytań. Kiedy Ana skończyła, Paul i Elisabeth popatrzyli na siebie, a Ana była pewna, że choć nie odezwali się ani słowem, myślą o tym samym. Ciszę przerwała Elisabeth.
– Cóż, Ano, wydaje mi się, że trafiłaś w samo sedno. Nigdy nie rozważaliśmy twojej teorii, to znaczy, że Gotfryd de Charney mógłby mieć coś wspólnego z Gotfrydem de Charny, ale faktycznie, może to tylko kwestia pisowni, a skoro zapewniasz, że w archiwum Lirey znalazłaś członków obu rodów… Koniec końców, nie ma wątpliwości, że tych dwóch Gotfrydów coś łączy. Tak więc całun należał do templariuszy. W jaki sposób trafił do rąk Gotfryda de Charneya? Pierwsze, co mi przychodzi do głowy to to, że wielki mistrz kazał dobrze ukryć płótno, kiedy stało się jasne, że Filip Piękny wyciągnie rękę po skarby templariuszy. Tak, z pewnością tak było, Jakub de Molay rozkazał Gotfrydowi de Charneyowi, by ukrył całun na swojej ziemi. A wiele lat później płótno pojawiło się w ręku jednego z krewnych, zresztą jego imiennika. Tak było.
– Cóż, nie ma na to żadnych dowodów, to tylko spekulacje – zauważyła Ana.
– Tak się jednak stało – stwierdziła Elisabeth stanowczo. – Tyle krąży pogłosek o tajemniczym skarbie templariuszy. Może to właśnie całun był tym skarbem, w końcu wierzyli, że jest autentyczny.
– Ale nie jest – odparła Ana. – Wiedzieli, że nie jest autentyczny. Całun, jaki wszyscy znamy, pochodzi z trzynastego lub czternastego wieku, więc…
– Owszem, masz rację, ale w Ziemi Świętej ktoś mógł przekonać rycerzy, że to oryginał. W końcu w tamtych czasach trudno było dowieść, czy relikwia jest prawdziwa, czy to fałszerstwo. Jedyne, czego można być pewnym, to że kiedy kazali ją dobrze ukryć, traktowali ją jak autentyk. Twoje teorie, Ano, są słuszne. Musisz być ostrożna, bo nikt nie zbliża się bezkarnie do templariuszy. Mamy doskonałego genealoga, pomoże ci. A co do tego Charny, którego miałaś przyjemność poznać, daj mi godzinę, a może będę mogła powiedzieć ci o nim coś więcej.
Wyszli z gabinetu Elisabeth. Ana pożegnała się z Paulem.
Wczesnym popołudniem miała wrócić do redakcji, by spotkać się z genealogiem i zobaczyć, jakie informacje ma dla niej Elisabeth na temat pana Charny, Yvesa de Charny, zaufanego sekretarza kardynała Turynu.
Włóczyła się bez celu po uliczkach Paryża. Musiała przemyśleć parę spraw, a myślało jej się lepiej, kiedy była w ruchu.
W południe usiadła przy oknie w małym bistro i zjadła lunch, przeglądając hiszpańskie gazety, które kupiła w jednym z mijanych kiosków. Już od wielu dni nie śledziła wydarzeń w Hiszpanii, nie była na bieżąco. Nawet nie zadzwoniła do swojej redakcji ani do Santiaga. Czuła jednak, że jej śledztwo zbliża się do końca. Była przekonana, że templariusze mają coś wspólnego z całunem, że to oni przywieźli go z Konstantynopola.
Przypomniała sobie noc w Dorchesterze, kiedy wertując terminarz, pomyślała nagle, że może to coś więcej niż zbieg okoliczności: przystojny francuski ksiądz, sekretarz kardynała Turynu, nosi nazwisko, które przewija się w tylu dokumentach. Dotychczas nie wiedziała niczego pewnego. Zdaje się, że to ksiądz Yves parę lat temu zawitał do Lirey. Rysopis się zgadzał. Nie ma znów tak wielu przystojnych księży.
Być może ojciec Yves ma jakiś związek z templariuszami.
Tylko z którymi? Z tymi z przeszłości czy współczesnymi?
Wyobrażała sobie przystojnego księdza z jego niewinnym uśmiechem, jak przyznaje, że faktycznie, jego przodkowie brali udział w krucjatach, a rodzina rzeczywiście pochodzi z Troyes. Tylko co z tego? Czy to czegokolwiek dowodzi?
Instynkt podpowiadał jej, że ten wątek jednak dokądś prowadzi.
Ten sam wątek, który prowadził od Gotfryda de Charneya do Gotfryda de Charny, a po wielu zakrętach kończył się na księdzu Yvesie.
Tylko że ksiądz Yves nie ma nic wspólnego z pożarami w katedrze. Co do tego nie miała wątpliwości. Gdzie więc jest klucz do zagadki?
Prawie nie tknęła jedzenia. Zadzwoniła do Jeana. Poczuła się pewniej, słysząc jego głos, kiedy przekonywał ją, że Paul Bisol to wprawdzie dziwak, ale poczciwa dusza i można mieć do niego zaufanie.
O trzeciej ponownie wybrała się do redakcji „Zagadek”.
Paul czekał już na nią w gabinecie żony.
– Mamy nowe wiadomości – oznajmiła Elisabeth. – Ten ksiądz pochodzi z bardzo ustosunkowanej rodziny. Jego starszy brat był posłem, teraz jest członkiem Rady Państwa, jego siostra jest sędziną w Sądzie Najwyższym. Wywodzą się z drobnej szlachty, choć od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej żyją jak prawdziwa burżuazja. Ten ksiądz ma liczących się protektorów w Watykanie, ni mniej ni więcej, tylko sam kardynał de Visiers jest przyjacielem jego starszego brata. Ale to jeszcze nic. Prawdziwa bomba to to, że Edouard, nasz genealog, który od trzech godzin biedzi się nad ich drzewem genealogicznym, uważa, że ten Yves de Charny jest potomkiem rodu Charny, tego, którego członkowie uczestniczyli w krucjatach, a co najważniejsze, Gotfryda de Charneya, wizytariusza zakonu w Normandii, który spłonął na stosie wraz z Jakubem de Molayem.
– Jesteście pewni? – zapytała Ana.
– Tak – odparła bez wahania Elisabeth.
Paul Bisol dostrzegł powątpiewanie w oczach Any.
– Ano, Edouard jest profesorem, bardzo rzetelnym historykiem – zapewnił. – Jean nie przepada za naszym pismem, ale wiedz, że nigdy nie opublikowaliśmy ani jednego artykułu, który nie byłby porządnie udokumentowany. Wyszukujemy zagadki historii i staramy się je rozwiązać. Zasięgamy opinii historyków, czasem tworzymy zespół badawczy składający się z dziennikarzy. Nigdy nie musieliśmy prostować naszych informacji. Nie podpisujemy się pod niczym, co do czego nie mamy pewności. Jeśli ktoś stawia hipotezę, piszemy, że to tylko hipoteza. Ty utrzymujesz, że niektóre z pożarów w katedrze Turyńskiej mają coś wspólnego z przeszłością. Nie wiem, nigdy nam to nie przyszło do głowy, dlatego nie zajmowaliśmy się tym tematem. Uważasz też, że templariusze weszli w posiadanie całunu, i może masz rację. Być może ojciec Yves pochodzi z bardzo starej rodziny arystokratów i templariuszy. Zastanawiasz się, czy ci ostatni mają jakiś związek z pożarami w świątyni. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale myślę, że nie. Nie wydaje mi się, żeby byli zainteresowani zniszczeniem całunu. Co do jednego mam pewność: gdyby chcieli go mieć, to by go mieli. To bardzo potężna organizacja, nawet nie wyobrażasz sobie, jak potężna, są zdolni do wszystkiego.
Paul spojrzał na Elisabeth, a ta przytaknęła. Ana oniemiała, kiedy zdała sobie sprawę, że fotel Elisabeth podjeżdża w jej stronę. Wyglądał zwyczajnie i w rzeczywistości był meblem biurowym, przystosowanym jednak dla osoby, która nie może chodzić.
Elisabeth zatrzymała fotel obok Any i odchyliła koc, który zakrywał jej nogi.
– Jestem Szkotką, nie wiem, czy Jean ci o tym powiedział?
Mój ojciec nazywa się McKenny, lord McKenny, w gronie jego znajomych jest lord McCall. Nie słyszałaś o nim? To jeden z najbogatszych ludzi na świecie, jednak jego nazwisko nigdy nie pojawia się w gazetach ani dziennikach. Jego świat nie jest z tego świata, to świat, w którym jest miejsce tylko dla największych potęg. Ma fantastyczny zamek, to stara forteca templariuszy w pobliżu Wysp Małych. Nikogo jednak tam nie zaprasza. My, Szkoci, uwielbiamy legendy, więc i o lordzie McCallu krąży niejedna opowieść. Niektórzy rolnicy, mieszkający nieopodal zamku, nazywają lorda „Templariuszem” i przysięgają, że od czasu do czasu, dość regularnie, przylatują do niego w odwiedziny helikopterami goście, wśród nich członkowie angielskiej rodziny królewskiej. Pewnego dnia opowiedziałam Paulowi o lordzie McCallu i przyszło nam do głowy, żeby napisać reportaż o zamkach i twierdzach templariuszy rozsianych po całej Europie. Chodziło o swego rodzaju spis z natury: ile z nich przetrwało, do kogo należą. Pomyśleliśmy, że to dobry pomysł, by lord McCall pozwolił nam odwiedzić swój zamek. Wzięliśmy się do pracy. Początkowo wszystko szło dobrze. Istnieją setki fortec, większość w opłakanym stanie. Mój ojciec poprosił McCalla, by mi pozwolił odwiedzić swoją posiadłość i zrobić zdjęcia. Lord jednak bardzo grzecznie nam odmówił. Nie dałam się zbyć i pewnego dnia po prostu tam pojechałam. Zadzwoniłam z komórki, ale nawet nie podszedł do aparatu. Jego sekretarz poinformował mnie, że pana nie ma, jest w Stanach Zjednoczonych, a on nie może wpuścić mnie na pokoje. Nalegałam, ale był nieugięty: nie ma mowy, bez pozwolenia lorda nikt nie wejdzie na teren jego posiadłości. Nie poddałam się jednak. Pojechałam do zamku przekonana, że jak już się tam znajdę, nie będą mieli innego wyjścia i mnie wpuszczą, pozwalając chociaż rzucić okiem. Przedtem porozmawiałam z miejscowymi. Wszyscy czuli respekt przed lordem, choć zapewniali mnie, że to dobry człowiek, który troszczy się, by niczego im nie brakowało. Można powiedzieć, że nie tyle go szanują, co wielbią. Jeden z chłopów powiedział mi, że jego syn żyje tylko dzięki temu, że McCall sfinansował operację w Houston. Dotarłam do ogrodzenia oddzielającego majątek lorda od wsi, ale nigdzie nie znalazłam wjazdu do posiadłości. Zaczęłam iść wzdłuż muru z nadzieją, że natrafię na jakąś furtkę albo wyłom, przez który uda mi się przecisnąć. Zobaczyłam w końcu dziurę, zajrzałam – za murem był las, a w lesie kapliczka obrośnięta powojem. Żebyś mogła zrozumieć, co się stało, muszę ci wyjaśnić, że wspinałam się, odkąd skończyłam dziesięć lat. Zdążyłam nawet zdobyć kilka liczących się szczytów. Nie przerażała mnie więc wizja wspięcia się na wysoki mur, choć oczywiście nie miałam przy sobie żadnego sprzętu.
Nie pytaj jak, ale udało mi się wdrapać na ogrodzenie i przeskoczyć na teren posiadłości. To ostatnie, co pamiętam. Usłyszałam huk i poczułam potworny ból nóg. Nawet nie wiem, kiedy upadłam. Wyłam z bólu. Naprzeciwko mnie stał jakiś człowiek i mierzył do mnie ze strzelby. Powiedział coś przez walkie-talkie, przyjechał samochód terenowy, podnieśli mnie i zawieźli do szpitala. Jestem sparaliżowana. Nie strzelali, żeby zabić, ale wystarczająco celnie, by doprowadzić mnie do takiego stanu. Naturalnie wszyscy wybaczyli ochroniarzom lorda McCalla. To ja byłam intruzem, który wdarł się do jego twierdzy.
– Przykro mi.
– Resztę życia spędzę na wózku, a wszystko przez własną głupotę. Jestem jednak przekonana, że dobry pan McCall to ktoś więcej, niż mogłoby się wydawać. Poprosiłam ojca, by przygotował dla mnie szczegółową listę osób, o których wiadomo, że są jakoś powiązani z McCallem. Nie chciał, opierał się, ale w końcu jednak go przekonałam. Ojciec był załamany po moim wypadku. Nigdy nie aprobował tego, co robię, a zwłaszcza tematyki, jaką się zajmuję. Lord McCall to bardzo tajemnicza postać. Kawaler, amator sztuki sakralnej, obrzydliwie bogaty. Co sto dni do zamku przyjeżdżają, a nawet przylatują prywatnymi samolotami dżentelmeni, którzy zostają u niego na dwa, trzy dni. Nikt nie wie, kim są, można się tylko domyślać, że to jakieś szyszki. Prześledziłam jego rozliczne interesy, na tyle, na ile mogłam. Ma udziały w wielu przedsiębiorstwach, można powiedzieć, że żadne wydarzenie w światowej gospodarce nie dzieje się bez niego i jego przyjaciół.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że istnieje grupa ludzi, którzy pociągają za sznurki, są tak bogaci, że mają wpływ na politykę wielu krajów.
– A co to ma wspólnego z templariuszami?
– Od pięciu lat czytam wszystko, co napisano o templariuszach. Czasu mi nie brak, jestem przykuta do fotela. Wyciągnęłam pewne wnioski: poza wszystkimi organizacjami, które uważają się za spadkobierców zakonu, istnieje jeszcze jedna, stworzona przez dyskretnych panów, bardzo bogatych i ustosunkowanych. Nie wiem, ilu ich jest ani kim są. Mam jedynie podejrzenia. Sądzę jednak, że są wśród nich prawdziwi templariusze, spadkobiercy Jakuba de Molaya, McCall jest właśnie kimś takim. Prześledziłam historię jego twierdzy. To ciekawe, ale na przestrzeni dziejów przechodziła z rąk do rąk, zawsze jednak należała do samotnych dżentelmenów, bogatych i wpływowych, wszyscy zaś mieli jedną obsesję – bronili jej przed obcymi. Wydaje mi się, że istnieje cicha armia templariuszy, dobrze zorganizowana, której członkowie zajmują wysokie stanowiska jak świat długi i szeroki.
– Podobnie jak masoneria – mruknęła Ana.
– Niektóre loże masońskie uważają się za spadkobierców zakonu. Ja mówię o czymś prawdziwym, o czym jednak nikt nic nie wie. Od pięciu lat poruszam się na wózku. Na podstawie listy ojca, z pomocą pewnego dziennikarza, udało mi się sporządzić schemat tego, co, moim zdaniem, jest prawdziwą organizacją templariuszy. Nie poszło łatwo. Michael, ten dziennikarz, nie żyje. Trzy lata temu miał potworny wypadek samochodowy. Podejrzewam, że to ich sprawka. Jeśli ktoś podejdzie do nich zbyt blisko, ryzykuje życie. Przekonałam się na własnej skórze, co dzieje się z takimi ciekawskimi jak my.
– To brzmi jak teoria spiskowa…
– Ano, wydaje mi się, że istnieją dwa światy – ten, który widzimy i w którym żyje zdecydowana większość ludzi, i świat utajniony: organizacje gospodarcze, masońskie… bo ja wiem…
To ich członkowie rządzą światem. A gdzieś w tym świecie ważną rolę odgrywa zakon templariuszy.
– Nawet jeśli masz rację, nie wyjaśnia to, co wiąże dziś templariuszy z całunem.
– Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Przykro mi. Opowiedziałam ci o tym, bo kto wie, czy ten twój ksiądz Yves… Dokończ.
– …nie jest jednym z nich.
– Templariuszem z tej tajemniczej organizacji, w której istnienie wierzysz?
– Myślisz, że opowiadam ci jakieś bajeczki, ale weź pod uwagę, że ja też jestem dziennikarką i umiem odróżnić rzeczywistość od fikcji. Powiedziałam ci, co o tym sądzę. Teraz twoja kolej. Działaj. Jeśli całun należał do templariuszy, a ojciec Yves wywodzi się z rodziny Gotfryda de Charneya…
– Ale całun turyński nie jest płótnem, w które owinięte było ciało Chrystusa. Metoda węgla radioaktywnego nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Nie wiem, dlaczego ród Charny ją ukrywał ani dlaczego tak nagle całun się pojawił. Tak naprawdę nie wiem nic.
Ana uświadomiła sobie, że słucha tego wszystkiego bez przekonania. Z takim samym sceptycyzmem, z jakim ludzie słuchali jej teorii na temat całunu.
Nie lubiła siebie w takich chwilach, gdy traciła zdrowy rozsądek, pakując się w jakąś absurdalną historię. Tym razem starała się udowodnić, że jest sprytniejsza niż policjanci z wydziału do spraw sztuki. Dość tego, uznała. Wraca do Barcelony.
Musi natychmiast zadzwonić do Santiaga. Będzie wniebowzięty, kiedy się dowie, że postanowiła dać sobie spokój z całunem.
Elisabeth i Paul widzieli, jak jest rozdarta. Miała to wypisane na twarzy. Niewiele było osób, z którymi mogli porozmawiać o nowym zakonie templariuszy. Niewielu ludzi wiedziało o ich śledztwie. Nie dzielili się tą wiedzą z nikim, bo zdawali sobie sprawę, że każdego, kto im pomaga, może spotkać coś złego.
– Elisabeth, dasz jej to?
Słowa Paula wyrwały Anę z zadumy.
– Tak.
– Co takiego? – zapytała Ana.
– Weź tę teczkę, to podsumowanie mojej pracy z ostatnich pięciu lat. Mojej i Michaela. Tu znajdziesz nazwiska i biografie osób, które według wszelkiego prawdopodobieństwa są obecnie mistrzami zakonu. Moim zdaniem lord McCall jest wielkim mistrzem. Ale przeczytaj to. Chcę cię też poprosić o przysługę. Mamy do ciebie zaufanie, bo wydaje nam się, że jesteś o krok od przełomowego odkrycia. Nie wiemy jeszcze, co uda ci się ustalić ani w jakim kierunku to pójdzie, ale na pewno ma to coś wspólnego z nimi. Jeśli te papiery dostaną się w niepowołane ręce, zginiemy, możesz być tego pewna. Dlatego zaklinam cię, nie ufaj nikomu. Oni mają wtyczki wszędzie, w sądach, policji, parlamentach, na giełdach… wszędzie. Wiedzą, że u nas byłaś, nie wiedzą tylko, co ci powiedzieliśmy. Zainwestowaliśmy dużo pieniędzy w bezpieczeństwo, mamy sprzęt do wykrywania podsłuchu, a i tak nie wiemy, czy czegoś nie zainstalowali. Są potężni.
– Przepraszam, czy to nie lekka paranoja?
– Myśl sobie, co chcesz, Ano. Zrobisz to, o co cię prosimy?
– Nie martw się, nikomu nie powiem o tej teczce. Chcesz ją mieć z powrotem, kiedy wszystko przeczytam?
– Zniszcz ją. To tylko podsumowanie, ale zapewniam cię, że ci się przyda. Zwłaszcza jeśli chcesz nadal zajmować się tą sprawą.
– Czy coś ci każe myśleć, że się wycofam?
Elisabeth westchnęła.
– Z twojej twarzy można wyczytać więcej, niż sobie wyobrażasz.
W kościele unosił się zapach kadzidła. Msza właśnie się skończyła, nieliczni wierni opuścili już świątynię. Addai pośpiesznie skierował się do konfesjonału stojącego najdalej od ołtarza, w ciemnym kącie, w którym nie dosięgnie go niczyje spojrzenie.
Na głowie miał perukę, na szyi koloratkę. W ręku trzymał brewiarz. Umówił się z tym mężczyzną na siódmą. Zostało jeszcze pół godziny. Przyszedł wcześniej, przez ponad dwie godziny krążył po okolicy, rozglądając się, czy nikt go nie śledzi.
Siedząc w konfesjonale, rozmyślał o Gunerze. Zauważył, że Guner stał się bardzo nerwowy, jakby nie czuł się dobrze w jego obecności, jakby miał do niego pretensję. Mógł się domyślać, że wierny sługa ma dosyć tej historii, podobnie jak on sam. Nikt nie wiedział, że Addai jest w Mediolanie, nawet Guner. Pasterz Bakkalbasi kierował akcją pozbycia się Mendibha, on jednak musiał zorganizować inną akcję, o której nie wiedział nikt z jego ludzi. Mężczyzna, na którego czekał, był mordercą. Płatnym zabójcą, który pracuje w pojedynkę i nigdy nie popełnia błędów. Przynajmniej tak było do tej pory.
Dowiedział się o nim od człowieka z Urfy, członka wspólnoty, który przyszedł do niego błagać o wybaczenie za grzechy.
Mężczyzna wyemigrował do Niemiec, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych, nie powiodło mu się jednak, jak powiedział, i zszedł na złą drogę. Ani się obejrzał, już był potentatem narkotykowym, który zalewał heroiną Europę. Zgrzeszył, ale nigdy nie zdradził wspólnoty. Wrócił do Urfy, kiedy wykryto u niego ciężką chorobę. Wiedział, że umrze, diagnoza nie pozostawiała co do tego wątpliwości, rak zżerał jego wnętrzności, medycyna była bezradna. Postanowił wrócić do domu, do miejsca, w którym upłynęło jego dzieciństwo, i szukać przebaczenia u pasterza. Ofiarował też znaczną kwotę wspólnocie. Bogaci ludzie wierzą, że mogą kupić sobie zbawienie.
Zaoferował swoją pomoc na rzecz świętej misji wspólnoty, lecz Addai odrzucił jego ofiarę. Żaden bezbożnik, choćby wywodził się ze wspólnoty, nie będzie mógł uczestniczyć w świętej misji, nawet jeśli duchowym obowiązkiem pasterza było pocieszanie i danie grzesznikowi ostatniej szansy poprawy.
Wiele jednak rozmawiali, mężczyzna traktował te rozmowy jak spowiedź. Podczas jednej z nich wręczył Addaiowi kartkę z numerem skrzynki pocztowej w Rotterdamie, mówiąc, że jeśli pewnego dnia pasterz będzie szukał kogoś do wykonania trudnego, niemożliwego zadania, ma wysłać list na ten adres.
Addai tak właśnie uczynił. Wysłał niezapisaną kartkę z numerem telefonu komórkowego, który kupił po przyjeździe do Frankfurtu. Dwa dni później zadzwonił nieznajomy. I oto teraz Addai siedział w konfesjonale, czekając na płatnego zabójcę.
Drgnął. Z rozmyślań wyrwał go szept dochodzący zza kratki konfesjonału:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków.
– Powinien pan być ostrożniejszy, roztargnienie źle się kończy – zauważył nieznajomy.
– Chcę, by zabił pan człowieka.
– Tym się zajmuję. Przyniósł pan jakieś informacje?
– Nie. Sam musi go pan namierzyć.
– To podniesie cenę.
Przez piętnaście minut Addai wyjaśniał zabójcy, na czym polega jego zadanie. Potem tamten wstał z klęczek i zniknął w cieniu bocznej nawy.
Addai wyszedł z konfesjonału, uklęknął w jednej z ławek i wybuchnął płaczem.
Bakkalbasi usiadł na sofie. Dom w Berlinie był bezpieczny.
Wspólnota prawie nigdy z niego nie korzystała. Ahmed powiedział mu, że należy do przyjaciółki jego syna, która wyjechała na wakacje na Karaiby i zostawiła mu klucze, by co jakiś czas dosypywał jedzenie kotu.
Długowłosy pers zamiauczał na jego widok. Bakkalbasi nie lubił kotów, był uczulony na ich sierść, więc natychmiast zaczął kasłać i drapać się po całym ciele. Opanował się jednak.
Po chwili przyszli umówieni ludzie.
Znał ich od dzieciństwa. Trzej pochodzili z Urfy, ale pracowali w Niemczech. Pozostali dwaj przyjechali specjalnie z tego miasta, każdy inną drogą. Wszyscy byli lojalnymi członkami wspólnoty, gotowymi oddać za nią życie, tak jak ich bracia i krewni w dalekiej przeszłości.
Czekała ich bolesna misja: muszą zadać śmierć jednemu ze swoich. Pasterz Bakkalbasi zapewniał jednak, że w przeciwnym razie wspólnota zostanie odkryta. Nie było wyjścia.
Bakkalbasi zdradził im, że wuj ojca Mendibha zobowiązał się zadać niemowie śmiertelny cios. Dadzą mu tę możliwość, ale muszą mieć pewność, że wywiąże się z zadania. Należy więc zorganizować całą operację i śledzić Mendibha od pierwszej chwili, gdy stanie po drugiej stronie więziennej bramy.
Trzeba sprawdzić, czy policja będzie za nim szła, by doprowadził ich aż do wspólnoty.
Mogli liczyć na pomoc dwóch członków wspólnoty turyńskiej, nie powinni jednak narażać się na ryzyko, że któryś z nich zostanie zatrzymany. Ich zadaniem było nie tracić chłopaka z oczu, tylko tyle. Gdy nadarzy się okazja, by go zabić, należy zrobić to bez wahania, choć w pierwszym rzędzie, jak uprzedził ich Bakkalbasi, ten honor przysługuje jego krewnemu.
Każdy miał wrócić do Turynu sam, najlepiej samochodem.
Brak granic wewnątrz Unii Europejskiej umożliwiał im przemieszczanie się z kraju do kraju bez zostawiania śladu w komputerach służb granicznych. Potem powinni udać się na zabytkowy cmentarz w Turynie i poszukać kwatery numer 117.
Mały kluczyk schowany w wazonie zaraz przy wejściu do grobowca otworzy im wejście.
Kiedy już znajdą się w środku, muszą uruchomić ukryty mechanizm, który odsłoni przed nimi sekretne schody pod jednym z sarkofagów, prowadzące do podziemnego korytarza, wiodącego do samej katedry, a nawet do mieszkania Turguta.
Podziemia będą ich domem przez cały pobyt w Turynie. Nie wolno im się zameldować w żadnym hotelu, muszą być niewidzialni. Cmentarz nie był zbyt uczęszczany, chociaż niektórzy ambitni turyści zaglądali tu, by rzucić okiem na barokowe nagrobki. Strażnik, staruszek, którego ojciec wyemigrował z Urfy i ożenił się z Włoszką, był członkiem wspólnoty i dobrym chrześcijaninem.
– Stary Turgut z pomocą Ismeta przygotował dla nich podziemną kwaterę. Nikt ich tam nie znajdzie, bo nikt nie wie o istnieniu tunelu, który zaczyna się w grobowcu na cmentarzu, a kończy w katedrze. Żaden plan podziemnego miasta nie uwzględnił tego przejścia. To tam miało spocząć ciało Mendibha. Pochowane w turyńskich podziemiach na wieczność.
– Wszystko jasne? – zapytał.
– Tak jest, Marco – powiedzieli Minerva, Sofia i Giuseppe. Antonino i Pietro przytaknęli skinieniem głowy.
Była siódma rano i nie ze wszystkich twarzy zeszły jeszcze ślady snu. O dziewiątej niemowa wyjdzie na wolność.
Valoni drobiazgowo przygotował całą operację śledzenia Mendibha. Pomoże im oddział karabinierów i paru ludzi z Interpolu. Przede wszystkim jednak liczył na swój zespół.
Czekali na śniadanie. Kawiarnię hotelową otwarto tuż przed ich przyjściem i obsługa dopiero nakrywała do stołów.
Sofia nie wiedziała, dlaczego jest taka zdenerwowana. Zauważyła jednak, że i Minervie lekko drżą ręce. Nawet Antonino był spięty i mocno zaciskał usta. Tylko Marco, Pietro i Giuseppe nie wyglądali na zaniepokojonych. Dla nich, zawodowych policjantów, śledzenie kogoś było rutyną.
– Marco, starałam się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego tylu ludzi z Urfy ma jakieś powiązania z całunem.
W nocy przeglądałam Ewangelie apokryficzne i parę innych książek, które kupiłam poprzedniego dnia, na przykład historię Edessy. Może to niezbyt mądre, ale…
– Słucham, Sofio, wszyscy zamieniamy się w słuch. Opowiedz nam, do jakich doszłaś wniosków – zachęcił ją Valoni.
– Nie wiem, czy Antonino się ze mną zgodzi, ale jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Urfa to Edessa i że dla pierwszych chrześcijan z Edessy całun był bardzo ważny, bo uzdrowił króla Abgara i traktowano go jak relikwię, to sprawa nabiera innego wymiaru. Później odebrał go im cesarz Rzymu, Lekapenos… Może postanowili go odzyskać?
Sofia zamilkła, szukając właściwych słów.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Valoni.
– O ile zdarzają się zastanawiające zbiegi okoliczności, w tym jednym muszę przyznać ci rację: to nieprawdopodobne, by tak wielu ludzi z Urfy miało związek z całunem. Co więcej, podejrzewam, że nasz niemowa pochodzi z tego miasta, a jego przybycie tutaj również miało związek z relikwią. Nie wiem, może pożary miały tylko odwrócić uwagę, a w gruncie rzeczy chodziło o kradzież tego płótna?
– Co za bzdury! – wykrzyknął Pietro. – Sofio, nie psuj nam ranka takim bredzeniem! To bajki dla dzieci!
– Słuchaj, Pietro, jestem już za duża na bajki. Owszem, to dosyć ryzykowne spekulacje, ale nie przesadzaj i nie odrzucaj od razu wszystkiego, co nie jest zgodne z twoimi teoriami.
– Uspokójcie się, dzieci! – upomniał ich Valoni. – To, o czym mówisz, Sofio, nie tyle nie trzyma się kupy, co przypomina trochę scenariusz filmowy… Sam nie wiem… Znaczyłoby to, że…
– Znaczyłoby to – ucięła Minerva – że w Urfie jest wielu chrześcijan, dlatego wszyscy, których spotykamy w Turynie chodzą do kościoła, biorą śluby kościelne i zachowują jak dobrzy katolicy.
– Chrześcijanie to nie to samo co katolicy – wtrącił Antonino.
– Wiem o tym – odparła Minerva – ale jak już się tu znajdą, wolą wtopić się w otoczenie i modlić do Chrystusa, wszystko jedno, czy robią to w katedrze turyńskiej, czy gdziekolwiek indziej.
– Przykro mi Sofio – westchnął Valoni – w dalszym ciągu nie widzę…
– Masz rację, to tylko szalona teoria, przepraszam – wycofywała się Sofia.
– Nie, nie przepraszaj. Trzeba rozważyć wszystkie możliwości, nie należy odrzucać od razu żadnej teorii, nawet jeśli brzmi nieprawdopodobnie. Chciałbym usłyszeć opinie pozostałych.
Poza Minervą nikt nie podzielał zdania Sofii.
– Mnie się wydaje – zakończył dyskusję Pietro – że mamy do czynienia z organizacją przestępczą, bandą złodziei, być może powiązanych z Urfą, ale bez żadnych podtekstów historycznych.
W Nowym Jorku była chłodna, deszczowa noc. Mary Stuart podeszła do Umberta D’Alaquy.
– Jestem wyczerpana! Ale prezydent wydaje się taki zadowolony, że byłoby nieuprzejmością wyjść w tej chwili. Co sądzisz o Lanym?
– Inteligentny człowiek i fantastyczny gospodarz.
– James by się z tobą zgodził, ja nie jestem przekonana do tych Winstonów. Ta kolacja… wydaje się trochę na pokaz.
– Mary, jesteś Angielką, ale wiesz, jacy są Amerykanie, którym się powiodło. Lany Winston ma prawo do pewnych przywilejów, to król mórz, największy armator na świecie.
– Tak, to wszystko prawda, ale i tak nie przypadł mi do gustu. W tym domu nie ma ani jednej książki, zauważyłeś? Domy bez książek wiele mówią o swoich właścicielach.
– Przynajmniej nie mamy do czynienia z hipokrytą, pyszniącym się biblioteką pełną luksusowo oprawionych wolumenów, po które nikt nigdy nie sięga.
Po północy siedmiu mężczyzn stanęło w kącie salonu, każdy z lampką szampana w ręku. Palili hawańskie cygara i zdawali się być pochłonięci rozmową o interesach.
– Mendibh lada moment wyjdzie z więzienia. Wszystko jest już gotowe – poinformował najstarszy z nich.
– Martwi mnie ta sytuacja. Pasterz Bakkalbasi ma siedmiu ludzi, Addai zatrudnił zawodowca, a Marco Valoni wyraźnie szykuje się do jakiejś operacji. Czy nie za bardzo się narażamy? Czy nie lepiej pozwolić im to załatwić? – zapytał dżentelmen z Francji.
– Mamy przewagę, gdyż wiemy wszystko o planach Valoniego i Bakkalbasiego. A co się tyczy zabójcy najętego przez Addaia, nie widzę problemu. Wszystko jest pod kontrolą. Mendibh stanowi problem dla Addaia i dla nas, bo Marco Valoni ma obsesję na tym punkcie – ciągnął starzec. – Bardziej jednak martwiłbym się tą dziennikarką, siostrą wysłannika Europolu do Rzymu, i panią doktor Galloni. Obie są niepokojąco bliskie odkrycia prawdy. Ana Jimenez spotkała się z lady Elisabeth McKenny, ta zaś przekazała jej teczkę, podsumowanie swoich poszukiwań. Znacie je. Przykro mi, że muszę podjąć taką decyzję, ale lady Elisabeth, dziennikarka oraz doktor Galloni stały się dla nas niewygodne. To inteligentne kobiety, tym większe stanowią zagrożenie.
Zaległa przytłaczająca cisza.
– Co chcesz zrobić? – zapytał w końcu mężczyzna z włoskim akcentem.
– To, co należy. Przykro mi – odpowiedział cicho starzec.
– Nie należy działać pochopnie.
– Nie działamy pochopnie, ale tamci posunęli się dalej, niżbyśmy sobie tego życzyli. Nadszedł moment, by dokonać cięcia. Proszę was o radę, nie tylko o pozwolenie.
– Możemy jeszcze poczekać? – zapytał mężczyzna o wyglądzie wojskowego.
– Niestety nie, chyba że chcemy narazić się na ryzyko. Przykro mi. Wzdragam się przed tą decyzją, tak samo jak wy, ale nie widzę innego rozwiązania. Jeśli któryś z was uważa, że istnieje inna opcja, proszę bardzo, zamieniam się w słuch.
Mężczyźni milczeli. Wszyscy w głębi duszy przyznawali starcowi rację. Prześledzili każdy krok tych trzech kobiet, wiedzieli na ich temat wszystko. Dzięki hakerom i podsłuchowi od lat znali każde słowo, jakie pojawiało się w komputerze Elisabeth, słyszeli każdą jej rozmowę telefoniczną. Zainstalowano podsłuch w redakcji „Zagadek Historii”, w domu dziennikarzy, nawet w fotelu inwalidzkim kobiety.
Ogromne koszty, jakie Paul Bisol poniósł na środki bezpieczeństwa, nie zdały się na nic. Wiedzieli o nich wszystko.
Podobnie już od kilku miesięcy mieli jak na dłoni Sofię i Anę.
Znali nazwę perfum, jakimi się skrapiały, tytuły lektur do poduszki, nazwiska znajomych i kochanków. Śledzili je w dzień i w nocy.
Od paru miesięcy znali również każdy szczegół z życia pracowników grupy dochodzeniowej, monitorowali wszystkie połączenia telefoniczne z aparatów stacjonarnych i komórkowych, znali każdy krok każdego z policjantów.
– I co teraz? – zapytał starzec.
– Nie chciałbym… – zaczął ten z włoskim akcentem.
– Rozumiem – starzec nie pozwolił mu dokończyć zdania – rozumiem. Nic więcej nie mów. Nie musisz brać udziału w podejmowaniu decyzji.
– Sądzisz, że ulży to mojemu sumieniu?
– Nie, to będzie trudne. Ale może ci pomóc. Wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy, pomocy duchowej. Wszyscy w życiu mieliśmy takie chwile. Nie jest łatwo, ale nie wybraliśmy łatwej drogi, porwaliśmy się na rzecz wręcz niemożliwą. Wyzwania, wobec których stajemy, są miarą naszej wartości.
– Po tym, jak poświęciłem całe życie… uważasz, że jeszcze muszę udowadniać, że dorosłem do misji? – głos Włocha drżał.
– Nie, nie sądzę, byś musiał cokolwiek udowadniać – odparł starzec. – Widzę, jak cierpisz. Musisz poszukać pocieszenia, porozmawiać o tym, co czujesz. Ale nie tu i nie z nami wszystkimi. Rozumiem, że się męczysz, ale proszę cię, zaufaj nam i pozwól działać.
– Nie, nie zgadzam się.
– Mogę cię na jakiś czas zwolnić z obowiązków, dopóki nie poczujesz się lepiej.
– Jak uważasz. Co jeszcze zrobisz?
Pozostali rozmówcy zaczęli czuć się nieswojo. Napięcie rosło, lada chwila mogli ściągnąć na siebie ciekawe spojrzenia pozostałych gości.
– Przyglądają się nam – syknął mężczyzna przypominający wojskowego. – Co to za zachowanie? Postradaliście rozum? Przełóżmy tę rozmowę na kiedy indziej.
– Nie ma czasu – odparł staruszek. – Proszę was o przyzwolenie.
– Niech się stanie – powiedzieli chórem. Jedynie Włoch zacisnął usta i odwrócił się do nich plecami.
Sofia i Minerva siedziały w centrali karabinierów. Dochodziła dziewiąta, kiedy Valoni zawiadomił je, że otwiera się więzienna brama. Niemowa wyszedł na ulicę. Szedł powoli, patrząc przed siebie bez wyrazu. Za jego plecami zatrzasnęła się brama, ale się nie odwrócił. Przeszedł dwieście metrów dzielących go od przystanku autobusowego i zatrzymał się.
„Jest bardzo spokojny”, mówił Valoni do mikrofonu ukrytego w klapie kurtki. „Nie okazuje żadnych emocji, nawet radości, że jest wolny”.
Mendibh uznał, że najprawdopodobniej ktoś go śledzi. Nie widział nikogo, ale wiedział, że są tam, pilnując każdego jego kroku. Musi ich jakoś zmylić. Tylko jak? Postara się zrealizować plan, jaki naszkicował sobie w więzieniu. Dotrze do centrum, poczeka trochę, prześpi się na ławce w parku. Nie miał za dużo pieniędzy, stać go było na trzy czy cztery noclegi w pensjonacie i kanapki. Musi też pozbyć się ubrań i tych adidasów. Wprawdzie wszystko dokładnie obejrzał i nie znalazł niczego podejrzanego, ale instynkt podpowiadał mu, że to nie jest normalne, by ktoś zabierał mu ubranie i oddawał czyste i uprasowane, wraz z wypucowanymi butami. A wszystko to rzekomo z troski o wizerunek więzienia.
Znał Turyn. Addai posłał ich tu na rok przed nieudanym wypadem po całun, tylko po to, by poznali miasto. Posłuchali jego wskazówek: dużo chodzili, przemierzali miasto wzdłuż i wszerz. To najlepszy sposób, by je poznać, pieszo, poza tym musieli nauczyć się tras autobusów.
Zbliżał się do centrum. Nadszedł moment, by uciec od tych, którzy na pewno za nim podążają.
– Zdaje się, że mamy towarzystwo. Na scenie pojawiły się dwa ptaszki – rozległ się w radiu głos Valoniego.
– Kto to taki? – zapytała Minerva.
– Nie mam pojęcia, wyglądają na Turków.
– Turków lub Włochów – usłyszeli głos Giuseppego. – Niczym się od nich nie różnimy, czarne włosy i śniada cera.
– Ilu ich jest? – zainteresowała się Sofia.
– Na razie dwóch – odparł Valoni. – Ale może być ich więcej. Są młodzi. Niemy wygląda, jakby z niczego nie zdawał sobie sprawy. Włóczy się bez celu, gapi na wystawy…
Usłyszały, jak szef udziela instrukcji karabinierom, by nie spuszczali tych ptaszków z oka.
Ani Valoni, ani pozostali policjanci nie zwrócili uwagi na kulejącego staruszka sprzedającego losy na loterię. Nie był zbyt wysoki ani szczególnie niski, niezbyt otyły ani też przesadnie chudy, ubrany skromnie, stapiał się z krajobrazem dzielnicy Crocetta.
Starzec jednak widział ich doskonale. Zabójca wynajęty przez Addaia miał sokoli wzrok; do tej pory wypatrzył dziesięciu policjantów i czterech wysłanników pasterza Bakkalbasiego.
Był poirytowany. Człowiek, który zlecił mu tę robotę, nie ostrzegł go, że w okolicy będzie roić się od policji, ani że niemowę będą śledzili ludzie tak bardzo do niego podobni.
Musi uważać, a przede wszystkim zażądać wyższej stawki.
Naraża się na ogromne niebezpieczeństwo. W dodatku zbyt liczne towarzystwo przeszkodzi mu w przeprowadzeniu operacji tak, jak zaplanował.
Kolejny mężczyzna wzbudził jego podejrzenia, ale na krótko.
Nie, ten nie jest policjantem, nie wyglądał też na Turka, z pewnością nie ma nic wspólnego z tą sprawą, chociaż porusza się w dziwny sposób… Poszedł sobie. Fałszywy alarm, nie ma powodów do zdenerwowania.
Przez cały dzień Mendibh włóczył się po mieście. Zrezygnował z drzemki na ławce, to byłby błąd. Ten, kto szykuje na niego zamach, miałby dzięki temu łatwiejsze zadanie. Mendibh skierował się do przytułku Sióstr Miłosierdzia, który wypatrzył rano. Przychodzili tam włóczędzy i bezdomni w poszukiwaniu jedzenia i miejsca, gdzie mogliby trochę odpocząć. Tam będzie bezpieczny.
Valoni był wykończony. Kiedy już upewnili się, że niemowa posilił się zupą z kotła u sióstr i pobrał materac, który ułożył nieopodal krzesła zakonnicy pilnującej sali, komisarz zostawił na posterunku Pietra.
Był pewny, że tej nocy Mendibh już nigdzie nie pójdzie, postanowił więc przespać się w hotelu i polecił swoim podwładnym zrobić to samo, zwalniając ich ze służby, oprócz Pietra i grupy wsparcia, którą tworzyli trzej karabinierzy. Tylu wystarczy, by ruszyć za niemową, jeśli zdecyduje się wyjść w nocy z przytułku.
Podczas późnej kolacji w hotelu Sofia i Minerva zasypały go pytaniami. Chciały, by jeszcze raz wszystko im opowiedział, chociaż przez cały dzień na bieżąco relacjonował im, co się dzieje. Poprosiły, by pozwolił im uczestniczyć w patrolowaniu ulic, on jednak stanowczo się temu sprzeciwił.
– Potrzebuję was do koordynowania operacji. Poza tym za bardzo rzucacie się w oczy.
– ***
Ana Jimenez czekała na paryskim lotnisku na nocny lot do Rzymu. Stamtąd zamierzała udać się do Turynu. Była zdenerwowana. Pobieżne przejrzenie materiałów z teczki Elisabeth utwierdziło ją w przekonaniu, że ma do czynienia z czymś, co ją przerasta. Jeśli prawdą jest tylko jedna czwarta tego, co przeczytała, to już powinna zacząć się bać. Jeśli mimo to postanowiła wrócić do Turynu, to dlatego, że jedno z nazwisk występujących w zapiskach przewijało się już w raporcie, który Marco Valoni pokazał kiedyś jej bratu, więc jeśli Elisabeth mówi prawdę, człowiek ten jest jednym z mistrzów nowego zakonu templariuszy i ma ścisły związek z całunem.
Ana podjęła decyzję: porozmawia z Sofią, a potem pojawi się bez zapowiedzi w siedzibie episkopatu i zdemaskuje ojca Yvesa.
Pierwsza część planu się nie powiodła, przez cały ranek, aż do południa, Ana bezskutecznie usiłowała połączyć się z Sofią.
W hotelu powiedzieli jej, że pani Galloni wyszła bardzo wcześnie i nikt nie widział, by wróciła. Ana zostawiła jej kilka wiadomości na automatycznej sekretarce, ale Sofia nie oddzwoniła. Wydawała się nieosiągalna. Co do księdza Yvesa, pójdzie do niego jutro z samego rana.
Elisabeth miała rację; jest bliska ważnego odkrycia, choć na razie nie wie jeszcze, co też to może być.
Ludzie Bakkalbasiego zdołali zgubić karabinierów. Jeden został, by mieć na oku wejście do schroniska dla bezdomnych, pozostali rozeszli się, każdy w swoją stronę. Kiedy dotarli do cmentarza, zapadał wieczór i strażnik czekał na nich, nie kryjąc zdenerwowania.
– Pośpieszcie się, muszę już iść. Dam wam klucz do bramy, jeśli kiedyś wrócicie zbyt późno i już mnie nie będzie, sami sobie otworzycie.
Podprowadził ich do grobowca, którego wejścia strzegł anioł z mieczem w dłoni. Czterej mężczyźni weszli do środka, oświetlając sobie drogę latarką, po czym zniknęli w ciemnościach.
Ismet czekał na nich w podziemnej kryjówce. Przyniósł im wody, by się obmyli, i coś do jedzenia. Byli głodni i wyczerpani i jedyne, czego chcieli, to się zdrzemnąć.
– Gdzie Mehmet?
– Został w pobliżu noclegowni Mendibha, na wszelki wypadek, gdyby tamtemu przyszło do głowy wyjść w nocy na ulicę. Addai ma rację, chcą, by Mendibh doprowadził ich do nas. Przygotowali imponującą operację – wyjaśnił jeden z mężczyzn, który w Urfie był policjantem.
– Odkryli was? – zapytał zmartwiony Ismet.
– Nie, nie sądzę – odparł drugi mężczyzna, również policjant. – Ale nie odrzucam takiej możliwości, jest ich wielu.
– Musimy bardzo uważać, a jeśli wyda wam się, że za wami idą, nie powinniście się tu zbliżać – upomniał ich Ismet.
– Wiemy, wiemy, nie martw się, tym razem nikt za nami nie poszedł.
O szóstej rano Valoni stał już na posterunku niedaleko noclegowni. Poprosił o jeszcze kilku karabinierów, których oddelegował do śledzenia tych dwóch podejrzanych mężczyzn pilnujących niemowy.
– Starajcie się, żeby was nie zauważyli, chcę mieć ich całych i zdrowych. Jeśli śledzą niemowę, to znaczy, że są z organizacji, której szukamy. Trzeba ich zatrzymać, ale nie teraz, na razie musimy jeszcze trochę podkręcić akcję.
Pietro upierał się, że mimo całonocnej służby nie zejdzie ze stanowiska.
– Nie martw się, nie zasnę. Jak już nie będę mógł wytrzymać, uprzedzę cię i pójdę się zdrzemnąć.
Sofia wysłuchała wiadomości od Any nagranej na poczcie głosowej. W głosie dziewczyny słychać było przejęcie. W recepcji przekazali, że pani Jimenez dzwoniła pięć razy. Sofię trochę gryzło sumienie, że do niej nie oddzwania, ale nie miała teraz czasu zastanawiać się nad jej nieprawdopodobnymi teoriami. Zatelefonuje do niej, gdy już zamkną sprawę. Zmierzała do wyjścia, kiedy dogonił ją boy hotelowy.
– Doktor Galloni! Pani doktor!
– O co chodzi?
– Telefon do pani, pilny.
– Nie mogę w tej chwili rozmawiać, powiedz recepcjonistce, żeby zanotowała wiadomość.
– Ale ona mówi, że to pan D’Alaqua i że ma bardzo pilną sprawę.
Zawróciła, nie bacząc na zaskoczenie Minervy, i podeszła do jednego z telefonów w recepcji.
– Nazywam się Galloni, zdaje się, że jest do mnie telefon.
– Wreszcie! Pan D’Alaqua bardzo nalegał, byśmy panią odnaleźli. Proszę chwilę zaczekać.
Głos Umberta brzmiał dziwnie, jakby starał się ukryć zdenerwowanie, co zaskoczyło Sofię.
– Sofia…?
– To ja, słucham. Jak się pan miewa?
– Chciałbym się z panią spotkać.
– Byłoby mi bardzo miło, ale…
– Nie ma „ale”, za dziesięć minut podjedzie po panią samochód.
– Przykro mi, ale wychodzę do pracy. Dzisiaj to niemożliwe. Czy coś się stało?
– Owszem, chcę pani złożyć propozycję. Wie pani, że moją wielką pasją jest archeologia, nie zdziwi się więc pani, że wybieram się do Syrii. Mam tam koncesję na pewne złoże i tak się składa, że przy jego eksploatacji zostały odkryte ciekawe obiekty archeologiczne – chciałbym, by je pani oceniła. Po drodze będziemy mieli czas na rozmowę, kto wie, czy nie mógłbym pani zaoferować ciekawej pracy.
– Bardzo panu dziękuję, ale teraz nie mogę, przykro mi.
– Sofio, niektóre okazje trafiają się tylko raz w życiu.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale niektórzy mają obowiązki.
Nie mogę w jednej chwili wszystkiego rzucić, więc jeśli zechce pan zaczekać dwa lub trzy dni…
– Nie, nie sądzę, bym mógł czekać trzy dni.
– To takie pilne? Już dzisiaj musi pan jechać do Syrii?
– Tak.
– Przykro mi, może za kilka dni mi się uda…
– Nie, to chyba nie będzie możliwe. Bardzo panią proszę, niech pani ze mną jedzie. Natychmiast.
Sofia zawahała się. Propozycja Umberta D’Alaquy zbiła ją z tropu, tak samo jak jego nieustępliwość.
– Czy coś się stało? Proszę mi powiedzieć., – Staram się…
– Przepraszam, naprawdę żałuję, że nie mogę dzisiaj wyjechać. Muszę już iść, ktoś na mnie czeka, nie mogę się spóźnić.
– Życzę szczęścia.
– Tak… Dziękuję.
Dlaczego życzy jej szczęścia? Była zdezorientowana, nie wiedziała, jak ma rozumieć ten telefon. I skąd ten zrezygnowany, smutny ton, kiedy życzył jej szczęścia? Szczęścia w czym? W życiu? W pracy? Czyżby wiedział o operacji pod kryptonimem „Koń trojański”?
Kiedy zakończy się sprawa z niemową, sama do niego zadzwoni. Była przekonana, że za ofertą wyjazdu do Syrii kryje się coś więcej i że wcale nie chodzi o romans.
– ***
– Czego chciał D’Alaqua? – zapytała Minerva w drodze do centrali.
– Żebym pojechała z nim do Syrii.
– Do Syrii? Dlaczego akurat do Syrii?
– Bo prowadzi tam wykopaliska archeologiczne.
– Więc nie zaproponował ci romantycznego wypadu?
– Wydaje się, że zaproponował mi wypad, tyle że nie romantyczny. Dziwne, jego głos brzmiał, jakby był czymś zmartwiony.
Kiedy wreszcie dotarły do centrali, okazało się, że Valoni dzwonił już dwa razy, nie mogąc się doczekać ich przyjazdu.
Był w złym humorze. Nadajnik zainstalowany w bucie niemowy przestał działać. Słychać było jakieś szelesty i świsty, ale nie prowadziły do miejsca, w którym przebywał ich „podopieczny”. Albo niemowa znalazł urządzenie, albo się zepsuło.
Dość szybko się przekonali, że zostali przechytrzeni. Turek zmienił buty. Te, które nosił teraz, były starsze i jeszcze bardziej znoszone. Miał na sobie również wyświechtane dżinsy i kurtkę, choć opuszczał więzienie w innym stroju. Ktoś zrobił dobry interes na tej wymianie.
Niemowa wyszedł i udał się w stronę parku Carrara. Widzieli, jak spaceruje wśród drzew. Nigdzie jednak nie było widać dwóch Turków, których zauważyli poprzedniego dnia.
Niemowa niósł kawałek chleba, który kruszył i rzucał ptakom. Minął mężczyznę prowadzącego za rękę dwie córeczki.
Valoniemu wydało się, że w ułamku sekundy mężczyźni porozumieli się wzrokiem, a potem przyśpieszyli kroku.
Nie uszło to również uwagi zabójcy. Nie miał wątpliwości, to łącznik jego ofiary. Czekał na chwilę, kiedy będzie mógł oddać strzał, jednak Mendibha osłaniał z tuzin karabinierów.
Strzelanie na oczach policji byłoby samobójstwem. Musi być cierpliwy, będzie obserwował Turka przez kolejne dwa dni, i jeśli sytuacja sienie zmieni, zerwie kontrakt. Nie zamierza aż tak ryzykować. Chełpił się, że jego największą zaletą, poza pewną ręką, jest rozsądek. Nigdy nie zrobił fałszywego kroku.
Ani Valoni i jego ludzie, ani Turcy śledzący niemowę, ani płatny zabójca nie mieli pojęcia, że wszystkich razem nie spuszczają z oka dwaj mężczyźni.
Arslan zadzwonił do kuzyna. Owszem, widział Mendibha, minęli się w parku Carrara. Wydawało się, że dobrze wygląda.
Nie rzucił jednak kartki, jak to było umówione, ani nie dał mu znaku. Pewnie nie czuł się bezpiecznie. Zdaje się, że chciał się tylko pokazać, żeby wiedzieli, że jest na wolności.
Ana Jimenez kazała taksówkarzowi zawieźć się do katedry turyńskiej. Weszła drzwiami prowadzącymi do biur siedziby biskupstwa i zapytała o ojca Yvesa.
– Nie ma go – poinformowała sekretarka. – Towarzyszy kardynałowi w wizycie duszpasterskiej. Nie była pani umówiona, o ile dobrze pamiętam?
– Nie, wiem jednak, że ojciec Yves bardzo by się ucieszył, gdyby mógł się ze mną spotkać – rzuciła Ana, choć wiedziała, że brzmi to trochę bezczelnie. Nie mogła jednak znieść protekcjonalnego tonu sekretarki.
Po raz kolejny zadzwoniła do Sofii, i po raz kolejny jej nie zastała. Postanowiła pokręcić się w pobliżu katedry, dopóki nie wróci ksiądz Yves de Charny.
Bakkalbasi odebrał raport od jednego ze swoich ludzi.
Mendibh nadal włóczy się po mieście, zlikwidowanie go jest prawie niemożliwe. Chodzą za nim karabinierzy, jeśli nadal będą go śledzili, w końcu wpadną na trop wspólnoty.
Pasterz nie wiedział, jakie polecenia wydać swoim ludziom.
Operacja wisiała na włosku, Mendibh może się przyczynić do upadku wspólnoty. Należało przyśpieszyć wejście do akcji wuja Mendibha. Jakiś czas temu zgodził się, by pod narkozą usunięto mu wszystkie zęby i język i wypalono linie papilarne.
Było to poświęcenie nie mniejsze od ofiary, jaką złożył Marcjusz, architekt króla Abgara.
Mendibh czuł, że jest śledzony. Poza tym wydawało mu się, że rozpoznaje twarz, twarz człowieka z Urfy, nie wiedział tylko, czy ten człowiek jest tu po to, by mu pomóc, czy przeciwnie. Dobrze znał Addaia, wiedział, że nie pozwoli, by z winy jednej osoby zdekonspirowano całą wspólnotę. Gdy tylko zapadnie noc, wróci do przytułku, a jeśli to będzie możliwe, wymknie się na cmentarz, przeskoczy okalający go żywopłot i odnajdzie grobowiec. Dobrze pamięta, jak tam trafić i gdzie ukryty jest klucz. Przejdzie podziemnym korytarzem aż do domu Turguta i poprosi go o pomoc. Jeśli uda mu się tam niepostrzeżenie dotrzeć, Addai może zorganizuje jego ucieczkę. Nie przerażała go wizja spędzenia dwóch czy trzech miesięcy pod ziemią. Chciał przeżyć.
Skierował się na targowisko przy Porta Palazzo, żeby kupić coś do jedzenia, i spróbować zgubić się między straganami.
Tym, którzy go śledzą, trudniej będzie zakamuflować się na targu, a jeśli zacznie odróżniać ich twarze, łatwiej będzie ich zgubić, kiedy nadarzy się szansa ucieczki.
Przyszli po niego do domu. Bakkalbasi dał mu nóż. Stary wziął go bez wahania. Skoro trzeba zabić syna bratanka, woli zrobić to sam, niż pozwolić, by sprofanowali go obcy. Podwójny sygnał z telefonu komórkowego pasterza oznaczał, że nadeszła dla nich wiadomość: Mendibh jest na Porta Palazzo, na targu.
Bakkalbasi kazał kierowcy, by udał się na Porta Palazzo i zatrzymał samochód nieopodal miejsca, w którym widziano Mendibha. Potem objął starego i pożegnał się z nim. Modlił się, by ten podołał zadaniu.
Mendibh od razu zauważył wuja. Staruszek szedł w jego stronę sztywno jak robot. Jego udręczone spojrzenie zapaliło ostrzegawczą lampkę w głowie chłopaka. Wuj nie wyglądał teraz jak szanowany członek wspólnoty, w jego oczach widać było desperację. Co mu się stało?
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Mendibh nie wiedział, co robić. Uciekać czy podejść jak gdyby nigdy nic? Może wuj poda mu jakąś kartkę lub szeptem przekaże wiadomość. Postanowił mu zaufać. Z całą pewnością w jego spojrzeniu jest tylko strach, staruszek nie czuje się pewnie w dużym mieście, może boi się Addaia i policji.
Otarli się o siebie i nagle Mendibh poczuł ból pod żebrem.
W tej samej chwili staruszek osunął się na ziemię tuż przy nim. W jego plecy wbity był nóż. Natychmiast zbiegli się ludzie, a Mendibh rzucił się do ucieczki.
Morderca stał w tłumie gapiów. Nie wywiązał się z zadania.
Zamiast zabić niemowę, zakłuł na śmierć jakiegoś starucha.
Tylko dlaczego tamten trzymał w ręku sztylet? Miał dość tej roboty, nigdy więcej nie podejmie się podobnego zadania.
Jego zleceniodawca nie powiedział mu całej prawdy, a nie sposób pracować, kiedy człowiek nie wie, z czym się mierzy.
Uważał umowę za zerwaną. Nie zwróci zaliczki, za bardzo narażał się przy tej robocie.
Wkrótce na miejsce zbrodni dotarł Valoni i jego ludzie.
Mendibh obserwował ich zza rogu, podobnie jak śledzących go Turków.
– Nie żyje? – zapytał Pietro.
Valoni starał się wyczuć puls na szyi starca. Ten otworzył oczy, stęknął, jakby chciał coś powiedzieć, i wydał ostatnie tchnienie.
– Marco, Marco! Co się stało? – dopytywała się przez radio zdenerwowana Minerva. – Na Boga, powiedzże coś!
– Ktoś usiłował zamordować niemowę, nie wiemy jeszcze kto, nikogo nie zauważyliśmy. Zabito staruszka, który tamtędy przechodził. Nie ma przy sobie dokumentów. O, jedzie karetka.
Co za cholerny bałagan!
– Uspokój się. Chcesz, żebyśmy przyjechały? – zapytała Sofia.
– Nie, to niepotrzebne, wracamy do centrali. A gdzie się podział ten niemowa, do cholery! – wykrzyknął Valoni.
– Zgubiliśmy go – powiedział głos w radiotelefonie.
Wymknął się, korzystając z zamieszania.
– Niedojdy! Przecież mówiłem, żebyście nie spuszczali go z oka!
– Spokojnie, Marco… – uspokajał szefa Giuseppe.
Minerva i Sofia usiłowały wyobrazić sobie scenę, jaka teraz rozgrywa się przy Porta Palazzo. Po tylu miesiącach pracy nad operacją pod kryptonimem „Koń trojański”, koń właśnie oddalił się galopem!
Mendibh z trudem oddychał. Był ranny, starzec zdążył dźgnąć go nożem. Najpierw tylko trochę piekło, teraz jednak ból stał się nie do zniesienia. Najgorsze, że Mendibh zostawiał za sobą strużkę krwi. Zatrzymał się i poszukał zacienionej bramy, musi chwilę odpocząć. Wydawało mu się, że zdołał zgubić policjantów, chociaż nie był do końca pewny. Jego jedyną szansą jest dotarcie na cmentarz. Musi zaczekać, aż zapadnie noc. Tylko gdzie?
Anę zaciekawił widok ludzi biegnących w stronę Porta Palazzo. Właśnie dopijała kawę w jednym z kawiarnianych ogródków. Krzyczano: „Morderca, łapać mordercę!”. Zwróciła uwagę na młodego mężczyznę, on również biegł, ale z wyraźnym trudem. Nagle zniknął w jakiejś bramie. Wiedziona ciekawością, postanowiła zobaczyć, co się stało. Nikt nie potrafił udzielić jej wyczerpujących wyjaśnień, wszyscy powtarzali tylko: „Morderca, morderca”.
Bakkalbasi widział, jak Mendibh rzuca się do ucieczki, zostawiając leżącego na ziemi starca. Kto go zabił? Na pewno nie karabinierzy. Czyżby oni? Po co jednak zabijać niedołężnego staruszka? Zadzwonił do Addaia, by zdać mu relację z tego, co się stało. Pasterz wysłuchał go i wydał dyspozycje.
Ana widziała dwóch chłopaków podobnych do tego, który zniknął w bramie. Kierowali się w tę samą stronę. Nie rozumiała, co się dzieje, wiedziała jednak, że jest świadkiem ważnych wydarzeń. Nie zastanawiając się, ruszyła ich śladem.
Dwaj mężczyźni z Urfy pomyśleli, że kobieta, która idzie za nimi, może być tajną agentką, i przyśpieszyli kroku. Ukryją się i będą obserwowali Mendibha, przy okazji mając na oku dziewczynę.
Mendibh znalazł drzwi prowadzące do małej komórki, w której stały kontenery na śmieci. Usiadł na ziemi za pojemnikiem, wytężając całą wolę, by nie zemdleć. Stracił sporo krwi, musi zatamować krwawienie i opatrzyć ranę. Zdjął kurtkę i oderwał kawałek podszewki, by zrobić z niej prowizoryczny opatrunek uciskowy. Był wyczerpany, nie wiedział, ile czasu przyjdzie mu spędzić w tym miejscu. A jeśli znajdą go mieszkańcy domu? Może uda mu się tu przeczekać do późnej nocy, aż przyjadą służby miejskie po śmieci? Nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami. Stracił przytomność.
Yves de Charny siedział w swoim gabinecie. Czoło przecinała mu pionowa zmarszczka. Miał kłopot.
– Ojcze, są tu ci dwaj kapłani, przyjaciele księdza, Joseph i David – powiedziała sekretarka, zaglądając do gabinetu. – Powiedziałam im, że dopiero ksiądz przyjechał i nie wiem, czy może ich przyjąć.
– Ależ tak, niech wejdą. Jego Eminencja nie będzie mnie już dzisiaj potrzebował, wyjeżdża do Rzymu. Jeśli pani chce, może pani wziąć wolne popołudnie.
– Słyszał ksiądz o tym zabójstwie, tu niedaleko, przy Porta Palazzo?
– Tak, mówili w radiu. Boże, ile przemocy jest na tym świecie!
– Mnie tam już nic nie zdziwi. Dobrze, jeśli nie ma ksiądz nic przeciwko temu, wyjdę wcześniej. Świetnie się składa, miałam iść do fryzjera, jutro idę na kolację do córki.
Księża Joseph i David weszli do gabinetu. Wszyscy czekali bez słowa, aż za sekretarką zamkną się drzwi.
– Wiesz już, co się stało? – zapytał Yvesa ksiądz David.
– Tak. Gdzie on jest?
– Schował się w jakiejś bramie, tu, niedaleko. Nie martw się, nasi mają go na oku, nie byłoby jednak zbyt rozsądnie teraz go stamtąd wyciągać. Ta dziennikarka zaczaiła się naprzeciwko.
– Jak to?
– Zbieg okoliczności. Piła kawę w kawiarnianym ogródku, chyba czekała na ciebie, a kiedy zrobiło się zamieszanie, pobiegła za Turkiem. Jeśli tu przyjdzie, będziemy zmuszeni to zrobić – odpowiedział ojciec Joseph.
– Tu? Nie wydaje się to zbyt rozsądne.
– Przecież nikogo nie ma.
– To prawda, ale nigdy nic nie wiadomo. A co zrobimy z panią doktor?
– Wszystko gotowe, jak tylko wyjdzie z posterunku karabinierów – zakomunikował ojciec David.
– Czasami…
– Czasami masz wątpliwości, jak każdy z nas, ale jesteśmy żołnierzami i wypełniamy rozkazy – stwierdził sucho Joseph.
– W tym wypadku nie uważam, żeby to było konieczne.
– Nie ma wyjścia, trzeba wykonywać rozkazy.
– Co jednak nie znaczy, że nie wolno nam mieć własnego zdania, a nawet okazać, że coś nam się nie podoba.
– ***
Los był łaskawy dla Valoniego. Giuseppe właśnie oznajmił mu przez radio, że znów namierzył jednego z Turków, kręci się w pobliżu katedry. Valoni pognał tam, jak gdyby od tego zależało jego życie. Kiedy dotarł do placu, zwolnił, by nie odróżniać się od przechodniów, którzy stali w małych grupkach, komentując wydarzenia sprzed godziny.
– Gdzie są? – wysapał, kiedy znalazł się obok Giuseppego.
– Tam, usiedli przed kawiarnią, to ci sami, których już znamy.
– Ostrzegam, nie chcę, by was ktokolwiek wypatrzył.
Pietro, czekam tu na ciebie, pozostali niech krążą po placu, ale w pewnej odległości. Te nasze ptaszki są bardzo sprytne i już nam udowodniły, że potrafią fruwać.
Pół godziny później mężczyźni zdali sobie sprawę, że policja znów depcze im po piętach. Najpierw podniósł się jeden, niedbałym krokiem przeciął plac, by wsiąść do pierwszego nadjeżdżającego autobusu. Drugi oddalił się w przeciwnym kierunku i po chwili zaczął biec. Zniknął.
– Jak mogliśmy znów stracić ich z oczu?! – wykrzyknął Valoni do radiotelefonu.
– Nie krzycz – upomniał go Giuseppe z drugiego końca placu. – Wszyscy na ciebie patrzą, wezmą cię za wariata, który gada sam do siebie.
– Wcale nie krzyczę! – znów wrzasnął Valoni. – Tylko że to wszystko to amatorszczyzna. Najpierw pozwalamy, by wymknął nam się niemowa, a teraz jego kolesie. Kiedy tylko znów się pojawią, natychmiast ich aresztujemy, nie możemy pozwolić, by znów nam uciekli. Należą do tej organizacji, a z tego, co zdążyłem zauważyć, nie są niemi, wyśpiewają więc wszystko, co wiedzą, niech się nie nazywam Valoni!
Dwaj mężczyźni z Urfy siedzieli przyczajeni, czekając, aż Mendibh opuści kryjówkę. Wiedzieli, że plac patrolują karabinierzy. Ich towarzysze wymknęli się, kiedy zdali sobie sprawę, że są obserwowani, pozostała trójka zaś, grupa wsparcia, była w pobliżu. Zdążyli policzyć wszystkich policjantów obecnych w tej chwili na placu. Nie wiedzieli tylko, podobnie jak Valoni i jego ludzie, że wszyscy są obserwowani przez mężczyzn znacznie lepiej niż oni przygotowanych do działania.
Nadeszło popołudnie. Ana Jimenez postanowiła znów spróbować szczęścia, może ksiądz Yves już wrócił. Nacisnęła guzik domofonu przy drzwiach biura, ale nikt się nie odezwał.
Popchnęła drzwi. Otwarte. Weszła. Nikogo nie było, a jednak stróż nie przekręcił klucza w zamku. Ruszyła w kierunku gabinetu księdza Yvesa. Już zamierzała wejść, kiedy usłyszała głosy. Wstrzymała oddech i słuchała.
– Więc wejdą podziemnym korytarzem. Zmylili ich. A tamci? Dobrze, zaraz tam pojedziemy. Z pewnością będzie starał się tam ukryć, to najbezpieczniejsze miejsce.
Ksiądz Joseph wyłączył komórkę.
– Doskonale, karabinierzy nie wiedzą, co się dzieje. Zgubili dwóch ludzi Addaia, a Mendibh nadal ukrywa się w bramie. Kręci się tu za dużo osób. Podejrzewam, że może wyjść w każdej chwili. Ta jego kryjówka nie wygląda na zbyt bezpieczną.
– Gdzie jest komisarz Valoni? – zapytał ksiądz David.
– Myślę, że szaleje z wściekłości, bo wszystko wymyka mu się z rąk – odparł ojciec Joseph.
– Jest już bardzo blisko prawdy – wtrącił ksiądz Yves.
– Nie – stanowczo uciął ksiądz David. – Nic nie wie, miał tylko dobry pomysł, żeby użyć Mendibha jako przynęty, bo podejrzewa, że jest członkiem jakiejś organizacji. Poza tym jednak nie wie ani o wspólnocie, ani o nas.
– Nie rób sobie złudzeń – upomniał go ksiądz Yves. – Za bardzo zbliża się do wspólnoty. Zdali sobie sprawę, że zbyt wiele osób z Urfy związanych jest z całunem. Doktor Galloni trafiła w samo sedno, wczoraj rozmawiała z zespołem operacyjnym. Doszła do wniosku, że przeszłość Urfy wiąże się w jakiś sposób z wydarzeniami w katedrze. Nie przejęli się jej wywodami, oprócz tej informatyczki, ale Valoni jest inteligentny i lada moment wszystkie kawałki w jego układance trafią na swoje miejsce. Ta pani doktor podsunęła mu parę istotnych kwestii. Szkoda, że taka kobieta musi…
– W porządku – przerwał mu ojciec Joseph. – Czekają na nas w podziemiach. Zaczekamy, aż Turgut i jego bratanek znajdą się w środku. Nasi są na cmentarzu.
– Nasi są wszędzie, jak zwykle – stwierdził z dumą ojciec Yves.
Trzej mężczyźni skierowali się do drzwi. Ana schowała się za szafą. Bała się. Wiedziała już, że ojciec Yves nie jest zwykłym księdzem. Pytanie tylko, czy jest templariuszem, czy należy do jakiejś innej organizacji? A ci mężczyźni? Głosy wskazywały, że to młodzi ludzie.
O mało nie zemdlała, kiedy zobaczyła, że wychodzą. Nie zauważyli jej. Szybko przemierzyli przedpokój. Czekała, wstrzymując oddech, a potem, przywierając do ściany, jak to widziała na filmach, poszła za nimi.
Przeszli niskimi drzwiami do pomieszczeń kościelnego.
Ojciec Yves zapukał. Nie było odpowiedzi. Jeden z młodych księży wyjął z kieszeni scyzoryk i podważył zamek.
Ana poczuła, że serce wali jej głucho. Co za scena. Nie wierzyła własnym oczom. Ostrożnie przesunęła się w stronę drzwi mieszkania kościelnego. Nie słyszała rozmowy, pomyślała, że wszyscy przeszli w głąb domu. Postanowiła wejść do środka. Modliła się, by nikt jej nie zobaczył, i na wszelki wypadek zaczęła obmyślać wymówki, gdyby ktoś odkrył jej obecność.
Mendibh usłyszał hałas. Ocknął się jakiś czas temu. Bolała go rana, krew zaschła w potężny strup na brudnej koszuli. Nie wiedział, czy zdoła wstać i utrzymać się na nogach, musiał jednak spróbować.
Rozmyślał nad dziwną śmiercią wuja. Czy to Addai kazał zabić jego krewnego, bo wiedział, że chce mu pomóc?
Nikomu nie można ufać, a już najmniej Addaiowi. Pasterz był mężem świętym, ale twardym, zdolnym do wszystkiego, byle tylko ratować wspólnotę, on zaś, Mendibh, niechcący mógł narazić wszystkich na niebezpieczeństwo. Chciał tego uniknąć, starał się tego uniknąć, odkąd odzyskał wolność, Addai jednak wiedział o rzeczach, z których on nie zdawał sobie sprawy, i było bardzo prawdopodobne, że postanowił go zabić.
Otworzyły się drzwi do zsypu. Kobieta w średnim wieku, z czarnym workiem w ręku, dostrzegła skuloną postać i krzyknęła. Mendibh podniósł się nadludzkim wysiłkiem, przyskoczył i zasłonił jej usta dłonią.
Nie mógł jej uspokoić słowami, nie miał przecież języka, kobieta albo sama się opamięta i zamilknie, albo będzie zmuszony pobić ją do nieprzytomności. Nigdy wcześniej nie podniósł ręki na kobietę, niech Bóg broni, teraz jednak chodzi o jego życie.
Po raz pierwszy, odkąd usunięto mu język, poczuł żal, że nie może mówić. Popchnął kobietę na ścianę. Drżała. Żeby tylko znów nie zaczęła krzyczeć. Postanowił obezwładnić ją ciosem w kark. Osunęła się na posadzkę. Oddychała, choć z trudem. Otworzył jej torebkę i znalazł to, czego szukał: długopis i notes, z którego wyrwał kartkę. Napisał coś szybko.
Kiedy zaczęła dochodzić do siebie, Mendibh zasłonił jej usta i wręczył papier.
„Jeśli zrobisz to, co każę, nic ci nie grozi, ale jeśli zechcesz uciekać, albo krzyczeć, nie masz co liczyć na ratunek. Masz samochód?”.
Kobieta przeczytała i skinęła głową. Mendibh zdjął rękę z jej ust, choć nadal trzymał ją z całej siły, by nie zaczęła uciekać.
– Marco, słyszysz mnie?
– Słyszę.
– Gdzie jesteś?
– W pobliżu katedry.
– Mam wiadomości od lekarza sądowego. Ten starzec, którego zabili, również nie miał języka ani linii papilarnych. Z oględzin wynika, że język stracił parę tygodni temu, opuszki palców wypalili mu mniej więcej w tym samym czasie. Nie miał nic, po czym można by go zidentyfikować, zupełnie nic. Byłbym zapomniał – był bezzębny, ani siekaczy, ani zębów trzonowych, jama ustna pusta jak studnia.
– A niech to!
– Lekarz jeszcze nie skończył sekcji, ale zadzwonił do nas specjalnie, żeby nas powiadomić o kolejnym denacie bez języka.
– Cholera jasna!
– Marco, może powiedziałbyś coś konstruktywnego?
– Przykro mi, Sofio, przepraszam. Wiem, że niemowa, to znaczy nasz niemowa, jest gdzieś w pobliżu. Ktoś chce go zabić albo porwać, albo osłaniać, tego nie wiem. Nasze dwa ptaszki, których udało nam się ponownie namierzyć, znów zdołały odfrunąć, ale na pewno kręci się ich tu więcej. Największy błąd, jaki popełniliśmy, to ten, że odsłoniliśmy się na rynku, kiedy zamordowali staruszka. Jeśli jest więcej takich ptaszków, rozpoznają nas z daleka, my zaś nie wiemy, kim oni są. A nasz podopieczny przepadł jak kamień w wodę.
– Pozwól nam przyjechać. Nie widzieli mnie i Minervy, więc nas nie namierzą, możemy was odciążyć.
– Nie, to zbyt niebezpieczne. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś wam się stało. Zostańcie na miejscu.
Jakiś głos przerwał rozmowę. Pietro.
– Uwaga, Marco! Mendibh jest na skraju placu. Idzie z jakąś kobietą. Obejmują się! Zatrzymać ich?
– Po co? Co chcesz z nim zrobić? Nie spuszczajcie z niego oka, już jadę. Skoro my go wypatrzyliśmy, tamci również. Tylko żadnej fuszerki. Jeśli znów ucieknie, pourywam wam jaja!
Kobieta poprowadziła Mendibha do swojego samochodu, małego auta popularnej marki, otworzyła drzwi i zanim zdążyła się odwrócić, została wepchnięta na siedzenie pasażera. Mendibh zajął miejsce za kierownicą.
Oddychał z trudem, udało mu się jednak uruchomić samochód i włączyć do popołudniowego ruchu.
Ludzie Valloniego trzymali się tuż za nim. Podobnie członkowie wspólnoty. Wszystkich razem nie spuszczała z oka milcząca armia.
Niemowa kluczył po mieście. Musiał jakoś pozbyć się kobiety, wiedział jednak, że ta natychmiast pójdzie na policję.
Tak czy inaczej, nie może zabrać jej ze sobą na cmentarz. Jeśli zostawi samochód w pobliżu cmentarnej bramy, karabinierzy bez trudu go odnajdą. Nie mógł jednak chodzić, słabł, stracił dużo krwi. Modlił się, żeby dozorca był w swoim kantorku.
Mógłby zająć się samochodem. Ten dobry człowiek, jest członkiem wspólnoty i na pewno mi pomoże, myślał Mendibh.
Tak, pomoże, chyba że Addai kazał mnie zamordować.
Podjął decyzję: pojedzie na cmentarz. Kiedy znaleźli się blisko, ale nie dość blisko, by zakładniczka domyśliła się, dokąd się uda, zatrzymał samochód.
Sięgnął po torebkę kobiety, wyjął długopis i kawałek papieru i napisał:
„Wypuszczę cię. Jeśli pójdziesz na policję, będzie cię to słono kosztować. Nieważne, że na jakiś czas przydzielą ci ochronę, nadejdzie taki dzień, kiedy to się skończy, wówczas ja się pojawię. Odejdź i nikomu nic nie mów. W przeciwnym razie po ciebie wrócę”.
– Przysięgam, że nic nie powiem, błagam tylko, wypuść mnie… – wyszeptała przerażona kobieta.
Mendibh wziął kartkę, podarł ją na drobne kawałeczki i wyrzucił przez okno. Potem wysiadł z samochodu i wyprostował się, choć sprawiało mu to wielki ból. Bał się, że zemdleje, zanim dotrze do wiadomego miejsca na cmentarzu. Podszedł do ściany i opierając się o nią, zaczął iść, nasłuchując warczenia oddalającego się auta.
Szedł tak przez dobrą chwilę, przysiadając, kiedy ból go obezwładniał, i modląc się do Boga o ocalenie. Chciał żyć, nie zamierzał oddawać życia ani za wspólnotę, ani za nikogo innego. Złożył już dość ofiar: język i dwa lata spędzone w więzieniu.
Valoni zauważył zataczającego się Mendibha. Było oczywiste, że Turek jest ranny i ledwo trzyma się na nogach.
Komisarz kazał swoim ludziom nie spuszczać go z oka, zachowując jednak bezpieczny dystans. Znów wypatrzyli wśród przechodniów mężczyzn, którzy również podążali za niemową.
– Uwaga, najwyższy stan gotowości, musimy ich wszystkich zatrzymać. Gdyby tamci postanowili jednak nie iść dalej za niemową, wiecie, co robić. Rozdzielimy się, jedni pójdą za nimi, pozostali za więźniem.
Ludzie Bakkalbasiego porozumiewali się przyciszonymi głosami, idąc za Mendibhem w rozsądnej odległości.
– Idzie w stronę cmentarza, jestem pewny, że chce dotrzeć do wejścia do podziemia. Jak tylko zejdziemy z widoku, strzelam – uprzedził jeden z nich.
– Cicho bądź, mam wrażenie, że ktoś nas śledzi. Karabinierzy nie są głupi. Może lepiej pozwolić mu wejść do grobowca i pójść za nim. Jeśli dojdzie do strzelaniny, zatrzymają nas wszystkich – zauważył inny.
Zapadał zmierzch. Mendibh przyśpieszył kroku, chciał wejść na cmentarz, zanim strażnik zamknie bramę. Nie byłby w stanie przeskoczyć przez mur. Przyśpieszył kroku, nie zważając na ból, musiał się jednak zatrzymać. Rana krwawiła. Przycisnął do rany apaszkę, którą ściągnął z szyi kobiety.
Przy cmentarnej bramie stał stróż. Rozglądał się, jakby na kogoś czekał wyraźnie spięty, może nawet przestraszony.
Kiedy zobaczył Mendibha, zaczął zamykać kratę, jednak Mendibh najwyższym wysiłkiem dotarł do bramy i zdołał przecisnąć się między jej skrzydłami. Odpychając strażnika, skierował się do kwatery numer sto siedemnaście.
Głos Valoniego dotarł do wszystkich karabinierów biorących udział w operacji.
– Wszedł na cmentarz, zdaje się, że stróż nie chciał go wpuścić, ale niemowa go odepchnął. Chcę was tu mieć. A co u naszych ptaszków?
– Za chwilę znajdą się w twoim polu widzenia. Kierują się na cmentarz.
Ku zaskoczeniu Valoniego i jego ludzi, tamci mieli klucz do bramy, jeden z nich zręcznie przekręcił go w zamku.
– Nieźle, mają swoje klucze! – wyrwało się jakiemuś karabinierowi.
– Co robimy? – zapytał Pietro.
– Przeskoczymy przez mur, chyba że uda się otworzyć wytrychem – zdecydował Valoni.
Kiedy dotarli do bramy, jeden z karabinierów próbował sforsować zamek wytrychem. Speszony ponaglającym spojrzeniem komisarza, biedził się dłużej niż zwykle, w końcu jednak otworzył.
– Giuseppe, poszukaj stróża. Nie widzieliśmy, by wychodził, musi gdzieś tu być. Albo dobrze się ukrył, albo… Nie wiem, poszukaj go.
– A co potem?
– Najpierw powiesz mi, czego się od niego dowiedziałeś, potem zadecydujemy. Niech pójdzie z tobą karabinier, możesz potrzebować ochrony.
– Tak jest.
– Ty, Pietro, idziesz ze mną. Widzicie ich? – zapytał Valoni karabinierów przez radiotelefon.
– Zdaje mi się, że kierują się do grobowca z marmurowym aniołem przy wejściu – padła odpowiedź.
– Dobrze, wytłumacz nam, gdzie to jest, zaraz tam będziemy.
Ana Jimenez weszła do mieszkania Turguta, ale nikogo w nim nie było. Zupełnie jakby ojciec Yves i jego towarzysze wyparowali. Przyczaiła się, nasłuchując, ale w mieszkaniu panowała cisza.
Zaczęła się rozglądać, nie zobaczyła jednak niczego podejrzanego. Niepewnie popchnęła drzwi do pokoju. Tam również nikogo nie było, choć zdawało jej się, że łóżko jest przesunięte.
Podeszła na palcach i popchnęła je. Nic. Wróciła do dużego pokoju, pomyszkowała w kuchni, zajrzała nawet do łazienki.
Nikogo nie znalazła. Była jednak przekonana, że muszą tu być, bo na pewno nie wyszli drzwiami.
Jeszcze raz obeszła mieszkanie. W kuchni znajdowała się szafa wnękowa. Spiżarnia. Ana postukała w ścianę, nie usłyszała jednak głuchego pogłosu pustki, za szafą był lity mur.
Potem przyjrzała się podłodze z desek, uklękła i zaczęła szukać jakiegoś otworu, bo zaświtało jej w głowie, że muszą istnieć ukryte drzwi, które prowadzą do jakiegoś pomieszczenia.
Postukała w podłogę. Wyglądało na to, że pod spodem jest pusta przestrzeń. Zaczęła szukać czegoś, czym mogłaby podważyć deski. Posługując się nożem i młotkiem, zdołała je obluzować, a potem wyjąć, jedna po drugiej, aż odsłonił się przed nią spodziewany widok: schody prowadzące gdzieś w ciemność.
Jeśli mężczyźni wyszli z domu, to tylko tędy. Postanowiła poszukać latarki lub zapałek i pójść ich śladem. Minęło kilka chwil, zanim znalazła małą latarkę. Nie dawała zbyt wiele światła, ale niczego lepszego nie było. Ana wrzuciła do torebki duże pudełko zapałek zgarnięte z kuchenki. Szukała czegoś, co jeszcze może jej się przydać; zabrała dwie czyste ściereczki, świeczkę i oddając się w opiekę świętej Gemmy, patronki rzeczy niemożliwych, bo tylko dzięki jej pomocy udało jej się skończyć studia, zaczęła schodzić po stromych schodach, prowadzących Bóg jeden wie dokąd.
Mendibh po omacku posuwał się podziemnym korytarzem.
Pamiętał każdą piędź tego wilgotnego przejścia. Stróż usiłował przeszkodzić mu w dotarciu do grobowca, ale kiedy Mendibh chwycił kij, gotów użyć go w razie potrzeby, staruch rzucił się do ucieczki. Mendibh namacał klucz pod donicą z kwiatami i przekręcił go w zamku. Gdy wszedł do kaplicy, zobaczył za sarkofagiem szparę odsłaniającą schody wiodące do podziemia, a stamtąd aż do samej katedry.
Brak tlenu i zapach stęchlizny wywoływały zawroty głowy, wiedział jednak, że jego jedyną szansą na przeżycie jest dotarcie do domu Turguta, przezwyciężając więc ból i osłabienie, szedł przed siebie.
Płomień zapalniczki nie wystarczał, by oświetlić drogę.
Mendibh bał się, że zabłądzi.
Ludzie Bakkalbasiego weszli na cmentarz parę minut po nim. Pewnym krokiem skierowali się do grobowca z aniołem.
Mieli klucz. Po paru sekundach podążali za Mendibhem.
– Weszli tędy – stwierdził jeden z karabinierów.
Valoni przyglądał się rzeźbie anioła, wielkości dorosłej kobiety, który trzymając miecz, zdawał się bronić wstępu do grobowca.
– Co teraz? – zapytał Pietro.
– To chyba jasne. Wchodzimy i ich szukamy.
Musieli ponownie skorzystać z fachowej pomocy eksperta od wytrychów. Ten zamek okazał się bardziej skomplikowany niż poprzedni. Gdy policjant próbował go otworzyć, komisarz i jego ludzie spacerowali niecierpliwie w tę i z powrotem, paląc papierosa za papierosem. Nawet nie przyszło im do głowy, że ktoś ich obserwuje.
Turgut wraz z Ismetem przechadzali się nerwowo po podziemnym lochu. Towarzyszyli im trzej mężczyźni z Urfy. Parę godzin temu zdołali się wymknąć karabinierom. Pozostali ludzie Bakkalbasiego mieli nadejść lada chwila. Pasterz ostrzegł ich, że mogą się spodziewać przybycia Mendibha, najlepiej więc, jeśli się uspokoją i zaczekają na pozostałych braci.
Potem… sami wiedzą, co robić.
Turgut trząsł się jak osika. Siostrzeniec poklepał go po plecach, starając się dodać mu otuchy.
– Spokojnie, nic się nie dzieje, wiemy, co robić.
– Mam przeczucie, że wydarzy się jakieś nieszczęście.
– Nie kuś złego. Wszystko pójdzie tak, jak zaplanowaliśmy.
– Nie, czuję, że coś się stanie.
– Uspokój się, proszę.
Ani Turgut, ani Ismet nie usłyszeli cichych kroków trzech księży, którzy, kryjąc się w cieniu, obserwowali ich od jakiegoś czasu. Ojciec Yves, ojciec David i Joseph bardziej przypominali komandosów niż kapłanów.
Kiedy Mendibh wpadł do lochu, zdążył zobaczyć Turguta i stracił przytomność. Ismet ukląkł przy nim, by sprawdzić puls.
– Boże… Jak on krwawi! Ma ranę pod płucem, ale chyba samo płuco nie jest uszkodzone, bo już dawno by umarł. Podaj mi wodę, i coś do przemycia rany.
Stary Turgut podszedł i drżącą ręką podał bratankowi butelkę z wodą i ręcznik. Ismet rozerwał koszulę Mendibha i ostrożnie przemył ranę.
– Zdawało mi się, czy widziałem tu apteczkę?
Turgut skinął głową, nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Odszukał apteczkę i podał ją bratankowi.
Ismet jeszcze raz przemył ranę wodą utlenioną, potem przyłożył do niej watę nasączoną środkiem dezynfekującym.
Tylko tyle mógł zrobić dla Mendibha.
Ludzie Bakkalbasiego nie przeszkadzali mu, choć uważali, że nie warto przejmować się rannym, skoro i tak ma umrzeć.
Tak chciał Addai.
Z cienia wynurzył się kolejny człowiek Bakkalbasiego, policjant z Urfy. Wkrótce potem nadeszli jeszcze dwaj mężczyźni. Przez parę minut opowiadali o tym, co spotkało ich podczas operacji. Rozmowa zagłuszyła kroki dobiegające z podziemnych korytarzy.
Valoni, a wraz z nim Pietro i tuzin karabinierów, wtargnęli do lochu z bronią gotową do strzału.
– Nie ruszać się! Wszyscy są zatrzymani! – krzyknął komisarz.
Nie dokończył, bo tuż obok jego ramienia świsnęła kula.
Kolejne strzały dosięgły dwóch jego podwładnych. Ludzie Bakkalbasiego skorzystali z zamieszania i również zaczęli strzelać.
Valoni i jego ludzie osłaniali się jak mogli, podobnie jak mężczyźni Bakkalbasiego, świadomi, że pierwsze strzały oddał ktoś, z czyjej obecności nie zdawali sobie sprawy.
Valoni starał się otoczyć Turków. Znów padły strzały z ukrycia, i prawie w tej samej chwili usłyszał krzyk kobiety.
– Ostrożnie, Marco, są na górze, uwaga!
Ana już od jakiegoś czasu ukrywała się przed trzema kapłanami, których dogoniła, pokonawszy korytarz wiodący do lochu. Ksiądz Yves odwrócił się, ze zdziwienia otwierając usta.
– Ana!
Dziewczyna rzuciła się do ucieczki, jednak ksiądz Joseph okazał się szybszy. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była ręka wymierzająca cios. Kapłan uderzył ją z taką siłą, że straciła przytomność.
Strzały padały ze wszystkich stron. Księża musieli teraz dawać odpór karabinierom i ludziom z Urfy.
Turgut, Ismet i dwóch ludzi Bakkalbasiego zostało zabitych.
Z sufitu podziemnego przejścia zaczęły odpadać cegły.
Mężczyźni strzelali na oślep, jakby było im obojętne, kto kogo zabije.
Ana odzyskała przytomność. Głowa jej pękała. Udało jej się usiąść i zobaczyła nad sobą trzech mężczyzn składających się do strzału. Nie znała tych ludzi. Stwierdziła, że powinna pomóc Valoniemu, chwyciła więc cegłę i z całej siły cisnęła nią w księdza Davida. Nagle z dachu podziemia posypały się kolejne cegły i jedna trafiła księdza Josepha w ramię.
Yves de Charny również był ranny i posłał jej wściekłe spojrzenie. Ana zaczęła biec. Z sufitu sypały się cegły i gruz.
Ogłuszona hukiem wystrzałów, nie potrafiła odnaleźć drogi powrotnej. Słyszała, jak ojciec Yves coś do niej krzyczy, nie rozróżniała jednak słów.
Nagle potknęła się i upadła. Ogarnęły ją ciemności. Krzyknęła, kiedy poczuła, że chwyta ją czyjaś ręka.
Nie miała pojęcia, gdzie jest. Była poobijana i przerażona, ból rozsadzał jej czaszkę. Wiedziała, że ramię, które ją podtrzymuje, należy do Yvesa de Charny, spróbowała się wyrwać, on zaś zwolnił uścisk. Nie słychać już było głosu Valoniego ani huku wystrzałów. Co się stało? Gdzie jest? Chciała krzyczeć, ale nie miała siły, z jej ust nie wydobyło się nawet westchnienie.
– Jesteśmy zgubieni, Ano, nie uda nam się stąd wydostać – powiedział urywanym głosem ksiądz Yves. Był ranny. – Zgubiłem latarkę, idąc za panią. Umrzemy w ciemności.
– Proszę tak nie mówić!
– Przykro mi, Ano, bardzo mi przykro. Nie musiała pani umierać, nie zasłużyła sobie pani na taką śmierć.
– To wy mnie zabijacie! Zabijacie nas wszystkich!
Ksiądz zamilkł. Ana poszukała w torebce świeczki i zapałek.
Przy okazji namacała telefon komórkowy. Zapaliła świeczkę i zobaczyła grymas bólu na przystojnej twarzy księdza Yvesa.
Był ciężko ranny. Ana wstała i obeszła wnękę, która stała się ich pułapką. Gruz zasypał przejście, nie pozostawiając najmniejszego otworu. Pomyślała, że nie wyjdzie stąd żywa.
Usiadła obok księdza i zdając sobie sprawę, że musi się pogodzić z tym, co ją czeka, postanowiła zachować się jak urodzona dziennikarka. Ojciec Yves nie widział, jak wyjmuje z torebki telefon. Ostatni numer, jaki wybrała, był numerem Sofii Galloni.
– Przykro mi, Ano – wyszeptał ksiądz Yves, gdy ścierką zabraną z kuchni Turguta starała się zatamować krew płynącą z jego rany.
– Tak, już to ksiądz mówił. Teraz proszę mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi.
– Co mam wyjaśnić? Przecież wkrótce umrzemy.
– Chcę wiedzieć, dlaczego umieram. Ksiądz jest templariuszem, podobnie jak księdza koledzy.
– To prawda, jesteśmy templariuszami.
– A tamci ludzie? Kim byli? Wyglądali na Turków.
– To ludzie Addaia.
– Kim jest Addai?
– Pasterzem. Pasterzem Wspólnoty Świętego Całunu. Oni go chcą…
– Wspólnota Świętego Całunu?
– Tak.
– Chcą go ukraść?
– Należał do nich, dał im go Jezus.
Ana pomyślała, że ksiądz majaczy. Przysunęła świeczkę do jego twarzy i zobaczyła, że kapłan się uśmiecha.
– Wcale nie oszalałem. Widzi pani, w pierwszym wieku naszej ery żył w Edessie król Abgar. Zachorował na trąd, ale wyleczył się, dotknąwszy całunu Chrystusa. Tak mówi legenda. W to wierzą potomkowie pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej założonej w Edessie.
– Kto przywiózł to płótno?
– Tradycja mówi, że jeden z uczniów Jezusa.
– Całun był potem w wielu miejscach, opuścił Edessę wiele wieków temu…
– Owszem, ale odkąd wojska cesarza Bizancjum…
– Romana Lekapenosa…
– Owszem, Romana Lekapenosa, wykradły im całun, mieszkańcy miasta poprzysięgli, że nie spoczną, dopóki go nie odzyskają. Wspólnota chrześcijańska w Edessie jest jedną z najstarszych na świecie i ani przez jeden dzień nie ustała w wysiłkach, by odzyskać relikwię, my zaś ani na chwilę nie przestaliśmy im w tym przeszkadzać. Już do nich nie należy.
– Ci niemi też są ze wspólnoty?
– Tak, to żołnierze Addaia, młodzi ludzie, którzy starają się odzyskać całun. Pozwalają usunąć sobie język, by niczego nie powiedzieć, jeśli wpadną w ręce policji.
– To barbarzyństwo!
– Utrzymują, że tak zrobił Marcjusz, nadworny architekt Abgara, pierwszy, który ukrył całun przed poganami. My staramy się im przeszkodzić: po pierwsze, by nie dostali całunu, po drugie, by nie dali się złapać policji, bo tym tropem policja mogłaby dotrzeć do nas. Marco Valoni ma rację, pożary w katedrze były wywoływane celowo, podpalała wspólnota, starając się w zamieszaniu wynieść całun. My jednak zawsze byliśmy blisko. Templariusze nie pochwalają kradzieży.
Yves de Charny westchnął głęboko. Kręciło mu się w głowie, ledwo widział twarz Any. Trzymała w ręku komórkę. Nie wiedziała, czy Sofia odebrała jej sygnał, czy słyszy ich rozmowę, ale przynajmniej starała się coś robić, by prawda nie umarła razem z nią.
– Co mają wspólnego templariusze z całunem turyńskim i wspólnotą?
– Odkupiliśmy relikwię od cesarza Baldwina, jest nasza.
– To fałszywa relikwia! Sam ksiądz wie, że datowanie na zawartość izotopu 14C wykazało, że to płótno pochodzi z końca trzynastego lub początku czternastego wieku.
– Naukowcy mają rację, płótno pochodzi z końca trzynastego wieku, ale jak sama pani wie, nie potrafią wyjaśnić, dlaczego niektóre pyłki przylegające do tkaniny mają takie same właściwości, jak te sprzed dwóch tysięcy lat znalezione na cmentarnych odkrywkach w pobliżu jeziora Genezaret. Krew należy do człowieka. Ach, płótno! Płótno pochodzi ze Wschodu! Wie pani o tym wszystkim, no i była pani w Lirey.
– Skąd ksiądz o tym wie?
– Wiemy wszystko. Nie ma rzeczy, o której byśmy nie wiedzieli. Intuicja dobrze pani podpowiadała, faktycznie jestem potomkiem Gotfryda de Charny, ostatniego wizytariusza templariuszy w Normandii. Mój ród oddał wielu synów zakonowi.
Ana słuchała zafascynowana. Wiedziała, że Yves de Charny zdradza jej tajemnice, które wraz z nimi zostaną pochowane w tym kamiennym grobie. Nigdy nie będzie jej dane opublikować tej historii, jednak nawet w tej dramatycznej chwili czuła dumę, że udało jej się dotrzeć do prawdy.
– Niech ksiądz mówi dalej.
– Nie zamierzam powiedzieć nic więcej.
– De Charny, staniesz przed obliczem Boga, lepiej mieć czyste sumienie, wyznać grzechy.
– Mam się wyspowiadać? Przed kim?
– Przede mną. W ten sposób ulży ksiądz swojemu sumieniu i moja śmierć również nabierze sensu. Jeśli wierzy ksiądz w Boga, on wysłucha.
– Bóg nie musi słuchać, by wiedzieć, co komu leży na sercu. A pani w niego wierzy?
– Nie wiem. Może jednak istnieje?
Ojciec Yves starł pot z twarzy i wziął Anę za rękę. Ona zaś starała się trzymać komórkę jak najbliżej jego twarzy.
– Francois de Charney był rycerzem templariuszem, który od wczesnej młodości żył na Wschodzie. Nie będę pani opowiadał o niezliczonych przygodach mojego przodka, powiem tylko, że wielki mistrz, na parę dni przed upadkiem twierdzy w Akce, polecił mu ocalić całun, przechowywany w fortecy wraz z resztą skarbu templariuszy. Mój przodek owinął relikwię w kawałek płótna o podobnych wymiarach i wrócił do Francji. Jego zaskoczenie, podobnie jak zaskoczenie mistrza w Marsylii, nie miało granic, kiedy po rozwinięciu tkaniny ukazała im się postać Chrystusa odbita na płótnie, które służyło tylko do zabezpieczenia oryginału. Możemy szukać wyjaśnień w chemii, albo uwierzyć, że zdarzył się cud, w każdym razie od tamtej chwili istniały dwa całuny i na obu był obraz Chrystusa.
– Boże mój, to by wyjaśniało…
– To by znaczyło, że naukowcy mają rację, kiedy opierając się na metodzie zawartości węgla radioaktywnego, twierdzą, że tkanina pochodzi z trzynastego lub czternastego wieku. Jednak rację mają również ci, którzy utrzymują, że jest na nim odbite ciało Chrystusa i nie potrafią wyjaśnić, skąd wzięły się pyłki roślin czy ślady krwi. Całun jest święty, przechowuje ślady Męki Pańskiej i wizerunek Jezusa z Nazaretu. On tak wyglądał, Ano, właśnie tak. Oto cud, jakim Bóg wyróżnił ród Charney, chociaż później inne odgałęzienie tej rodziny, Charny, przywłaszczyło sobie naszą relikwię. Reszta historii jest znana, sprzedali ją dynastii sabaudzkiej. Teraz poznała pani tajemnicę świętego płótna, tylko wybrańcy znają całą prawdę. Oto wytłumaczenie rzeczy niewytłumaczalnej, cudu, Ano, bo zdarzył się cud.
– Powiedział ksiądz jednak, że były dwa całuny, autentyczny, odkupiony od cesarza Baldwina, i jeszcze jeden, który znajduje się w katedrze, jakby negatyw oryginalnego. Gdzie jest? Gdzie go przechowujecie?
– Co przechowujemy?
– Autentyczny całun Chrystusa. Przecież w katedrze znajduje się kopia.
– Nie, to nie kopia, ten też jest autentyczny.
– A gdzie jest ten pierwszy?! – wykrzyknęła Ana.
– Nie wiem. Jakub de Molay kazał go ukryć. To tajemnica, którą zna jedynie wielki mistrz i siedmiu mistrzów.
– Na przykład w zamku McCalla w Szkocji?
– Nie wiem. Przysięgam.
– Wie ksiądz, że McCall jest wielkim mistrzem, a Umberto D’Alaqua, Paul Bolard, Armando de Quiroz, Gotfryd Mountbatten, kardynał Visiers…
– Cicho, proszę. Tak mnie wszystko boli, umieram…
– …to mistrzowie zakonu. Dlatego żyją samotnie, w celibacie, z dala od rozrywek tego świata. Elisabeth miała rację.
– Lady McKenny to inteligentna kobieta, podobnie zresztą jak pani i doktor Galloni.
– Jesteście sektą!
– Nie, Ano. Niech pani nie wyciąga pochopnych wniosków. Proszę mi pozwolić powiedzieć coś na naszą obronę. Zakon przetrwał, bo oskarżenia, jakie przeciwko niemu kierowano, były fałszywe. Król Filip i papież Klemens wiedzieli o tym, ale chcieli za wszelką cenę posiąść nasz skarb. Król, oprócz złota, pragnął mieć całun, wierzył, że dzięki niemu stanie się najpotężniejszym władcą Europy. Przysięgam, Ano, że na przestrzeni wieków my, templariusze, staliśmy po właściwej stronie, przynajmniej ci prawdziwi templariusze. Wiem, że są sekty, organizacje masońskie, które uważają się za spadkobierców zakonu. Ale to nie żadni spadkobiercy, natomiast my, owszem. Nasza organizacja jest tą, którą założył sam Jakub de Molay, by zakon mógł przetrwać. Braliśmy udział w wielu wydarzeniach historycznych o fundamentalnym znaczeniu dla ludzkości, jak chociażby Wielka Rewolucja Francuska, kampania Napoleona, walka o niepodległość Grecji, byliśmy nawet we francuskim ruchu oporu podczas drugiej wojny światowej. Przyczyniliśmy się do wywołania procesów demokratycznych na całym świecie, nigdy nie wplątaliśmy się w nic, czego należałoby się wstydzić.
– Zakon żyje w ukryciu, w ukryciu zaś nie ma miejsca na demokrację. Zwierzchnicy są bajecznie bogaci…
– Owszem, ale ta fortuna nie należy do nich, tylko do zakonu. Oni tylko nią zarządzają, choć prawdą jest, że inteligentnie postępując, sami też stali się bogaci. Po ich śmierci wszystkie bogactwa wrócą do zakonu.
– Do fundacji, która…
– Tak, do fundacji, która stanowi serce finansów templariuszy i poprzez którą jesteśmy obecni na całym świecie.
Tak, jesteśmy wszędzie, dlatego wyprzedzamy fakty, dlatego zawsze wiedzieliśmy, co robią i mówią pracownicy policji z wydziału do spraw sztuki. Jesteśmy wszędzie – powtórzył słabnącym głosem ksiądz Yves.
– W Watykanie też?
– Niech Bóg mi wybaczy.
To były ostatnie słowa Yvesa de Charny. Ana zamknęła mu oczy i zaczęła szlochać, zastanawiając się, ile czasu minie, zanim i po nią przyjdzie śmierć. Może wiele dni? Została pogrzebana żywcem.
– Sofio, pomóż mi… – szepnęła do słuchawki.
Odpowiedziała jej cisza.
– Ano, Ano, wyciągniemy cię stamtąd! – krzyczała Sofia Galloni.
Połączenie urwało się zaledwie parę sekund temu. Z pewnością rozładowała się bateria w telefonie Any. Sofia słyszała przez radio strzelaninę w podziemiach i krzyki Valoniego i karabinierów. Rzuciła się do wyjścia, kiedy usłyszała sygnał komórki. Myślała, że to Marco. Zmroziło ją, kiedy rozpoznała głosy Any Jimenez i ojca Yvesa. Z telefonem przyciśniętym do ucha, starając się nie uronić ani słowa, słuchała, nie zwracając uwagi na karabinierów, którzy organizowali akcję ratunkową.
Minerva znalazła Sofię zalaną łzami, z ręką posiniałą od ściskania telefonu komórkowego.
– Sofio, na litość boską, co się z tobą dzieje? Uspokój się!
Sofia, z trudem powstrzymując szloch, streściła Minervie wszystko, co usłyszała.
– Idziemy na cmentarz, tu nic nie zdziałamy – rzuciła zdecydowanie Minerva.
Wyszły na ulicę i zaczęły rozglądać się za taksówką, bo przed komendą nie było ani jednego policyjnego samochodu.
Sofia wciąż płakała.
Kiedy taksówka zatrzymała się na światłach, za nią stanęła ogromna ciężarówka. Zapaliło się zielone światło, oba wozy ruszyły i ciszę ulicy rozdarł pisk opon i brzęk tłuczonego szkła.
Addai szlochał bezgłośnie. Zamknął się w swoim gabinecie dziesięć godzin temu, nie wpuścił nawet Gunera.
Poniósł klęskę. Przez jego nieustępliwość straciło życie tylu ludzi. Gazety pisały tylko, że zawaliły się turyńskie podziemia i zginęło kilkunastu robotników, wśród których byli Turcy.
Mendibh, Turgut, Ismet i pozostali bracia zostali na zawsze pogrzebani pod gruzami, nikt nigdy nie wydostanie ich ciał.
Zniósł twarde spojrzenie matek Mendibha i Ismeta. Nie wybaczyły mu, nigdy mu nie wybaczą, podobnie jak matki młodych mężczyzn, którym obcięto języki.
Bóg nie stał po jego stronie. Wspólnota powinna się poddać po tylu bezowocnych próbach odzyskania całunu.
Te niepowodzenia to nie były próby, jakim chciał poddać ich Bóg.
Właśnie skończył pisać testament. Pozostawiał dokładne instrukcje co do wyboru swojego następcy: będzie to dobry człowiek, o czystym sercu, pozbawiony ambicji, który będzie kochał życie tak, jak on go nie kochał. Guner. Pasterz wybiera następnego pasterza, tak było zawsze i tak miało pozostać na wieki.
Zakleił kopertę. List zaadresowany był do siedmiu pasterzy wspólnoty, to oni mają wypełnić jego ostatnią wolę. Wyjął z szuflady fiolkę z pigułkami i połknął wszystkie.
Siedział na krześle i czekał, aż nadejdzie sen. Aż wieczność wyciągnie po niego rękę.
Od wypadku upłynęło prawie siedem miesięcy. Utykała na jedną nogę. Przeszła cztery operacje, a i tak noga pozostała krótsza. Nie mogła się już szczycić alabastrową, świetlistą cerą. Jej twarz przecinały zmarszczki i blizny. Przed czterema dniami wyszła ze szpitala. Nie bolały jej rany na ciele. Ból rozdzierający serce nie dawał się porównać z niczym, czego dotychczas doświadczyła.
Sofia Galloni wychodziła z gabinetu ministra spraw wewnętrznych. Zanim tam poszła, udała się na cmentarz, by zanieść wiązankę kwiatów na grób Minervy i Pietra. Valoni i ona mieli więcej szczęścia, przeżyli. Marco jednak nie wróci już do zdrowia – porusza się na wózku inwalidzkim, jest załamany. Przeżył, kiedy tylu jego ludzi zginęło pod gruzami podziemnego korytarza, który zgodnie z jego przeczuciami prowadził do katedry. Nie potrafił zapobiec nieszczęściu.
Minister spraw wewnętrznych i minister kultury, zwierzchnicy dwóch instytucji, którym podlegał policyjny wydział do spraw sztuki, proponowali jej stanowisko dyrektora wydziału.
Odmówiła.
Wysłała do nich raport, w którym zdała szczegółową relację z dochodzenia w sprawie całunu turyńskiego, nie pomijając rozmowy Any Jimenez z księdzem Yvesem. Sprawa była zakończona, tyle tylko, że nie można jej było upublicznić.
Stała się tajemnicą państwową, Ana zaś spoczęła w turyńskich podziemiach u boku ostatniego templariusza z rodu de Charny.
Ministrowie zapowiedzieli, że cała ta historia nie może ujrzeć światła dziennego, nie może pozostać po niej najmniejszy ślad. Naturalnie wierzą Sofii, ale przecież i ona może się mylić. Oni zaś nie oskarżą bezpodstawnie takich ludzi jak McCall, Umberto D’Alaqua, profesor Bolard…
Ludzi, którzy stanowili filary międzynarodowej finansjery, ich kapitał wspierał rozwój wielu krajów. Nie można oświadczyć papieżowi, że kardynał Visier jest templariuszem. Nie można ich o nic oskarżyć, bo przecież nie zrobili nic złego, choćby nawet wszystko, co powiedziała Sofia, było prawdą.
Ci ludzie nie spiskowali przeciwko państwu, nie planowali zamachu na demokrację, nie mieli powiązań z mafią… A co się tyczy przynależności do zakonu templariuszy… Cóż, trudno to uznać za przestępstwo, nawet jeśli rzeczywiście byli jego członkami.
Starali sieją przekonać, by zgodziła się przejąć stanowisko po Valonim. Jeśli odmówi, zaproponują je Antoninowi lub Giuseppemu. Co ona o tym sądzi?
Nic nie sądziła, wiedziała tylko, że jeden z nich jest zdrajcą i informował templariuszy o wszystkim, co działo się w wydziale. Sam ojciec Yves przyznał, że wszędzie mają szpiegów.
Nie wiedziała, co ma zrobić ze swoim życiem, wiedziała tylko, że musi stawić czoło mężczyźnie, w którym jest zakochana. Nie może się dalej oszukiwać. Umberto D’Alaqua stał się więcej niż obsesją.
Kiedy mocniej nacisnęła pedał gazu, odezwał się ból w nodze. Sofia nie prowadziła już od wielu miesięcy, od dnia kraksy. Wiedziała, że to nie był zwykły wypadek, ktoś usiłował ją zabić. Z całą pewnością, kiedy D’Alaqua zadzwonił do niej, proponując wyjazd do Syrii, starał się ją ocalić. Templariusze nie mordują, powiedział ksiądz Yves. Chyba że muszą.
Umberto D’Alaqua czekał na nią w drzwiach swojej posiadłości.
– Sofio…
– Przepraszam, że tak bez uprzedzenia, ale…
– Zapraszam do środka.
Poprowadził ją do swojego gabinetu. Usiadł za biurkiem, wyznaczając tym samym dystans, a może broniąc się przed kobietą, która wciąż była piękna, choć jej twarz przecinały blizny. Spojrzenie zielonych oczu było twarde i zarazem bezgranicznie smutne.
– Podejrzewam, że już pan wie, iż wysłałam do ministra raport w sprawie całunu. Napisałam w nim, że istnieje organizacja, założona przez wpływowych ludzi, którym się wydaje, że stoją ponad rządami, ponad społeczeństwem, ponad prawem, i wnoszę o ujawnienie tego faktu opinii publicznej i rozpoczęcie śledztwa. Pan jednak wie, że nic się nie wydarzy.
D’Alaqua milczał, choć nieznacznie skinął głową.
– Wiem, że jest pan jednym z mistrzów zakonu – ciągnęła Sofia – że złożył pan śluby czystości, ale chyba nie ubóstwa? Co do przykazań, wiem, że dotrzymuje pan tych, które panu odpowiadają, pozostałe zaś… Interesujące, zawsze mnie to ciekawiło, jak niektórzy ludzie Kościoła, a pan na swój sposób do nich należy, wierzą, że mogą kłamać, kraść, zabijać, ale wszystko to są drobne grzeszki, wobec wielkiego grzechu, którym jest… dupczenie? Czy obraziło pana to słowo?
– Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało… śmierci Minervy, kalectwa szefa, śmierci pani… Pietra…
– A męczeństwo Any Jimenez? Pogrzebanej żywcem pod gruzami? Przykro panu? Oby te wszystkie ofiary poruszyły pana sumienie i ani przez chwilę nie dawały spokoju. Wiem, że nic nie zdziałam. Już mi to ktoś próbował uświadomić, starając się zamydlić oczy i przekupić wysokim stołkiem. Jak niewiele wiecie o ludziach!
– Co mógłbym dla pani zrobić? Proszę powiedzieć…
– Co może pan zrobić? Nic, nie może pan nic zrobić, bo nie można przywrócić życia zmarłym. Owszem, może pan powiedzieć, czy nadal figuruję na liście proskrypcyjnej, czy mam czekać na kolejny wypadek i czy to znów będzie ciężarówka, czy tym razem urwie się pode mną winda? Chciałabym to wiedzieć, żeby uniknąć narażania przyjaciół na niebezpieczeństwo i przypadkową śmierć jak Minervę.
– Nic pani nie grozi, daję słowo.
– A co pan zrobi? Będzie żył spokojnie jak dotąd, jak gdyby to, co się stało, było tylko zwykłym wypadkiem, którego nie dało się uniknąć?
– Jeśli chce pani wiedzieć, wycofuję się. Przekazuję wszelkie pełnomocnictwa do kierowania moimi spółkami w inne ręce, porządkuję sprawy, by firmy mogły działać beze mnie.
Sofia zadrżała. Kochała i nienawidziła tego człowieka.
– Czy to znaczy, że porzuca pan zakon? To niemożliwe, jest pan jednym z mistrzów, jednym z siedmiu mężczyzn rządzących tą organizacją, za dużo pan wie, a tacy ludzie nie uciekają.
– Przed niczym nie uciekam. Nie mam powodu. Po prostu odpowiadam na pani pytanie. Postanowiłem się wycofać, zająć nauką i pomagać stowarzyszeniu w inny sposób.
– A co z celibatem?
D’Alaqua nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Sofio, ja też jestem poraniony – zaczął cicho. – To niewidoczne rany, ale bardzo bolą. Przysięgam, ogromnie mi przykro z powodu wszystkiego, co się stało, co musiała pani wycierpieć… Gdybym mógł cofnąć czas… Niestety, niewiele ode mnie zależy… Wszyscy decydowaliśmy o naszej roli w tym dramacie, nawet Ana.
– Nie, to nieprawda, ona wcale nie decydowała się na śmierć… ani ona, ani Minerva, Pietro, karabinierzy, ludzie ze wspólnoty, nawet wasi ludzie, przyjaciele księdza Yvesa, ani zwykli policjanci. Kim byli wasi żołnierze, tajemnicze wojsko zakonu? Nie, wiem, że mi pan nie odpowie, nie może pan, a raczej nie chce. Do śmierci zostanie pan templariuszem, nawet jeśli utrzymuje pan, że będzie inaczej.
– A co pani zrobi?
– Naprawdę chce pan wiedzieć?
– Chcę wiedzieć o wszystkim, co pani robi, gdzie będzie, gdzie panią odnajdę.
– Wiem, że przychodził pan do szpitala, a nawet przez parę nocy czuwał przy moim łóżku.
– Proszę odpowiedzieć, co pani zrobi?
– Lisa, siostra Mary Stuart, zaproponowała mi pracę na uniwersytecie. Od września będę prowadziła zajęcia.
– Cieszę się.
– Z czego?
– Bo wiem, że świetnie pani pójdzie.
Patrzyli na siebie długo, bez słowa. Wszystko już zostało powiedziane. Sofia wstała pierwsza. Umberto D’Alaqua odprowadził ją do wyjścia. Pożegnali się uściskiem dłoni.
D’Alaqua dłużej przytrzymał jej rękę. Schodząc po schodach, czuła na sobie jego spojrzenie.
Idąc do samochodu, myślała o tym, że przeszłości nie można zmienić, choć teraźniejszość jest odzwierciedleniem tego, czym byliśmy. Lecz by iść naprzód, nie możemy oglądać się za siebie.