37485.fb2 By?em Ksi?dzem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

By?em Ksi?dzem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

ROZDZIAŁ II WYŻSZE SEMINARIUM DUCHOWNE WE WŁOCŁAWKU

Włocławek to miasto, w którym jeszcze przed wojną krzyżowały się wpływy komunistów z wpływami władz kościelnych. Po wojnie naturalnie proces ten się zaostrzył. Widocznym tego symbolem było usytuowanie wojewódzkiej komendy milicji (w dawnym budynku należącym do Kościoła) – na przeciwko seminarium duchownego i katedry. Parę kilometrów od tego miejsca, rok wcześniej, został zamordowany ksiądz Jerzy Popiełuszko. Miasto to należało do pierwszych ostoi chrześcijaństwa. XV-to wieczna katedra, kościółek w seminarium z XIII-go wieku, a sam gmach – niewiele młodszy. To dziedzictwo przeszłości zobowiązywało młodych kandydatów do kapłaństwa, ale też mobilizowało.

Było ciepłe, wrześniowe popołudnie 1986 r. kiedy, obładowany walizkami, przekroczyłem seminaryjną furtę. Po raz drugi w życiu (pierwszy raz podczas wycieczki ministranckiej) zobaczyłem seminarium tętniące życiem. Młodzi chłopcy nadawali tym wiekowym murom zupełnie innego wyrazu. Wszędzie panowała atmosfera radosnego podniecenia. Uściskom, przywitaniem, spontanicznym wybuchom radości nie było końca. To byli normalni, weseli młodzi ludzie, tak inni od utartego wizerunku kleryka – mruka z nosem w Biblii. Biegali po schodach unosząc do góry sutanny, ślizgali się po korytarzach zjeżdżali na poręczach. Opaleni, pełni życia i radości opowiadali o wakacyjnych przeżyciach. Wszędzie było ich pełno, bo i liczba pokaźna – bez mała dwustu. Tylko czasami, pomiędzy nimi przeszedł kontemplacyjnie schylony tzw. „duchacz” lub „nawiedzony”. Fajne chłopaki – pomyślałem, nabrałem otuchy i poszedłem z tobołami do wyznaczonego pokoju. Mieliśmy tam mieszkać we czterech: starszy (superior) [4] z III – roku i trzej „pierwszoklasiści”. Moi współmieszkańcy od początku wydawali się być „w dechę”. Każdy z nas miał swoje łóżko i biurko, aż dziwne, że pomieściliśmy się w pokoiku nie większym niż 25 m. Wkrótce poznałem wszystkich kolegów z mojego rocznika. Było nas trzydziestu sześciu. Później dowiedziałem się, że do świeceń dotrwało trzynastu. We Włocławku nigdy nie było to więcej niż połowa pierwotnego składu.

Stopniowo wciągałem się w wir seminaryjnego życia: pobudka o 5.30, pół godziny tzw. rozmyślania w ciszy, Msza Święta, śniadanie, pięć godzin wykładów, obiad. Po obiedzie, w zależności od dnia tygodnia, w różny sposób spędzaliśmy czas wolny tzw. rekreację. W czwartki było święto – długi, 4-godzinny spacer po mieście. Zawsze, nawet w nagłych przypadkach innego dnia tygodnia, można było wychodzić tylko po dwóch. Przełożeni tłumaczyli to względami bezpieczeństwa, ale wszyscy wiedzieliśmy, że chodzi o wzajemną opiekę lub jeśli kto woli szpiegowanie. Najczęściej w czwartki wychodziłem na basen, a później na duże lody w kawiarni obok. Krótki – godzinny spacer mieliśmy również w soboty. W inne dni pozostawały przechadzki po małym seminaryjnym parku, otoczonym wysokimi murami z drutem kolczastym; gra w bilard albo czytelnia. Seminarium posiadało także dwa ceglaste korty tenisowe – niestety na zapisy i dla nielicznych. Po rekreacji była nauka modo privato w pokojach, z półgodzinną przerwą na wspólne nieszpory. Kolacja o 18-tej, prywatne czytanie Pisma Świętego, modlitwy wieczorne, mycie i cisza nocna o 21.30.

Praktycznie wszędzie na terenie seminarium, oprócz łazienek i jadłodajni, towarzyszyli nam przełożeni. Mieli swoje dyżury na korytarzach i w kaplicy. O każdej porze dnia i nocy każdy z nich mógł wejść do dowolnego pokoju, aby sprawdzić co się dzieje. Jeśli ktoś, np. w czasie nauki prywatnej, spał lub robił cokolwiek innego – zawsze „zaliczał dywanik” i ostrą reprymendę. Regulamin był w seminarium najważniejszy. Zgodnie z nim toczyło się całe nasze życie. Na poszczególne zajęcia wzywał nas przenikliwy dźwięk dzwonka. Regulamin był uciążliwy, ale konieczny. Trudno byłoby inaczej wyobrazić sobie wspólne życie dwustu mężczyzn pod jednym dachem, zwłaszcza jeśli to życie tutaj miało czemuś służyć. Szybko przyzwyczaiłem się robić wszystko „na dzwonek”. Najbardziej opornie szło mi tylko ranne wstawanie, zwłaszcza zimą.

Naszymi przełożonymi byli: profesorowie, z którymi praktycznie spotykaliśmy się tylko na wykładach oraz tzw. moderatorzy, od których zależało nasze być albo nie być w seminarium. Do nich należały ewentualne zmiany uświęconego porządku określonego regulaminem. Moderatorami byli: rektor Marian Gołębiewski, prorektor Stanisław Gębicki i wspomniany wcześniej prefekt Krzysztof Konecki. Zwłaszcza ci dwaj ostatni niestrudzenie przemierzali seminaryjne korytarze i pokoje, a przede wszystkim wyznaczali kary dla tych, którzy zaliczyli wpadkę. Do najcięższych przewinień należało: posiadanie w pokoju radia lub magnetofonu, nieobecność na modlitwach i wykładach, wandalizm, spożywanie posiłków w pokoju. Karalne było również spóźnienie ze spaceru, zakłócenie ciszy nocnej, wyjście do miasta bez koloratki itd. Gdy byłem na pierwszym roku, w seminarium obowiązywał bezwzględny zakaz palenia papierosów. Nieliczni nałogowcy odpalali się w najbardziej niedostępnych zakamarkach. Po roku zakaz ten formalnie zniesiono. Przeznaczono jedno pomieszczenie piwniczne na palarnię. Palacze musieli jednak zapisywać się na listę „słabych ludzi” w gabinecie rektora. Ja osobiście wtedy jeszcze nie paliłem. Osobną kategorią przewinień były te, które popełniało się poza uczelnią, podczas spacerów lub też nielicznych przepustek do rodzinnych parafii. O nadużyciach sygnalizowali księża albo usłużni parafianie. Dotyczyły one najczęściej kontaktów z płcią odmienną.

Seminarium było przepełnione. Diecezja Włocławska pozbawiona dużych aglomeracji (poza samym Włocławkiem, Koninem i Kaliszem), nie potrzebowała aż tylu księży. W związku z tym cała machina ciała profesorskiego i moderatorów pod patronatem biskupa ordynariusza była nastawiona na duży przesiew i odstrzał mniej wartościowej „zwierzyny”. Niemal każde zebranie profesorów po sesji egzaminacyjnej albo spotkanie moderatorów – kończyło się wieścią o kolejnych ofiarach. Wylecieć z seminarium można było najczęściej za „całokształt”, gdy delikwentowi zebrało się więcej grzechów lekkich. Nieraz w takich wypadkach odsyłano studenta do domu na urlop roczny lub nieograniczony – bez gwarancji powrotu. Starsi – sutannowi byli często w czasie urlopu zatrudniani jako katecheci, wtedy jeszcze przy parafiach. Kiedy jednak w grę wchodziła sprawa gardłowa typu: udowodniona znajomość z dziewczyną, kradzież, picie alkoholu czy też współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa – decyzja była zawsze taka sama – dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie seminarium.

Przełożeni wychodzili z założenia, że wina jest udowodniona jeśli potwierdził ją osobiście naoczny świadek. Podobnie traktowano podpisane donosy. Niestety dość często dochodziło przy tym do nadużyć, pomówień i oszczerstw. Osobiście znam kilka przypadków zwykłej ludzkiej zawiści, której konsekwencją była wizyta w seminarium np. sąsiada, który złożył fałszywy donos na syna znienawidzonych ziomków.

Kiedy byłem na drugim roku studiów wstrząsnęła mną sprawa mojego bliskiego kolegi Tomka. Uczestniczył on czynnie w spotkaniach z niepełnosprawnymi dziećmi, które odbywały się w diecezjalnym caritas. Oprócz kleryków, dziećmi opiekowało się także kilka dziewcząt ze szkoły średniej – sprawdzonych, udzielających się oazowiczek. Jedna z nich na zabój zakochała się w Tomku. Ten jednak, jak sam mi opowiadał, nie dawał jej żadnych nadziei. Dziewczyna mimo to nie rezygnowała. Pisała do niego namiętne listy, śledziła go w czasie spacerów, wystawała wieczorami pod seminarium. Kiedy spotkała się z ostrą odprawą i reprymendą z jego strony, jej miłość przerodziła się w nienawiść. Któregoś dnia poszła wprost do rektora i oświadczyła, że Tomek z nią spał. Decyzja – dwadzieścia cztery godziny na odebranie papierów i opuszczenie gmachu! Chłopak był kompletnie załamany, ale jego wyjaśnień nikt nawet nie chciał słuchać. Gdy pojechał do domu – rodziców, jak w większości takich przypadków, ogarnęła rozpacz. Tomek kończył niedługo czwarty rok. Nie wyobrażał sobie innego życia poza kapłaństwem. Z pomocą rodziców odnalazł dom dziewczyny. Jej rodzina była wstrząśnięta. Pod ogólnym naciskiem córka zdecydowała się natychmiast odwołać kłamstwa. Ksiądz rektor cierpliwie i ze zrozumieniem ją wysłuchał. Kiedy jednak Tomek przyjechał po rehabilitację do przełożonego okazało się, że nie może być z powrotem przyjęty.

W tym miejscu należy wspomnieć o teorii nieomylności przełożonych, która w seminariach funkcjonuje w praktyce. Każdy hierarcha w Kościele, na czele z papieżem, jest ex ofitio nieomylny w swoich decyzjach. Wychodzi się tu z założenia, że Duch Święty działając w Kościele udziela jego dostojnikom daru rozumu. Dar ten posiadany jest wprost proporcjonalnie do rangi zajmowanego urzędu. Innymi słowy – im wyższy stołek, tym więcej rozumu, a co za tym idzie – mniejsze prawdopodobieństwo popełnienia błędu. Można sobie wyobrazić, jak bardzo by ucierpiał autorytet księdza rektora, gdyby ten przyznał się do oczywistej przecież pomyłki. Dobre imię Kościoła jeszcze raz zostało „uratowane”, a chłopak poszedł na bruk.

Przełożeni nie kryli wobec nas doktryny, która im przyświecała, a którą można by zdefiniować następująco: lepiej wyrzucić kilkunastu podejrzanych jeśli wśród nich jest choć jeden winny, aniżeli wszystkich dopuścić do świeceń. Jeden Pan Bóg wie ile ludzkich nieszczęść i dramatów, zmarnowanych młodych lat spowodowało powyższe założenie. Zrozumiała jest troska przełożonych o dobro Kościoła. Jest ono wartością nadrzędną nie tylko dla nich. Jedna czarna owca w stadzie może zwieźć inne na manowce. Ale czy na tej drodze do nieskazitelnego wizerunku Kościoła warto deptać ludzkie losy? Czy dążenie do doskonałości, która i tak jest nieosiągalnym celem, ma uświęcać środki? Gdybyż to rzeczywiście pozostała mała trzódka wiernych uczniów Pana! Niestety – rzeczywistość wyglądała inaczej.

Podczas gdy bezpardonowo dokonywano przesiewów, niszcząc przy tym autentyczne powołania, promowano jednocześnie tych, którzy nigdy się nie narażali i nie wychylali – posłusznych i bezwolnych. Nade wszystko jednak doceniano, a nawet po cichu hołubiono takich, którzy dobrowolnie szli na współpracę. Oprócz nich byli i tacy, których do tego nakłaniano różnymi formami nacisku. Przeważnie oni sami mieli wcześniej nóż na gardle i wybrali podwójne życie agentów. Kilku, choćby najbardziej aktywnych przełożonych, nie mogło upilnować dwustu chłopa. Stąd też wypracowano system siatki szpiegowskiej, który funkcjonował bez zarzutu, poza tym, że wszyscy o nim wiedzieli. Jakże podła była to deprawacja sumień młodych ludzi – przyszłych kapłanów. Kim byli ci, którzy w tak ohydny sposób manipulowali innymi ludźmi – często pełnymi ideałów i szczerych intencji. Wypracowany przez pokolenia system w przewrotny, faryzejski sposób zaprzęgał prawa Boskie do ludzkich intryg i machinacji. Napuszczano jednych na drugich, tolerowano nawet dewiacje seksualne w zamian za zasługi na polu wywiadowczym, a wszystko to w imię dobra Kościoła. Z pewnością ogromna większość wszystkich usunięć z seminarium była wynikiem działalności donosicieli. Miało to może jedną dobrą stronę. Psychoza strachu przed ewentualnym donosicielem, którym mógł okazać się najbliższy przyjaciel, czyniła życie wielu prawdziwych wywijasów istnym koszmarem. Ci, którzy mieli cokolwiek na sumieniu, mogli się liczyć z wyrzuceniem nawet po 4 -5 latach, chociażby przed samymi święceniami, kiedy podsumowanie wypadło dla nich niekorzystnie. Z reguły nie informowano nikogo na bieżąco o stanie jego konta. Zresztą, obciążone konto nie zawsze było powodem usunięcia, czasami wystarczyło mrukliwe usposobienie, które (zdaniem przełożonych) jednoznacznie świadczyło o braku powołania – gość nie był po prostu na swoim miejscu. Perspektywa spędzenia kilku lat pod kluczem i wylądowania na przysłowiowym lodzie nie była pociągająca. W efekcie wielu rezygnowało dobrowolnie. Byli i tacy, którzy sami zabierali papiery, gdy tylko zorientowali się na czym opiera się „formacja seminaryjna” przyszłych duszpasterzy. Tak więc przesiew był solidny, ściśle według założeń władzy duchownej.

Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, czego doświadczał kleryk – niedoszły ksiądz – po powrocie do domu. Zwłaszcza w środowisku wiejskim taki delikwent jest naznaczony do końca życia. Niezależnie z jakiego powodu nie ukończył studiów – zawsze będzie tym, który był w seminarium, księżykiem. W małej, wiejskiej parafii, gdzie wszyscy doskonale się znają i są ze sobą zżyci, a życie toczy się wokół sklepu z piwem i proboszcza – decyzja któregoś z chłopców o pójściu do seminarium jest wydarzeniem numer jeden przez wiele lat.

Może sposób w jaki opisuję usunięcia z seminarium wydaje się dla kogoś zbyt drastyczny. Ostatecznie każdy wiedział już po krótkim czasie co tam jest grane i w każdej chwili mógł się spakować i wyjechać. Problem tkwił jednak w tym, że ogromna większość z nas, w chwili rozpoczęcia studiów, miała autentyczne, żywe powołania. Ci młodzi ludzie zmagali się ciągle z wieloma dylematami. Dwudziestoletniemu człowiekowi, pełnemu ideałów, trudno jest pogodzić się z jawną niesprawiedliwością. Większość z nas pochodziła z tzw. porządnych domów, gdzie oprócz wiary w Boga wpajano nam szacunek dla autorytetów, zaufanie do przełożonych, umiłowanie prawdy. Tak jak inni, tak i ja próbowałem tłumaczyć sobie na różne sposoby niektóre posunięcia władz seminaryjnych, szczególnie te związane z przymusowym wydalaniem z uczelni. Jeśli już jestem przy tym bolesnym temacie pragnę przytoczyć jeszcze jedną autentyczną historię. Ocenę pozostawiam Tobie czytelniku!

W następnym roczniku, który przyszedł po mnie, jednym z nowych nabytków włocławskiej alma mater był niejaki Arek. Arek był chłopcem zdolnym o dość pogodnym usposobieniu. Wyróżniał się niezwykłą życzliwością i taktem. Z tymi pozytywnymi cechami charakteru nie szła jednak w parze jego uroda. Miał twarz całą w bruzdach po przebytej ospie, a do tego trądzik różowaty z ropnymi wykwitami. Nie było chyba kleryka w seminarium, który na widok Arka nie obruszyłby się. Prawo kanoniczne, wg. którego funkcjonuje Kościół, zabrania wyświęcania na kapłanów „mężczyzn o odstręczającym wyglądzie”. jeśli tak, to na zdrowy rozum, nie powinni oni w ogóle być przyjmowani do seminarium. Tymczasem Arek został przyjęty. Przy bliższym poznaniu okazał się wspaniałym człowiekiem. Powołanie wprost z niego emanowało. Był pilny w nauce, rozmodlony, a mimo to zawsze znajdował czas dla innych. Spędził w seminarium dwa długie lata – najcięższy okres przed otrzymaniem sutanny, co miało miejsce na początku trzeciego roku. Jak wszyscy jego kursowi koledzy, tak i Arek przed wakacjami miał już uszytą szatę duchowną. Fakt ten nie jest bez znaczenia, ponieważ uszycie sutanny wraz z materiałem to wydatek nie mały (ponad tysiąc złotych), a Arek pochodził z biednej rodziny. Właśnie zaliczył ostatni egzamin w sesji letniej i szykował się, jak wszyscy, na wakacje – gdy otrzymał wezwanie do księdza rektora. Ten ni mniej, ni więcej tylko oświadczył mu, że władze seminaryjne są z niego bardzo zadowolone. Pod względem nauki i moralności wyróżnia się spośród swoich kolegów. Jednak odstręczający wygląd twarzy wyklucza jego dalsze dążenie do kapłaństwa. Arek został usunięty.

Seminarium utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas oraz z ofiar zebranych przez nas w parafiach. Sam budynek uczelni był ogromny a przy tym wiekowy. Kilka lat przed moim przybyciem ukończono budowę nowoczesnego skrzydła obiektu, który, jak mówiono, pochłonął dziesiątki miliardów starych złotych. Nigdy nie widziałem tak bogatego wystroju wnętrza. W nowym budynku znajdowała się aula ze sceną, a powyżej wielki hol i apartamenty profesorów. W starym gmachu oprócz kleryków mieszkali również moderatorzy i siostry zakonne, które wykonywały różne posługi, m.in. gotowały nam posiłki, prowadziły bibliotekę, pielęgnowały ogród itp. Tygodnik „Ład Boży” rozprowadzany we wszystkich parafiach diecezji włocławskiej, również miał swoją siedzibę w seminarium. Był tam również: szpitalik dla chorych, świetlice, sale wykładowe, rozmównice dla przyjezdnych gości (nikogo z zewnątrz nie wolno było przyjmować w pokoju). Uczelnia kształcąca przyszłych duchownych, z zewnątrz cicha i majestatyczna, w środku zawsze tętniła życiem i kryła w sobie wysiłek wielu ludzi. Najważniejszym miejscem w całym kompleksie seminaryjnym był mały, starodawny kościółek świętego Witalisa, w którym odbywały się modlitwy starszych – sutannowych roczników. „Portugalczycy” (od noszonych portek) modlili się osobno w kaplicy na piętrze. Obowiązkowe modlitwy zajmowały nam ponad dwie godziny dziennie. Dla jednych było to mało, dla innych – zbyt wiele. Czynnikiem decydującym zdawał się być tu temperament. Cholerycy w czasie dłuższych modlitw wiercili się, rozmawiali, bawili zegarkami itp. Co bardziej praktyczni, zwłaszcza w czasie sesji, czytali skrypty. Flegmatycy w tym czasie często „zaliczali” drzemki. Podczas porannych rozmyślań spali prawie wszyscy. Dochodziło przy tej okazji do śmiesznych sytuacji. Niektórzy głośno pochrapywali, mówili przez sen, a nawet spadali z krzeseł. Przypomnę, że pobudka była o 5.30 (jak mawialiśmy „w nocy”).

Jednakże przyczyna ciągłego niedospania a raczej „przymulenia” była zupełnie inna. Popęd seksualny nie zanikał wraz z powołaniem czy też z chwilą przestąpienia progu seminarium. Wiedzieli o tym dobrze nasi przełożeni, chyba dlatego, że sami mieli kiedyś po dwadzieścia kilka lat. Aby więc uśmierzyć grzeszny popęd młodzieńczych ciał – siostry dodawały nam do posiłków solidne dawki bromu. Kilka razy siostrzyczki nie dysponujące odpowiednimi miarkami, przechrzciły zdrowo jedzenie. Skutek był taki, że klerycy „chodzili po ścianach”, a wychowawcy wytężali nozdrza – czy to aby nie zbiorowe pijaństwo! Reakcje na brom były różne – w zależności od organizmu. Niektórzy ratowali się nielegalną drzemką w ciągu dnia. Inni zaliczali po kilkanaście kaw tzw. siekier. Ja osobiście znalazłem inny sposób, w wolnych chwilach chwytałem za hantelki i sprężyny. Przezwyciężałem senność i miałem świetne samopoczucie, a przy tym zagłuszałem naturalny popęd. Jeśli już jesteśmy przy doprawianiu posiłków, to warto wspomnieć o tym jak one wyglądały.

Lata 1986 – 88 były przednówkiem wielkiego boomu w zaopatrzeniu, ale wtedy nic tego jeszcze nie zapowiadało. My klerycy odczuwaliśmy dotkliwie ten kryzys. W dodatku siostry, które przyrządzały nam posiłki zdawały się nie mieć o tym zielonego pojęcia (w tym temacie wszyscy byliśmy zgodni). Dość powiedzieć, że na śniadanie był prawie zawsze chleb ze smalcem tzw. tawotem – bez smaku i zapachu oraz herbata z bromem. Na obiad – bliżej niezidentyfikowana zupa bez zapachu (czasami niestety z zapachem), a także kilka stałych potraw typu: smażone kluski z tłuszczem, ryż, placki ziemniaczane itp. Najbardziej niebezpieczne były jednak tzw. dania mięsne, które przypadały dwa razy w tygodniu. W czwartki jedliśmy kotlety mielone – „granaty”, a w niedziele schabowe (czyt. cienkie, spieczone skorupy nasiąknięte tłuszczem). Kolacja była zazwyczaj odwzorowaniem śniadania. Czasami tylko dochodziła marmolada, żółty lub biały ser. Tłusta kiełbasa w wydzielonych – reglamentowanych plasterkach bywała w niedziele i święta. Niedoświadczeni „pierwszoklasiści” rzucali się nieświadomi podstępu na wszystkie te specjały po prostu z głodu, ponieważ ilość była ograniczona, a chłopaki zjeść potrafią. Kiedy do późnego wieczora okupowali potem ubikacje, nauczyli się w końcu odżywiania selektywnego.

Jak wspomniałem, przełożeni towarzyszyli nam ciągle przy najróżniejszych zajęciach, ale uznali widocznie, że wspólne spożywanie posiłków to już drobna przesada. Mieli zatem własną kuchnię, kucharki; własne lodówki i zaopatrzenie; stoły przykryte obrusami, herbatę w szklankach, a o tym co jedli dowiadywaliśmy się dzięki unoszącym się ponętnym zapachom. Ratowały nas dary z żywnością, które przychodziły wtedy masowo z zachodu. Zapełniały one wszelkie piwnice i magazyny. Duża część z nich psuła się tam a te, które trafiały na nasze stoły były przeważnie przeterminowane, ponieważ siostry brały zawsze te, które wcześniej przyszły. Mimo tak katastrofalnego wyżywienia nikt nigdy nie ośmielił się protestować. Kilku śmiałków, którzy w przeszłości zdobyli się na krytykę tej lub innych bolesnych spraw, uznano za „wichrzycieli bez powołania” i z czasem usunięto. Skutek tego wszystkiego jest taki, że obecnie większość księży w diecezji ma wrzody lub inne kłopoty żołądkowe – wątrobowe. Moderatorzy i profesorowie wielokrotnie i bez ogródek mówili nam, że – „ten kto ma prawdziwe powołanie przetrwa wszelkie kłopoty i przeciwności”. Niewątpliwie było w tym wiele prawdy. Często, kiedy wieczorem kładłem się z pustym żołądkiem do łóżka – różaniec czy odmawiane z pamięci litanie – pozwalały zapomnieć o uczuciu głodu. Z utęsknieniem oczekiwaliśmy czwartkowych i sobotnich spacerów, podczas których można było najeść się do syta w restauracji lub barze. Gorzej było z paczkami przywożonymi przez rodzinę. Oficjalnie było to zakazane, ale kulinarne podziemie kwitło. Latem, z trudem przemycane wałówki, jeszcze trudniej było przechowywać, aby się nie popsuły. Królowały więc konserwy, podsuszana kiełbasa i ciasto. Zimą, torby z żywnością wkładaliśmy pomiędzy okna albo wiązaliśmy za sznurki, po czym cały pakunek umieszczało się na zewnętrznym parapecie.

Kiedy byłem na drugim roku, mieszkałem z chłopakiem ze wsi (taki współmieszkaniec był na wagę złota), do którego wyjątkowo często przychodziły „zrzuty”. Kiedyś po większym świniobiciu „zrzut” był rekordowo duży. Przyszedł w piątek, więc na sobotę rano zaplanowaliśmy solidną ucztę. Zapach świeżych, wiejskich wyrobów nie pozwalał zasnąć w nocy, mimo, że dwie wypchane torby umieściliśmy za oknem. Rano po Mszy, jako pierwszy wpadłem do pokoju, żeby wszystko poszykować na przyjście kolegów, którzy mieli przynieść świeży chleb ze stołówki. Jakież było moje przerażenie, gdy za oknem zobaczyłem rozerwane reklamówki i stado gołębi wydziobujących resztki jedzenia!

Może zbyt szeroko rozpisuję się na tematy kulinarne, ale zrozumcie młodych facetów, którzy autentycznie przez 6 lat nie mieli innych ziemskich przyjemności poza dobrą wyżerką. Dziwić się księżom? – ich apetytom i brzuchom, które niemal stały się ich atrybutem? Niektórzy wytrawniejsi kuchmistrze posiadali skrzętnie poukrywane całe komplety: garnek, patelnię, kuchnię elektr., zdarzały się nawet prodiże i piekarniki. Przyrządzaniu posiłków, zwłaszcza tych „na gorąco” towarzyszył cały ceremoniał i podział obowiązków. Zazwyczaj jeden organizował pieczywo, inny rozgrzewał sprzęt, a najbardziej wprawny przyrządzał jadło. Ze względów bezpieczeństwa konieczna była również funkcja stojącego na czatach. Do tego ostatniego należało wykonanie czynności myląco – maskujących, które zazwyczaj sprowadzały się do rozpylania na korytarzu dezodorantu „Derby”. Przełożeni w takich wypadkach byli zdezorientowani. Biegali od pokoju do pokoju. Był zatem czas na zwiniecie sprzętu, a często na dokończenie uczty. O dziwo nawet konfidenci nie wykazywali się na tym polu. W końcu sami z tego korzystali.

Seminarium duchowne to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Honorowane przez państwo – ma status wyższej uczelni. Jednakże formacja seminaryjna idzie w dwóch kierunkach: intelektualnym i moralnym z akcentem na ten drugi. Nie znaczy to wcale, że zaniedbuje się wykształcenie – wręcz przeciwnie. Trudno byłoby wyliczyć wszystkie przedmioty wykładowe, z których przez 6 lat zdawaliśmy egzaminy, zaliczenia i kolokwia. W każdej sesji letniej lub zimowej zdawaliśmy po kilkanaście egzaminów i tyleż zaliczeń. W czasie 6-cio letnich studiów poruszana jest praktycznie każda dziedzina wiedzy ogólnej (poza filozofią, teologią i przedmiotami stricte kościelnymi). Studiowaliśmy więc: astrologię, psychologię, literaturę, elementy medycyny i wiele innych. Wśród języków królowała oczywiście łacina, ale też greka i język hebrajski. Spośród nowożytnych, do wyboru: angielski, niemiecki lub francuski. Wszystkie te przedmioty poza nielicznymi wyjątkami, stały na wysokim poziomie. Profesorowie, zazwyczaj księża, byli absolwentami najlepszych uczelni europejskich: Sorbony, Oxfordu, rzymskiego „Gregorianum”, a także KUL-u i warszawskiego ATK. Kluczowe stanowiska moderatorów oraz wśród kadry profesorskiej zajmowali zawsze absolwenci Akademii Papieskiej. Większość polskich biskupów rekrutuje się właśnie z tzw. „Gregorianum”. Każdy profesor wykładający w seminarium musiał mieć co najmniej tytuł doktora. Wykłady były oczywiście obowiązkowe. Obowiązkowy był także kilkugodzinny czas przeznaczony na naukę prywatną w pokojach. Śmiem twierdzić, że nie ma w naszym kraju bardziej ciężkich i wszechstronnych studiów. Prawdą jest, że w seminariach nie obowiązują egzaminy wstępne, ale analogiczną funkcję spełniają pierwsze dwa lata studiów, po których odpada około połowa adeptów. Prawdziwą zmorą dla kleryków, zwłaszcza na pierwszym i drugim roku, jest łacina. Z książką do łaciny chodzi się wtedy wszędzie, nawet do ubikacji. Niektórzy zdesperowani, nie mogąc sprostać wymaganiom, uczyli się nocami zaciemniając szyby w drzwiach i oknach lub też pod kołdrą przy latarce.

Maksymalne wypełnienie każdego dnia nauką (łącznie z niedzielą), przeplataną modlitwami, miało swój sens. Dni mijały szybko, nie było czasu na sprośne myśli, a na tych, którym się taki styl życia nie podobał, zawsze czekała otwarta furta. Każdy z nas miał być małym trybikiem w wielkiej, seminaryjnej maszynie – zawsze gotowy, dyspozycyjny, pokorny, pracowity, rozmodlony, a przy tym radosny i zadowolony z życia. Jeśli choćby jeden z tych atrybutów zawodził, mogło dojść do przykrej niespodzianki podczas rozmowy z przełożonym, która miała miejsce po zakończeniu każdego semestru. Dla przykładu – jednemu z diakonów (po pierwszych święceniach) wstrzymano na cały rok świecenia kapłańskie, gdyż prefektowi studiów nie podobało się, że chłopak chodzi zbyt dumnie po korytarzach, trzymając przy tym za wysoko głowę. Inny o mały włos nie wyleciał z piątego roku za „mrukowate usposobienie”. Stary, wypracowany przez wieki system wychowania w seminarium duchownym był prawie niezawodny. Łatwiej było kierować dużą grupą mężczyzn urabiając wszystkich na jedno kopyto a tych, którzy nie pasowali do ustalonych ramek – po prostu eliminować. Nie było praktycznie miejsca na żadne indywidualności, a na tym mogły cierpieć tylko parafie – pozbawione na zawsze niekonwencjonalnych, charyzmatycznych głosicieli Królestwa Bożego. Czyż to nie sam Chrystus łamał utarte ludzkie reguły i schematy? To na Jego widok pukano się w głowę. To właśnie On został wyrzucony z pewnego miasta, aby nie burzył tam ustalonych od wieków tradycji. Tymczasem seminaria duchowne nastawione były i są na kształcenie posłusznych urzędników Kościoła, bezpłciowych i bezwolnych robotów, ślepo wykonujących rozkazy biskupów w zamian za godziwy szmal. Na szczęście nie wszyscy poddają się temu praniu mózgu.

Duża część braci kleryckiej podchodziła z dystansem do, jakże często, smutnej seminaryjnej rzeczywistości. Ludzie z charakterem, którzy wiedzieli czego chcą od życia, potrafili urządzić się tak, aby żyć po ludzku w często nieludzkich układach i warunkach. Z drugiej zaś strony umieli oni zdrowo, po męsku podchodzić do zjawisk chorych, rzadko występujących gdzie indziej. Mówiąc o urządzeniu się w seminarium, myślę przede wszystkim o zawieraniu szczerych, prawdziwych przyjaźni. Takie pary czy też grupy zaufanych przyjaciół i kumpli były jedynym środowiskiem, w którym można było poczuć się na luzie i chociaż przez chwilę być sobą. Człowiek może grać, udawać tylko do pewnej granicy. Jeśli od czasu do czasu nie otworzy się przed kimś bliskim – może zdziwaczeć, a nawet zbzikować. Za mojej bytności w Seminarium Włocławskim, w ciągu trzech lat, były cztery takie przypadki. Czterej faceci, którzy nigdy wcześniej nie mieli kłopotów z głową, popadli nagle w choroby psychiczne. Jeden, jak obłąkany biegał po parku i wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, po czym musiano założyć mu kaftan bezpieczeństwa. Inny znowu, w środku nocy budził kolegów w pokoju, pytał się czy może zapalić lampkę albo na cały głos śpiewał „godzinki”. Dwaj następni, w tym jeden po pierwszych święceniach, kładli się krzyżem w kaplicy na całe noce, a diakon – kiedy odesłano go w rodzinne strony – położył się tak przed przydrożną kapliczką.

To były bardzo skrajne przypadki. O wiele więcej było przypadków frustracji, depresji i przygnębienia. Spotykało się chłopaków, którzy daję głowę, że w liceum czy technikum biegali roześmiani po boiskach, błyskali oczami do dziewczyn, mieli radość i nadzieje w sercu – teraz chodzili zamknięci w sobie, mrukliwi, niedostępni, zastraszeni. Antidotum na takie przeżycie seminarium było jedno: zgrana, pewna paka przyjaciół, gdzie zawsze było wesoło, wszyscy się dobrze rozumieli, nie było tematów tabu. Wszystkich łączył przecież jeden los, te same problemy, radości i smutki. Studia były ciężkie, ale łaska powołania dodawała sił. Czuliśmy również nad sobą presję naszych rodzin, najbliższych, którzy się za nas modlili i na nas liczyli.

Paradoksalnie, po kilku latach spędzonych w seminarium, moje powołanie wcale nie słabło, a nawet się w nim utwierdziłem. Zawsze pociągało mnie w życiu to co przychodzi z trudem i wysiłkiem. Wcześnie, jeszcze jako dziecko, nauczyłem się czerpać radość i satysfakcję z przezwyciężania różnych przeszkód. Przeciwności losu tylko mnie mobilizowały i dodawały sił. Ale to głównie Jezus, który mnie powołał, On Był Źródłem pociechy i umocnienia. Wielokrotnie, każdego dnia na kolanach dziękowałem Mu i prosiłem o wytrwanie na drodze do Jego kapłaństwa. Wierzyłem, tak jak moi współbracia, że kiedy wyjdę z tych murów jako ksiądz – duszpasterz wszystko się zmieni na lepsze i tylko ode mnie będzie zależało jak będę Mu służył, a pragnąłem służyć wiernie.

Wspomniałem wcześniej o zjawiskach chorych i bolesnych, występujących w niewielu środowiskach, z którymi zetknąłem się w seminarium. Myślę tutaj szczególnie o wszelkiego rodzaju dewiacjach seksualnych, a także o homoseksualizmie. Właściwie z tym ostatnim miałem do czynienia już wcześniej, przed wstąpieniem do seminarium. W czasie gdy chodziłem do liceum, do naszej parafii przyszedł nowy ksiądz wikariusz – Gustaw Dobieralski. Już od pierwszych dni okazał się wspaniałym pedagogiem i duszpasterzem. Był bardzo zdolny, a przy tym serdeczny i wylewny, szczególnie dla chłopców. Ksiądz Gustaw miał czas dla wszystkich. Prowadził otwarty dom z zawsze pełną i otwartą lodówką. W jego mieszkaniu na plebanii było prawdziwe schronisko. Chłopcy, niekoniecznie związani z Kościołem czy też uczęszczający na katechezę, przebywali tam niemal zawsze, ilekroć sam go odwiedzałem. Na pierwszy rzut oka ks. Gustaw prowadził męską ewangelizację. Tak też wówczas o tym myślałem. Co prawda dziwiło mnie to, a nawet gorszyło, że towarzyski kapłan częstuje winem i piwem nastolatków. Jednego z nich widziałem kiedyś wcześnie rano, jak wychodził z mieszkania księdza. „Na pewno ma jakieś kłopoty rodzinne” – pomyślałem. To właśnie księdzu Gustawowi jako pierwszemu zwierzyłem się ze swoich planów zostania kapłanem. Rozmawialiśmy na ten temat bardzo długo. Od tamtej pory stałem się jego stałym gościem. Wydawało mi się nawet, że ograniczył swoje spotkania z innymi chłopcami Był dla mnie jak przyjaciel, starszy brat. Nasze drogi jednak dość szybko się rozeszły. Jego przeniesiono nagle do innej parafii, a ja poszedłem do seminarium. Zaraz po jego przeniesieniu, ksiądz proboszcz zabrał mnie na dziwną rozmowę, której tematem była moja znajomość z ks. Gustawem. Byłem wtedy jeszcze na tyle naiwny i bezkrytyczny względem księży, że nawet przez chwilę nie domyśliłem się w czym tkwi problem. Na początku pierwszych seminaryjnych wakacji otrzymałem przemiłą kartkę od „mojego przyjaciela Gucia”, który został proboszczem, urządza się właśnie w swojej parafii i prosi o odwiedziny z ewentualną pomocą. Na miejscu zastałem zaprzyjaźnioną z księdzem starszą kobietę, która przyjechała do niego z córką. Większość dnia zeszła nam na wspólnej pracy: malowaniu, sprzątaniu itp. Wieczorem mój „przyjaciel” wyjaśnił mi, że ma tylko dwa łóżka. Nie wypadało, żebym spał z nastoletnią dziewczyną, a tym bardziej jej matką. Oczywiste więc było, że śpimy razem z Guciem. Po rocznym pobycie w seminarium nie byłem może tak naiwny jak wcześniej, ale wiara w kapłana, który w dodatku mienił się być moim przyjacielem, pozwalała mi bez obaw położyć się obok niego. Bardzo szybko zacząłem tego żałować. Ksiądz Gustaw zrazu delikatnie zaczął się do mnie przytulać, a potem coraz natarczywiej obłapywał mnie, chwytając przy tym za genitalia. Byłem zszokowany. Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony. Przeprosił mnie i obiecał, że więcej nie będzie, a ja zdecydowałem się położyć ponownie. Niemal natychmiast poczułem rękę na swoim członku. Sytuacja jednak powtórzyła się. Zacząłem się ubierać i pośpiesznie pakować. Ubłagał mnie abym został. Położyliśmy się po raz trzeci. Tym razem jednak Gustaw tylko drżał na całym ciele, a później zonanizował się i zasnął.

Osobiście nigdy nie potępiałem i nie potępiam homoseksualizmu. Ci, którzy uprawiają ten rodzaj seksu chyba sami najlepiej wiedzą, że jest to niezgodne z naturą i ustanowieniem Bożym. Czy jednak można piętnować ludzi, dla których właśnie taki sposób zaspokajania, chyba największej ludzkiej potrzeby, jest jedynie naturalny? Myślę tu szczególnie o mężczyznach z homoseksualizmem niejako wrodzonym, grupujących się w dobrowolnych związkach. Nierzadko konfiguracje wewnątrz rodziny ukierunkowują w inny sposób zainteresowania seksualne dzieci, np. apodyktyczna, dominująca w małżeństwie żona i matka może wywołać u swojego syna podświadomą niechęć, a nawet strach przed kobietami. W naturalny sposób lgnie on wówczas bardziej do kolegów niż do koleżanek. Istnieją jednak środowiska zamknięte, wyizolowane, gdzie przedstawiciele tej samej płci są na siebie skazani. Są to przede wszystkim zakłady karne, zakony i seminaria duchowne. Z własnych, sześcioletnich obserwacji wiem, że seminaria są prawdziwymi wylęgarniami homoseksualistów. Jest to, przynajmniej dla mnie, proces zupełnie zrozumiały i naturalny. Jeśli zamyka się pod jednym dachem dwie setki dwudziestoparolatków, to nawet „Święty Boże nie pomoże”. Popęd dany przez Stwórcę musi znaleźć jakieś ujście. Tylko niektóre organizmy mogą przyzwyczaić się do zupełnej abstynencji. Przełożeni i tzw. ojcowie duchowni mówili, że cała rzecz polega na wykształceniu w sobie uczuć wyższych – miłości do Boga i wszystkich ludzi, dzieci Bożych. Co do samego popędu konieczne jest wg. nich przetrasponowanie potrzeb seksualnych na energię do pracy dla Kościoła. Innymi słowy ksiądz może kochać kobietę widząc w niej tylko dzieło stworzenia. Kiedy jednak przyszło by mu do głowy dotknąć lub co gorsze zdobyć obiekt miłości, musi zamiast tego oddać swoją wybrankę Bogu (tak jakby jedno drugie wykluczało).

To co tak pięknie brzmiało w teorii okazywało się bardzo trudne w praktyce. O tym, jak bardzo brakowało nam obecności czy choćby widoku płci odmiennej można było przekonać się obserwując kleryków na spacerach. Po całym tygodniu spędzonym nad książkami, skryptami i modlitewnikami – watachy kleryckie wychodziły na ulice Włocławka. Biedne były dziewczyny, które w tym czasie znalazły się na ich drodze, zwłaszcza latem. Chłopcy dawali upust młodzieńczej wyobraźni tłumionej przez kilka dni. Rozszerzone szeroko źrenice, przyspieszone oddechy i napięte spodnie mówiły same za siebie. Dziewczęta rozbierano wzrokiem, gwałcono i zniewalano myślami. Dochodziło do komicznych sytuacji, np. w sklepach. Wiele razy widziałem, jak klerycy oniemiali na widok ładnych ekspedientek zaczynali się jąkać, czerwienić i drżeć. Oni po prostu nie widzieli przez tydzień żadnej dziewczyny! Bardziej odważni próbowali niewinnych flirtów, ale było to bardzo niebezpieczne. Kleryka wyczuwali wszyscy na kilometr. Nie brakowało zgorszonych, usłużnych informatorów, a i towarzysz spaceru nigdy nie był pewny. Wielu takich, którzy poczuli się za bardzo na luzie, nigdy nie doczekało święceń. Nie musiało nawet chodzić o kontakty z dziewczynami. Wystarczało małe piwo wypite w kawiarni.

Czy można się zatem dziwić, że klerycy, zwłaszcza z kilkuletnim stażem, po prostu dawali sobie spokój. Woleli się niepotrzebnie nie napalać, a towarzystwa szukać wśród swoich. Kiedy ma się pod ręką miłego kolegę, a perspektywa kontaktu z dziewczyną jest tyleż zabroniona co nierealna – na skutki nie trzeba długo czekać. Efektem takiego narzuconego stylu życia były związki koleżeńsko-uczuciowe, a także seksualne. Zazwyczaj zaczynało się to niewinną znajomością, zaproszeniem na spacer, rozmową (często na zbożne tematy). Jak w każdym związku uczuciowym dwojga ludzi – jeśli zawiązywała się ta niewidzialna nić porozumienia – związek się rozwijał. Ugruntowywało go wzajemne zaufanie – bardzo ważna rzecz w seminarium. Barierą był pierwszy kontakt fizyczny – dotknięcie ręki, przytulenie, niewinny, przyjacielski pocałunek. Później wszystko szybko wymykało się spod kontroli, a zakamarków w seminarium nie brakowało.

Może to co piszę wydaje się komuś nieprawdopodobne lub wręcz kłamliwe. Oświadczam zatem otwarcie, że mam prawo pisać prawdę o zjawiskach, które miały miejsce i o rzeczywistości w której sam uczestniczyłem! Tak, mnie również to nie ominęło. Mogę złożyć własne świadectwo, że normalny chłopak, który jako nastolatek zakochiwał się dziesiątki razy w dziesiątkach dziewczyn, który miał marzenia erotyczne i właściwie ukierunkowany popęd, że ten chłopak tzn. ja sam stałem się niemal homoseksualistą. Wycofałem się (dosłownie!) w ostatniej chwili i wiem, że zawdzięczam to Łasce Bożej. Nie dziwię się jednak zupełnie tym, którzy poddali się podobnym uczuciom i zabrnęli o wiele dalej niż ja. Śmiem twierdzić, iż większość z nas, przynajmniej przez jakiś okres czasu, czuła pociąg seksualny skierowany do własnej płci. Wielu żyło w stałych, homoseksualnych związkach, które przetrwały lata. Niektórzy byli pederastami jeszcze zanim wstąpili do seminarium, dokąd przyciągnęło ich zamknięte, męskie grono.

Zakochani w sobie chłopcy łączyli się w pary. Wychodzili razem na wszystkie spacery, odwiedzali się ciągle w swoich pokojach, wykorzystywali każdy moment aby być sam na sam. W seminaryjnym parku, tzw. wirydarzu była alejka zakochanych, gęsto zarośnięta wysokim żywopłotem. Widziałem kiedyś, jak jeden z pupilków prorektora całował i obmacywał tam innego chłopca. Słyszałem jęki kąpiących się wspólnie w maleńkich, prysznicowych kabinach.

Zadziwiający był dla mnie brak reakcji ze strony przełożonych na tego typu zjawiska. Musieli przecież o wszystkim dobrze wiedzieć, a przy odrobinie szczęścia nawet to i owo zobaczyć. Wytłumaczenie może być tylko jedno – skala problemu była tak wielka, że nie warto było z nim w ogóle walczyć. Być może biskupi i przełożeni zdawali sobie sprawę, iż takie zachowania są konsekwencją ich własnych wymogów i działań. Poza tym zjawisko to dotyczyło wielu księży pracujących w parafiach. Lepiej więc było nie ruszać problemu żeby nie śmierdziało. Naturalnie, obok przyjaźni erotycznych istniały również te zdrowe, męskie, które jak już wcześniej wspomniałem, dawały nam wiele radości i pozwalały przetrwać w trudnych chwilach. Takie kleryckie, a potem kapłańskie przyjaźnie trwają często do samej śmierci. O wiele łatwiej jest dźwigać swój krzyż, gdy ktoś mający podobny ciężar potrafi na czas podać pomocną dłoń.

Powrócę jednak do moich losów za murami Seminarium Włocławskiego. Przyznać muszę, że mimo wielu niedostatków i dylematów, życie kleryka – alumna odpowiadało mi. Wypracowałem swój własny sposób na przetrwanie i chociaż sztuką było nie stracić powołania w seminarium – moje nie słabło. Tłumaczyłem sobie niedoskonałości systemu słabościami ludzkimi i na odwrót. Sam byłem grzesznym, słabym człowiekiem i może właśnie najbardziej irytowało mnie to, że inni słabi ludzie robili z siebie aniołów. W wyuczony, przewrotny sposób, często kosztem innych – swoje własne słabości kamuflowali nabożną retoryką albo pseudomistycznymi zachowaniami. Tacy klerycy – mistycy tworzyli w seminarium odrębne grupy i koła wzajemnej adoracji, manifestując w ten sposób swoją wyższość nad innymi. Nauczyłem się podchodzić do nich z pobłażaniem i dystansem. Nauka szła mi bardzo dobrze. Starałem się być towarzyski i żyć na względnym luzie. Bardzo pomagało mi poczucie humoru. Coraz częściej uprawiałem ćwiczenia kulturystyczne, co pomagało w utrzymaniu kondycji ciała i równowagi ducha. W wolnych chwilach uczyłem się również języka angielskiego i odwiedzałem czytelnię. Tak, jak chyba większość kolegów odmierzałem czas do kolejnego wyjazdu w rodzinne strony. Tych wyjazdów nie było wiele. Najbardziej oczywiście cieszyły dwumiesięczne wakacje. Wolne mieliśmy również kilka dni po sesji zimowej oraz Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy.

Kiedy nastał nowy biskup ordynariusz – Henryk Muszyński – w kleryckie serca wstąpiła nadzieja na poprawę losu – lepsze jedzenie, częstsze spacery, wyjazdy do domu itp. Zmiany rzeczywiście nastąpiły. Biskup Henryk na spotkaniu z przełożonymi i klerykami powiedział m.in, że Wielkanoc i Boże Narodzenie to Święta bardzo rodzinne, a zatem należy je spędzać w gronie najbliższych. „Dla was najbliższą rodziną są teraz współbracia z seminarium” – powiedział. Podwyższono również czesne i zaostrzono wymagania na egzaminach. W taki oto sposób po raz pierwszy w życiu nie byłem w domu na Wigilii i obu Świętach. Nawiasem mówiąc, wizyty w parafiach rodzinnych nie różniły się na ogół aż tak bardzo od seminaryjnej rzeczywistości. Kuratelę od przełożonych przejmowali nasi proboszczowie, którzy często wysługiwali się klerykami w zamian za dobrą opinię. Takie sprawozdania z pobytu alumna w parafii przychodziły regularnie do uczelni po każdych wakacjach. Niektórzy klerycy przebywali na plebaniach i w swoich świątyniach od rana do wieczora. Układali kwiaty w wazonach, zmywali posadzki, przycinali żywopłoty, trzepali dywany itp. Nie muszę chyba wspominać, że codziennie przychodziliśmy na Mszę Świętą i adorację, a w niedzielę na kilka Mszy. Ewentualne wyjazdy poza parafię musiały być uzgadniane z proboszczem, który mógł na nie nie wyrazić zgody. Te i inne wymogi dotyczyły wszystkich alumnów. Mnie osobiście najbardziej doskwierał ciągły „obstrzał”, zwłaszcza ze strony leciwych parafianek. Wychodząc w wolnych chwilach do miasta czułem na sobie spojrzenia dziesiątków par oczu, śledzących każdy mój krok. Nie mogłem wejść do sklepu monopolowego, chociaż właśnie tam sprzedawano moje ulubione ciastka. Nie wolno mi było porozmawiać z koleżanką z liceum, kupić papierosy dla ojca itd. Czułem się napiętnowany, trędowaty, wręcz nienormalny, ale takie ograniczenia dobijały mnie dopiero w kapłaństwie. W czasie moich pobytów w domu, atmosfera ciepła rodzinnego i życzliwość rodziców, były dla mnie najlepszym ukojeniem i źródłem radości. Jako jeden z nielicznych lubiłem także powroty do seminarium – do kolegów i regulaminu. Zdawałem sobie sprawę, że tam jest moje miejsce i moja droga do kapłaństwa.

Wspomniałem już o nowym włocławskim ordynariuszu – dzisiejszym arcybiskupie Gnieźnieńskim – Henryku Muszyńskim. Zetknąłem się z nim osobiście w czasie wakacji, po drugim roku studiów. Był to mój pierwszy tak osobisty kontakt z biskupem. W Diecezji Wrocławskiej, która nigdy nie była zbyt postępowa, biskupa ordynariusza otaczano wprost boską czcią. Każdy biskup to „alter Christus” – zastępca Jezusa wśród diecezjalnej owczarni. Zawsze miałem wielkie trudności (i to nie tylko ja), z odróżnieniem Chrystusa, którego reprezentował biskup – od kultu samego biskupa. Ordynariusz mieszkający w pałacu był niedostępny dla zwykłych śmiertelników, a jednocześnie sprawował wobec nich władzę absolutną (oczywiście tylko duchowną). Biskup ordynariusz mógł zrobić wszystko z podległymi mu kapłanami, zakonnikami, siostrami, klerykami itp. Znam przypadek, kiedy biskup mając złość na jednego księdza – co miesiąc kazał mu zmieniać parafie. Przez pół roku biedak wpadł w nerwicę, zniszczył przez przeprowadzki wszystkie meble i stał się pośmiewiskiem całej diecezji. Kiedy biskup ze swoją świtą miał przyjść do seminarium wyznaczano jednego z kleryków, który miał przed ekscelencją otwierać wszystkie drzwi. O fanaberiach biskupów można by napisać trylogię. Powrócę jednak do ówczesnego, nowego „ojca” Diecezji Włocławskiej.

'Podczas dwumiesięcznych wakacji obowiązywał nas dwutygodniowy dyżur w seminarium. W czasie takiego dyżuru kiedyś rano zadzwonił telefon. Dzwonił kapelan samego ordynariusza. Okazało się, że ksiądz biskup wprowadza się do pałacu i potrzebuje natychmiast dwóch kleryków do pomocy przy układaniu książek. Poszedłem na ochotnika z bliskim kolegą. Zostaliśmy zaprowadzeni do salonu o bardzo wysokich ścianach, całych zabudowanych regałami na książki, na środku pokoju, na stylowym fotelu siedział sam książę Kościoła. Przywitał się z nami podając dłoń do ucałowania, po czym wydał rozkazy. Nasza praca polegała na tym, że braliśmy do ręki książkę z ogromnej sterty leżącej w drugim pokoju. Z tą książką biegliśmy do biskupa, a on palcem wskazywał dla niej miejsce. Cały czas siedział przy tym na fotelu i popędzał nas. Po kilku godzinach takiej bieganiny nadeszła pora obiadowa. Pech chciał, że w tej samej chwili nastąpiło oberwanie chmury. Biskup kazał nam biec do Seminarium i wrócić za pół godziny. Zanim wyszliśmy, zasiadł przy stole, a dwie siostry zakonne zaczęły mu usługiwać, nakładając potrawy na srebrną zastawę! W tym samym czasie rodzona siostra biskupa – która przyjechała mu pomóc – jadła w kuchni. Głodni pobiegliśmy do seminarium, ale zdążyliśmy zjeść tylko cienką zupę. Biegiem w potokach deszczu wróciliśmy do pałacu. „Spóźniliście się trzy minuty” – przywitał nas biskup. Bieganina przy książkach trwała prawie do wieczora. Byliśmy u kresu sił, bowiem prawie za każdym razem, kiedy kładliśmy książkę na miejsce, trzeba było także przytaszczyć tam wcześniej drewniane schodki. Przez cały dzień pracy we „trójkę” nasz chlebodawca ani razu nie zaszczycił nas uśmiechem, nie wdawał się w żadną rozmowę. Raz tylko zapytał, czy uczymy się języków obcych i jakie mamy oceny. Jak żyję nie widziałem większego bufona. Nie zdziwiło nas, że na koniec zamiast słowa „dziękuję” usłyszeliśmy – „macie chłopcy”. Dostaliśmy dwa snikersy.

Jak już wspomniałem takie i temu podobne sytuacje nie załamywały mnie na tyle, abym zaczął wątpić w sens mojego pobytu w seminarium. Pewnego razu zdarzyło się jednak coś, co wstrząsnęło mną do głębi. Wśród kleryków zaczęła kursować fama o niewyjaśnionej śmierci młodego księdza. Był nim wikariusz mojej rodzinnej parafii – ks. Mariusz Fatalski. To było niewiarygodne! Parę miesięcy wcześniej prowadziłem wspólnie z nim pielgrzymkę. Grał świetnie na gitarze i pięknie, donośnie śpiewał. Był pełen życia i energii. W ogóle wyglądał na okaz zdrowia i siły – wzrost ok. 190 cm, atletyczna budowa ciała; miał 36 lat. Kiedy wspominałem wspólnie spędzone z nim chwile przypomniałem sobie jednak, że mimo pogodnego usposobienia bywał coraz częściej przygnębiony. Widać było, że coś go gryzło, dręczyło. Po jakimś czasie pojechałem do swojego miasteczka i dowiedziałem się o wszystkim. Historia, którą usłyszałem brzmiała jak koszmarny scenariusz dreszczowca. Niestety była prawdziwa. Potwierdził ją proboszcz w rozmowie z moimi rodzicami, a później dość szeroko pisała o tym jedna z lokalnych gazet

Mariusz miał powodzenie już w szkole średniej. Wesoły, zdolny, a przede wszystkim super przystojny chłopak był obiektem westchnień wielu dziewcząt. On wybrał tę jedną, jedyną. Młodzieńcza miłość kwitła, ale równocześnie z miłością zakwitło w Mariuszu powołanie do kapłaństwa. Chłopak, jak wielu jego rówieśników w podobnych sytuacjach, stanął przed wielkim, życiowym dylematem. Poszedł w końcu za głosem powołania i wstąpił do seminarium. Ale czy można wyrzucić z serca prawdziwą miłość? Długo nie wytrzymał bez ukochanej dziewczyny, a i ona czekała na jego powrót. Nie mogli żyć bez siebie, a on nie mógł żyć poza drogą powołania. Przez sześć lat nauki w seminarium, przerwanych służbą wojskową, spotykali się w tajemnicy przed wszystkimi. Dotrwali tak do jego święceń kapłańskich. Dziewczyna pozostała mu wierna – nie założyła własnej rodziny. Pogodziła się z życiem „utrzymanki księdza”. On sam od początku żył w konflikcie z własnym sumieniem. Próbował wielokrotnie zerwać z podwójnym życiem, ale uczucie do kobiety było zbyt głębokie. Pojawiło się dziecko. Sprawy zaszły za daleko, aby można było cokolwiek zmienić. Ksiądz Mariusz borykał się samotnie ze swoim bólem przez 10 lat kapłaństwa. Według przepisów prawa kanonicznego – niegodnie, świętokradzko każdego dnia odprawiał Mszę Świętą, spowiadał, udzielał Komunii Świętej itp. Perspektywa spędzenia całego życia w zakłamaniu okazała się dla niego nie do zniesienia. Popełnił okrutne samobójstwo. W swoim mieszkaniu na plebanii zranił się nożem kuchennym w pierś. Nie mógł jednak skonać, gdyż nóż przeszedł tuż obok mięśnia sercowego. Brocząc obficie krwią przeczołgał się z sypialni do kuchni. Wziął większy nóż i tym razem skutecznie przebił sobie serce. Całe mieszkanie było zalane kałużami krwi. Proboszcz, który przyszedł do niego z pretensjami, że nie zjawił się na rannej Mszy – doznał szoku. Urzędnicy kurii biskupiej w porozumieniu z biurem śledczym milicji zatuszowali skutecznie całą sprawę. Przed plebanią, dzień po dramacie, zebrał się wielki tłum ludzi, którzy chcieli dowiedzieć się prawdy. Większość była przekonana, że to kolejna zbrodnia komunistów na niewinnym kapłanie. Nie minęły jeszcze dwa lata od zabójstwa ks. Popiełuszki. Bolesna prawda o tym, co się stało dotarła jakoś do ludzi, złagodziła nastroje, ale do dziś mieszkańcy miasta wspominają to z przerażeniem. Osobiście jestem przekonany, że ks. Mariusz Fatalski był może jedną z najstraszliwszych, ale na pewno nie jedyną ofiarą celibatu. Wcale nie musiał zginąć młody człowiek, oddany sprawie Kościoła kapłan. Zabił go chory, wynaturzony, anachroniczny system. Długo nie mogłem dojść do siebie po tej niesamowitej historii. Brewiarz, z którego nadal się modlę, a który ksiądz Mariusz ofiarował mi na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, ciągle przypomina mi o tym dramacie.

Chociaż nigdy nie byłem w wojsku, z tego co słyszałem, życie w seminarium jest do niego podobne. Mam na myśli wojsko sprzed ok. dziesięciu lat. Zamiast ćwiczeń fizycznych i strzelania są ćwiczenia duchowe. Grzanie „lufy” zastępuje grzanie „czachy”. Rytm życia dyktuje regulamin, a okresowe manewry to seminaryjne rekolekcje. Tak w wojsku, jak i w seminarium stosowane są kary i rygory (często bardzo podobne, np. cofnięcie przepustki – spaceru). Mówiąc o podobieństwach, nie myślę oczywiście o samej idei przebywania w tych dwóch odmiennych przecież środowiskach. Przede wszystkim jednak seminarium wybiera się z własnej woli. Zawsze będę uważał, że to nie jest zwyczajna ludzka wola i droga, ale droga Bożego powołania. To, jaką ją uczynili ludzie – jakie znaki i zakręty na niej postawili – to druga sprawa. Wracając jednak do samego rytmu życia wojska i seminarium – patrząc od strony ludzkiej – jest tu bardzo wiele podobieństw. Żartobliwie można by stwierdzić, że jedną z niewielu różnic jest niekonwencjonalny sposób opuszczania tych dwóch środowisk – w wojsku „za karę” można posiedzieć dłużej, zaś w seminarium – krócej. Niewątpliwie do podobieństw należy zaliczyć traktowanie tzw. kotów. W przypadku moim i moich kolegów, ten przykry okres trwał przez całe dwa pierwsze lata tj. do chwili otrzymania szaty duchownej – sutanny. Szczególnie pierwszy rocznik kotów jest dotkliwie tępiony, tym dotkliwiej, że praktycznie przez wszystkich, łącznie z siostrami zakonnymi.

Okres moich studiów we Włocławku to czas chyba największego poboru do seminarium. Pierwsze roczniki liczyły po 40 i 50-ciu alumnów. Nie bez wpływu na to był fakt, że we Włocławku i całej diecezji nie było żadnej wyższej uczelni Tak duża ilość „narybku” musiała być nękana i tępiona. Pamiętam dokładnie pierwszy wykład z logiki u księdza prof. Jana Nowaczyka, nazywanego „pogromcą kotów”. Niewysoki, korpulentny jegomość z grymasem niezadowolenia na twarzy i wiecznie zmarszczonymi brwiami – już na pierwsze wrażenie wydawał się niezbyt przyjaźnie nastawiony. Wszedł na katedrę, spojrzał na długą listę pierwszaków i z niedowierzaniem niemal krzyknął – „ilu was tu jest! Połowa wystarczy!” Po tych słowach pokiwał znacząco głową, skrzywił się i zaczął grzebać w grubej teczce. Wyjął z niej kilka najnowszych gazet i ku naszemu zdumieniu zaczął czytać ogłoszenia z rubryki pod hasłem: oferta pracy – „potrzeba ślusarzy, tokarzy, murarzy itp. itd.” Szeryf z Chabielic (to jego druga ksywa), jak się później okazało, nie żartował. Spośród wszystkich profesorów robił na egzaminach największe spustoszenie. Na jego wykładach czuliśmy się dużo młodsi, zupełnie jak w czasach podstawówki. Zazwyczaj bowiem po modlitwie i sprawdzeniu obecności następowało ostre, sakramentalne polecenie, np. „Kowalski do tablicy!”- Szeryf jednak stawiał dwóje znacznie częściej niż pani od matematyki.

Wszyscy profesorowie zwracali się do nas bezosobowo lub po imieniu, bez względu na naszą wysługę lat w seminarium. Nieraz po tonie ich wypowiedzi miało się wrażenie, że jest się w terminie u szewca, a nie w uczelni duchownej. Z większym szacunkiem podchodzono jedynie do diakonów, którzy też jako jedyni mieszkali po dwóch w pokojach. Tylko pani od polskiego czuła przed nami niewielki, ale wyczuwalny respekt, a może była to słabość. Była to jedyna kobieta wśród profesorów. Wykładała literaturę polską i fonetykę – niestety – niedługo. Wkrótce wyszła za mąż za jednego z…diecezjalnych księży.

Tak zwana wysługa lat, o której już wspomniałem, liczyła się najbardziej wśród samych kleryków. Większość alumnów ze starszych roczników nękała i poniżała młodszych kolegów. Przejawiało się to na ogół w bardzo przykrym lekceważeniu. Niektórzy dotkliwie to przeżywali Czuli się psychicznie upodleni. Nie budowało to wcale wspólnoty, o której mówili przełożeni, ale skutecznie ją niszczyło. Samo określenie – wspólnota seminaryjna – było chyba najczęściej w użyciu. Wspólnotę – jedność mieli tworzyć wszyscy seminarzyści i profesorowie. Seminarium miało być „szkołą miłości chrześcijańskiej”. Tymczasem rzeczywistość wyglądała o wiele inaczej. Klerycy dzielili się na samotników, tzw. zajętych, czyli żyjących w parach oraz na „zrzeszonych” w hermetycznie zamkniętych paczkach i klikach. Takie rozbicie seminaryjnej wspólnoty było naturalną konsekwencją stylu kleryckiego życia i warunków panujących w seminarium. Czy niemal zupełna izolacja od świata i płci przeciwnej albo podżeganie do donosicielstwa mogło rodzić inne postawy?

Jednym z podstawowych celów wychowawczych w formacji moralnej było wychowanie kleryka – przyszłego księdza – do ubóstwa. W dzisiejszym, zmaterializowanym świecie, ubóstwo – jako cel sam w sobie – nie ma racji bytu. Jednak dla idei kapłaństwa służebnego i zdecydowanego pójścia za Chrystusem, ubóstwo materialne ma swój sens i co najważniejsze – jest osiągalne, jak nam ukazują konkretne przykłady. Oczywiście trudno jest przekonać dwudziestolatka, choćby nie wiem jakie miał powołanie, że ma chodzić w podartych spodniach czy dziurawych butach. Nie o to zresztą chodzi. Ksiądz nie powinien (i tu wszyscy są zgodni) przywiązywać się zbytnio do dóbr materialnych. Nie wolno mu traktować swojej parafii jak dochodowego folwarku, a parafian jak dojne krowy. Niestety, często tak to właśnie wygląda w praktyce. Do tego tematu jeszcze powrócę. Tymczasem chciałbym sięgnąć do przyczyn takich postaw wśród kleru. Źródeł takiego stanu rzeczy trzeba upatrywać właśnie w błędach wychowania seminaryjnego. Jeśli chodzi o tzw. wychowanie do ubóstwa to funkcjonuje tutaj, jak w niemal całej formacji przyszłych kapłanów, ciągła rozbieżność słów z czynami, oczekiwań z efektami, a wszystko w końcu sprowadza się do pobożnych życzeń. Pustosłowie i brak „żywych przykładów dla stada” – o czym mówił Jezus, nie może owocować.

Seminarium to szkoła życia, to miejsce gdzie kształtują się sumienia, serca i charaktery młodych ludzi, którzy po kilku latach staną się autorytetami moralnymi dla rzesz wiernych. Dla wielu z nich kapłan jest wciąż niemal wyrocznią. Ludzie tracąc zaufanie do zgniłego, zmaterializowanego świata; pełnego nienawiści, kłamstwa i wyzysku – zwracają się w stronę Boga i Jego sług, księży. Chcą usłyszeć, że życie jest więcej warte niż dom ich marzeń, którego nigdy nie wybudują; najnowszy mercedes, którego nigdy nie kupią. Ludzie chcą to usłyszeć, ale w rzeczywistości chodzi im o to, aby zobaczyć na własne oczy, że można żyć inaczej – bez chciwości, zdzierstwa i oszustwa. Chcą się przekonać, że są inni ludzie, którzy znajdują radość w dawaniu, a nie w braniu; szczęście – w służeniu potrzebującym i pokrzywdzonym; sens życia – w miłości Boga i bliźniego. Wierni Kościoła mają prawo oczekiwać takiej postawy od swoich kapłanów! Nie mogą wymagać od nich świętości, nieomylności, skrajnego ubóstwa, biczowania się czy innych umartwień, a tym bardziej życia niezgodnego z ludzką naturą – czystości, celibatu, bezdzietności. Mają jednak prawo i powinni żądać od uczniów Chrystusa – uczciwego życia, w którym dominują wyższe wartości.

Cały dylemat polega jednak na tym, że młody człowiek przychodząc do seminarium i poznając stopniowo realia panujące w kręgach duchowieństwa – nie znajduje dla siebie wzorców godnych naśladowania, a żywy przykład ma w tym przypadku znaczenie decydujące. Biskupi, księża w parafiach, a zwłaszcza przełożeni i profesorowie w seminarium, na których spoczywa największa odpowiedzialność – swoim postępowaniem udowadniają coś wręcz odwrotnego. Ich zachowania demaskujące filozofię życiową, wskazują na to, że oni – w odróżnieniu od Jezusa – nie przyszli do biednych i potrzebujących, ale do bogatych i wpływowych. Współcześni uczniowie Pana wolą politykować i rządzić niż duszpasterzować swoim owczarniom. Zastrzegam, iż ta bardzo negatywna opinia nie dotyczy wszystkich księży w Polsce, ale z całą pewnością – większości z nich.

W każdym seminarium duchownym (tak było również we Włocławku) jest przynajmniej kilkunastu kleryków pochodzących z innych diecezji oraz przeniesionych z innych seminariów. Wymiana poglądów na powyższe tematy była więc nieunikniona i przekonywała nas o tym, że Kościół jest rzeczywiście powszechny i wszędzie dzieje się podobnie. Nie każdy znajduje w sobie dość siły aby wyrwać się z obowiązujących schematów i zwyczajów. Księża żyjący skromnie pod względem materialnym uważani są za dziwaków i traktowani przez swoich współbraci z przymrużeniem oka. W czasie 6-ciu lat studiów klerycy wysłuchują setki konferencji moderatorów, ojców duchownych i rekolekcjonistów na temat konieczności życia w ubóstwie.

Kiedy byłem na drugim roku, nasz ksiądz rektor – Marian Gołębiewski (dzisiejszy biskup) wygłosił przez parę miesięcy cały cykl wykładów na ten temat. Każdego wtorku całe seminarium zbierało się w ogromnej auli aby słuchać, przez co najmniej godzinę – naprawdę mądrych, przemyślanych i popartych przykładami wywodów księdza rektora. Nasz zacny, jak go nazywaliśmy – Ezechiel, nie ustrzegł się jednak od pewnych niedorzeczności Jedna z takich „wpadek” została skwitowana salwą śmiechu. Mianowicie ksiądz rektor, jedną ze swoich dłuższych wypowiedzi, skonkludował tym, że księdzu – zwłaszcza wikariuszowi – w ogóle nie potrzebny jest samochód (sam jeździł wtedy peugeotem). Polecał natomiast kupno roweru – bo trzeba jednak, zwłaszcza w wiejskich parafiach kolędować i dość często spieszyć z posługą kapłańską do chorych oddalonych o wiele kilometrów czy też do sal katechetycznych. Pieniądze, za które księża kupują „zachodnie wozy” radził przeznaczyć na porządny, długi kożuch – aby przetrwać ciężkie zimy w nieopalanych kościołach i zimowe kolędy. Przed naszymi oczami pojawił się obraz księdza przemierzającego na rowerze śnieżne zaspy, ubranego w długi, ciężki kożuch. Ta rewolucyjna wizja, jakże odmienna od realiów panujących w tzw. terenie – tyleż samo utopijna i nierealna co komiczna – wywołała niepohamowany ogólny śmiech. Po niespełna tygodniu od wspomnianej konferencji, ksiądz rektor przyprowadził prosto z salonu najnowszy model nissana w kolorze srebrny metalik. Zakończył tym faktem swój kilkumiesięczny cykl konferencji na temat ubóstwa. Może doszedł do wniosku, że jest za stary na jazdę rowerem, choć miał dopiero 50 lat, albo że rower mu się nie przyda – bo nie pracuje na wiejskiej parafii. Obawiam się jednak że nie zastanawiał się nad tym co zrobił. Obchodził niedawno 25-cio lecie kapłaństwa. Miał więc bardzo dużo czasu aby przyzwyczaić się, że w Kościele – jak w życiu: mówi się swoje i robi się swoje. W każdym razie w kożuchu nigdy go nie widziałem.

Mógłbym mnożyć podobne przykłady na to, jak faktycznie przebiegała formacja duchowa kleryków i ich wychowanie do ubóstwa. Nasi przełożeni zdawali się o tym nie wiedzieć, ale do nas przemawiały tylko żywe przykłady – to one formowały i wychowywały; niestety – najczęściej gorszyły i zniechęcały. Różne były nasze reakcje na takie podwójne wychowanie. Większość przejęła w końcu filozofię przełożonych i uznała dwulicowość za konieczny atrybut kapłańskiego życia. Inni, po cichu się buntowali. Jeszcze inni próbowali usprawiedliwiać nasze „wzory życia kapłańskiego”. Bardzo rzadko ktoś odważył się na jakąś formę sprzeciwu. Osobiście pamiętam tylko jeden taki drastyczny przypadek. Dotyczył on właśnie przedstawionej wcześniej historii Otóż jeden z kleryków, po tym jak ksiądz rektor sprawił sobie nowego nissana, uznał to zapewne za przegięcie i w nocy na garażu Ezechiela napisał wielkimi literami – „UBÓSTWO”!!!

Były jeszcze dwie inne sprawy, o których chciałbym wspomnieć, a które miały również negatywny wpływ na szerzenie ubóstwa wśród braci kleryckiej. Jak już wcześniej zaznaczyłem, seminarium utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas, a także z ofiar zbieranych przez nas w parafiach. Kilka razy w roku, w wyznaczone niedziele przydzielano nam parafie do których jechaliśmy z pomocą i po pomoc. Diakoni z 6-tego roku głosili kazania, akolici – rozdzielali Komunię, a wszyscy mieli obowiązek zebrać tacę na seminarium. Po wszystkich niedzielnych Mszach zebrało się tych ofiar, w zależności od wielkości parafii, od kilkuset złotych do kilku tysięcy (nowych złotych). Bardzo rzadko pieniądze te były liczone w obecności proboszcza parafii. Zazwyczaj cały worek „moniaków” dawano nam do ręki. Było w tym z pewnością wiele, godnego podziwu, zaufania. Jednak w konsekwencji praktyka przyczyniła się do mimowolnej, z pewnością niezamierzonej deprawacji wielu z nas a zwłaszcza) którzy mieli w domu trudną sytuację finansową, „odbijali sobie” przy tej okazji płacone czesne i nie tylko. Podejrzewam, że w mniejszym lub większym zakresie, brali niemal wszyscy. Kilku przyznało mi się do tego w zaufaniu, a wielu mówiło o tym, już na luzie, po święceniach.

Drugim, podobnym problemem były dary z zachodu, które w latach 80-tych przychodziły masowo do kurii biskupich, oddziałów caritasu, seminariów i parafii. Niewielu ludzi w Polsce, chyba oprócz celników, zdaje sobie sprawę jak ogromne ilości różnych produktów zalewały wtedy wszystkie instytucje Kościoła. Ubrania, lekarstwa, sprzęt medyczny, a przede wszystkim produkty żywnościowe wypełniały wszystkie magazyny, piwnice, sale katechetyczne, garaże itd. W seminarium, niemal każdego dnia rozładowywaliśmy po parę kontenerów najróżniejszych towarów. Księża diecezjalni, przyjeżdżający z parafii, nabijali po dachy swoje samochody. Niektórzy nawracali po kilka razy dziennie. Aż prosiło się, żeby nadwyżki towarów od razu kierować do domów dziecka, szpitali czy szkół (dużą część darów stanowiły słodycze, ubranka dziecięce i lekarstwa), jednak „władza duchowna” postanowiła inaczej. Zapewne nie chciano ujawniać skali zjawiska. Rozprowadzano jedynie niewielką część leków do miejskiego szpitala i nadwyżki żywności do punktów caritasu. To, czego nie mogły pomieścić żadne pomieszczenia parafii zostawało w seminarium. W czasach, kiedy półki w sklepach spożywczych zajmował ocet i musztarda, a mamy robiły swoim dzieciom słodycze z palonego na patelniach cukru – w magazynach naszego gmachu psuły się rarytasy, o których wszyscy mogli tylko marzyć. Podstawowe produkty spożywcze, takie jak: mąka, kasza, cukier, ryż, masło, zupy i mleko w proszku – stanowiły podstawę naszego wyżywienia. Nie wiadomo tylko gdzie podziewały się wielkie szynki i inne konserwy mięsne, których przychodziły całe kartony. Większość z zachodnich produktów, które trafiały na nasze stoły, była niestety nieświeża, gdyż trzymano je zbyt długo, często w nieodpowiednich warunkach. Mieliśmy swoje własne określenia na różne przeleżałe specjały, np. żółty, cuchnący już ser ochrzciliśmy „reganem”, choć dawno rządził już Bush itp. Duża część żywności psuła, się bezpowrotnie. Wywożono ją wieczorami do lasów i zakopywano. Żal było patrzeć na ciężarówki wypełnione zepsutym, deficytowym towarem. Klerycy pracujący przy rozładunku kontenerów otrzymywali zwykle jakieś „podziękowanie”. Najczęściej był to karton batonów lub czekolad. Dziekani – najważniejsi klerycy na poszczególnych rocznikach, wyznaczali takich tragarzy, niestety często „po znajomości”.

Pamiętam, że kiedyś w czasie wakacji, podczas dyżuru pełnionego w seminarium, rozładowałem z kolegami kontener twixów. Jeden z przełożonych, który nadzorował rozładunek, miał tego dnia wyjątkowo dobry humor. Kazał po wszystkim wziąć tyle, ile każdy z nas może udźwignąć. Kartony miały po ok. trzydzieści kilogramów. Każdy z nas (było nas 6-ciu) zabrał po jednym. Ksiądz prefekt aby w pełni nas uszczęśliwić pożyczył nam wieczorem telewizor, video i kilkanaście filmów. Zamontowaliśmy to wszystko w jednym z pomieszczeń. Każdy przyniósł swój zapas twixów i rozpoczął się maraton filmowy, który trwał do świtu. Po zjedzeniu kilkudziesięciu batonów, zanim trafiłem do swojego pokoju, miałem mdłości i zwymiotowałem wszystko w ubikacji. Od nadmiaru luzu tej nocy wszystkim nam odbiło.

Oprócz żywności w kontenerach z darami były całe sterty odzieży, często zupełnie nowej, zapakowanej w oryginalne opakowania. Zdarzały się także magnetofony, kasety, zabawki, długopisy, a nawet krzesła i niewielkie szafki. Obok zużytych bubli można było spotkać rzeczy cenne i piękne np. zupełnie nowe futra, płaszcze ze skóry, videa. W czasach wielkiego kryzysu zaopatrzenia i zamknięcia na zachód, kiedy posiadanie np. magnetowidu nobilitowało do „wyższej” sfery – obracanie się wokół tego całego bogactwa przyprawiało niejednego o zawrót głowy i popychało do uszczuplenia tego rogu obfitości. Kilku kleryków nakrytych na kradzieży w magazynie musiało obrać inną drogę życia. Powszechną była zazdrość gdy np. ktoś z rozładunku „wycyganił” od przełożonego jakieś cenne cacko. Zazwyczaj nad rozładunkiem czuwał tzw. ksiądz dyrektor (mój późniejszy proboszcz), który zajmował się sprawami gospodarczymi i finansowymi w seminarium. Najbardziej oczekiwaną formą zaopatrzenia byty tzw. zrzuty. Kiedy przyjechał większy transport odzieży i butów, a magazyny były nie opróżnione, całą zawartość kontenerów wrzucano „jak popadło” do sali gimnastycznej pod aulą. Czasami poziom towaru sięgał wysokości człowieka. Do takiego „eldorado” wchodzili najpierw profesorowie, później siostry zakonne, następnie klerycy a na końcu seminaryjne sprzątaczki Każdy mógł wynieść tyle, ile tylko udźwignął, a i tak zwykle połowa zostawała na spalenie w kotłowni. Największym pogodzeniem cieszyły się transporty ze Szwajcarii i Włoch. Trzeba było widzieć słynących z pobożności braci, którzy nawzajem wyrywali sobie co lepsze rzeczy. Niemal każdy wychodził na chwiejących się nogach, obładowany po czubek głowy. Ja sam nie pozostawałem w tyle. Cała najbliższa rodzina cieszyła się na takie „zrzuty”. Obdarowywałem nawet starych przyjaciół i byłe koleżanki. Normalne było, że przy „zrzutach” i innych formach rozdawnictwa darów – każdy chciał zabrać najwięcej i najlepsze. Jednak takie niezdrowe współzawodnictwo nie budowało nas duchowo, a na pewno nie wychowywało do życia w ubóstwie.

Kilka razy już wspomniałem o osobie ojca duchownego. W każdym seminarium powinno ich być co najmniej dwóch. Ojciec duchowny to niezwykle ważna osoba. To jak gdyby duchowny rektor całej uczelni. Przede wszystkim zaś powiernik, spowiednik, zaufany przewodnik duchowy, któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, pod tajemnicą równą niemal tajemnicy spowiedzi. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja. Nigdy nie doświadczyłem osobiście zdrady ze strony ojczaszka, ale podobno były takie przypadki. Wszyscy natomiast wiedzieli o nadużyciach prorektora – byłego ojca duchownego, a wielu doświadczyło tego na własnej skórze. Być może po to aby zrobić czystkę w przepełnionym seminarium – biskup Zaręba mianował wicerektorem człowieka, który przez kilka lat spowiadał wszystkich kleryków i znał każdy zakamarek ich duszy, a przy tym posiadał fenomenalną pamięć. Niedługo po jego nominacji posypało się wiele głów. Te fakty znam jednak jedynie z opowiadań starszych kolegów. Ojcowie duchowni, których ja zastałem w uczelni byli przez wszystkich bardzo lubiani. Grali z nami w piłkę, chodzili na basen. Szczerzy i otwarci, byli bardziej naszymi starszymi braćmi niż ojcami. Ich duchowość była naturalna i niekłamana.

W każdym seminarium sprawy związane z codziennym życiem i obowiązkami były w gestii samych kleryków. Na tym polegała tzw. klerycka samorządność. Oprócz cotygodniowych dyżurów sprzątania łazienek i korytarzy – były oficja stałe, jednoosobowe – jednoroczne lub kilkuletnie. Dotyczyły one dozoru i opieki nad wszystkimi niemal sferami życia w uczelni. Byli zatem opiekunowie: dwóch kaplic, sali gimnastycznej, kortów tenisowych, biblioteki i czytelni, palarni, szpitalika świetlicy itd. Funkcjonowały także stanowiska: ogrodnika, kolportera prasy, tzw. dysk jokeja – nagrywającego konferencje oraz stanowisko higienisty – starszego i młodszego. Mnie przypadła w udziale właśnie ta ostatnia funkcja. Po pierwszym semestrze drugiego roku zacząłem swoją karierę w systemie oczyszczania seminarium. Do moich obowiązków należało wspomaganie starszego higienisty m.in. w rozdzielaniu narzędzi i środków czystości. Mój kolega-przełożony z 3-go roku układał ponadto cotygodniowe grafiki sprzątań dla mieszkańców poszczególnych pokojów i jak każdy funkcyjny odpowiadał za całość. Moja praca nie była nazbyt zajmująca, a przy okazji mogłem zorganizować dla siebie i moich współmieszkańców więcej papieru toaletowego, który roznosiłem po pokojach lub pastę do konserwacji podłogi. Na trzecim roku awansowałem na starszego higienistę i opiekuna łaźni. Ta kumulacja pracy i obowiązków trochę nadwerężyła wtedy moje siły i wolny czas. Najbardziej jednak przypłaciłem ten awans swoimi nerwami. Nad sobą miałem samego prorektora, który osobiście sprawdzał stan czystości w całym gmachu, a był pod tym względem bardzo skrupulatny. Ja również starałem się jak najlepiej wykonywać powierzone sobie obowiązki i mogę z dumą powiedzieć, że za mojej kadencji wiele pod tym względem zmieniło się na lepsze. Mój problem tkwił jednak w tym, iż ze sprzątania rozliczałem kolegów zazwyczaj starszych od siebie – bo to właśnie oni byli superiorami pokoików. Niektórzy z nich w ogóle nie przyjmowali do wiadomości moich uwag i zastrzeżeń, a jeden z diakonów – w odpowiedzi na nie – o mało mnie nie pobił. Miałem prawo zarządzić powtórne sprzątanie w wypadku rażących uchybień. Moi poprzednicy nigdy z niego nie korzystali, ale ja postanowiłem nie dawać za wygraną. Początkowo byłem ignorowany albo obrzucany obelgami, jednak groźba oparcia sprawy o wicerektora zawsze skutkowała. W ten sposób nauczyłem porządku i pokory niektórych moich starszych kolegów. Nie zabiegałem przy tym o względy przełożonych, zwłaszcza prorektora, ale przyznam, że miło mnie połechtało uznanie z jego strony. Rzeczywiście, w czasie gdy sprawowałem swoją funkcję, seminarium lśniło czystością.

Przy końcu moich wspomnień dotyczących Seminarium Włocławskiego chciałbym poruszyć jeszcze jeden, chyba najbardziej delikatny problem. Dotyczył on wszystkich kleryków, a także innych osób mieszkających z nami pod jednym dachem – sióstr zakonnych, przełożonych i profesorów (ci ostatni jednak w większości dochodzili tu tylko do pracy i wiedli zupełnie inny tryb życia). Problemem tym było zachowanie czystości – wstrzemięźliwości – seksualnej. Jak wiadomo, w myśl doktryny Kościoła, praktyki seksualne pozamałżeńskie, takie jak: stosunek płciowy, podniecające pieszczoty, onanizm i jakakolwiek inna forma rozładowania popędu seksualnego – jest grzechem ciężkim, tj. śmiertelnym. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że każda diecezja posiada seminarium, w którym żyje „pod kluczem” zazwyczaj paruset młodych mężczyzn. Wiek ogromnej większości z nich mieści się w granicy 19-25 lat, a więc w apogeum możliwości seksualnych i rozrodczych. W tym wieku młodzi ludzie zazwyczaj zakładają rodziny i płodzą dzieci. Ten wielki żywioł nie ma praktycznie „ujścia” na zewnątrz. Trwa więc jak bomba, nad którą czuwają saperzy – przełożeni, aby nie wybuchła. Bezsporny fakt, że zakazany owoc kusi podwójnie – dodaje całej sprawie jeszcze większego dramatyzmu. Oczywiście faktem jest również to, że taki tryb życia każdy z nas wybrał dobrowolnie. Problem był tylko ten, iż wraz z powołaniem do służby Bożej naturalny popęd wcale nie chciał zanikać. Czy winić tu należy samego Pana Boga, który nie chciał pozbawiać swoje sługi daru ofiarowanego wszystkim ludziom? Czy winni są tu raczej ludzie, którzy naginają prawa Boskie do swoich własnych, wydumanych założeń i praw?

W każdym razie w seminarium radziliśmy sobie z tym problemem na różne sposoby. Na pewno „najłatwiej” mieli ci, którzy pogodzili się z samogwałtem oraz żyjący w parach. Tych ostatnich niewątpliwie dobijało ciągłe ukrywanie się ze swoimi uczuciami. Te dwie grupy najczęściej „dogadzały” sobie w łaźni seminaryjnej. Kiedy wieczorami przed zamknięciem gasiłem tam światło widziałem zawsze strugi spermy na ściankach kabin prysznicowych, a w powietrzu unosił się mdły zapach męskiego nasienia zmieszany z unoszącą się parą. Z pewnością większość z nas starała się przynajmniej ograniczać te praktyki Ojcowie duchowni grzmieli na konferencjach, że najczęściej wyznawanym grzechem na kleryckich spowiedziach jest grzech samogwałtu. Wielu (w tym również ja sam) próbowało przytłumić jakoś popęd natury przez ćwiczenia fizyczne – kulturystykę, grę w tenisa, siatkówkę, biegi itp. Okazywało się to jednak na dłuższą metę niemożliwe. Być może byli i tacy, którzy – czy to siłą woli, czy też przez wejście na wyżyny życia duchowego – potrafili niejako złożyć ofiarę z siebie, ze swojego seksu i wytrwać przez lata w czystości. Podobno nie ma takiego, który by ani razu nie upadł, ale na pewno wielu próbowało.

Biskupi i nasi przełożeni mieli również inne, wspólne problemy. Jednym z nich była ciągła obawa o inwigilację seminarium ze strony władz komunistycznych. Obawiano się zwłaszcza agentów wśród samych kleryków. Były to obawy w pełni uzasadnione. Znane są udokumentowane przypadki działania takich agentów, którzy byli celowo kierowani na studia seminaryjne, a także takich, których werbowano spośród alumnów. Nasi przełożeni często ostrzegali nas przed „judaszami” – wilkami w kleryckiej skórze. Nierzadko przypisywano im różne numery ciężkiego kalibru, np. wspomniany napis na drzwiach garażu rektora. Faktem jest, że służba bezpieczeństwa dysponowała w tym czasie teczkami na każdego biskupa, profesorów seminarium, wielu księży i kleryków. Z tych kleryckich teczek czerpano później dane tworząc tzw. hak. Często była to znajomość z dziewczyną, jakaś wpadka na spacerze, a nawet obecność na wiejskiej zabawie, np. w czasie wakacji. Agenci bezpieki śledzili po prostu kleryków, zwłaszcza tych bardziej podejrzanych. Kiedy wyśledzili już coś, ich zdaniem niestosownego, zgłaszali się z takim hakiem do delikwenta proponując pójście na współpracę. Oczywiście w przypadku odmowy istniała realna groźba ujawnienia kleryckich grzechów władzom uczelni. Tak też nie raz się zdarzało. Podobną praktykę haków stosowano również w odniesieniu do księży diecezjalnych. Odmowa współpracy miała wówczas swój finał u biskupa ordynariusza, który otrzymywał stosowny donos. Nasi przełożeni dobrze wiedzieli o pozyskiwaniu informatorów dla S.B. spośród kleryków. Stąd też zapewniali nas, że jeśli nie damy się zwerbować, to nawet ciężkie przewinienia ujawnione przez bezpiekę będą nam darowane. Ja sam również miałem rozmowę z funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa i poczułem smak jego agitacji.

W czasie wakacji, po pierwszym roku studiów, pewnego dnia do domu rodziców przyszedł pan „po cywilnemu”. Przedstawił się, że jest z milicji i chciałby ze mną porozmawiać. Zaprosił mnie na spacer do pobliskiego parku. Już na samym początku zaczął przechwalać się swoją znajomością środowiska seminaryjnego, regulaminu, wreszcie samych przełożonych i profesorów. Powoli przechodził przy tym od informowania do zasięgania informacji. Interesowali go zwłaszcza moderatorzy i profesorowie – czy nie wzywają do postaw i zachowań antypaństwowych? – czy nie szkalują władzy ludowej? itp. Już po kilku minutach zapytałem o sens rozmowy na takie tematy, a później odmówiłem udzielania jakichkolwiek informacji i chciałem wracać do domu. Na to on rozpoczął rozmowę na mój temat. Pytał, czy chcę naprawdę zostać księdzem. Okazało się, że życzy mi tego z całego serca, ale obawia się, iż mogę nie dotrwać do końca studiów gdyż obracam się w złym towarzystwie. I to był właśnie jego hak. Chodziło mu o to, że odwiedzam czasami, będąc w rodzinnej parafii, swojego dawnego kolegę (tego, z którym byłem na Mazurach i omal się nie utopiłem). Jacek wyraźnie nie podobał się mojemu rozmówcy. Był dla niego tzw. niebieskim ptakiem – nie pracował, nie uczył się; miał opinię lekkoducha i podrywacza. Wszystko to było prawdą. Prawdą jednak było i to, że ja miałem do chłopaka słabość. Znaliśmy się od dziecka. Razem jeździliśmy zawsze na ryby, jeszcze w podstawówce. Odpoczywałem w jego towarzystwie, wspominając dawne, zwariowane eskapady. Wysłuchałem wiec cierpliwie milicjanta i oznajmiłem mu twardo, że nie ma się czego obawiać. Ja, dzięki Bogu, uczę się i to nieźle, a na randce z dziewczyną nie byłem już parę lat. Mój rozmówca wydawał się nie być zaskoczony taką reakcją. Prosił mnie tylko na wszystko, żebym podpisał mu chociaż jedno zdanie – że przeprowadzał ze mną rozmowę. „To dla moich przełożonych, formalność” – zapewniał. Nieopatrznie podpisałem, ale nie miałem nigdy z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Było mi trochę żal tego milicjanta, który z tak żałosnym hakiem postanowił zwerbować agenta.

Bez wątpienia moim największym przeżyciem w Seminarium Włocławskim było przywdzianie szaty duchownej czyli tzw. obłóczyny. Niektórzy nazywają nawet to wydarzenie pierwszymi święceniami. To szumne określenie tłumaczyć może imponująca oprawa zewnętrzna samej uroczystości obłóczyn, a także to wszystko, co niesie ze sobą zmiana wizerunku kandydata na księdza. Uroczyste, pierwsze założenie sutanny następuje na samym początku trzeciego roku i kończy tym samym dwuletni okres prób i przygotowań intelektualnych i duchowych. Jest to również pewne uwieńczenie studiów z zakresu wiedzy filozoficznej. W praktyce wygląda to tak, że kończą się wykłady z dziedzin filozofii – historia filozofii, metafizyka, teoria poznania i in., a zaczyna się cała teologia (nauka o Bogu), czyli podstawa wykształcenia każdego księdza. Student teologii powinien chodzić w szacie duchownej, która czyni go osobą duchowną. Zmienia się radykalnie jego pozycja w środowisku kleryckim, a zwłaszcza w rodzinnej parafii, gdzie pierwszy „występ” w sutannie przeżywany jest szczególnie głęboko.

Na uroczystą Mszę Świętą z obłóczynami zjeżdżają do katedry rodziny i znajomi. Delegacje parafian, zwłaszcza z południowych stron kraju, zajmują często kilka autokarów. Od rana – poruszenie i bieganina w całym seminarium – mycie, golenie, czyszczenie butów i garniturów, oczekiwanie na najbliższych. Wreszcie formuje się przed gmachem dwurzędowy orszak jeszcze portugalczyków – wychuchanych, wypachnionych, wbitych w ciemne garnitury. Każdy z nich trzyma przed sobą na wyciągniętych rękach specjalnie złożoną, nowiutką, czarną sutannę. Niejedni rodzice wydali ostatnie zaskórniaki żeby ich syn mógł chodzić od dzisiaj w „nowej kracji”. Materiał, oryginalne guziki z końskiego włosia, a zwłaszcza samo uszycie u specjalnego krawca – to wydatek grubo ponad tysiąca złotych. Orszak rusza wreszcie w stronę katedry. Przechodzi przez główną nawę przy blasku fotograficznych fleszy i szumie kamer video. Wielka, gotycka katedra jest tego dnia wypełniona po same brzegi, ale dla nich – dzisiejszych bohaterów jest przygotowane miejsce przy samym ołtarzu. Oni sami są podekscytowani i głęboko wzruszeni. Szukają wzrokiem, nie mniej wzruszonych rodziców i bliskich. Dźwięk dzwonka oznajmia, że z zakrystii wyrusza procesyjnie sam biskup ordynariusz w otoczeniu asysty. Na początku kleryk z kadzielnicą, następny z krzyżem, akolici ze świecami, lektorzy, kantorzy, ceremoniarze, a na końcu błyszczy złota, wysoka mitra biskupa w otoczeniu dwóch diakonów. Przechodzą przez całą katedrę. Biskup po drodze błogosławi zgromadzony lud, a gdy dochodzą do ołtarza – całuje go wraz z diakonami, okadza i rozpoczyna uroczystą Mszę Świętą. Wszystko tego dnia jest podniosłe i uroczyste. Wzruszają słowa w kazaniu pasterza diecezji i łzy matek, gdy zaraz potem ich synowie wypowiadają wspólnie tekst ślubowania. Zobowiązują się w nim do godnego noszenia szaty duchownej i obrony dobrego imienia Kościoła. Następnie biskup kropi sutanny wodą święconą, a ich właściciele nakładają je na siebie przy pomocy starszych kolegów.

Msza kończy się podziękowaniem i kwiatami dla biskupa. Dziękują rodzice i sami obtoczeni. Przed katedrą życzeniom i kwiatom, tym razem już dla nich, nie ma końca. Ustawiają się długie kolejki członków rodziny, przyjaciół, kolegów i znajomych. Są również księża i rodzinnych parafii, a czasami gdzieś z boku podchodzi… zapłakana dziewczyna. Później zazwyczaj – poczęstunek na słodko w seminarium, który każdy przygotowuje we własnym zakresie. Na pierwszym miejscu przy stole siedzi w nowej sutannie duma rodziny, nadzieja Kościoła – zwyczajny dwudziestoletni chłopak. Jest dumny podekscytowany, zmęczony ale szczęśliwy – bo dzisiaj jest jego dzień! A kiedy już wszyscy odjadą zostaje sam ze sobą. Patrzy długo w lustro. Widzi w nim innego człowieka. Jest naznaczony i przeznaczony. Czuje nagle wielkie zobowiązanie i odpowiedzialność. Tak właśnie ja sam czułem się w czasie i po obłóczynach. Nie ma chyba kleryka, który tak jak ja, nie pobiegłby później do kaplicy i nie modlił się długo i żarliwie.

Po raz drugi obłóczyny przeżywa się w swojej własnej parafii, zazwyczaj miesiąc po uroczystości w katedrze. Ma to miejsce w Uroczystość Wszystkich Świętych na cmentarzu, gdzie zbiera się ofiary na seminarium. Część wiernych zwłaszcza w dużych środowiskach po raz pierwszy dowiaduje się, że parafia ma kleryka, który „uczy się na księdza”. Są i tacy, którzy od razu tytułują „księdzem”. Jednak chyba dla wszystkich – tych mniej i więcej wtajemniczonych – jasne jest, że to już nie ten sam Józio, Stasiu czy Wiesiu! Toż to „prawie ksiądz”! Kiedy będąc kilka miesięcy po obłóczynach zbierałem ofiary w małej wiejskiej parafii, leciwe parafianki „na wyścigi” chciały całować mnie po rękach.

W sutannie trzeba było nauczyć się chodzić, zwłaszcza po schodach. Po kilku tygodniach nabiera się wprawy w zgrabnym podnoszeniu „kiecki” na nierównościach terenu. W dobrze skrojonej sutannie wygląda się zawsze elegancko i dostojnie. Potrafi ona doskonale maskować nawet rażące wady figury czy postawy, np. krzywe nogi, zapadłą klatkę piersiową czy wydatny brzuszek. Wiele dzieci, a nawet dorosłych zastanawia się – co też ksiądz ma pod sutanną? Odpowiedź jest prosta – prawie zawsze spodnie, no chyba, że jest bardzo gorąco… Po kilku miesiącach człowiek przyzwyczaja się do nowego ciucha i poświęconą przez biskupa szatę duchowną rzuca po przyjściu do pokoiku, na hak.

Trzeci rok studiów był moim ostatnim w Seminarium Włocławskim. Po otrzymaniu sutanny, trwał okres „miłego poruszenia” wokół mojej osoby, związany z nowym postrzeganiem i traktowaniem mnie przez wszystkich. Nagle wszyscy zaczęli się ze mną bardziej liczyć, doceniać, podziwiać. Dotyczyło to oczywiście wszystkich moich kolegów z roku. To, że jednego dnia rano byliśmy jeszcze klerykami, tylko i wyłącznie z nazwy i wysługi dwóch lat, a po południu nagle staliśmy się prawie księżmi (wizualnie niczym się od nich nie różniąc) – rzeczywiście na jakiś czas odmienił życie każdego z nas. Każdy człowiek jest z natury trochę zarozumiały i egoistyczny, chciałby wybić się choć trochę ponad przeciętność. Tak też i my chodziliśmy przez jakiś czas po obłóczynach z nieco podniesionymi głowami. Z pewnością żaden z nas nie uważał się z tego powodu (chodzenia w sutannie) ważniejszy czy też lepszy od innych, ale po dwóch latach „poniżenia” w seminarium, nieco pewności siebie przydało się każdemu z nas.

Podobno nie ma kleryka, a tym bardziej księdza, który nie przeżyłby chociaż raz w życiu kryzysu swojego powołania. Przyczyn takich kryzysów wśród kleryków można upatrywać w bardzo wielu źródłach: młodym wieku, niezrealizowanym popędzie seksualnym, zamknięciu na świat, kłopotach przystosowawczych w grupie, trudach samego studiowania, dwulicowym systemie, czy też wreszcie w samym kryzysie wiary. Nie wiem co najbardziej dotknęło mnie. Faktem jest, że mniej więcej w połowie trzeciego roku poczułem się nagle dziwnie zniechęcony i osłabiony. Wiele rzeczy po prostu mnie nużyło. Na pewno miało to ścisły związek z moimi obowiązkami starszego higienisty, które traktowałem bardzo serio. Męczyły mnie ciągłe utarczki z kolegami o źle posprzątaną łazienkę, niedoglancowany korytarz itp. W związku z nawałem obowiązków i pewnym wyczerpaniem nerwowym, które zacząłem odczuwać – zaniedbałem modlitwę prywatną. Wspólne modlitwy nigdy nie dawały mi takiej siły i otuchy, jak osobiste zwrócenie się w ciszy serca do Boga. Dawniej mogłem trwać na modlitwie zatracając przy tym zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Czułem ścisłe zjednoczenie z Chrystusem, który mnie powołał. Teraz wydaje mi się, że to właśnie chwilowa utrata tej ścisłej z Nim więzi była początkiem kryzysu. Żyjąc przez dwa i pół roku w środowisku takim jak seminarium duchowne – w utartych, ściśle określonych szablonach; w ciągłej walce o przetrwanie, o prawo głosu, trzeba ciągle kontrolować się – czy regulamin nie zrobił ze mnie robota, a treścią życia nie stała się rutyna. Jeśli ma ktoś w sobie choć trochę indywidualności i instynktu samozachowawczego, to prędzej czy później musi wejść w konflikt z prawem i schematami, które go ograniczają.

Tak stało się również ze mną. Zupełnie nieświadomie dla samego siebie, zacząłem bardziej „urządzać się” w seminarium, a mniej w nim żyć. Myślę jednak, że było w tym więcej samoobrony organizmu niż cwaniactwa. Osłabła też moja silna dotąd wola, a co za tym idzie – postanowienia i zasady. Widocznym tego przykładem było to, że zacząłem popalać papierosy i to bez złożenia stosownej deklaracji u księdza rektora. Paliłem zazwyczaj tylko na spacerach poza miastem, np. w lesie za Wisłą. Dobrałem sobie do towarzystwa innego kryptopalacza, który zresztą później mnie zdradził. Nowa wiedza teologiczna, aczkolwiek wzbudziła moje zainteresowanie, to jednak podejście do wykładów niektórych profesorów irytowało mnie coraz bardziej. Otóż część naszego ciała pedagogicznego traktowała wykład niczym 45-cio minutową dyktówkę kilkunastu stron maszynopisu. Zamienialiśmy się wtedy w maszyny do pisania. Dla przykładu ksiądz profesor Hanc na teologii dogmatycznej dyktował tak szybko, że nie sposób było nawet pomyśleć o czym się pisze. Pióra dosłownie się grzały, a jakiekolwiek pytania w trakcie wykładu były niemile widziane. Kiedyś jeden z kolegów, aby opanować na chwilę drżenie prawej ręki, wymyślił na poczekaniu jakieś pytanie, które w sposób oczywisty miało niewiele wspólnego z tematem. Został grubiańsko zrugany przez profesora za to, że zabiera czas i nie uważa na lekcji.

Ponieważ nasz kurs był dość liczny, a nigdy nie było wiadomo kto akurat jest chory i leży w szpitaliku, niektórzy z nas zaczęli opuszczać zbyt męczące wykłady. Zwykle nadrabiało się wtedy w łóżku wczesne wstawanie. Chociaż obecność na wykładach (na równi z innymi zajęciami) była bezwzględnie obowiązkowa – postępowała w ten sposób niemała część braci kleryckiej. Co bardziej odważni i zmęczeni opuszczali posiłki, a nawet poranne modlitwy i Mszę Świętą, ale to była już gardłowa sprawa. Każdy z nas miał swoje wyznaczone miejsce w stołówce i kaplicy, a ksiądz wicerektor miał wyjątkową pamięć wzrokową. Potrafił wstać nagle z ławki w czasie rannego rozmyślania i iść prosto do pokoju „dekownika”. Parę takich wpadek na koncie gwarantowało zmianę życiorysu. Nie miało sensu tłumaczenie o złym samopoczuciu czy zaspaniu. Ewentualną, wyjątkową absencję trzeba było zgłosić wcześniej… Niektórym jednak się udawało. Zachęcony ich powodzeniem, ja również zacząłem odpuszczać sobie, ale tylko i wyłącznie, „dyktowane” wykłady. Wolałem pożyczyć od kolegi skrypt; odbić go na ksero przed egzaminem, niż nabawić się nerwicy i odcisków na palcach od ściskania pióra. W taki oto sposób zacząłem wchodzić w konflikt z prawem, którym był regulamin. Tak też minął mi drugi semestr trzeciego roku w seminarium. W tym czasie opuściłem też pogrzeb wieloletniego proboszcza katedry, w którym uczestniczyło całe seminarium. To były wszystkie moje grzechy, z których miałem być wkrótce dokładnie rozliczony.

Zdałem pozytywnie wszystkie egzaminy w sesji letniej i zacząłem pakować się do domu na wakacje. W przeddzień wyjazdu, po obiedzie – jako jeden z pierwszych wszedłem na korytarz gdzie miałem swój pokój. Na każdym piętrze pośrodku korytarza był wewnętrzny aparat telefoniczny, z którego można było zadzwonić „na furtę”, do ojców duchownych lub któregoś z przełożonych. Kiedy wchodziłem wtedy na korytarz telefon zaczął dzwonić, a ja wiedziałem, że dzwoni do mnie. Jakaś przedziwna intuicja kazała mi podbiec do aparatu i wypowiedzieć rutynowe: „kleryk X Y, słucham”. Siostra, która dzwoniła z furty była wyraźnie zbita z tropu -,ja właśnie do księdza, ma się ksiądz zaraz stawić u rektora” – wyksztusiła i położyła słuchawkę. Mogłem być wezwany w jednej z tysiąca spraw, ale coś mi mówiło, że nie będzie to miła rozmowa. Z bijącym sercem zapukałem do rektorskich drzwi. Otworzył mi sam Ezechiel (czasami otwierała pokojówka). Zasiadł za wielkim, stylowym biurkiem i kazał mi usiąść naprzeciw siebie. Zapytał jak się czuję w seminarium. Odpowiedziałem, że dobrze, ale jestem nieco zmęczony. Później poszło już bardzo szybko. Okazało się, że Ezechiel wie o moich nieobecnościach na wykładach (operował dokładnymi datami) i pogrzebie. Wiedział również, że palę papierosy na spacerach. Spytał, czy to wszystko ma przypisać mojemu zmęczeniu. Odparłem, że owszem, a poza zmęczeniem bywam czasem zdenerwowany – dlatego zacząłem palić. Ponieważ palę bardzo mało i to poza seminarium, nie uważałem za konieczne informować o tym przełożonych. Powiedziałem również co myślę o niektórych wykładach i profesorach traktujących nas niepoważnie i lekceważąco. Ksiądz rektor najpierw zbladł, a potem poczerwieniał na tę – jego zdaniem – „bezczelną wypowiedź”. Oświadczył zdecydowanie, że nie mam powołania i do jutra muszę postanowić o swojej dalszej przyszłości. Wyszedłem od niego z tysiącem myśli w głowie. Byłem zdenerwowany, ale też zadowolony – zdobyłem się na odwagę powiedzieć parę słów prawdy samemu Ezechielowi. Wiedziałem, że chcę dalej iść drogą powołania i dalej studiować w seminarium. Może nie akurat w takim, jak włocławskie, ale na pewno zostać, nie odchodzić! Moje cele pozostawały niezmienne.

Nie wiedziałem co sądzić o oświadczeniu rektora. Na zdrowy rozum nie powinienem być usunięty, bo nie było po temu dostatecznych powodów, ale doświadczenie uczyło, że nie było to wykluczone. To, że dobrze się uczyłem, miałem zawsze nienaganną opinię z parafii i przykładnie spełniałem swoje obowiązki higienisty – mogło nie mieć żadnego znaczenia. Stwierdzenie rektora, że „nie mam powołania” – wróżyło najgorsze. Nie chciałem zamykać sobie drogi do kapłaństwa. Postanowiłem za wszelką cenę się bronić. Poszedłem do prorektora. Miałem z nim wiele kontaktów każdego dnia i sądziłem, że nawet mnie lubi Był zdziwiony moją wizytą – „czy ksiądz rektor nie powiedział ci wszystkiego”? – zapytał znudzonym głosem. Następnie zaczął użalać się nad swoimi problemami z trawieniem (był chyba grubszy niż wyższy). Zapytał również o sprzątanie przed wakacjami. „Proszę o moje papiery” – usłyszałem własne słowa. Miałem już dość tych samolubnych ludzi, dla których własny brzuch był ważniejszy od losu drugiego człowieka. „Masz czas do jutra” – zdziwił się prorektor – „…myśleliśmy zresztą najwyżej o rocznym urlopie dla ciebie”.

Ja jednak byłem już zdecydowany. Przyszło mi do głowy chyba jedyne słuszne rozwiązanie. Postanowiłem dalej iść drogą powołania, ale już w innym środowisku. Pomyślałem o Łodzi. W tamtejszym seminarium miałem kolegę, który znalazł się tam w podobny sposób, przenosząc się na własną prośbę. Z tą nową myślą odebrałem swoje dokumenty, życząc wicerektorowi „dużo zdrowia”. Przed wyjazdem chciałem jednak spotkać się jeszcze z ojcem duchownym, który był zarazem moim spowiednikiem. Musiałem koniecznie dowiedzieć się – czy i on uważa, że nie mam powołania. Okazało się, iż wie wszystko o moich przewinieniach. Było to niedopuszczalne! – zgodnie z prawem, ojcowie duchowni i moderatorzy nie mogli wymieniać między sobą informacji na temat kleryków. Ojciec jednak wiedział o wszystkim. Znał mnie i moje wnętrze, jak nikt inny. Na moje pytanie – czy mam powołanie – odpowiedział zdecydowanie: „TAK”.


  1. <a l:href="#_ftnref4">[4]</a> Superior – najstarszy kleryk w pokoju, odpowiedzialny za pozostałych współmieszkańców.