37485.fb2 By?em Ksi?dzem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

By?em Ksi?dzem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

ROZDZIAŁ III WYŻSZE SEMINARIUM DUCHOWNE W ŁODZI

Kiedy przyjechałem do domu z papierami, rodzice nie byli zachwyceni, ale szybko przekonałem ich do moich planów dotyczących Łodzi. Postanowiłem działać natychmiast. Sądziłem, że nie będzie większych problemów z przyjęciem mnie do Łódzkiego Seminarium. Takie przeniesienia z różnych powodów zdarzały się dość często. Diecezje, w których brakowało księży, chętnie przyjmowały tzw. spadochroniarzy. Niektórzy z nich zostawali potem nawet biskupami Do takich diecezji o zwiększonym zapotrzebowaniu należała także diecezja łódzka. Ma ona dwukrotnie więcej wiernych niż włocławska, jednak liczba rodzimych kleryków i kapłanów jest w niej kilkukrotnie niższa. Miałem zapewnienie z Włocławka, że moja opinia będzie „względnie dobra”. Biorąc to wszystko pod uwagę byłem niemal pewien swego. Niestety, okazało się, iż nie miałem racji. Kiedy następnego dnia pojechałem do biskupa Adama Lepy, który był jednocześnie rektorem Łódzkiego Seminarium – spotkałem się z odmową co do przyjęcia mnie po wakacjach na czwarty rok (jak liczyłem). Biskup zdecydował, że rok przerwy dobrze mi zrobi, a poza tym – jego zdaniem – powinienem powtarzać trzeci rok studiów. Było to, jak się później okazało, klasyczne zagranie „pod włos”. Formalnie rzecz biorąc, nie powinienem powtarzać roku, który już zaliczyłem, ale skąd ja znałem to podejście – „jak ma powołanie, to się zgodzi na wszystko i wszystko przetrzyma”, Oczywiście zgodziłem się.

Miałem przed sobą rok zawieszenia w próżni – bez żadnych planów i możliwości. Ze względów finansowych nie chciałem być ciężarem dla rodziców, toteż gdy pojawiła się możliwość wyjazdu do Niemiec, m.in. w celach zarobkowych, nie wahałem się ani chwili. Mieszkała tam rodzina kolegi z seminarium. Zaproponowano mi dach głową i możliwość pracy. Nie będę się rozwodził nad moimi losami w Niemczech. Byłem tam kilka miesięcy i nie żałuję tego. Zarobiłem na dalsze studia i poznałem trochę inne życie od tego, które dotąd wiodłem. Do niedawna jeszcze podtrzymywałem przyjacielskie kontakty z kilkoma księżmi pracującymi na stałe za zachodnią granicą. Wróciłem wczesnym latem i żyłem do września na łonie rodziny i parafii. To dziwne jak bardzo cieszyłem się, że niedługo zamknie się za mną kolejna seminaryjna furta. Byłem szczęśliwy i zdecydowany ponieść każdą ofiarę na drodze do kapłaństwa.

Seminarium Łódzkie różni się pod wieloma względami od włocławskiego. Środowisko niemal milionowej Łodzi – miasta uniwersyteckiego o tradycjach robotniczych – wyraźnie oddziaływuje na seminarium i cały Kościół Łódzki. Moja nowa uczelnia, wraz z katedrą i pałacem biskupim, usytuowana była w samym centrum Łodzi, przy ul. Piotrkowskiej. To nie był prowincjonalny Włocławek z kilkoma uliczkami w centrum. Tutaj czuło się powiew świata, a zarazem wielkie wyzwanie dla Kościoła i jego kapłanów. Seminarium, podobnie jak włocławskie, składało się z dwóch kompleksów budynków – starych i nowych. W nowej kondygnacji, na górze, mieszkała część kleryków. Pokoiki były tam przytulne, z osobnymi łazienkami i prysznicami Cały gmach wydawał się być bardziej widny i przestronny, a może to po prostu mniejsza liczba alumnów (150-ciu) zajmowała mniej miejsca niż we Włocławku.

Zostałem przyjęty na czwarty rok; było nas dwudziestu czterech, a wraz ze mną przybył jeszcze jeden kleryk z Katowic. Już od pierwszych godzin mojego pobytu w nowym środowisku wiedziałem, że czegoś mi tam brakowało; coś mi nie pasowało. Wspólny posiłek, spotkanie na sali kursowej, wieczorne modlitwy – tak minął pierwszy dzień, jakże inny od moich oczekiwań. Kiedy wieczorem leżałem w swoim nowym łóżku olśniło mnie to, co chodziło za mną od chwili przekroczenia progu tego gmachu. Przychodząc do Łodzi nastawiony byłam na realia włocławskie, a tym czasem po pierwszym dniu prawie nie czułem, że byłem w seminarium duchownym. Wszystko tu było takie normalne, a ludzie tacy naturalni, że nie czuło się tej specyficznej atmosfery z Włocławka – pełnej nieufności, udawania i dystansu. Tutaj wszyscy żyli na względnym luzie. Śmiech wydawał się bardziej szczery, rozmowy nie męczyły niedomówieniami Takie było moje Pierwsze wrażenie. Oczywiście czas je zweryfikował, ale tylko po części. Zawsze będę uważał, iż Seminarium Łódzkie było wspaniałym miejscem gdzie urzeczywistniało się w praktyce wiele ideałów; wspólnoty, miłości chrześcijańskiej i braterstwa. Najprościej można by powiedzieć, że prawie wszystko było tu lepsze w porównaniu z Włocławkiem – począwszy od wyżywienia i warunków mieszkaniowych, a skończywszy na ogólnym poziomie intelektualnym i duchowym przełożonych, profesorów i samych kleryków. Było to seminarium małych wspólnot i jeszcze mniejszych „paczek”, ale czuło się też chwilami ducha prawdziwego braterstwa. W każdym razie, nie było tu takich przepaści i antagonizmów pomiędzy starszymi a młodszymi, profesorami a studentami, przełożeni, a zwłaszcza prorektor ks. dr Ireneusz Pękalski (obecnie rektor) i prefekt studiów ks. dr Andrzej Perzyński (obecnie prorektor) byli wspaniałymi pedagogami i ludźmi o wielkich sercach. Nawet z biskupem każdy mógł tu pogadać, np. spotykając go na korytarzu. W Łodzi nie zdarzało się nigdy żeby przełożony czy profesor zrugał studenta, wyzwał go albo kazał sobie umyć samochód – tak, jak to było na porządku dziennym we Włocławku. Z pewnością mieli tu większy szacunek dla kleryków, a przynajmniej traktowano ich jak normalnych ludzi, którzy mają swoją godność. Wiązało się to niewątpliwie z ciągłym niedoborem kapłanów w Diecezji Łódzkiej. Absolwenci łódzkich szkół średnich mieli do wyboru kilkanaście kierunków na wielu wyższych uczelniach. Wielka aglomeracja stwarza większe szansę startu życiowego. Ci więc nieliczni, którzy zdecydowali się „pójść na księdza”, przeważnie wiedzieli czego chcieli i mieli autentyczne powołania. Jednak większość kleryckiej społeczności stanowili napływowi „spadochroniarze”, wyrzucani za często śmieszne przewinienia z macierzystych seminariów – szczególnie z południa Polski. Niemal połowa składu osobowego naszej uczelni rekrutowała się spośród alumnów pochodzących z Przemyśla, Tarnowa, Sandomierza, Opola i Katowic. W tamtejszych seminariach działo się podobno jeszcze gorzej niż we Włocławku. Oczywiście byli i tacy, którzy przenieśli się dobrowolnie – na własną prośbę (tak jak ja) lub byli tutaj od pierwszego roku. Ta zbieranina młodych ludzi odnalazła w Łodzi swoją „ziemię obiecaną”. Na pierwszy rzut oka, Seminarium Łódzkie niczym szczególnym się nie wyróżniało. Regulamin był tu niemal identyczny jak wszędzie, ale atmosfera o wiele zdrowsza. Jak przystało na miasto uniwersyteckie, poziom nauczania w Łodzi był wyższy w porównaniu np. z Włocławkiem, a profesorowie – bardziej utytułowani

Usuwano najczęściej za oblanie kilku egzaminów, a żeby wylecieć z powodów moralnych trzeba się było nieźle „zasłużyć”. Oczywiście takie przypadki zdarzały się, ale były to już sprawy bardzo drastyczne, np. kradzież i na ogół wszyscy zgadzaliśmy się wtedy z decyzją przełożonych. Ogólnie rzecz biorąc – większa część rezygnowała dobrowolnie aniżeli była usuwana. Każdego roku uczelnię zasilał „desant” kilkunastu spadochroniarzy. Właśnie oni najbardziej skwapliwie korzystali ze swobody panującej w Łódzkiej Uczelni. Ta swoboda polegała również na tym, że nikt z przełożonych nie robił obchodów po pokoikach; można było wychodzić pojedynczo do miasta i zginąć w nim dokładnie, a Święta spędzało się w domu rodzinnym. Byli oczywiście i tacy, którzy przeginali i to ostro. Byłem tym, zwłaszcza na początku, autentycznie zgorszony. Nie mogłem zrozumieć, jak można było np. niemal notorycznie nie chodzić na modlitwy, wracać ze spaceru następnego dnia albo pić w pokoju alkohol. Na ogół jednak, do regulaminu było tu podejście bardziej zdrowe i naturalne – tak ze strony kleryków, jak i przełożonych.

To co mnie urzekło już na początku mojego pobytu, to brak atmosfery nerwowości i ciągłego niepokoju, tak dobrze znanej mi z Włocławka. Poczucie spokoju i stabilizacji o wiele bardziej odpowiadało charakterowi tego miejsca, a przede wszystkim – samym alumnom. W takiej atmosferze łatwiej było pracować nad swoją duchowością, uczyć się i żyć. Uczelnia gwarantowała wszechstronny rozwój. Często wychodziliśmy wspólnie do kina czy teatru. Mogliśmy korzystać z bogato wyposażonej biblioteki, czytelni, kursów komputerowych, atlasu do ćwiczeń itp. Ksiądz biskup Lepa, który zajmował się w episkopacie środkami masowego przekazu, wykorzystywał swoje szerokie znajomości i koneksje. Zapraszał do nas ludzi kultury i sztuki, a przede wszystkim polityków prawicy – szlifujących nam światopoglądy.

W Seminarium Łódzkim odnalazłem swoje miejsce na ziemi. Każdego dnia dziękowałem Bogu, że mnie tam sprowadził. Na początku zamieszkałem w dużym, czteroosobowym pokoju, w starym skrzydle. Moim superiorem był mój rówieśnik z roku. Mieszkało tam jeszcze dwóch braci z kursu trzeciego, z których jeden – Jarek pochodził tak jak ja z Włocławka i po roku przerwy przeniósł się do Łodzi. Żyliśmy zgodnie i wesoło. Po jakimś czasie jednak zaczęła mnie martwić postawa Jarka, który coraz częściej opuszczał poranne modlitwy i spóźniał się notorycznie ze spacerów. Wkrótce Jarek zrezygnował – sam lub z pomocą przełożonych (tego nigdy do końca nie było wiadomo). Podobno poznał jakąś kelnerkę. Nie sądzę, żeby mój ziomek padł ofiarą jakiegoś donosiciela (nie czuło się tutaj ich obecności). Nasz superior Darek odszedł po roku. Po jakimś czasie okazało się, iż wraz z dwoma innymi kolegami przeniósł się do polskiego seminarium w Ocherlake (U.S.A.). Zrobili to w tajemnicy przed naszymi przełożonymi i biskupem, kontaktując się tylko ze Stanami, co wywołało trochę zamieszania.

W drugim semestrze sam zostałem superiorem. Miałem pod sobą dwóch młodszych kolegów z 1-go roku. Jednym z nich był Stasiu Kmiotek, który zafascynował mnie i wszystkich, którzy choć trochę go poznali. Był on bez wątpienia niezwykłą osobowością – genialny umysł (m.in. kilka opanowanych biegle języków) i wszechstronna wiedza, wielka kultura osobista i prawność charakteru – rzadko spotykana, nawet w takim miejscu jak seminarium. Stasiu stanowił żywe zaprzeczenie teorii, iż nie ma ludzi doskonałych, a przy tym cechowała go autentyczna skromność. W czasie gdy mieszkaliśmy razem tj. przez pół roku nasz pokoikowy geniusz opanował język hiszpański. Nie krył, że fascynuje go ten kraj i bardzo chciałby tam kiedyś pojechać. Tak się szczęśliwie złożyło, iż zapoznał się wkrótce z hiszpańskim księdzem, który przyjechał do Łodzi, a Stasiu był jego tłumaczem podczas spotkania z biskupem Ziółkiem. Chłopak przypadł do gustu Hiszpanowi, który po niedługim czasie zaprosił go do swojej parafii. Wizyta miała dojść do skutku podczas najbliższych wakacji. Jednak wcześniej zdarzyło się coś, co kompletnie zdruzgotało naszego Stasia, a w konsekwencji doprowadziło do jego rychłego odejścia z seminarium. Ktoś z bliskiej rodziny obdarował go większą kwotą pieniędzy; było tego coś około 100 DM. Dla chłopca, który pochodził z biednej, wiejskiej rodziny była to niemal fortuna. Kwota ta była ponadto rozwiązaniem jego największego wówczas problemu – sfinansowania wyprawy do wyśnionej Hiszpani. Stasiu był szczęśliwy jak nigdy dotąd i swoim zwyczajem zaczął dzielić się swoim szczęściem z innymi. Skutek tego był taki, że ktoś go bezczelnie okradł. Podobne wypadki zdarzały się i niestety wcale nie należały do rzadkości. Pokoje na długich korytarzach były zazwyczaj otwarte. Na posiłki i modlitwy chodzili zazwyczaj wszyscy, ale złodziej mógł się łatwo zadekować i buszować po wyludnionych mieszkaniach. Potwornie żal nam było kolegi Zebraliśmy większą część pieniędzy które stracił, ale nikt nie potrafił zwrócić mu utraconej wiary w drugiego człowieka i podkopanych ideałów, którymi wcześniej wprost emanował. W rozmowie ze mną, z niezwykłą szczerością wyznał, że on po prostu nie rozumie, jak ktoś mógł zrobić coś podobnego i to w takim miejscu. Nie myślał przy tym o swojej stracie, ubolewał tylko nad sumieniem tego, który to zrobił. Przykład Stasia był jednym z wielu klasycznych przykładów niszczenia najbardziej wartościowych jednostek przez samą wspólnotę. Faktem było, iż niektórzy jej członkowie mogli być równie dobrze członkami gangu czy mafii, a chwilowe zaniedbania w tej dziedzinie nadrabiali pospolitym złodziejstwem.

W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi spotkałem kilku byłych kolegów z Włocławka. Od jednego z nich dowiedziałem się o tym, że po 4-tym roku studiów zrezygnował mój przyjaciel Tomek. Ożenił się ze wspaniałą dziewczyną i wspólnie zamieszkali we Włocławku. Kiedy nadeszły wakacje pojechałem do nich w odwiedziny. Byli bardzo zakochani i szczęśliwi. Żona Tomka urzekła mnie mądrością życiową i wróżbami na mój temat, które spełniają się jedna po drugiej. Niestety Tomek, który pochodził ze wsi, „stracił” (oby nie na zawsze) rodziców. Nie mogli pogodzić się z decyzją syna.

Część moich pierwszych „łódzkich” wakacji spędziłem na koloniach organizowanych przez Caritas. Kolonie przeznaczone dla dzieci z najbiedniejszych i patologicznych domów, odbywały się w pięknej wsi Nagórzyce, nad Zalewem Sulejowskim. Byłem tam wspólnie z innym klerykiem z 2-go roku. Wychowawczyniami poszczególnych grup dziecięcych były studentki. Szczególnie dwie z nich przyprawiły mnie i mojego kolegę o szybsze bicie serca. Z satysfakcją stwierdziłem jednak, że nie zdziczałem w seminarium. Potrafiłem spokojnie, na luzie rozmawiać z piękną dziewczyną. Nie miałem przy tym sprośnych myśli ani spoconych rąk. W pełni kontrolowałem sytuację. Mój jasno wyznaczony cel – kapłaństwo – przewyższał wszystko inne, cokolwiek by to nie było. Może byłem przy tym niezbyt pokorny, ale często powtarzałem słowa św. Franciszka: „Do wyższych celów jestem stworzony”.

Podobnie jak we Włocławku, co jakiś czas wyjeżdżaliśmy po wsparcie finansowe do parafii. Takich wyjazdów w teren było kilka w ciągu roku. W odróżnieniu jednak od Włocławka, tutaj mogliśmy sami prosić o odpowiadające nam parafie. W związku z tym kilka razy z rzędu odwiedziłem małą, wiejską placówkę, leżącą najbliżej mojej rodzinnej – aby po ostatniej Mszy móc pojechać do domu. Tak robili wszyscy klerycy. Proboszcz parafii był bardzo miły, ale wyczuwałem w nim coś, co go gdzieś od wewnątrz gryzło. Zauważyłem, iż zachowuje się nerwowo i dziwnie – jakby coś lub kogoś ukrywał. Moje przypuszczenia zamieniły się w pewność, gdy przyszliśmy z „sumy” na obiad. Proboszcz twierdził, że mieszka zupełnie sam na plebanii. Mnie wpuszczał tylko do jednego pokoju – przy wejściu więc nie mogłem tego sprawdzić, zresztą wcale mnie to nie obchodziło. Po co jednak składał pierwszy taką deklarację skoro prawda musiała wyjść na jaw? Otóż, gdy przyszliśmy z Kościoła okazało się, że obiad jest już ugotowany, a szklanki po porannej kawie gdzieś zniknęły. Będąc kolejny raz w tej samej parafii znowu usłyszałem, już na wstępie, że jesteśmy sami. Kiedy jednak przyszliśmy na obiad, a ten stał już przygotowany na stole – nie wytrzymałem i wyraziłem naturalne w takiej sytuacji zdziwienie. Proboszcz poczerwieniał, zjadł w milczeniu obiad, a później powiedział wzruszony, że oddał Kościołowi wszystko – całe swoje życie, ale – „trudno jest być człowiekowi samemu” – spuentował. Żałowałem, że ta „niewidzialna ręka” od razu się nie pokazała. Nie męczyłbym wówczas tego poczciwego człowieka. Swoją drogą, biedna to była kobieta, która musiała ukrywać się przed całym światem i biedny mężczyzna, który ją ukrywał. Pytam się – do jakiego wieku może jeszcze bawić człowieka zabawa w chowanego?

Na piątym roku otrzymałem z rąk biskupa posługę akolitatu. To jedna z najwspanialszych funkcji kapłańskich – rozdzielanie Ciała Chrystusa! Jakże byłem szczęśliwy i wzruszony, gdy po raz pierwszy udzielałem Komunii swoim rodzicom!

Rozpocząłem również równolegle studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, korzystając z jej filii łódzkiej. Czas piątego roku wspominam jako doskonałą harmonię pracy intelektualnej, pogłębiania duchowości oraz… ćwiczeniach ciała. Już w liceum z pasją podnosiłem ciężary, a tu miałem pod bokiem nowy atlas.

Mieliśmy w tym czasie kilka „afer”. Najbardziej przykrą była historia, która wydarzyła się w Tomaszowie, a odbiła szerokim echem w całej diecezji. Tamtejszy proboszcz – Ryszard Falski – napastował seksualnie młodego ministranta. Stary świntuch dość poważnie nadwyrężył odbytnicę chłopca.

Podobne bolesne wydarzenia zdarzały się co jakiś czas, ale zawsze budziły w nas niezrozumienie i trwogę. Fakty te skrzętnie tuszowano i ukrywano – załatwiając sprawę (jak w przypadku tomaszowskim) większą sumą pieniędzy za milczenie. Kościół przez setki lat opanował do perfekcji sztukę kamuflażu.

Dotarła do nas również wieść o powieszeniu się zakonnicy w Parafii p.w. Św. Franciszka w Łodzi. Według późniejszych relacji jej spowiednika – siostra miała duży temperatent seksualny, z którym nie mogła sobie poradzić. Ciągłe pokusy i grzeszne myśli zamieniły jej życie w koszmar, pomieszały zmysły i pchnęły do samobójczej śmierci.

Druga afera rozegrała się w samym seminarium, a właściwie tam miała swój finał. Otóż na jednym ze wschodnich przejść granicznych przechwycono kradziony samochód, bardzo dobrej marki – przeprowadzany przez jednego z naszych braci kleryków. Zdarzenie to doprowadziło do zdemaskowania grupy kilku alumnów naszej uczelni, którzy w sutannach szmuglowali przez granicę kradzione samochody dla jednej z grup przestępczych. Mafiosów, tworzących w seminarium jedną z zamkniętych „paczek”, usunięto dyscyplinarnie. Sprawa jak zwykle nie ujrzała światła dziennego – „dla dobra Kościoła”.

Będąc w seminarium, ja i moi koledzy, doskonale wiedzieliśmy o tym, co się działo w terenie. Słyszeliśmy i znaliśmy z naszych własnych, parafialnych podwórek, konkretne przykłady łamania przez księży celibatu, a raczej czystości – na wszystkie możliwe sposoby – życia w konkubinacie, rozbijania małżeństw, uwodzenia nieletnich (często są to uczniowie i uczennice szkół średnich, a nawet podstawowych), związków i romansów z zakonnicami, nakłaniania do współżycia kobiet i mężczyzn podczas spowiedzi (korzystając z jej tajemnicy) itd.

Dla niektórych z nas takie i podobne przypadki były zdecydowanie gorszące; nieliczni do końca, tzn. do momentu wyjścia z seminarium, szczerze w nie powątpiewali. Jestem jednak przekonany, że wielu przyjmowało takie wieści z cichą nadzieją, w stylu – Jakoś to będzie” albo „na szczęście można będzie pokombinować, skoro innym się udaje”. Znamienne, a czasem zachęcające było to, iż hierarchowie Kościoła bardzo pobłażliwie podchodzili do nadużyć kleru, związanych z pogwałceniem szóstego przykazania. Jeśli już wyskok stał się głośny i doszedł, zwykle za sprawą „kolegi” – księdza, do uszu biskupa – w najgorszym wypadku delikwenta przenoszono na inną placówkę. W przypadku proboszczów, nawet to nie zawsze wchodziło w grę. Kto nie wierzy może sprawdzić w Parafii M.B. Królowej Polski w Tomaszowie, gdzie do dzisiaj urząd przewielebnego, czcigodnego proboszcza sprawuje stary pedofil vel ks. prałat Ryszard Falski. Zaiste, tacy jak on nie łamią żadnego ze ślubów (celibat = bezżenność, a nie czystość). Biskupi, wiedząc o rozmiarach zjawiska zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek reakcje z ich strony byłyby walką z wiatrakami i odsłoniłyby ogromny problem (także ludziom świeckim), a to jest ostatnia rzecz, której chce Kościół. Jednocześnie ci sami biskupi, na czele z papieżem, potępiają księży zawierających związki małżeńskie. Biblia, która w żadnym miejscu nie mówi o bezżenności kapłanów (wręcz przeciwnie), wielokrotnie podkreśla naturalne, tj. dane przez Boga, prawo każdego człowieka do posiadania rodziny.

Nadeszły kolejne wakacje dla mnie pod znakiem pieszej pielgrzymki do Częstochowy i kolejnych kolonii Caritasu. Po wakacjach wydarzenie, na które czekałem od lat – Święcenia diakonatu. W Diecezji Łódzkiej organizowaniem świeceń diakonatu wyróżnia się co roku inną parafię. Nasza uroczystość wypadła w Pabianicach. Ogromny nowy Kościół p.w. Św. M. Kolbego pomieścił wszystkich zaproszonych gości. Moja bliska rodzina stawiła się w komplecie. Oprawa uroczystości była, jak zwykle imponująca. Święceń udzielał nam rektor – ks. bp. Adam Lepa. Tydzień wcześniej przeżyliśmy wspólnie rekolekcje, które chyba każdy z nas będzie długo wspominał. Prowadził je, w klasztorze – pustelni pod Częstochową, wspaniały człowiek – kapłan – ojciec Winfrid ze Zgromadzenia Krwi Chrystusa. Biskup po raz pierwszy nałożył na mnie ręce, tak jak Jezus na apostołów. Ja natomiast po raz pierwszy zostałem poświecony Bogu, wobec którego ślubowałem celibat – bezżenność, posłuszeństwo biskupowi ordynariuszowi oraz odmawianie brewiarza. Po święceniach diakonatu – ksiądz diakon mógł prowadzić nabożeństwa oprócz Mszy Świętej, a także asystować przy pogrzebach i ślubach. Ja i moi koledzy byliśmy wprost zauroczeni nowymi obowiązkami i możliwościami. Dumnie paradowaliśmy po seminaryjnym ogrodzie z brewiarzem w rękach – jak poważni duszpasterze. A ile było emocji przy pierwszym ślubie! Jeden z naszych kolegów nie przyjął świeceń. Wiedzieliśmy, że ma dziewczynę i czeka tylko na obronę pracy, aby z tytułem magistra odejść w inne życie.

Nie wiem jak moi koledzy z roku, ale ja ślubując celibat uczyniłem to w jakimś sensie w sposób nie do końca świadomy (a więc zgodnie z nauką Kościoła – nieważny). Żyjąc od 19-tego roku życia w zamkniętym środowisku i obracając się niemal wyłącznie w kręgu spraw związanych z Kościołem – nie miałem okazji doszukiwać się u siebie pragnień związanych z małżeństwem czy założeniem rodziny.

Patrząc po latach na zdjęcia z uroczystości w Pabianicach widzę twarze i oczy moich braci – tak samo ufne i nieświadome jak moje.

Wspomniałem już wcześniej o stanowisku dziekana ogólnego. Funkcję tę dzierżył diakon wybrany w tajnych wyborach przez wszystkich kleryków i zatwierdzony przez przełożonych. Na tych samych wyborach, które odbywały się przed wakacjami, (kandydaci byli wtedy na 5-tym roku) wybierano również dziekana ogólnego gospodarczego i sacelana tj. opiekuna kaplicy. O ile funkcja dziekana ogólnego miała charakter reprezentacyjny i sprowadzała się zazwyczaj do odczytania kilku zdań „w imieniu kleryków”, to dwa pozostałe stanowiska łączyły się z konkretną pracą, obowiązkami i odpowiedzialnością. W czasie wyborów kilku kleryków zgłosiło moją kandydaturę na dziekana ogólnego gospodarczego, podając w uzasadnieniu moją rzekomą operatywność, zdolności organizacyjne i umiłowanie czystości. Wybrano mnie niemal jednogłośnie na to stanowisko, a przełożeni wybór zaaprobowali.

Miałem wiec, oprócz pisania pracy magisterskiej, sporo zajęć przez ostatni rok studiów. Do moich obowiązków należał m.in. – ogólny nadzór nad czystością i porządkiem w seminarium oraz organizowanie ludzi do prac, np. liczenia i układania pieniędzy po zbiórkach itp. Na każdym roku był tzw. kursowy dziekan gospodarczy. Wszyscy oni podlegali mnie i na moje polecenie wyznaczali kleryków na swoim roku. Pod nieobecność lub w przypadku niedyspozycji dziekana ogólnego, zastępowałem go na różnego rodzaju imprezach. Co do prac fizycznych wykonywanych przez kleryków w seminarium i poza nim – miały one rozmaity charakter i były na porządku dziennym. We Włocławku klerycy przede wszystkim rozładowywali kontenery z darami oraz pracowali na seminaryjnych areałach przy pracach polowych. Przy ich ogromnej pomocy wybudowano także nowy gmach uczelni. W Łodzi na szczęście nie było już problemów z darami, które w latach 90-tych przestały prawie przychodzić. Najwięcej pracy było przy zwożeniu plonów, którymi wiejskie parafie obdarowywały seminarium, a także przy rozładunku cegieł na dom księży emerytów i ogromne łódzkie świątynie. Moja funkcja dziekana gospodarczego łączyła się też z przywilejem, otóż wspólnie z sacelanem mieszkaliśmy w dość dużym pokoju na uboczu. Mieliśmy swoją łazienkę z prysznicem i wc. Poza „ustawowymi” obowiązkami miałem też inny, który był najbardziej wyczerpujący, ale dawał też dużo satysfakcji.

Naprzeciwko naszego pokoju było mieszkanie byłego wieloletniego rektora seminarium, który od kilku lat leżał sparaliżowany w łóżku. Ksiądz Infułat Woroniecki mimo podeszłego wieku (ponad 80 lat) i nieuleczalnej choroby zachował dobry humor i był prawdziwą skarbnicą wiedzy o Łódzkim Kościele. Od jego łóżka do naszego pokoju był przeciągnięty przewód, który u nas kończył się elektrycznym dzwonkiem. Ksiądz rektor miewał okropne bóle o różnych porach dnia i nocy i często korzystał z dzwonka. Konsekwencją mojego ciągłego zabiegania było zaniedbanie pracy naukowej. Od czwartego roku studiów uczęszczałem na seminarium z prawa kanonicznego. Promotorem mojej pracy magisterskiej był obecny rektor – ksiądz dr. Pękalski – wspaniały człowiek i kapłan z wielkim poczuciem humoru. Tematem mojej pracy był katechumenat – instytucja pierwotnego Kościoła, przygotowująca kandydatów do przyjęcia chrztu. Mniej więcej w połowie szóstego roku ogłosiłem wszem i wobec obłożną chorobę. Zamknąłem się na miesiąc w pokoju (wychodziłem tylko do ks. Infułata). Jedzenie donosił mi współmieszkaniec. Po miesiącu praca magisterska była już gotowa, a niedługo potem obroniłem ją na 4+ w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.

Będąc po pierwszych święceniach w Seminarium Łódzkim można było pozwolić sobie na głęboki oddech. Byliśmy jedną nogą w kapłaństwie, a wielu traktowało nas już jak pełnoprawnych księży. Mogliśmy pozwolić sobie np. na wykłady połączone z luźną dyskusją i wymianą zdań. Powszechnie wiadomo, jak wielu wiernych nie zgadza się z pewnymi naukami Kościoła dot. antykoncepcji, zapłodnienia in vitro czy rozwodów. Mało kto wie natomiast, że jeszcze w większym stopniu nie zgadzają się z nimi sami księża (choć je przekazują). Niektóre fragmenty doktryny napotykają na oponentów już w seminarium, wśród kleryków. Osobiście nie zgadzam się z kilkoma naukami odnoszącymi się do moralności chrześcijańskiej i mam zastrzeżenia co do uzasadnienia kilku innych. Dla przykładu, jednym z podstawowych uzasadnień dogmatu mówiącego o Jezusie jako o jedynym Synu Maryi jest stwierdzenie, iż gdyby miała Ona więcej dzieci uwłaczałoby to Jej godności, a także godności samego Jezusa. Nie sądzę, że dla Jezusa byłoby poniżające to, iż urodził by się jako pierworodny, ale nie jedyny z prawowiernego małżeństwa. Często w węższym gronie dyskutowaliśmy o naszych różnych wątpliwościach co do wpajanej nam doktryny. Nie było jednak wielu odważnych, którzy chcieliby polemizować z profesorami. Ja zdobyłem się na taką polemikę będąc już diakonem. Była to dyskusja z wykładowcą świeckim, występującym czasami w telewizji, utytułowanym prof. seksuologii p. Włodzimierzem Fijałkowskim, który zawsze reprezentuje linię ściśle kościelną. Profesor miał wykłady z naszym kursem na temat naturalnych metod zapobiegania ciąży oraz płciowości w ogóle. Mówiliśmy o metodach antykoncepcji niedopuszczalnych z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej. Wszyscy są zgodni co do tego, że antykoncepcja w niektórych przypadkach jest wręcz konieczna. Zrozumiałe jest również negatywne stanowisko wobec metod antykoncepcyjnych polegających na zniszczeniu zapłodnionej komórki jajowej, nie mówiąc już o samej aborcji. Mnie i moim kolegom nie trafiło jednak do przekonania postawienie znaku równości pomiędzy wszystkimi środkami zapobiegania ciąży odrzucanymi przez Kościół. Ja wziąłem w obronę prezerwatywę, która nie dopuszcza do samego zapłodnienia. Biorąc pod uwagę jej niską cenę i zawodność metod naturalnych wydaje się być ona jakimś rozwiązaniem, tym bardziej, że zapobiega przed AIDS. Profesor Fijałkowski był oburzony moją nieprawomyślnością. Jedynym jego argumentem było jednak tylko to, że prezerwatywa jest czymś „sztucznym i nienaturalnym” oraz że – „zabrania tego Kościół”. Może nie wiedział, iż Kościół to ludzie, a ludzie się zmieniają tak, jak Warunki w których żyją. Ciekawe co by powiedział ten naukowiec, gdyby był ojcem wielodzietnej rodziny, a połowa z jego niedożywionych i niechcianych dzieci pochodziłaby ze stosowania naturalnych metod zapobiegania ciąży zalecanych przez Kościół. Zgodnie z argumentacją profesora należałoby również potępić wszelkie „sztuczne” substancje i „nienaturalne” metody ratujące ludzi, np. lekarstwa, sztuczne zęby, zastawki serca, nerki, protezy itp.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie dziwi go stanowisko byłego księdza. Zapewniam Was jednak, iż ogromna większość waszych duszpasterzy (w tym moi kursowi koledzy) jest podobnego zdania. W Kościele hierarchicznym nie ma niestety miejsca na indywidualne interpretacje i przemyślenia, a tym bardziej na dyskusje o dogmatach, które są niepodważalne. Jest bardzo uciążliwe i bolesne – głosić przez całe życie to, z czym się człowiek nie zgadza i co chciałby zmienić, a tego zrobić nie może. Równie uciążliwa i bolesna jest bezsilność kapłanów wobec celibatu, który negują, a w którym muszą żyć jeśli chcą być kapłanami. Gdyby ktoś szukał w tej książce powodów mojego odejścia z kapłaństwa to właśnie znalazł aż dwa z nich.

Seminarium Łódzkie, mimo iż było o wiele bardziej normalne od włocławskiego, nie mogło ustrzec kleryków przed zachowaniami typowymi dla zamkniętego środowiska męskiego. Myślę tu o zachowaniach homoseksualnych. W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi miałem okazję obserwować rozwój klasycznego, w warunkach seminaryjnych, homo – uczucia, które miało swój epilog za ścianą mojego pokoju. Jeden z moich kolegów z roku – Stasiu zaprzyjaźnił się z młodszym o dwa lata Marcinem, który pochodził z samej Łodzi. Początki przyjaźni chłopców były, jak to bywa w takich przypadkach – bardzo niewinne. Ponieważ rodzice Staszka mieszkali na drugim końcu Polski – chłopak bywał częstym gościem w domu Marcina, tym bardziej, że ten ciągle go zapraszał. Staszek przez kilka lat przywiązał się do młodszego kolegi i jego rodziny, ale zachowywał się powściągliwie do samego końca. Tymczasem Marcin nie widział świata poza Staszkiem. Chciał przebywać ciągle i tylko z nim. Kupował mu drogie prezenty, kwiaty, fundował bilety do kina i teatru. Wyręczał Staszka we wszystkich obowiązkach: sprzątał mu pokój, pomagał zbierać materiały do pracy magisterskiej itd. Mój kolega chyba zbyt późno zauważył, że sprawy zaszły za daleko albo po prostu była mu na rękę taka pomoc i „opieka”. W końcu jednak zaczął stopniowo odsuwać się od Marcina, co ten strasznie przeżywał. Pewnego wieczoru zelektryzował mnie łomot rzucanych przedmiotów i dźwięk tłukącego się szkła, dobiegający zza ściany. Pobiegłem sprawdzić co się dzieje. Zobaczyłem Marcina, który demolował pokój Staszka – łamał krzesła, rozbijał wazony, rzucał książkami. Staszek próbował go powstrzymać, ale Marcin dostał szału. Wykrzykiwał przy tym, że Staszek go odtrąca i ignoruje, podczas gdy on gotów jest zrobić dla niego wszystko. Próbowałem uspokoić desperata, chociaż było mi go bardzo żal. W tym czasie Stanisław wybiegł z pokoju, a za chwilę wrócił z prorektorem. Marcin był załamany i zrezygnowany. Łamiącym się głosem, ze łzami w oczach powiedział przełożonemu, że jest mu wszystko jedno i że nie ma po co żyć bo Stasiu go już nie chce, a on Stasia kocha. Sytuacja była tragikomiczna. Ksiądz wicerektor zachował jednak stoicki spokój. Zaprowadził Marcina do siebie na rozmowę. Wkrótce chłopak musiał opuścić seminarium.

Świecenia kapłańskie zbliżały się wielkimi krokami. Po obronie pracy magisterskiej pozostało mi tylko drukowanie zaproszeń. W tym czasie bardzo dużo się modliłem i mobilizowałem do zadań, które miały mi zostać niedługo powierzone. Przed świeceniami czekały nas jeszcze prywatne rozmowy z arcybiskupem (odkąd Diecezja Łódzka stała się archidiecezją), przełożonymi i ojcem duchownym odpowiedzialnym za naszą formację wewnętrzną. Pierwsza kolejka ustawiła się przed mieszkaniem „ojczaszka”. Był to dobroduszny, trochę flegmatyczny człowiek ok. sześćdziesiątki. Podobno wewnątrz miał naturę choleryka, ale nigdy tego nie doświadczyłem. Rozmowa z ojcem była objęta tajemnicą. Tematem jej, jak się później zorientowaliśmy, była pokora i posłuszeństwo. Czekając na swoją kolej, widziałem posępne i załamane oblicza wychodzących kolegów. Ojciec Świątek znany był ze swojego radykalizmu i ortodoksyjnej postawy. Rozmowa z nim była jedną z tzw. rozmów dopuszczających do świeceń. Wszedłem więc do środka z duszą na ramieniu. Wyszedłem po kilkudziesięciu minutach posępny i załamany jak inni. Okazało się, że żaden z nas nie został dopuszczony do święceń, ale „ojczaszek” dał nam kilka dni na przemyślenia, po czym mieliśmy przystąpić do poprawki Ponieważ rozmowę nie obejmowała tajemnica spowiedzi, przedstawię pokrótce jej treść i wymowę. Ojciec dał każdemu z nas pod rozwagę kilka takich samych przykładów. Pierwszy z nich dotyczył prywatnego objawienia. „Załóżmy – mówił ojciec Świątek – że objawiła ci się Matka Boska albo Pan Jezus. Otrzymałeś jakieś posłanie czy misję do spełnienia. Oczywiście jedziesz z tym od razu do swojego biskupa, a on mówi ci, że to wszystko jest przewidzeniem i nakazuje nikomu nic nie mówić co robisz?” Druga historia była już bardziej realna. „Przypuśćmy, że założyłeś (oczywiście za zgodą biskupa) jakieś stowarzyszenie modlitewne czy charytatywne, które w krótkim czasie wydało wspaniałe owoce. Widzisz na własne oczy ludzkie przemiany i nawrócenia. Nagle biskup odwołuje swoją zgodę, każąc ci zaprzestać działalności co robisz?” Inny przykład dotyczył posłuszeństwa proboszczowi „Dajmy na to, że w swojej parafii skupiłeś wokół Kościoła masę młodzieży. Zorganizowałeś ją w oazę, czy też inną organizację kościelną. Młodzież staję się lepsza, nawraca się, jest rozmodlona. W tym momencie wkracza proboszcz zakazując np. jakichkolwiek zgromadzeń młodych ludzi – co robisz?”

W każdym powyższym przypadku należało bezwzględnie i natychmiast, bez prawa do polemiki, podporządkować się woli przełożonego. Takie ślepe posłuszeństwo wobec wyższego w hierarchii odnosi się do każdej bez wyjątku sprawy i problemu. Jest to główne spoiwo trzymające Kościół Katolicki w jedności. Przez sześć lat słyszeliśmy wszystko o posłuszeństwie i pokorze, ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla własnej inicjatywy i postępu? Po kilku dniach wyniki – 3:0 i 2:1 dla ojca – poprawiliśmy na naszą korzyść. Ostatnie rekolekcje poprzedzające święcenia kapłańskie nasz rocznik odbył w Szczawinie – małej wiosce pod Zgierzem, gdzie Siostry Służebniczki miały swój dom zakonny. Rekolekcje prowadził redaktor naczelny „Niedzieli” – ks. dr Ireneusz Skubiś. Byliśmy już wtedy podekscytowani święceniami. Myślę, że wielu spośród nas dopiero tam zaczęło na poważnie myśleć o tym, co się wydarzy za parę dni. Wynikało to z naszej długiej i szczerej rozmowy przy ognisku, ostatniego wieczoru. Mieliśmy po 25 – 26 lat, ale ciągłe przebywanie w „szkole” sprawiło, że nasze zachowanie i sposób myślenia był ciągle niepoważny, a chwilami wręcz dziecinny. Jednak tego jednego wieczoru wszyscy byli skupieni; nic dziwnego – następnego dnia mieliśmy przyjąć z rąk arcybiskupa święcenia czyniące nas kapłanami na wieki! Nasza rozmowa szybko zeszła na temat życia, które nas czeka – celibat, samotność, niezrealizowane ojcostwo. Dopiero wszystkich naraz zatrwożyła ta wizja, z którą każdy z osobna zdawał się zgadzać już od dawna. Jeden z kolegów, znany kawalarz, powiedział: „wiecie, od sześciu lat nie pocałowałem żadnej dziewczyny i to wydaje się oczywiste – byłem klerykiem zamkniętym w seminarium. Ale kiedy uświadomię sobie, że nie mogę tego zrobić do końca życia – wydaje mi się to głupie i nierealne. W imię czego?! Czy Jezus rzeczywiście wymaga od nas aż takich ofiar?!”

Zapewne wielu ludzi zastanawia się – kim są ci młodzi chłopcy decydujący się na sześć lat odosobnienia, a później na życie w samotności – bez żony, potomstwa, własnego domu? Co nimi kieruje? Jakie idee i cele im przyświecają? Czy ich intencje są zawsze szczere? Na takie pytania nie sposób jest odpowiedzieć jednoznacznie i schematycznie. Niemożliwe jest przeniknięcie ludzkich myśli, nie mówiąc już o tym, że każdy człowiek jest niepowtarzalny. Ocena innego człowieka, w celu zaszufladkowania go (bo tak jest najłatwiej), jest zawsze – mniej lub bardziej chybiona. Ja jestem jednak w tej dobrej sytuacji, iż mogę próbować odpowiedzieć na powyższe pytania w oparciu o własne, sześcioletnie doświadczenie. Są to spostrzeżenia i przemyślenia zebrane w dwóch seminariach – dwóch środowiskach kleryckich, z których każde miało swoją specyfikę, choć wiele miały ze sobą wspólnego. Być może moje oceny wydadzą się komuś nazbyt przejaskrawione i tendencyjne. Zapewniam jednak, że nie występuję w roli tego, który patrząc wstecz na swoje najpiękniejsze lata życia, spędzone za kościelnymi murami – pragnie odwetu. Uważam, że okres seminaryjny jest w moim życiu, z jednej strony – jak gdyby wyjściem na pustynię, aby spotkać tam Boga, a z drugiej strony bardziej ludzkiej – oceniam te sześć lat jako wspaniałą przygodę, która dużo mnie nauczyła. Nie patrzę na ten czas, jak na ofiarę z kawałka życia albo jak na okres wyrzeczeń. Paradoksalne jest to, że będąc w izolacji od świata nauczyłem się lepiej rozumieć ludzi – i to nie tylko tych w czarnych sutannach. Jeśli zaś chodzi o nich – to widziałem ich przychodzących i wychodzących. Wielu zmienił ten czas i życie jakie wiedli. Wielu jednak pozostało takimi, jakimi byli w dniu złożenia papierów. Wydaje się więc, że o wartości wychodzących decyduje w dużym stopniu intencja, z jaką po raz pierwszy przekroczyli seminaryjne progi.

Tak, jak już wspomniałem, nie sposób jednoznacznie ocenić wszystkich kandydatów do kapłaństwa. Każdy z nich jest innym człowiekiem. Nie wolno zapomnieć o tym, że pochodzą ze świata, a jaki jest świat i jego namiętności wszyscy dobrze wiemy. Są więc klerycy – złodzieje i klerycy – cwaniacy. Jednak ogromna większość braci kleryckiej, jestem o tym przekonany, idzie do seminarium za głosem Bożego powołania. Jeśli wychodzą po sześciu latach gorsi niż przyszli i (co często bywa) po drodze zgubili drogę, którą chcieli iść – to winien jest chory system, który ich wypaczył, a nie oni sami. Seminarium duchowne jest środowiskiem jedynym w swoim rodzaju. Ścierają się w nim dwa światy, krzyżują się dwa sposoby na życie. Ciągle walczy ze sobą to co ludzkie, ze świata z tym co boskie – i jest to naturalne. Najgorsze jest to, że to co kościelne rzadko pomaga temu co boskie, a często wręcz przeszkadza. Hermetyczność seminarium, wyizolowanie od świata zewnętrznego sprawia, że jego mieszkańcy pozbawieni trosk i problemów normalnego życia, tworzą często swoje własne prawa i obyczaje. Powszechnym zjawiskiem w seminarium jest zatem tzw. zmanierowanie. Klerycy żyjący pod kloszem, w inkubatorze ochronnym są nienaturalnie wyczułem na punkcie swego – „ego”. Przysłowiowe nadepnięcie na odcisk może czasami urosnąć do rangi wielkiej zniewagi, wręcz tragedii. Konkludując, muszę jasno i obiektywnie stwierdzić, że ci młodzi ludzie, których spotkałem na swojej drodze do kapłaństwa byli normalnymi chłopakami, żyjącymi w niezbyt normalnym środowisku. Powołanie, które otrzymali nie uczyniło ich świętymi, ale system wychowawczy – panujący w seminarium – niejednego wykoleił.