37485.fb2
Po otrzymaniu dekretu – mojego pierwszego, kapłańskiego posłania – zostałem na długo sam w kaplicy. Dziękowałem Bogu za to, że mnie posłał do swojej owczarni. Na ten dzień czekałem przecież tak długo! Moja pierwsza parafia śniła mi się po nocach przez wszystkie lata studiów. Można powiedzieć, iż moich pierwszych parafian pokochałem już w seminarium. Modliłem się za nich. Klęcząc w kaplicy prosiłem Wszechmogącego, aby dał mi siłę i wytrwanie w służbie Jemu i Jego rusieckim wiernym. Pytałem się Jezusa – co mam zabrać na tę pierwszą misję? Co najbardziej mi się przyda? Odpowiedź nasunęła się natychmiast – Wiara, Nadzieja, Miłość. Zrozumiałem, nie po raz pierwszy, że te Trzy Cnoty Boskie są najważniejsze. Uświadomiłem sobie ich głębię i moc. Wiedziałem, iż czeka mnie niełatwe zadanie. Nie na próżno mówi się, że klerycy wiedzą pierwsi i najlepiej o tym, co dzieje się w diecezji. Każda parafia ma swoją łatkę, a każdy proboszcz – wyrobioną opinię. Zawsze mnie to plotkarstwo denerwowało. Sam postanowiłem nigdy nie uprzedzać się do nikogo, a tym bardziej do całej społeczności. Być może dlatego tak mało wiedziałem o tym, co i za co może mnie spotkać w tzw. terenie. To i owo jednak docierało także do moich uszu.
Parafia Rusiec nie miała najlepszej opinii w diecezji. Wiązało się to zarówno z jej historią, jak i teraźniejszością. Sama nazwa Rusiec kojarzyła się wtajemniczonym przede wszystkim z buntem parafian przeciw proboszczowi i kurii biskupiej, który miał miejsce na początku lat 70-tych. O prawdziwych „zamieszkach w Ruścu” informowały nawet ówczesne środki masowego przekazu z TV włącznie. Te wydarzenia opiszę nieco później na podstawie kroniki parafialnej.
Drugim skojarzeniem w odbiorze parani była osoba jej aktualnego proboszcza ks. Jana Dupczyckiego, który miał opinię „panienki” i to w dodatku zmanierowanej. Żaden z jego wikariuszy (miał ich sześciu) nie zagrzał w Ruścu miejsca dłużej niż jeden rok, podczas gdy na innych parafiach ich koledzy „siedzieli” po trzy lata i dłużej. To był fakt, który mógł niepokoić, ale ja byłem pełen ufności. Rusiec był przecież placówką neoprezbiterską, tzn. że kierowano tam księży zaraz po święceniach. W sąsiednim Szczercowie neoprezbiterzy pracowali co prawda po kilka lat; co do Ruśca jednak – nie wierzyłem, że arcybiskup kierowałby co rok młodego księdza do parafii, gdyby ta faktycznie była tak trudna do przeżycia. Stawiając się w roli pasterza diecezji na pewno nie posyłałbym nowo-upieczonych, ideowych i pełnych zapału księży do proboszcza gorszyciela czy tyrana. „Ileż to nieprawdziwych, krzywdzących opinii krąży o Kościele i jego kapłanach” – powtórzyłem w myślach utarte, księżowskie powiedzenie i z otuchą w sercu wyszedłem z seminarium.
Ksiądz proboszcz Glapiński u którego miałem pozostać jeszcze przez kilka dni na zastępstwie, zaproponował mi wyjazd rozpoznawczy. Pojechaliśmy jego trabantem następnego dnia rano. Rusiec to duża wieś położona przy trasie z Łodzi do Wrocławia. Zbliżając się do celu podróży mijaliśmy urocze lasy i łąki z wielkimi stawami. Zobaczyłem z daleka piękny, gotycki Kościół z czerwonej cegły. Wydawał mi się bardzo duży jak na taką miejscowość. Zaparkowaliśmy przed plebanią w samo gorące, lipcowe południe. Drzwi otworzył nam mężczyzna koło 50-tki z wydatnym brzuszkiem, ale nie grubas. Był ubrany „po cywilnemu” – ciemne spodnie z ostrym kancikiem i jasną koszulę na krótki rękaw. Uwagę zwracała jego miła i gładka jak u dziecka twarz. Ksiądz proboszcz (bo on to właśnie był) dostrzegłszy zapewne koloratki w naszych koszulach – szczerze się ucieszył i przymilnie zaprosił do środka. Usiedliśmy w małym saloniku z kominkiem. Od momentu mojego przedstawienia się jako przyszłego wikariusza – ksiądz Jan nie odrywał ode mnie wzroku. Oczy mu się wprost śmiały na mój widok, ale było w nich też coś pożądliwego i drapieżnego, co wówczas odebrałem jako objaw zainteresowania nowym podopiecznym. Ja również nie mogłem napatrzeć się na Jasia (jak go w myślach nazwałem). Wydawał mi się uroczy, a jednocześnie komiczny. Kiedy szedł ruszał przy tym biodrami i ramionami, zupełnie jak kobieta. Również sposób w jaki siedział, rozmawiał, gestykulował rękami, a przede wszystkim jego cieniutki głosik upodabniał go raczej do starszawej panny niż do czcigodnego proboszcza parafii. Jednak trzeba mu oddać to, iż był ujmująco miły i gościnny. Po wielu uprzejmościach, oczopląsach i ukazaniu wszystkich odmian uśmiechu, ks. Jasiu zmienił nagle wyraz twarzy na pogardliwy, skrzywił się jak po dwóch cytrynach i z nieskrywaną niechęcią zaczął wyrażać się o swoich parafianach – jakie to z nich wiejskie chamy, nieroby i chytrusy. Uważał swoją parafię za, bez wątpienia, najtrudniejszą w całej archidiecezji. „Zresztą sami na pewno o niej słyszeliście” – skwitował. Ożywił się i rozpromienił dopiero na koniec, kiedy oprowadzał nas po swojej plebanii tłumacząc, ile włożył w nią „zdrowia i pieniędzy”. Potrafił przez pół godziny mówić o dwóch kredensach, które kazał wstawić w grube ściany dużego salonu i drugie pół godziny – o niechlujstwie, niesłowności i zdzierstwie ludzi, którzy przy tym pracowali. Przy pożegnaniu był znowu uroczy. Uścisnął mi znacząco obie ręce, patrząc przy tym głęboko w oczy.
Po wyjściu z plebanii postanowiłem, że porozmawiam także z urzędującym jeszcze wikariuszem, a przy okazji obejrzę moje przyszłe mieszkanie. „Wikariatka” mieściła się w zupełnie innym budynku, około 30 metrów od plebanii proboszcza. Była to duża, nieotynkowana „piętrówka”. Cały parter stał pusty, niewykończony i brudny. Mieściła się tam sala pimpongowa dla ministrantów, sala katechetyczna, łazienki i magazynki Połowę piętra zajmował organista z rodziną, a drugą połowę – wikariusz. Ks. Sławek akurat wrócił ze spaceru. Wszedłem z nim do mieszkania, w którym miałem spędzić najbliższy rok. Składało się z dwóch pokoi, kuchni, łazienki i małego przedpokoju. Jeden pokój był maleńki, za to drugi – przestronny i jasny, z dużym balkonem. Zauważyłem, że w całym budynku brak było jakiegokolwiek ogrzewania. Sławek nie krył swojej radości z powodu opuszczania parafii. Nie chciał wiele mówić na temat proboszcza. Powiedział tylko, że „było ciężko”. Jego opinia na temat mieszkańców parafii różniła się zupełnie od opinii proboszcza. Cóż, każdy ma prawo do swojego zdania.
Muszę powiedzieć, iż wyjeżdżając z Ruśca miałem więcej pozytywnych myśli i otuchy w sercu jak przed przyjazdem. Przede wszystkim zauroczyła mnie sama miejscowość, w której łączyły się pejzaże miejskie z wiejskimi. Rusiec miał swoje centrum z ryneczkiem, przystankiem PKS i parkiem przylegającym do samego Kościoła, ale sięgając dalej wzrokiem – widać już było łąki, pola i las. Miejscowość słynęła z bogatej, wręcz wystawnej zabudowy. Ludzie byli tu gospodarni i przedsiębiorczy. Za to „przy Kościele żaden cham nie chciał pomagać” – jak mówił proboszcz. Sam Kościół, który na koniec wizyty pokazał mi ks. Sławek, z zewnątrz imponujący – w środku był zaniedbany i brudny. Robił wrażenie nieuczęszczanego. Miał jednak w sobie swoisty nastrój i atmosferę gotyckiej świątyni. Na tym zakończył się mój rekonesans w Ruścu.
30-tego lipca zajechałem powtórnie na „moją” parafię, tym razem już z rodzicami, meblami i dekretem w ręku. Była sobota. Proboszcz szykował się na ślub. Chociaż oficjalnie zaczynałem pracę następnego dnia, jednak Jasiu zażądał stanowczo, abym szedł z nim na uroczystość, a później na wesele. Nie chciałem go drażnić na samym początku, usiałem zostawić rodziców przy przeprowadzce i podążyć za szefem. Moja pierwsza niedziela w Ruścu była przemiła. Parafianie tłumnie przybyli do Kościoła. Po każdej Mszy spontanicznie podchodzili do mnie i serdecznie witali. Starym, parafialnym zwyczajem, po sumie okrążyła mnie orkiestra i zagrała kilka powitalnych marszów. Proboszcz przy obiedzie sprowadził mnie na ziemię – „to wszystko wredne i fałszywe, zobaczy ksiądz!”.
Następnego dnia było rozpoczęcie roku szkolnego w miejscowej podstawówce. Miałem niewiele katechezy, tylko 12 godzin tygodniowo. Przydzielono mi VII i VIII klasy, resztę uczyła katechetka Agata – nawiasem mówiąc piękna dziewczyna. Ciało pedagogiczne – ogólnie bardzo przychylnie nastawione do religii w szkole i do mnie osobiście. Trochę problemów wychowawczych miałem natomiast z dziećmi. Czekały mnie również dojazdy do innej szkoły w maleńkiej wiosce. Była to 3 – klasowa szkółka, za to dzieci były tam urocze – grzeczne i pilne.
Jak już wspomniałem, od pierwszego wejrzenia zauroczył mnie zewnętrzny wizerunek Ruśca – jego otoczenie i zabudowa. Wszędzie kapało wprost od zieleni. Liczne lasy i łąki przynosiły ożywcze powiewy wiatru. Sama świątynia rusiecka otoczona była ogromnymi drzewami tak, jakby wśród nich wyrosła. Okoliczne wioski obfitowały w stawy na rozłożystych łąkach. Niemal z każdej strony wieś otoczona była lasem, a jedna wioska cała była w nim ukryta. Przez parafię przepływały dwie urocze i rybne rzeczki Co prawda ludzie pośród tej sielankowej scenerii musieli ciężko pracować (ziemie były tu nie najlepsze), jednak przyroda wynagradzała im poniesione trudy – spokojem, świeżym powietrzem i pięknymi pejzażami Dla księży, zwłaszcza tych spokojnych duchem, taka parafia jest wymarzonym miejscem na ziemi. Ci, którzy nie lubią zgiełku miasta i nie boją się być na świeczniku – żyją na wiejskich placówkach jak u Pana Boga za piecem. Zwłaszcza proboszczowie z jednym wikarym, którego można posłać do szkoły, zatrudnić przy robieniu grobu i żłobka, powierzyć mu ministrantów itp. Oczywiście są to wszystko wspaniałe i ciekawe zajęcia, związane z misją każdego kapłana i dające zazwyczaj dużo satysfakcji. Jeśli jednak widzi się, że jedynemu, najbliższemu autorytetowi takie prace obmierzły, a ogranicza się on tylko do półgodzinnej Mszy dziennie i udzielaniu sakramentów – co bardziej godnym, tzn. mniej więcej raz na dwa miesiące – można się trochę zniechęcić. Oprócz niewątpliwych plusów księżowskiego życia na wsi, trzeba powiedzieć również o paru minusach. Pierwszy z nich to brak jakiejkolwiek anonimowości. Daję głowę, że gdyby przeprowadzić stosowną ankietę wśród mieszkańców polskiej wsi i próbować dociec jakie tematy najczęściej porusza się w wiejskich rozmowach (z wyjątkiem spraw bytowych i rodzinnych) – wynik będzie zawsze ten sam: 1-sze miejsce proboszcz, 2-gie miejsce wikary. Ksiądz na wsi był od wieków i jest ciągle tematem nr 1. Spacerując po Ruścu za każdym razem czułem na sobie (dosłownie!) setki par oczu. Niektórzy wręcz mnie śledzili! Do dzisiaj nie mam pojęcia jakim cudem niektórzy parafianie dowiedzieli się o kilku faktach z mojego życia. Do tego wszystkiego dochodzi wprost fenomenalna, ponaddźwiękowa szybkość z jaką rozchodziły się wszystkie informacje. Jeśli wierzyć słowom księdza proboszcza – mieszkańcy Ruśca mogli w powyższych konkurencjach wygrywać olimpiady. To wielkie zainteresowanie sprawami Kościoła, a te w ich mniemaniu sprowadzały się do prywatnego życia duszpasterzy, nie zawsze miało dla nich pozytywne skutki i wychodziło im na dobre. Myślę tutaj o wypadkach sprzed dwudziestu lat, które odbiły się szerokim echem niemal w całym kraju. Korciło mnie od początku, aby sprawdzić co na ten temat mówiła kronika parafialna. Było to najbardziej wiarygodne źródło, ponieważ pisali ją proboszczowie, którzy rezydowali w parafii bezpośrednio po tamtych wydarzeniach. Sami parafianie rzadko poruszali temat rusieckiej rebelii. Odniosłem wrażenie, że wstydzili się stylu w jakim zabłysnęli wobec świata. „Kronikę Parafii Rusiec” przeczytałem w trakcie kilku pierwszych dyżurów w kancelarii. O dziwo, już sam wstęp księgi zdawał się potwierdzać teorię proboszcza o (delikatnie mówiąc) trudnym charakterze tubylców. Mianowicie przodkami dzisiejszych mieszkańców wsi byli zbuntowani chłopi z majątku hrabiego Koniecpolskiego. Po stłumionym krwawo buncie kazał on przesiedlić krnąbrnych poddanych z Rusi w centrum Rzeczpospolitej. Poprzednia ojczyzna na trwałe wpisała się w nazwę ich nowego siedliska. Dzisiaj, jedna z głównych ulic Ruśca nosi nazwę – „hrabiego Koniecpolskiego”. Nie będę opisywał szczegółowych losów Rusinów z Ruśca. Przechodząc do opisu wydarzeń z lat 70-tych naszego stulecia pragnę zaznaczyć, że ich chronologia może nie być dokładnie zachowana. Kronikarski opis czytałem tylko raz i to kilka lat temu.
Cała zadyma w parafii zaczęła się w sposób niemal klasyczny tzn. konfliktem między proboszczem a wikariuszem. Niestety, biskup przy doborze składu osobowego księży na poszczególnych parafiach nie kieruje się ich charakterami, temperamentem czy innymi cechami osobowymi. Po prostu utyka „dziury” kim się da. Ludzie są tylko ludźmi albo jeśli kto woli – są ludzie-kosy i ludzie-kamienie. W opisywanym przypadku nie ma żadnych wątpliwości, że „trafiła kosa na kamień”. Przysłowiową „kosą” można śmiało nazwać ówczesnego rusieckiego proboszcza ks. Kaletę – byłego, długoletniego żołnierza, który przeszedł szlak bojowy od kampanii wrześniowej po służbę w armii Andersa. Nie wiadomo co bardziej ukształtowało charakter ks. Kalety – czy twardy, żołnierski żywot; czy też wychowanie wyniesione z domu rodzinnego. Faktem bezspornym jest, iż był to człowiek bardzo surowy, wręcz szorstki. Wymagał wiele od siebie i od innych. Wśród większości wiernych miał poza tym opinię człowieka uczciwego i sprawiedliwego. Ludzie bali się go, ale otaczali szacunkiem. Ks. Kałuziak, który został przydzielony do Ruśca w charakterze wikariusza był kompletnym zaprzeczeniem swojego przełożonego – lekkoduch i lawirant; ceniący nade wszystko alkohol i damskie towarzystwo. Nowy wikary był bardzo towarzyski i szczery. Lubił nocne popijawy z chłopami, którym coraz częściej użalał się na surowość proboszcza. Szybko zjednał sobie wielu popleczników i obrońców, którym nie w smak była osoba plebana. Sytuacja między nim a proboszczem stawała się coraz bardziej napięta i groziła w każdej chwili wybuchem.
Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy to ks. Kałuziak „podcięty” jak zwykle słuszną dawką alkoholu, dotarł do plebanijnej furtki. Należy zaznaczyć, iż obaj duchowni mieszkali wówczas razem w jednym, ogrodzonym budynku. Jakież było jednak zdziwienie i wściekłość wikarego gdy, otwarta zazwyczaj furtka, okazała się zamknięta na klucz. Trudno skrobać się przez ogrodzenie mając parę promilli alkoholu we krwi. Kiedy młody kapłan powrócił do kompanów „od kielicha” i opowiedział o jawnym zamachu na jego wolność i księżowskie prawo do kilku godzin snu przed ranną Mszą, w swoim łóżku na plebanii – wśród podchmielonych chłopów zawrzało. Jeszcze tej samej nocy urządzili głośną pikietę przed rezydencją proboszcza. Rankiem dołączyli do nich inni stronnicy wikarego. Proboszcza wywleczono siłą z plebanii i na taczkach wywieziono do granic parafii. Ks. Kałuziak został zgodnie okrzyknięty jego następcą. Przez kilka lat sprawował rząd dusz w Ruścu. W tym czasie na plebanii urządzał pijackie imprezy i orgie. Miał swoich „żołnierzy”, którzy mieszkali razem z nim w budynku, aby pilnować swojego guru i dotrzymywać mu towarzystwa. Wybrał też sobie jedną z wiejskich dziewczyn „na gosposię”, która wkrótce zaszła w ciążę i urodziła mu udanego syna. Emisariusze kurii biskupiej przyjeżdżali aby załagodzić sytuację (m.in. biskup i kanclerz). Byli jednak znieważani, obrzucani jajami i siłą wyrzucani z parafii. Stopniowo, z upływem lat, wielu ludziom zaczęły otwierać się oczy. Zrozumieli wreszcie, że ich nowy, samozwańczy proboszcz to zwykły pijak i rozpustnik. Przy całym tym bałaganie jakoś umknęła mu praca duszpasterska: odprawianie Mszy, sprawowanie Sakramentów itp. Ludzie rusieccy zaczęli dzielić się na „prawicę” tj. prawowiernych i „lewicę” – popierającą ciągle Kałuziaka. Na tle tego rozdwojenia doszło nawet do regularnych bitew i potyczek, podczas których interweniowała milicja. W końcu jednak „prawica” zwyciężyła, a samozwańczy proboszcz podzielił los obalonego poprzednika. Podobno wyjechał później do Stanów Zjednoczonych i do dziś pracuje jako… taksówkarz w Nowym Yorku. Zdegradowany proboszcz Kaleta zmarł wkrótce pod brzemieniem doznanych upokorzeń. W Ruścu długo jeszcze lewica walczyła z prawicą. Wyrzucono siłą kilku proboszczów przysłanych przez kurię. Jednego z nich więziono przez kilka dni w piwnicy. Innemu, który sprowadził się pod osłoną nocy – zrzucono z piętra plebanii wszystkie meble. W tym czasie prawica modliła się przed drzwiami zamkniętego Kościoła. Dopiero kilka tragicznych, śmiertelnych przypadków, które dotknęły lewicowych prowodyrów, przyniosły strach i opamiętanie. Jednego zabił piorun, inny się utopił, a jeszcze inny pochował syna. Uznano to za palec Boży i zaprzestano buntu. Do dzisiaj jednak istnieją nienawiści i spory, mające swoje źródło w tamtych wydarzeniach. Tylko syn ks. Kałuziaka, mieszkający ciągle z matką we wsi, wydaje się nie przejmować swoim rodowodem. Jego ciotka jest gospodynią u ks. Jasia, ale od niego nic jej nie grozi.
Powrócę teraz do moich kontaktów z proboszczem. Przez kilka pierwszych dni po moim przyjeździe był on najwspanialszym człowiekiem na świecie. Widać było, że naprawdę cieszy się z nowego wikariusza. Sam wcale tego nie ukrywał. Przy każdej okazji wyrażał się niepochlebnie o moim poprzedniku, a także o wszystkich swoich byłych podopiecznych. Zaczynało mnie powoli denerwować to jego ciągłe narzekanie i obwinianie innych ludzi. Wśród jego byłych wikariuszy był jeden, który miał nieposzlakowaną opinię i „żył w opinii świętości”. Miałem coraz mniej wątpliwości, że i na mnie będzie „kiedyś wieszał psy”, choćbym nie wiem jak się starał. Tymczasem w pierwszym tygodniu naszej znajomości nic na to nie wskazywało. Wręcz przeciwnie. Jasiu był troskliwy, opiekuńczy i nad wyraz serdeczny. Łudziłem się, że tak pozostanie, niestety – to była tylko gra wstępna przed mającym nastąpić rozstrzygnięciem.
Stało się to pod koniec pierwszego tygodnia mojego pobytu w Ruścu. Ponieważ nie miałem jeszcze swojego telewizora – Jasiu zapraszał mnie na dzienniki i filmy do siebie. Pamiętnego wieczoru, od razu kazał mi usiąść obok siebie na kanapie, a nie jak zwykle – w osobnym fotelu. Wyczułem, iż jest tym razem wyraźnie czymś podekscytowany. Odsuwałem od siebie myśl, że to podniecenie. Niestety – Jasiu wyraźnie miał na mnie chęć. Mówił coś nerwowo i nieskładnie, jednocześnie przysuwając się coraz bardziej w moją stronę. Kiedy dotknął mnie swoim biodrem, zadrżał na całym ciele i chwycił moją rękę. Odsunąłem się gwałtownie, ale on otoczył mnie drugim ramieniem i mocno przytrzymał. Wiedziałem o co mu chodzi, postanowiłem jednak na chwilę spasować i wyrwać się natychmiast, gdy Jasiu posunie się o krok dalej. Tymczasem on również spasował. Zaczął natomiast z pasją mówić o mojej urodzie i inteligencji. Zapewniał, że będzie mi cudownie w jego parafii, a wszystkie moje pragnienia spełni właśnie on. „Będę księdzu ojcem i bratem”… i kochankiem – dodałem w myślach. Byłem wstrząśnięty, zrozpaczony! Łudziłem się do tej pory, iż to co o nim mówiono to nieprawda. Może ma taki sposób bycia – pocieszałem sam siebie. Nagle przyszło mi na myśl przykazanie ojca Świątka – o pokorze i bezwzględnym posłuszeństwie wobec swojego proboszcza!!!??? W tym samym momencie ręka Jasia zacisnęła się na moim udzie i szybko przesuwała w kierunku krocza. Zebrałem się w sobie i z całych sił wyrwałem z objęć napaleńca. On zerwał się razem ze mną. Złapał mnie powtórnie za rękę przemawiając mi do serca i rozsądku – „przecież musi to ksiądz jakoś robić; po co samemu… nie pozwolę na żadne kurwy w mojej parafii!!!” Ze łzami w oczach zapewniałem go o mojej przyjaźni i oddaniu, ale nie takim o jakie mu chodzi. „Chcę żyć w czystości!” – krzyczałem zrozpaczony – „…nie minął jeszcze miesiąc od moich święceń!” Do rozpalonego Jasia nie docierały żadne argumenty. Podążał za mną po całym pokoju, mając ciągle nadzieję, że mu ustąpię. Rozpalony do czerwoności zaczął manipulować przy rozporku, a po chwili wyciągnął z niego swoje genitalia – myśląc zapewne, że oczaruje mnie tym widokiem. To było tragikomiczne! Widząc beznadziejność sytuacji wybiegłem z plebanii i wróciłem do siebie.
Rozmyślałem długo w nocy o tym co się wydarzyło. Byłem załamany. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że czeka mnie rok tępienia i poniżania przez tego niezaspokojonego starego zboczeńca. Byłem wściekły na niego, na siebie, na biskupa który mnie tu przysłał i na cały świat. „Cóż mam czynić Panie!” – wołałem z całej duszy do Boga. W jednej chwili zrobiło mi się nawet żal tego człowieka, który przecież na swój sposób pragnął miłości i kogoś bliskiego. Był samotny, tak jak ja, jak każdy ksiądz. Wiedziałem jedno, że nigdy mu nie ulegnę, ale też nie będę go potępiał ani mścił się na nim. Wstałem z łóżka i do rana modliłem się za swojego pierwszego proboszcza, mojego brata w kapłaństwie. Rano przy śniadaniu Jasiu był bardziej niż zwykle powściągliwy, ale po jego błysku w oczach wyczułem, że jeszcze do końca nie stracił nadziei.
Jednym z moich obowiązków była opieka nad ministrantami. Byli to przeważnie chłopcy w wieku 8-14 lat – weseli i rozkrzyczani jak wszyscy. Wśród nich, a grupa liczyła ponad dwudziestu, było kilku wspaniale ułożonych, o mocnych kręgosłupach moralnych. Podobnych charakterów wśród tak młodych chłopców nigdy przedtem, ani potem nie spotkałem. Uważam, że środowisko wiejskie bardziej sprzyja takim pozytywnym indywidualnościom. W następną niedzielę miałem bardzo miłe odwiedziny. Po niedzielnym obiedzie, kiedy każdy ksiądz marzy o odpoczynku, zadzwonił dzwonek. Na progu stały trzy ładne, uśmiechnięte dziewczyny z wiązaneczką kwiatów. Powitały mnie w swojej parafii i w swoim własnym imieniu. Rozmawialiśmy miło, aż do wieczornej Mszy. Wszystkie trzy okazały się być studentkami: Kasia studiowała pedagogikę, Gosia (jej siostra) – biologię, a Renia – teologię. Dziewczyny, jak same powiedziały, opiekowały się każdym nowym wikariuszem w parafii i każdego broniły przed proboszczem. Żachnąłem się oczywiście i powiedziałem, że nie ma przed kim bo proboszcz jest O.K. Na to one tylko znacząco się uśmiechnęły. Dziewczyny były związane ze studenckimi grupami kościelnymi, a w przeszłości połączyła je „oaza”. Moje nowe przyjaciółki miały jako jedyne legalny wstęp do mojego mieszkania. Mogłem z nimi trzema, albo z każdą z osobna, w parze spacerować po Ruścu – nikt nigdy mi tego nie wypomniał, choć robiłem to dość często. W Ruścu znano się nie tylko po nazwisku, ale też z życiorysu i możliwości. Poza dziewczynami zaprzyjaźniłem się również z miłym rodzeństwem – Anią i Piotrem Sikora – doktorami medycyny oraz z kilkoma nauczycielami. Moim największym przyjacielem był jednak mój sąsiad z naprzeciwka – Kaziu Olczak i jego rodzina. Po każdej awanturze z proboszczem szedłem do Kazia po to, żeby (jak sam mu kiedyś powiedziałem) porozmawiać z normalnym człowiekiem. Kaziu miał przemiłą żonę i czwórkę uroczych dzieci. Pracował, jak wielu mężczyzn z tamtych okolic, w Kopalni Bełchatów. Był wiecznym kawalarzem i szczerym, oddanym przyjacielem. Jako jedyny wiedział o moich przeprawach z proboszczem i szczerze mi współczuł. Sam, jak zapewniał, również był przez niego podrywany i to dość ostro. Niewykluczone, że znajomość z Kaziem uchroniła mnie przed chorobą nerwową i zbzikowaniem.
Tymczasem Jasiu, po kilku jeszcze podchodach w moim kierunku, zaczynał być coraz bardziej zniecierpliwiony. Myślał zapewne, że pójdę po rozum do głowy i dla świętego spokoju dam mu dupy. Starałem się być dla niego miły i uczynny – wyręczałem go w obowiązkach, których i tak prawie nie miał, a przede wszystkim wypełniałem niezwykle starannie to, co do mnie należało. Mimo to proboszcz stawał się coraz gorszy – niecierpliwy, nerwowy i bardzo wybuchowy. Powoli poznawałem jego drugie oblicze zgorzkniałego malkontenta. Jasiu do złudzenia przypominał nieraz rozkapryszone dziecko, które znudzone kolejną zabawką niszczy ją i chwyta następną. Niestety takie było jego podejście do ludzi. Jego chimery i napady znosiły kolejne gospodynie (miał ich podobno jedenaście) i jedyny parafianin, który musiał z nim współpracować – kościelny Sarowski. Podziwiałem opanowanie tego człowieka, poniżanego na wszelkie możliwe sposoby. Wielokrotnie, trzęsąc się, ze łzami w oczach powtarzał, że go (Jasia) zabije – „zapierdolę skurwisyna, upierdolę mu łeb przy samej dupie” – cedził przez zęby kościelny. Ciężka sytuacja materialna zmuszała go jednak do tej nieludzkiej pracy. Jasiu, kiedy miał zły okres, potrafił zelżyć na cały Kościół Sarowskiego albo ministranta podczas Mszy Św. Wyzywał od chamów i bezbożników ludzi przychodzących do kancelarii. Kiedyś obrzucił inwektywami i wygnał za drzwi matkę, która z płaczem przyszła załatwić pogrzeb swego kilkuletniego synka. Dziecko wpadło do głębokiego rowu z wodą i utopiło się. Proboszcz kazał jej iść po męża i wspólnie wytłumaczyć się – dlaczego żyją bez ślubu kościelnego.
Dla mnie, choć już praktycznie wszystko robiłem za niego, nie był wcale lepszy. Siłą rzeczy stykałem się z nim kilka razy dziennie. Wszystkie posiłki jedliśmy razem – taki był wymóg biskupa w parafiach z neoprezbiterami. Oczywiście za posiłki musiałem płacić i to słono. Miewałem jak nigdy dotąd częste komplikacje żołądkowe – bynajmniej nie z powodu jedzenia, które było znakomite, ale z uwagi na ciągły stres w czasie spożywania. Kiedyś np. Jasiu wydarł się na mnie, ponieważ obrałem kiełbasę z flaka „za który też się płaci!”.
Powoli mijała jesień. Z moimi dziewczynami nazbierałem i ususzyłem masę grzybów dla rodziców na święta. Wraz z adwentem zaczęły się wyjazdy na spowiedzi do okolicznych parafii w naszym dekanacie. Miałem okazję porównać mojego proboszcza z innymi i dobrze poznać proboszczowską mentalność podczas długich, swobodnych rozmów przy stole. Stwierdziłem, że chyba z każdym z nich mógłbym się dogadać. Byli to mężczyźni w wieku 40-60 lat. Niemal każdy miał coś „na sumieniu”, wielu było dziwakami, ale przecież usprawiedliwiało ich życie jakie prowadzili Ciężko było mi przyznać – Jasiu był ich pajacem i nieustannym obiektem żartów. Drwili sobie za jego plecami ze sposobu w jaki się poruszał czy mówił. Byłem raczej pewien (a miałem w tym już pewne doświadczenie), że z wyjątkiem jednego, może dwóch – nie było wśród tej grupy kilkunastu księży więcej homoseksualistów. Najbardziej szokowała mnie ich cyniczna postawa wobec wszystkiego i wszystkich – wiernych, polityki, Kościoła i wobec siebie nawzajem. To byli geniusze cynizmu! Zastanawiałem się, co ich tak ukształtowało. Na pewno była to rutyna kilkunastu czy kilkudziesięciu lat kapłaństwa. Przez te wszystkie lata (głównie z braku zajęcia i motywacji typu: rodzina, dzieci) zdziwaczeli i wyostrzyli sobie dowcipy podczas sąsiedzkich spotkań. Niemal wszyscy byli też materialistami, niektórzy wręcz chorobliwymi. Naturalnie każdy ksiądz ma prawo być do pewnego stopnia materialistą. Większość ma jakieś drugie życie, a więc inne osoby na utrzymaniu; niektórzy prowadzą różne prace przy świątyni albo plebanii. Utrzymanie tych obiektów również kosztuje. Dziwiło mnie jednak zawsze to, iż pazerni na pieniądze są zarówno ci, którzy prowadzą jakieś inwestycje, jak i ci, którzy nic nie robią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż większość tych mężczyzn zachowywała się jakby była przed chwilą wypuszczona z seminarium. Ciągle niepoważni, pozbawieni problemów bytowych; wiecznie, rozbrykani chłopcy. Szkoda tylko, że młodzieńczą radość i entuzjazm zamienili na cynizm, a ideały na rutynę i pieniądze.
Wigilię Bożego Narodzenia spędziłem wraz z Jasiem u jego jedynych przyjaciół w odległej wsi, gdzie poprzednio był proboszczem. Muszę przyznać, że tego dnia dał z siebie wszystko i udało mu się stworzyć miłą, przedświąteczną atmosferę. Złożyliśmy sobie życzenia, nie zabrakło również drobnych upominków. Nasi gospodarze również byli przemili Widywałem ich później kilka razy na plebanii. Nauczyli mnie jedynego chyba rozsądnego sposobu postępowania z proboszczem – „najważniejsze to przeczekać, jak ma taki zły okres i nie sprzeciwiać mu się w niczym” – powiedzieli mi kiedyś. Święta upłynęły szybko i pracowicie.
Po Nowym Roku czekała na nas kolęda – moja pierwsza. Na parafii wiejskiej, zwłaszcza dużej i rozczłonkowanej, kolęda jest dla księży największym wysiłkiem podczas całego roku. Rusiec, zarówno gmina jak i parafia, oprócz samej miejscowości miał kilka satelit – małych wiosek, zagubionych między lasami i łąkami W samych tych wioskach jedno zabudowanie od drugiego stało w odległości nieraz paru kilometrów. Zima była tego roku mroźna i śnieżna. Chłopi dowozili mnie i proboszcza do wiosek, ale dalej musieliśmy chodzić pieszo. Naturalnie ja miałem zawsze więcej rodzin do odwiedzenia i dalsze trasy do przejścia, ale to było oczywiste – byłem młodszy i bardziej wytrzymały.
Kolęda, to bardzo ciekawa i pouczająca praca, zwłaszcza dla młodego kapłana. W ciągu, np. jednego popołudnia trzeba odwiedzić od 30 do 50-ciu rodzin. Odliczając dojście, na każdy dom pozostaje po kilka minut. Przez ten czas trzeba odmówić modlitwę, porozmawiać na kilka stałych tematów – obecność na Mszach Św., zdrowie, praca, problemy rodzinne, wątpliwości dotyczące prawd wiary itp. Każdy dom, rodzina ma swoją specyficzną i niepowtarzalną atmosferę. Po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, iż po kilku zdaniach rozmowy odczytywałem niemal w oczach domowników co ich cieszy, a co boli; czy są szczęśliwi, czy też nie. Nauczyłem się w ciągu kilku chwil niejako wtopić w ich maleńki świat i spojrzeć na niego ich oczami. Wielu żaliło się na proboszcza – jego obcesowość i brak ogłady. Ze smutkiem mówili o swojej świątyni, która wygląda na opuszczoną tak, jakby nie miała gospodarza. Starałem się jak mogłem usprawiedliwić Jasia, ale w duchu musiałem tym narzekaniom przyznać rację. Były one tak częste i natarczywe, że chwilami odnosiłem wrażenie jakoby ci ludzie ciągle jeszcze nosili w sobie ukryte pragnienie buntu.
Jeden dzień kolędowania poświęciłem na wioskę całą ukrytą w dużym lesie. Maleńkie chatki na leśnych polanach wyglądały na żywcem wyjęte ze średniowiecznego pejzażu. Nie mogłem wyjść z podziwu – z czego ci ludzie żyli. Nie było widać prawie żadnych pól uprawnych. Małe obórki i szopki skrywały leśne siano, krowę lub kozę, parę kur. Mieszkańcy tego skansenu sami przyznawali, że jest im ciężko bo, żyją przeważnie z lasu, ale byli przy tym pogodni duchem i w większości zadowoleni z życia. Z największą biedą zetknąłem się jednak w innej wiosce, na skraju lasu. Glinianki kryte słomą sprawiały wrażenie niezamieszkanych. Klepisko zamiast podłogi było czymś normalnym. Ziemie były tu nieurodzajne – piaszczyste. W jednej z takich glinianek natrafiłem na matkę z pięciorgiem dzieci. Jedna izba zapewniała wszystkie „wygody” – kuchnia, jadalnia, sypialnia i łazienka. Wszyscy grzali się przy starym, kaflowym piecu, w którym palono chrustem z lasu. Dzieci były ubrane w stare, postrzępione, ale czyste ubranka. Wyglądały na niedożywione i przybite swoją biedą. Okazało się, że mężczyzna – głowa rodziny ciągle się upija i akurat wyszedł „na klina”. Kobiecie z trudem udawało się uchronić część z zasiłku, który otrzymywała rodzina. Ze wzruszeniem spostrzegłem jednak, że trzyma w ręku niewielką kwotę, aby dać ją „na ofiarę”. Postanowiłem zostawić w tym domu wszystkie pieniądze jakie tego dnia zebrałem. Kobieta nie chciała o tym nawet słyszeć. Powiedziała, że i tak przyniesie je do Kościoła. Kazałem więc na odchodnym przyjść do siebie najstarszemu z chłopców. Zjawił się u mnie w najbliższą niedzielę, po jednej z Mszy. Dałem mu dwie wypchane torby mięsa, szynek, kiełbas i jaj – w większości tego, co sam dostałem od ludzi. Modliłem się, żeby dumna matka nie zawróciła go do mnie, ale na szczęście nie przyszedł.
Mój genialny proboszcz, od czasu przybycia do Ruśca, na każdej kolędzie zbierał ofiary na malowanie Kościoła. Jak sam mi się przyznał, nie miał najmniejszego zamiaru tego robić – „chamy myślą, że to tak łatwo” – obruszał się na swoich parafian. Co roku ludzie z nadzieją dawali na ten cel pieniądze i co roku pieniądze te znikały w niebycie. Jasiu przykazał mi solennie (wcześniej ogłosił to z ambony) abym przyjmował ofiary na trzy cele: utrzymanie Kościoła, malowanie i dla księży. Dla mnie była przeznaczona 1/3 z ostatniej puli Było to na pozór zgodne z prawem kanonicznym, w myśl którego proboszcz z wikariuszem dzieli się ofiarami w stosunku 2:1 (oprócz ofiar za Msze Św. – stosunek 1:1). Według prawa jednak podział ten ma dotyczyć wszystkich ofiar, natomiast mój proboszcz sprytnie skierował dwa pierwsze źródełka do swojej kieszeni, a dzielił się skwapliwie 1/3 ostatniego. Takie obejścia prawa nie są rzadkością wśród proboszczów. Niewielu wikariuszy decyduje się w takich przypadkach upominać o swoje. Czasami jednak takie sprawy opierają się o arcybiskupa, który i tak zawsze staje po stronie ojca parafii w myśl zasady pokory i posłuszeństwa wobec wyższego rangą. Wszystko jest więc zgodne z prawem, gdyż cały Kościół jest hierarchiczny, a nie demokratyczny.
Jasiu w czasie kolędy był bardziej spokojny. Całkiem możliwe, że nowa namiętność (napływające pieniądze) przyćmiła na jakiś czas popędy zmysłowe, a przez to złagodziła usposobienie. Muszę lojalnie stwierdzić, iż ks. Jan miewał również, obok złych, także dobre dni. Jestem pewien, że ten człowiek jest z natury dobry i ludzki. Wielokrotnie widziałem go wzruszonego ludzką krzywdą. Był serdeczny i gościnny dla wszystkich gości zjeżdżających na plebanię, m.in. dla moich rodziców, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Gorzej natomiast traktował swoich podopiecznych. Czasem bywał nie do zniesienia. Jego malkontenctwo przybierało chwilami wynaturzone rozmiary. Jednak pod tą zrogowaciałą już skorupą – narosłą przez lata samotności, ośmieszania, zmagania z innym popędem (który mógł mieć swoje korzenie w seminarium) – biło serce wrażliwego człowieka. Ks. Jan był ciągle spragniony innych ludzi, towarzystwa, nowinek. Marzył na przyszłość o parafii miejskiej, najlepiej w Łodzi. Bardzo doskwierało mu siedzenie w Ruścu, chociaż sam pochodził z maleńkiej wioski. Często powtarzał, że jego przodkowie (a zatem i on sam) byli szlachtą ziemiańską. Tym można by tłumaczyć jego pogardliwy stosunek do chłopów… Ciągle chodziło mu po głowie – jak wyrwać się spośród tej „hołoty”. Jak nie trudno się domyśleć, ks. proboszcz uważał się za kogoś lepszego, godnego szczególnej czci i szacunku. Wzruszał się szczerze, gdy ktoś wyrażał swoje współczucie, iż tak wspaniały, inteligentny i kulturalny kapłan musi męczyć się na tej wyjątkowo trudnej parafii. Sam uważał to za największy krzyż życia. Można było wiele osiągnąć utwierdzając go w tym przeświadczeniu. W ogóle lubił, jak się nad nim użalano. Ja osobiście byłem bardziej skłonny współczuć jego parafianom. Ciężki to los dla parafii – proboszcz pedał i malkontent z manią wielkości. Według mnie, prawdziwym powodem do tego aby mu współczuć był tragiczny wypadek samochodowy, któremu uległ kilka lat wcześniej. W wypadku tym zginęła jego ówczesna gospodyni, a on sam miał złamaną nogę. Wspominając tamto wydarzenie, ks. Jan najbardziej ubolewał nad jego dotkliwą konsekwencją… zabraniem mu na kilka lat prawa jazdy. Ten „niesprawiedliwy wyrok” – jak mówił – skazał go na siedzenie w parafii albo na łaskę wikariuszy. Nie bez powodu, jednym z pierwszych pytań, jakie mi zadał w czasie mojej pierwszej wizyty w Ruścu, było pytanie o samochód. Fakt, iż posiadałem auto ratował mnie nieraz i był to najlepszy hak na proboszcza. Przy całej swojej apodyktyczności, nie mógł nakazać mi, abym go zawiózł tam gdzie chciał i kiedy chciał. Zawsze mogłem się czymś wykręcić i robiłem to, kiedy szczególnie dotkliwie „zalazł mi za skórę”. Kiedy więc zaplanował sobie jakiś wyjazd – poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego nienaturalnie miłym i kulturalnym zachowaniu. Zima 1993r. doskwierała mi bardzo w mojej nieogrzewanej wikariatce. Po tym, jak na jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie pozostało jedyną zamieszkaną częścią budynku. Już na jesieni kupiłem grzejnik na butlę z gazem. Gdy jednak zacząłem nim grzać non stop, kiedy przyszły duże mrozy, całe mieszkanie dosłownie przesiąknęło wilgocią. Woda spływała po oknach, drzwiach, a nawet ścianach – tworząc kałuże, które ciągle musiałem ścierać. Pod łóżkiem i meblami utworzyły się dywany z pleśni i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i kupić dwie farelki. Od tamtej pory zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w styczniu zamarzła woda w rurach. Fakt ten zbiegł się w czasie z końcem kolędy i tragicznym wydarzeniem, które o mały włos nie przypłaciłem życiem. W połowie stycznia ks. proboszcz dowiedział się o śmierci swojego szwagra, który mieszkał we Wrocławiu. Dzień przed pogrzebem był u niego brat z rodziną, aby zabrać go na tę smutną uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać następnego dnia, oczywiście ze mną. W takich okolicznościach nie mogłem mu odmówić tym bardziej, że i mnie wypadało być na tym pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy się jakieś nieszczęście. Wyjechaliśmy parę godzin przed świtem, aby zdążyć na czas. Był silny mróz, droga oblodzona; tumany śniegu walące w przednią szybę ograniczały bardzo widoczność. W samochodzie, oprócz mnie i proboszcza – na przednich siedzeniach – jechały również dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z poprzedniej parafii (o której już wspominałem) oraz jego gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do Wrocławia jest ostry zakręt nad lasem, w obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w łuk zakrętu straciłem kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na drugi pas jezdni. W ostatnim momencie zobaczyłem przed sobą dwa blisko siebie osadzone światła – pomyślałem, że to „maluch”. Mój głośny krzyk „O Jezu!”, zlał się z przeraźliwym hukiem zderzających się ze sobą czołowo samochodów. Na chwilę straciłem przytomność, ale zaraz potem ją odzyskałem. Usłyszałem jęki moich pasażerów – wszyscy żyli i mieli się nieźle. Najwięcej krzyczał ks. proboszcz, choć jemu zupełnie nic się nie stało. Kiedy wyszedłem z samochodu przewróciłem się na lodzie, który pokrywał całą jezdnię, pod cienką warstwą śniegu. Bardzo bolała mnie lewa noga i dolna część kręgosłupa, a z rozciętego łuku brwiowego sączyła się krew. Fiat 126p, w którego uderzyłem, leżał w rowie. Zawlokłem się do niego i zobaczyłem zszokowanego, ale przytomnego kierowcę. Nikogo więcej tam nie było. Wkrótce nadjechała policja, a karetki pogotowia zabrały nas do szpitala. Po kilku godzinach spędzonych w szpitalu i na komendzie, gdzie składaliśmy zeznania, pozwolono nam wracać do domu. Wyjątek stanowiła znajoma proboszcza, która miała złamaną rękę i musiała jakiś czas pozostać w szpitalu. Ks. proboszcz zadzwonił po taksówkę, podjechał nią pod wrak mojego samochodu, wyciągnął z niego wieniec i po paru godzinach był już na pogrzebie szwagra. Ja natomiast z gospodynią wróciliśmy wynajętym samochodem do Ruśca. Tak skończyła się ta tragiczna w skutkach wyprawa. Dzięki Bogu nikt (łącznie z kierowcą fiata) nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Proboszcz oczywiście obarczał mnie winą za wypadek, a na sprawie sądowej nie wstawił się za mną ani jednym słowem. Kierowca „malucha” i jedyny świadek, jadący innym samochodem zeznali, że „prawdopodobnie” wyprzedzałem na zakręcie i stąd czołowe zderzenie z samochodem jadącym z przeciwka. Rzeczywiście mogło to tak wyglądać, ponieważ przede mną jechał inny samochód, a mnie zniosło w ten sposób, iż znalazłem się przez chwilę obok niego. Mimo zeznań moich i gospodyni, które zgodnie potwierdzały to, że wpadłem w poślizg – otrzymałem wyrok skazujący mnie na 0,5 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu i ponad 20 mln grzywny. Od tego niesprawiedliwego wyroku sądu w Kępnie odwołałem się do Sądu Wojewódzkiego w Kaliszu, gdzie wyrok z Kępna utrzymano w mocy. Jedyną pociechą był dla mnie fakt, iż mój samochód nadawał się do generalnego (co prawda), ale remontu. Niestety z uwagi na brak pieniędzy musiałem czekać na to ponad pół roku. Po wypadku stosunkowo szybko doszedłem do siebie. Natomiast ks. Jan zafundował sobie kilka serii masaży klatki piersiowej. Ze łzami w oczach opowiadał, jakie straszne męki przechodzi gdy ręce masażysty zawadzają mu małe włoski rosnące na piersiach.
Kiedy człowiekowi wydaje się, że pokarał go los i sprzysięgły się przeciwko niemu wszystkie siły na ziemi, a niebo pozostaje głuche na jego wołanie – warto czasami spojrzeć na prawdziwe cierpienia innych ludzi Nie każdy potrafi wznieść się ponad własne sprawy i problemy, aby tak jak mówił Jezus – „śmiać się z tymi, którzy się śmieją i płakać z tymi, którzy płaczą”. Człowiek, który żyje dla siebie i z myślą o sobie nigdy nie będzie człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwykle tragedie innych ludzi uczą nas pokory i dystansu wobec naszych własnych rozterek, kompleksów czy niezaspokojonych ambicji. Po wypadku i jego przykrych następstwach wpadłem w pewnego rodzaju depresję. Jako kierowca byłem odpowiedzialny za to co się stało. Sam byłem potłuczony, bez samochodu i pieniędzy; skazany niesłusznie przez sąd. Nie mogłem nawet z nikim podzielić się swoim bólem. Nie mając wody w mieszkaniu musiałem, kulejąc, nosić ją wiadrami z plebanii proboszcza.
Niedługo po tych wszystkich wydarzeniach, kiedy wróciłem już do normalnych zajęć, byłem świadkiem tak wielkich cierpień ludzkich, że zawstydziłem się na myśl o tym, jak bardzo przeżywałem swoje własne kłopoty. Były to dwa pogrzeby, które wstrząsnęły całą parafią.
Pierwszą tragedią była śmierć młodej kobiety, matki dwójki małych dzieci. Dziewczyna zmarła po paru latach chorowania na białaczkę. Była jedną z najbardziej lubianych istot w całej okolicy – bardzo serdeczna i wesoła. Niedługo przed śmiercią, jej mąż ukończył budowę ich nowego domu. Była szansa aby ją uratować. Potrzebne było bardzo drogie lekarstwo, na które nie było stać jej, i tak już zadłużonej, rodziny. Zwrócono się o pożyczkę do proboszcza, który jednak odmówił. Nigdy wcześniej, na żadnym pogrzebie nie widziałem tak wielkiego żalu i rozpaczy. Stojąc nad grobem, obok małych sierot i klęczącego na ziemi ich samotnego ojca – nie wytrzymałem i sam zaniosłem się płaczem. Po raz pierwszy w życiu płakałem na pogrzebie, choć żegnałem już wcześniej swoich dziadków.
Następnym, wyjątkowo tragicznym wydarzeniem była śmierć 30-letniego mężczyzny – męża i ojca dwóch kilkuletnich chłopców. Był on jedynym synem najbardziej zamożnego człowieka we wsi. Parę m-cy przed śmiercią, ojciec przekazał mu cały majątek – cegielnię, szwalnię i tartak, obok którego młode małżeństwo zamieszkało w pięknym, nowym domu. Krytycznego dnia rano, ojciec odnalazł ciało syna w tartaku, przygniecione małym ciągnikiem do betonowego filaru. Chłopak, ze zmiażdżoną klatką piersiową, skonał ojcu na rękach. Zagadka tej dziwnej śmierci do dzisiaj jest nierozwikłana. Najbliżsi zmarłego wpadli w obłęd rozpaczy. Jego matka dostała pomieszania zmysłów – wchodziła do otwartej trumny syna, lizała go po twarzy i rękach prosząc aby wstał.
Wspomniałem już wcześniej, jak bardzo doskwierało mi ciągłe kontrolowanie każdego mojego kroku. Miało to miejsce jeszcze w rodzinnej parafii, kiedy przyjeżdżałem na wolne dni z seminarium. Trzeba jednak oddać Ruścowi, iż zainteresowanie wokół mojej skromnej osoby przybierało tam formy obsesyjne. Wiąże się to oczywiście z ciągłym postrzeganiem każdego księdza jako nad-człowieka albo ufoludka, któremu obce powinny być normalne ludzkie zachowania i przypadłości. Niewielu jest kapłanów, których nie męczy życie „na ławie oskarżonych”. Małe, wiejskie środowisko naturalnie sprzyja powstawaniu i rozchodzeniu się wszelkich sensacji na temat „czarnych”. Zbliżały się moje pierwsze imieniny w kapłaństwie. Oczekiwałem wielu gości – oprócz rodziców mieli przyjechać koledzy neoprezbitarzy, znajomi księża (m.in. ks. Wiesiu z Łodzi) i przyjaciele. Najważniejszym gościem miał być oczywiście mój proboszcz. Wiedziałem, że większość zaproszonych nie była abstynentami, a lekkie mszalne wino nie było najbardziej pożądanym alkoholem. W kulturalnym domu powinny być różne trunki, chociażby z uwagi na różne upodobania ewentualnych gości Musiałem więc jakoś zaopatrzyć się w kilka butelek. Starym, księżowskim sposobem, powinienem zrobić to przynajmniej w sąsiedniej parafii, a najlepiej jeszcze dalej. Był jednak poważny szkopuł – nie miałem samochodu, a w Ruścu nie było taksówek. Postanowiłem więc dokonać zakupu na własnym terenie, ale tak, by wtajemniczyć to tylko (znajomą zresztą) sprzedawczynię. Około godziny zabrała mi obserwacja sklepu; jednak zawsze była w nim przynajmniej jedna osoba. Dwukrotnie wchodziłem do środka, ale zawsze osoba kupująca przede mną czekała wytrwale aby sprawdzić – co też kupi ksiądz? Przy trzecim razie nie wytrzymałem; stanąłem w kolejce jako drugi i nie wyszedłem mimo, iż zaraz za mną weszła druga kobieta, która widziała już moje wcześniejsze podchody przed sklepem. Kobieta przede mną zrobiła swoje zakupy i czekała z ciekawością na moje. Drżącym głosem poprosiłem czekoladę, ciastka, wino i…pół litra wódki Kątem oka zobaczyłem, że niewiasty, które w międzyczasie zaczęły już symulować rozmowę – zaniemówiły, a jedna z nich chwyciła się za serce. Tego było mi już za wiele. Zawrzało we mnie, a po chwili zapytałem głośno i pewnie: „pani Marysiu, czy to prawda, że wódka ma zdrożeć?” Pani Marysia zdumiona skinęła głową. „To niech mi pani da jeszcze dwie butelki” powiedziałem i tryumfalnie uśmiechnąłem się do przerażonych kobiet Wkrótce jednak pożałowałem tego wybryku. Nie minął nawet jeden dzień, a cała parafia miała mnie za alkoholika. A może jednak ksiądz musi żyć jak trędowaty wśród swoich parafian?
Po srogiej zimie zawitała do Ruśca gorąca wiosna – z bujną zielenią lasów, łąk i ogromnych przykościelnych lip. Bardzo lubiłem wiosenne spacery uroczymi, wiejskimi drogami. Przydrożne ogródki przynosiły zapachy pierwszych kwiatów, a ptaki prześcigały się w śpiewie. Dzięki kilku przemiłym parafianom, którzy pożyczali mi swoje samochody – mogłem parę razy odwiedzić rodziców mieszkających prawie 200 km od Ruśca. Cudowna wiosna na wsi tak mnie rozanieliła, iż nie doskwierał mi tak bardzo, ani brak swojego auta, ani fochy proboszcza. Katecheza z dziećmi, zwłaszcza w małej wiosce (gdzie teraz dojeżdżałem rowerem) dawała mi dużo radości i satysfakcji. Z ministrantami grałem zacięte mecze piłkarskie, a w ciepłe popołudnia paliliśmy ogniska w pobliskim lesie. Moje studentki odwiedzały mnie od czasu do czasu, ale samotne wieczory przed telewizorem zaczęły mi coraz bardziej doskwierać. Brewiarz i inne modlitwy wypełniały wielką pustkę i samotność, ale nie do końca. Chyba po raz pierwszy pomyślałem, że mógłbym żyć inaczej – zasypiać i budzić się przy ukochanej kobiecie; patrzeć na uśmiechnięte buzie dzieci – moich własnych dzieci Czasami odwiedzali mnie koledzy księża z pobliskich parafii Niekiedy przyjechała z Łodzi p. Halinka – moja dojeżdżająca gospodyni, aby upiec dla mnie moje ulubione rogaliki z marmoladą. Mimo to jednak, tamtej wiosny poczułem po raz pierwszy, że brakuje mi kogoś bliskiego, kto byłby zawsze obok mnie – cieszył się i smucił razem ze mną.
Obok potrzeb cielesnych każdy człowiek ma potrzeby duchowe, które częściowo (na płaszczyźnie transcendentalnej) zaspokaja poprzez ciągły kontakt z Bogiem. Istnieje jednak w każdym z nas pragnienie oddania się, z całym zaufaniem, innemu człowiekowi i czerpania z innego człowieka. Żyje w nas potrzeba zawierzenia komuś bezgranicznie i do końca. Tak zostaliśmy wszyscy stworzeni, wszyscy – także księża.
W miarę jak zbliżało się lato, coraz częściej myślałem o zmianie parafii. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to nastąpi Byłem pewien, że proboszcz wystąpi do arcybiskupa o moje przeniesienie i będzie czekał z nadzieją na nowego „chłopca”. Ja również zawczasu, dla pewności, zgłosiłem chęć zmiany u ks. dziekana w Szczercowie. Przyjął moją rezygnację ze zrozumieniem. Przez pięć lat, co roku na wiosnę przyjeżdżali do niego wikariusze rusieccy w tej samej sprawie. Od kiedy nie miałem samochodu – ks. Jan uznał, iż nie jestem mu już przydatny. Doczepiał się do mnie przy byle okazji.
Kiedyś spóźniłem się pięć minut na Mszę św. w niedzielę, której miałem przewodniczyć. Stało się to po raz pierwszy i tylko częściowo z mojej winy. Wszedłem do Kościoła gdy proboszcz akurat podchodził do ołtarza. Widząc mnie, nie rozpoczął Mszy tylko odwrócił się na pięcie i wraz z ministrantami pomaszerował z powrotem do zakrystii Kiedy wszedłem za nimi proboszcz, czerwony na twarzy i z pianą na ustach, nie zdejmując ornatu, rzucił się na mnie całym cielskiem. Zaczął mnie szarpać wyrywając guziki od sutanny, bluźniąc przy tym i ubliżając mi jak nigdy dotąd. Ja myślałem wtedy tylko o tym, jak bardzo musieli być zgorszeni moi ministranci, którzy na to wszystko patrzyli. Wyrwałem się z uchwytu szaleńca, walnąłem nim o szafę aż się przewrócił i wybiegłem z Kościoła. Proboszcza spotkała największa chyba dla niego kara – musiał po raz pierwszy zrobić coś za mnie. Rad nie rad wrócił do ołtarza i odprawił Mszę św.
Od tamtego wydarzenia moje oziębłe kontakty z proboszczem stały się lodowate. Dla nas obydwu było już jasne, że dłużej ze sobą nie wytrzymamy, wielokrotnie starałem się do niego przełamać – niestety, bez wzajemności. Odkryłem, że od czasu do czasu przyjeżdżało do niego paru księży. Jednego z nich rozpoznałem jako powszechnie znanego wśród księży pederarastę. Po takich „cichych” wizytach swoich kolegów, ks. Jan bywał przez jakiś czas spokojniejszy, a czasami nawet miły.
Z ważniejszych wydarzeń przy końcu mojego pobytu w Ruścu należałoby wspomnieć o wizycie samego ks. arcybiskupa, który przybył na obchody 350-tej rocznicy utworzenia parafii. Arcypasterz zaszczycił nawet wizytą moją wikariatkę, gdzie rozmawialiśmy chwilę w cztery oczy. Dziwiłem się później sam sobie, iż nie potrafiłem przy tej okazji powiedzieć ani jednego słowa skargi na mojego przełożonego. Ten natomiast przybiegł za parę minut jakby obawiając się tej rozmowy. Miałem jednak chwilę satysfakcji, gdy w mojej obecności arcybiskup ostro skrytykował proboszcza za to, że nic nie robi w parafii – m.in. nie maluje świątyni i nie założył ogrzewania w wikariatce. „Jak można ciągle wszystko zwalać na innych!?” – podniósł głos arcypasterz. Ksiądz Jan bowiem za wszystko obarczał winą swoich poprzedników. Ja otrzymałem zapewnienie od szefa, że przeniesie mnie bliżej rodzinnych stron.
Opisywałem już wiele razy moje podejście do ks. Jana Dupczyckiego oraz sposób w jaki go odbierałem. Faktem jest, iż wiele razy doprowadzał mnie do białej gorączki, a czasami wręcz do rozpaczy. Był moim pierwszym proboszczem i zaraz na początku mojej posługi kapłańskiej podeptał wiele ideałów, które zachowałem w seminarium. Pokazał mi swoim postępowaniem raczej ciemną stronę kapłaństwa, choć nie pozbawił nadziei, że jest również ta jasna – pozytywna strona i jej muszę szukać. Mówiąc szczerze było mi go żal. Był po prostu ulepiony z innej, niż większość ludzi, gliny. Ludzie go nie akceptowali, a on stał się wobec nich nieufny i agresywny. Szukał, jak każdy człowiek, miłości (choć w nieco innym wydaniu), a nie znajdując jej – popadł w przygnębienie i malkontenctwo. Jeśli dodać do tego księżowski styl życia jaki prowadził, można próbować przynajmniej częściowo go usprawiedliwić. Do dzisiaj mam przynajmniej czyste sumienie, iż każdego wieczoru w Ruścu modliłem się za niego. Prosiłem najczęściej o rozum i nawrócenie – ale się modliłem.
Tak oto upłynęło mi 11 miesięcy w parafii Rusiec. Do dzisiaj z wielką życzliwością wspominam jego mieszkańców. Z pewnością nie zasługują oni na niepochlebne opinie, które krążą na ich temat w łódzkim środowisku kościelnym. Kiedy po wakacjach zastałem na plebanii dekret arcybiskupa, nominację na nową placówkę – obok uczucia ulgi, a jednocześnie nadziei na przyszłość – odezwała się też we mnie nuta żalu i nostalgii za tym uroczym miejscem, które miałem opuścić.