37485.fb2 By?em Ksi?dzem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

By?em Ksi?dzem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

ROZDZIAŁ VII KAPŁAŃSKI BUSINESS W ALEKSANDROWIE

Nową parafią, do której zostałem posłany był Aleksandrów jedno z miast-satelit Łodzi. Zgodnie z przyjętym zwyczajem pojechałem tam kilka dni wcześniej, aby przedstawić się nowemu proboszczowi, a przy okazji zrobić zwiad dotyczący mieszkania, okolicy itp. Okazało się, iż będę mieszkał w ogromnej plebanii, wybudowanej niedawno przy innym Kościele i w innej parafii. Parafia ta pod wezwaniem Świętego Rafała była tzw. parafią macierzystą, mnie zaś przydzielono do parafii Zesłania Ducha Świętego, która wyodrębniła się z tej pierwszej. Od plebanii, w której mieszkało jeszcze pięciu księży, miałem ok. 2 km do miejsca pracy – dużej kaplicy na ogromnym placu między dwoma nowymi osiedlami bloków. Świątynia była w stanie surowym, niedawno zadaszona. W ogóle cała parafia erygowana rok wcześniej, była w stanie organizowania się. Młody kościelny z dumą mówił, jak dużo pracy włożyli razem z proboszczem i ofiarnymi parafianami w budowę kaplicy, która powstała rzeczywiście w rekordowym czasie. Przy wykańczaniu obiektu pracowało akurat kilku ludzi. Przywitałem się z nimi, a przy okazji dowiedziałem się, iż kluczem do postępu wszelkich prac w parafii jest ks. proboszcz młody wiekiem i pełen zapału góral z Podkarpacia. Niestety ks. Jarema Trunkowski – mój nowy przełożony – przebywał akurat w Niemczech, dokąd pojechał po samochód. Na plebanii, przy aleksandrowskim rynku nie zastałem także ks. prałata Hedoniusza Bogackiego – proboszcza parafii Św. Rafała. Nie dostałem więc kluczy do mojego przyszłego mieszkania, ale gospodyni prałata zapewniała mnie, że jest ono piękne i czyste.

Odjechałem z Aleksandrowa co prawda niedoinformowany, ale pełen wiary i zapału przed nowym wyzwaniem.

Ponieważ w Ruścu okupiłem się trochę w meble, musiałem wynająć ciężarowy samochód i kilku ludzi do przeprowadzki. W dniu, w którym dokonują się zmiany w parafiach, tj. 30 sierpnia, proboszcz Jarema miał oczekiwać na mnie na plebanii z kluczami do mojego mieszkania. Kiedy zajechałem na miejsce z całym majdanem okazało się, że proboszcz dopiero co przyjechał z Niemiec i śpi po podróży. Gdy już zdołałem go dobudzić, przez godzinę szukał kluczy, a gdy w końcu otworzył mi drzwi mieszkania ogarnęła mnie czarna rozpacz. Ze środka buchnął odór zepsutego mięsa i stęchlizny. Po wejściu do środka zobaczyliśmy stosy (od podłogi po sufit) gazet, które zajmowały – oprócz starych, zepsutych mebli – większą część mieszkania. Wszystko przykrywała gruba warstwa kurzu. W kuchni zepsute mięso i wędliny dosłownie wylewały się z lodówki. Proboszcz, którego obowiązkiem było przygotowanie dla mnie mieszkania, wydawał się być tym wszystkim wielce zdziwiony. Mieszkanie składające się z dwóch pokoi, łazienki i kuchni – od ponad roku stało puste. Wcześniej zajmował je starszy kapłan – dziwak, będący rezydentem w miejscowej parafii. Księża w podeszłym wieku, na emeryturze, czujący się jeszcze na siłach – mogli pracować na parafiach jako rezydenci na przysłowiowe pół etatu. Ten starszy kolekcjoner gazet po paru latach takiej rezydentury, któregoś pięknego dnia wsiadł w pociąg i wyjechał „w świat” nie mówiąc nikomu ani słowa. Wracając do niezręcznej sytuacji – jedno było pewne – nie mogłem wprowadzić się na plebanię, a więc nie mogłem także pracować. Wynajęci ludzie znieśli z samochodu do piwnicy moje rzeczy, a ja ustaliłem z ks. Jarema, że wracam za trzy dni kiedy mieszkanie będzie puste i czyste.

Ten pierwszy dzień w nowej parafii trochę podkopał moją, i tak zachwianą, wiarę w proboszczów. Byłem podłamany tym bardziej, iż czekała mnie jeszcze przeprowadzka z piwnicy na drugie piętro. Ks. Jarema był tak zauroczony swoim nowym Passatem sprowadzonym bez cła – na parafię, że zdawał się nie zauważać żadnego problemu. „Pierwsze koty za płoty” – pomyślałem i po kilku dniach wróciłem do Aleksandrowa pełen otuchy. Wprowadziłem się w końcu do jednego pokoju (drugi był zagracony i zamknięty na klucz) i zacząłem nowe, wielkomiejskie życie księdza.

Zanim przejdę do opisu swojej nowej placówki, chciałbym najpierw scharakteryzować parafię w której mieszkałem i pozostałych lokatorów miejscowej plebanii. Macierzysta parafia Św. Rafała była kilkakrotnie większa od naszej, a jej cechą szczególną było to, iż miała dwie połączone ze sobą świątynie oraz proboszcza biznesmena – małego, grubego człowieczka o przenikliwym spojrzeniu. Jedno z drugim zresztą poniekąd się łączyło. Ksiądz prałat Hedoniusz Bogacki był prawdziwym człowiekiem czynu. Kiedy nastał w Aleksandrowie postanowił jak najszybciej dać upust swojej inwencji i geniuszowi. W krótkim czasie dostawił do boku już istniejącej świątyni – drugą większą. Tym sposobem na Mszach Św. część ludzi stała twarzą do ołtarza, a część – bokiem. Równocześnie z Kościołem, krewki proboszcz wybudował ogromną plebanię o wielkości dwóch połączonych bloków mieszkalnych. Wnętrza obiektów wyłożył marmurami i drewnem; w podziemiach wybudował garaże. Kupił sobie najnowszego mercedesa, a wszystkie te dobra ogrodził wysokim murem.

W międzyczasie ks. prałat zajmował się interesami, tzn. odzyskał wszystkie dobra kościelne, które były do odzyskania, a było ich niemało – niemal połowa centrum Aleksandrowa należała kiedyś do Kościoła. Ks. Bogacki, ogłosił przetarg na wynajem kilkunastu budynków, jednocześnie budując cały szereg nowych – również do wynajęcia. Ubolewał często, że prawo kościelne zabrania księżom aktywnego prowadzenia interesów, bo wtedy „wyciągnąłby” z tego wszystkiego o wiele więcej. Ktoś zapyta – z czego finansował swoje przedsięwzięcia? Parafia, choć jedna z najbogatszych w diecezji nie przyniosłaby w tak krótkim czasie, tak olbrzymich dochodów. Pomysłowy kapłan aby zbudować swoje imperium w genialny wręcz sposób uwzględnił trudną sytuację zaopatrzeniową w latach 80-tych i maksymalnie, na niespotykaną skalę, wykorzystał ogromne ilości darów z zachodu, które wówczas zalewały wprost Kościół w Polsce. Dzięki swoim plecom w kurii biskupiej miał do nich dostęp nieograniczony. Wielu proboszczów zrobiło własne i kościelne interesy na darach, ale ks. Bogacki prześcignął chyba wszystkich. Sam w swoich wypowiedziach nie ukrywał zaradności z jaką obracał różnymi deficytowymi towarami. Za to, co wstawiał do hurtowni, sklepów i co przez podstawionych ludzi sprzedawał na bazarach – kupił wszystkie materiały budowlane. Nie wspominał jednak, iż równocześnie na wszelkie możliwe sposoby, na te same cele, wyciągał pieniądze od wiernych. Parafianie, którzy pracowali na budowach, łącznie z fachowcami, w formie wynagrodzenia dokarmiani byli z darów prałata. U niego nigdy nic nie było za darmo i nic się nie marnowało. Cóż mogło go obchodzić to, że ofiarodawcy z zagranicy przekazywali swoją pomoc ludziom biednym i chorym czyli najbardziej potrzebującym, którzy nie zawsze mogli przyjść na „dniówkę” do prałata. Lokale wynajmowane przez niego należały do najdroższych, a sam właściciel słynął z bezwzględności przy zbieraniu czynszu; dzień zwłoki nie wchodził w rachubę. Kiedy dary się skończyły, ks. Bogacki miał ich jeszcze na długo pod dostatkiem. Kiedy skończyły się naprawdę – do prac wykończeniowych zatrudniał na czarno Rosjan, którzy runęli wtedy do Polski przez otwartą granicę.

Ks. prałat, jak już wspomniałem, słynął z tego, iż nie przepuścił żadnej okazji aby dorobić trochę do tacy. Kiedy już dokończył wszystkie inwestycje bez złotówki długu, zaczął zarabiać ogromne pieniądze. Z moim proboszczem obliczyliśmy kiedyś, że prałat wyciągał grubo ponad 400 min miesięcznie – z tego mniej więcej jedną czwartą z pensji proboszcza, a pozostałą lwią część z tytułu dzierżawionych budynków. Do tego dochodziło ok. 50 mln miesięcznie, które zbierał na tacę, a drugie tyle dostawał z wszelkich podatków cmentarnych, tj. od placów, pomników, ekshumacji; za haracze pobierane od innowierców grzebiących swoich zmarłych na katolickim cmentarzu itp. W przeszłości ten geniusz finansjery przebywał kilka lat na parafiach za granicą – w Anglii i Holandii. Mając tam liczne znajomości i koneksje – przy każdej okazji odwiedzał swoich dobroczyńców, zamożnych zachodnich duszpasterzy, którzy wspierali „biedującego Hedoniusza”. Nawet wyposażenie swoich Kościołów, łącznie z ławkami i komżami dla ministrantów, ks. prałat kompletował za granicą. Jako biedny księżulo z biednej Polski, wysyłał do różnych instytucji na całym świecie prośby: „o wsparcie duchowe i MATERIALNE dla powstającego ośrodka duszpasterskiego w Aleksandrowie”. Pieniądze płynęły ze wszystkich stron, jednak w miarę, jak mnożyły się i rosły źródła dochodów – rosła też chciwość kapłana. Na plebanii, którą wybudował, zajmował kilka ogromnych salonów na dwóch kondygnacjach. W paru pokojach nikt nigdy nie był, nawet jego gospodyni tam nie sprzątała. Oryginalne – antyczne meble, skórzane kanapy i fotele, marmur, boazerie, najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny – to tylko część ubóstwa, którym otoczony był prałat. Podobno za same obrazy Kossaków i innych sławnych malarzy, które sam widziałem w jego mieszkaniu – można by wybudować… kilka Kościołów. Pozostałych pięciu księży (w tym dwóch proboszczów) ulokował w małych, dwupokoikowych mieszkankach, a resztę plebanii wynajął na szwalnię i gabinet lekarski.

Według najnowszych wiadomości, jakie przychodzą do mnie z Aleksandrowa, ks. prałat wynajął także na plebanii kilka mieszkań dla świeckich rodzin, m.in. na miejsce trzech księży, którzy się wyprowadzili. Jest to przypadek nie mający chyba swojego precedensu w polskich parafiach – aby rodziny z dziećmi mieszkały pomiędzy księżmi, a na podwórzu plebanii suszyły się sznury pieluch – ale czego się nie robi dla pieniędzy! Ks. Bogacki był gotów zrobić i zrobił znacznie więcej.

Całymi dniami i wieczorami myślał nad nowymi źródłami dochodu. Jako jeden z pierwszych księży w Polsce, zaczął sprowadzać samochody bez cła na parafię (swoją i inne). Robił to, jak wszystko na skalę masową. Sprowadzał wozy warte nieraz parę miliardów i po krótkim czasie – nielegalnie – sprzedawał z dużym zyskiem różnym firmom i osobom prywatnym. Kiedy mieszkałem w jego parafii (w ciągu roku) sprowadził i sprzedał w ten sposób kilka samochodów, w tym jeden autokar-mercedes – dla prywatnej firmy przewozowej ze Zgierza. Dla siebie był znacznie „skromniejszy” – do swojej stajni zakupił najnowszy model jeepa Opla Frontierę.

Według słów mojego proboszcza Trunkowskiego, ks. prałat nie poprzestawał na wykpiwaniu urzędu celnego i fiskusa. Parę lat wcześniej sprowadził podobno luksusowe BMW, ubezpieczył na ogromną sumę, po czym podstawił „do zabrania” braciom ze wschodu, od których zgarnął pokaźną kwotę w dolarach. Odszkodowanie od PZU oczywiście dostał swoją drogą, ale ponieważ samochód był sprowadzony i zarejestrowany na parafię, zobowiązano go do oplakatowania połowy Aleksandrowa wiadomością o kradzieży auta. Całą operację związaną z zaginięciem samochodu, wg. słów mojego proboszcza, obmyślił i zrealizował wspólnie ze swoim pupilkiem – ks. Plackiem.

Ten młody kapłan, rodem z Aleksandrowa, to osobny temat w historii parafii Św. Rafała. Pochodzący z jednej z najzamożniejszych rodzin w mieście chłopak, dość szybko zdobył plecy u biskupów łódzkich. Po kilku łatach „tułaczki” w terenie, wrócił do rodzinnej parafii jako wikariusz – katecheta. Trzeba zaznaczyć, że praca w swojej parafii jest, zgodnie z prawem kanonicznym, niedopuszczalna. Może właśnie dlatego ks. Placek mimo, iż podlegał pod parafię w Aleksandrowie mieszkał w prywatnej willi w Łodzi, a miejsce swojej pracy odwiedzał pro forma ok. raz na dwa tygodnie. Jego zamieszkanie w Łodzi było zresztą zupełnie usprawiedliwione ponieważ prowadził tam wiele zawoalowanych interesów. Jest m.in. właścicielem dużej księgarni w centrum Łodzi na ul. Piotrkowskiej. Młody bogacz, jeżdżący na zmianę dwoma luksusowymi samochodami, szybko zdobył uznanie i zaufanie starszego kolegi po fachu. Zapewne wywiną razem jeszcze nie jeden numer.

Ksiądz prałat jako człowiek interesu nigdy nie tracił czasu. Wielokrotnie w ciągu miesiąca wyjeżdżał na parę dni w nieznane, nie mówiąc nikomu o celu podróży. Zostawiał bez żalu parafię pod opieką dwóch wikarych. Praca duszpasterska jakoś w ogóle mu nie leżała. Bił rekordy szybkości w odprawianiu Mszy Świętych i nabożeństw, a kazania na religijny temat nigdy z jego ust nie słyszałem.

Jak przystało na człowieka, który zdobył wysoką pozycję w świecie biznesu, ks. prałat zajął się polityką. Był co prawda tylko radnym w mieście, ale kilka razy dał ostro do zrozumienia burmistrzowi i jego zastępcy – kto naprawdę rządzi Aleksandrowem. Trzeba przyznać, że wszyscy liczyli się z jego zdaniem, podziwiali go za przedsiębiorczość i czuli przed nim respekt. Niestety tak naprawdę nikt go chyba nie lubił. Nie słyszałem o nim nigdy pochlebnej opinii jako o człowieku czy księdzu, poza uznaniem dla jego głowy do interesów. Był to również znany w okręgu łódzkim i nie tylko mecenas i poplecznik wielu prawicowych polityków, m.in. Alicji Grześkowiak, Stefana Niesiołowskiego i wielu innych. Byli oni częstymi gośćmi w jego rezydencji.

Tak wiec ks. prałat Bogacki aspirował do miana człowieka sukcesu i był nim rzeczywiście. Miał prywatnego goryla i kierowcę, który woził go na przemian mercedesem-limuzyną i jeepem. Słynął z tego, że nie liczył się z niczym i z nikim. Kpił publicznie nawet z biskupów, a w swoich politycznych kazaniach mieszał z błotem większość polskich mężów stanu. Prywatnie był kpiarzem i cynikiem. Ci, którzy go bliżej poznali mieli o nim opinię dwulicowca. Niemal każdy kiedyś się na nim zawiódł. Wiele razy spowiadałem ludzi, którzy skarżyli się na jego obcesowe podejście zwłaszcza do biedy i biedaków. Gardził ludźmi słabymi, ciężko pracującymi fizycznie – tymi, którym się w życiu nie powiodło. Jego parafianie autentycznie go nienawidzili, tak samo zresztą jak księża, może oprócz jego pupila Placka. Czy można się dziwić wiernym skoro swoje owieczki ksiądz prałat traktował jak jedno z wielu źródeł dochodu. Jako biznesmen z prawdziwego zdarzenia, w swoim interesie kościelnym, z siedzibą w kancelarii parafialnej, wprowadził stałe opłaty za wszystkie usługi. Wykorzystując monopol na te usługi na swoim terenie – ustalił ceny na bardzo wysokim poziomie. Takie przecież są prawidła rynku. W interesach nie ma sentymentów, nawet „Święty Boże nie pomoże”. W jego kancelarii nie było targowania. Dla przykładu podam, że w 1995 roku, kiedy tam przebywałem – stawka za usługę pogrzebową u ks. prałata wynosiła 5 mln zł. Wyjątków od ustalonych stawek nie zanotowano. Kiedy jedna kobieta z płaczem prosiła o spłatę w ratach ww. kwoty – ks. Hedoniusz zapewniał ją, iż tego uczynić nie wolno bo „taka jest stawka”. „Czy pani nie może pożyczyć kilka milionów aby opłacić pogrzeb własnego męża?” – pytał zdziwiony.

Oprócz słabości do dużych pieniędzy (do czego sam się przyznawał) ks. prałat miał naturalną słabość do płci przeciwnej. W całym mieście znana jest historia jego związku z właścicielką baru, z którą miał się jakoby pewnej nocy „zakleszczyć”. Pomocy namiętnej parze udzielił wówczas miejscowy lekarz i stąd cała sprawa wyszła poza mury plebanii. Przyznam się, iż trudno mi było uwierzyć w tę, moim zdaniem, grubymi nićmi szytą opowieść. Słyszałem ją od wielu osób, w tym od swojego proboszcza, ale znając spryt prałata nie podejrzewam go o tak głupią wpadkę. Mogę tylko powiedzieć, że widziałem kilka eleganckich kobiet wychodzących od niego o różnych porach. Przekonałem się na własnej skórze, że ten człowiek był na prawdę podły i dwulicowy, ale ludzie nienawidzili go zbyt mocno, aby można było wierzyć wszystkiemu co mówili.

Niewiarygodnie brzmi dla mnie jeszcze inna historia również opowiedziana mi przez proboszcza Jaremę. Ksiądz Bogacki już jako kleryk, a później młody ksiądz był bardzo butny i zepsuty moralnie. Wielokrotnie ratowały go niezbadane bliżej „chody” u ówczesnego biskupa ordynariusza Michała Klepacza. Jako młody wikariusz, zwykł nasz bohater urządzać ostre popijawy z podobnymi jak on księżmi – „ascetami”. Na takie zamknięte „rekolekcje” często sprowadzano na pokuszenie parę dziewczyn niezbyt ciężkiego prowadzenia. Jedna z takich orgii wg. słów księdza Jaremy, tak się rozwinęła, że wikary Bogacki aby uatrakcyjnić ją jeszcze bardziej wpadł na iście szatański pomysł. W trakcie imprezy przeprosił na chwilę gości, poszedł do Kościoła, a po chwili wrócił niosąc kilka kielichów mszalnych. Zdumionym biesiadnikom zaczął serwować w nich drinki. Podobno jeden z nich – jego kolega ksiądz – wytrzeźwiał w jednej chwili, wstał i wyszedł na zewnątrz, ale reszta ekipy świetnie się dalej bawiła. Ta historia brzmi niewiarygodnie nawet dla mnie.

Choć poznałem setki różnych księży, uważam, że jedynym wśród nich człowiekiem, który mógłby dopuścić się takiego świętokradztwa – był ksiądz prałat Bogacki. Rzeczą niewiarygodną, ale prawdziwą jest jego majątek, który (łącznie z prywatną posiadłością) można porównać z niewieloma współczesnymi fortunami w Polsce. Nie siedzę w kieszeni księdzu prałatowi Jankowskiemu z Gdańska, ale śmiem twierdzić, że trochę mu do Bogackiego brakuje. Łączy ich na pewno przeświadczenie o magnackim pochodzeniu, czynne uprawianie polityki i zamiłowanie do marki „mercedes benz”.

Jak łatwo się domyśleć, mój proboszcz Jarema Trunkowski i inni księża zamieszkujący na plebanii, nie darzyli prałata Bogackiego pozytywnymi uczuciami. Doskonale ich zresztą rozumiałem. Wystarczającym powodem do braku takich uczuć, był fakt pobierania przez prałata słonego czynszu za zajmowane przez nas mieszkania. Jak żyję nie słyszałem o podobnym przypadku, aby księża płacili za mieszkanie na plebanii, którą wybudowali dla nich parafianie!

Nie bez powodu zacząłem opowieść o swojej drugiej parafii charakterystyką prałata i dziekana aleksandrowskiego w jednej osobie. Wszystko bowiem w tym mieście i obu parafiach kręciło się wokół niego i od niego zależało. Nic dziwnego zatem, że księża z całej archidiecezji mówiąc o Aleksandrowie używali zamiennie określeń „łódzki” i „Bogucki”. Oprócz prałata, mojego proboszcza i mnie plebanię zamieszkiwali jeszcze trzej księża. Niewiele starszym ode mnie był ksiądz Piotr – zastraszony i lizusowaty względem swojego wielkiego szefa. Pozwoliło mu to jednak pobić wszelkie rekordy rezydowania w Aleksandrowie – był tu już od 3 lat. Jego kolegą, współpracownikiem był kapłan około pięćdziesiątki, ale jeszcze na stanowisku wikariusza. Ksiądz Paweł, bo o nim mówię, był ułożonym kapłanem, typem urzędnika. Ponieważ jako jedyny z wikarych (nie licząc prałata) nie uczył religii w szkole – jako specjalność przypadła mu praca w kancelarii i pogrzeby. Poza tym, że był służbistą (tak wyglądała praca u Św. Rafała) wszyscy lubili go za miłą powierzchowność i wysoką kulturę osobistą. Miał chyba tylko jedną, za to wielką słabość – ładne samochody. Całe swoje mieszkanie i garaż obwiesił plakatami wozów najlepszych marek. Sam jeździł nowym oplem Astra, któremu poświęcał większość swojego wolnego czasu. Kiedy patrzyłem z jakim namaszczeniem pieścił swój samochód nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przelał na niego wszystkie swoje niezaspokojone instynkty opiekuńcze i ojcowskie. Ksiądz Paweł np. mył swój samochód tylko najdelikatniejszymi szamponami i wyłącznie w miękkiej wodzie, tzn. w czasie deszczu. Kupił do tego celu długi płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem. Sama jazda już go tak nie rajcowała, wątpię aby w ciągu mojego pobytu zrobił więcej niż… 200 kilometrów. Ostatnim z księży zamieszkujących plebanię w Aleksandrowie był proboszcz niewielkiej – „budującej się” parafii – Rąbienia. Jego parafia przylegała do naszej, a Kościół był oddalony nie więcej niż 2 km od naszej kaplicy. Ks. Mikołajczyk był moim faworytem bardzo oddany sprawie Kościoła, a przy tym stojący twardo na ziemi, ludzki i z wielkim poczuciem humoru.

Aby zakończyć tę zbiorową – księżowską – charakterystykę, muszę powrócić jeszcze do człowieka, o którym mogę najwięcej powiedzieć, bo najlepiej go poznałem. Mój proboszcz, ks. Jarema Trunkowski był dość przystojnym rudym facetem o korzeniach, jak już mówiłem – góralskich. Miał tzw. „spóźnione powołanie” – przed wstąpieniem do seminarium pracował kilka lat po maturze. Uczelnię Łódzką skończył razem z moim znajomym z Łodzi-Retkinii, ks. Wiesiem. Ks. Trunkowski nie miał lotnego umysłu, ani inteligencji prałata, chociaż ciągle do niego aspirował. Miał za to gołębie, ludzkie serce dla swoich parafian. Od samego początku zdobył sobie ich wielką sympatię. Widać było, iż swoją pierwszą, własną parafię i jej mieszkańców traktował z wielkim oddaniem. Leżały mu na sercu zarówno potrzeby duchowe, jak i materialne nowej placówki duszpasterskiej. Do mnie odnosił się bardzo kulturalnie i poprawnie – wręcz przyjacielsko. Czasami tylko był nieco mrukliwy, a także nieszczery – lubił grać „na dwa fronty”, krytykować kogoś za plecami i roznosić plotki. Od niego dowiedziałem się co kto ma na koncie i na sumieniu. Po prostu lubił takie tematy. Poza tymi ludzkimi, a raczej babskimi przypadłościami, był to naprawdę dusza – człowiek; często nawet zbyt pobłażliwy. Wspomniałem o jego aspiracjach w stronę osoby prałata, ale miało to odniesienie tylko do płaszczyzny finansowej. Większość księży zazdrościła Bogackiemu interesów, ogromnych pieniędzy jakie posiadał, a w przypadku ks. Trunkowskiego było to o tyle uzasadnione, ponieważ miał on rzeczywiście ciągłe, niemałe wydatki związane z pracami przy kaplicy i przylegającej do niej plebanii – w trakcie budowy.

Według zwyczaju, główny ciężar finansowy – przy wyodrębnianiu się nowej parafii ze starej – spadał na tę macierzystą, ale w takich kwestiach nikt nawet nie marzył o pomocy prałata. Przyznam się, że byłem i będę zawsze pełen podziwu dla zapału i samozaparcia młodych proboszczów, takich jak Trunkowski czy Mikołajczyk – którzy budując nowe świątynie, oddawali dosłownie Kościołowi całe swoje siły i zdolności. Inną sprawą jest fakt, iż buduje się te obiekty zazwyczaj „bez głowy” i wyobraźni, ale to jest już wina biskupów. Wymownym tego przykładem jest Łódź, gdzie odległość między Kościołami można mierzyć w metrach, a są one takie olbrzymie, że pomieściłyby zarówno wierzących, jak i niewierzących parafian, łącznie z tymi, którzy leżą na cmentarzach. Jeszcze większą głupotą jest budowanie plebanii – bloków – niemożliwych do zagospodarowania i ogrzania. Budowy takich kolosów powierza się księżom, którzy często nie mają o tym zielonego pojęcia – przepłacają wykonawcom, marnują materiały itp.

Stąd mój podziw dla ks. Jaremy, który wziął na siebie odpowiedzialność architekta i budowlańca, a przy tym nie oszczędzał się jako duszpasterz. Być może właśnie tak duże obciążenie różnymi obowiązkami, w połączeniu z kapłańską samotnością doprowadziły go do ukrytego alkoholizmu. Tak, niestety i ten kapłan wpadł w szpony tego strasznego nałogu, który można nie bez przesady nazwać chorobą zawodową kleru. Regularnie każdego wieczoru mój proboszcz „zalewał sobie robaka”, najczęściej samotnie, a czasami w większym, zaufanym gronie. Mniej więcej pół godziny po wieczornej Mszy Św. zawsze ilekroć się widzieliśmy, czuć było od niego alkohol. Kilka razy widziałem go pijanego do nieprzytomności. Próbowałem delikatnie wpłynąć na niego, uświadomić mu, że się stacza (słyszałem, że świadomość tego jest podstawą zwalczenia nałogu) – niestety bezskutecznie. Najbardziej bolało mnie, kiedy widziałem, jak po pijanemu odprawia Mszę Świętą. Zdarzało mu się to po paru nocnych imprezach, które przeciągnęły się…do rannej Mszy, a także wówczas gdy nie wytrzymywał i wypił w ciągu dnia. Widziałem i czułem ból tego człowieka, topiącego swoją samotność, stresy i kapłańskie rozterki w butelce wódki. Z wielką życzliwością i troską myślę dziś o tym, jak ten człowiek pokieruje swoją przyszłością.

Tak więc po roku samotnego zamieszkania w rusieckiej wikariatce przyszło mi mieszkać na prawdziwej plebanii, wśród pięciu innych księży. Muszę powiedzieć, a wiem o tym z autopsji oraz z opowiadań kolegów, że takie zbiorowe plebanie rządzą się swoimi własnymi prawami. Poza ciągłym szpiegowaniem ze strony własnych proboszczów istnieje tam niepisany zwyczaj nie wchodzenia sobie w drogę i nie interesowania się sąsiadami. Uszanuję ten zwyczaj także teraz i nie będę wyliczał ile dziewczyn czy chłopców widziałem wychodzących – z których drzwi i o jakich godzinach. Uważam, że tego rodzaju kontakty są prywatną sprawą każdego człowieka o ile nie zdradza on np. współmałżonka i bynajmniej nigdy ich nie potępiałem.

Przechodząc do tematu swojej parafii zaznaczę na wstępie, iż ks. prałat Bogacki bardzo długo, bo kilkanaście lat, opierał się jej powstaniu. Pragnął w ten naturalny sposób uchronić się przed odpływem części pieniędzy do innych kieszeni. W końcu jednak uległ, pod naciskiem biskupów i opinii kleru, kiedy Aleksandrów stał się największą parafią w archidiecezji Sam wykroił najgorsze ochłapy ze swoich włości. W ten sposób nową parafię utworzyły dwa osiedla nowych bloków mieszkalnych. Prałat doskonale wiedział, że takie bloki zamieszkują na ogół młode małżeństwa – rzadko praktykujące i najmniej skore do utrzymywania Kościoła. Wiadomą rzeczą jest, iż w takich parafiach jest niewiele pogrzebów, ich mieszkańcy są już z reguły „po ślubie”, a liczyć można tylko na przyrost demograficzny i chrzty. Nie zdziwiło nas również (proboszcza i mnie), że prałat zarezerwował dla siebie kontrolę nad całym miejskim cmentarzem, na którym nam nie wolno było nawet czytać „wypominków” w Uroczystość Wszystkich Świętych. Cmentarze to jeden z najlepszych kapłańskich businessów. Jeśli zatem chodzi o nasze dochody – były one raczej mierne. Za to każdego dnia dziękowałem gorąco Bogu, że mam normalnego proboszcza i mogę żyć bez ciągłego poniżania i nerwów, w normalnych warunkach. Braki finansowe z tzw. akcydensu, na który składały się ofiary z pogrzebów, ślubów i chrztów – wyrównywały nam codzienne Msze Św. zamawiane przez grupę starszych parafian ściśle związanych ze swoim nowym Kościołem; szczęśliwych, że oderwali się od prałata. Trzeba również przyznać, iż ludzie uwzględniali w „tacy” fakt powstawania nowej placówki parafialnej. Wszakże wydatków z tym związanych było co niemiara – począwszy od materiałów budowlanych poprzez ławki, meble kancelaryjne, a skończywszy na szatach i precjozach liturgicznych. Kuria biskupia dysponująca bajońskimi funduszami na cele reprezentacyjne m.in. na podróże pięciu biskupów po całym świecie, nie kwapiła się z dotacjami dla nowych parafii, zwłaszcza, że akurat wtedy zakupiła od Kościoła Ewangelickiego świątynię w centrum Łodzi za milion dolarów. Sprawy finansowe były na szczęście problemem proboszczów. Ja miałem swoje własne obowiązki i zmartwienia.

Rozpocząłem pracę jako ksiądz – katecheta w Zespole Szkół Zawodowych. To nowe doświadczenie uświadomiło mi z jednej strony, jak znikomy procent młodzieży identyfikuje się z wartościami chrześcijańskimi – które głosi Kościół Katolicki – a z drugiej strony, jak bardzo młodzież łaknie tychże wartości. Ci młodzi ludzie z którymi pracowałem widzieli głęboki sens w prowadzeniu życia zgodnego z Ewangelią. Przekonywały ich nawet takie przesłania Nowego Testamentu jak: przebaczenie bez granic, miłość nieprzyjaciół czy ubóstwo. Szybko zrozumiałem jednak, że do tych młodych – gniewnych, ale jakże prostych i otwartych umysłów, nie docierała żadna teoria nie poparta praktyką i żywym świadectwem. Oni potrzebowali prawdziwych autorytetów, przewodników życiowych. Tylko ten, kto żył na co dzień zgodnie z tym co głosił – zasługiwał na ich akceptację i szacunek. Za kimś takim gotowi byli pójść do piekła. Czekali na kogoś takiego, ale… nikt się nie zjawiał.

Pracując wśród młodzieży zawodowej, której wszyscy katecheci boją się jak ognia, dotarło do mnie jasno – jak ogromną, wręcz historyczną misję do spełnienia ma tu Kościół i kapłani; kapłani, którzy nie zdają sobie na ogół sprawy jaka wielka odpowiedzialność na nich spoczywa. Uświadomiłem sobie, jak słabe w ogóle jest oddziaływanie wychowawcze księży. Dlaczego w kraju na wskroś katolickim, prawowiernym jest tyle chamstwa, złodziejstwa i zbrodni? Gdzie są owoce nauczania Kościoła?! Odpowiedź jest krótka i bolesna – nie ma ich, bo nie ma również świadectwa kapłanów. Kandydaci do kapłaństwa już w seminarium kształceni są bardziej na teoretyków i urzędników, aniżeli na świadków Chrystusa. Kiedy stykają się oni z realiami panującymi w terenie, kiedy poznają cynizm swoich przełożonych, którzy do reszty ściągają ich na ziemię, udowadniając im na wszelkie sposoby – że „Pan Bóg swoje, a życie swoje” – wtedy dopiero następuje przewartościowanie w nich samych i zaczynają krakać tak samo, jak reszta stada wron. Czy ja dzisiaj mam wstydzić się tego, iż odleciałem z tego stada, aby nie krakać jak wszyscy inni?!

Ktoś mógłby zapytać – dlaczego ja sam nie stałem się wówczas wzorem dla swoich wychowanków? Otóż, starałem się i mam nadzieję, iż byłem nim rzeczywiście! Mogę to bez przesady powiedzieć, bo wiem że oni sami to potwierdzą. Postanowiłem być ich starszym bratem, który doświadczył Boga w swoim życiu. W naszych rozmowach nie było tematów tabu (uczyłem klasy męskie, żeńskie i koedukacyjne). Widziałem, że moi młodzi przyjaciele byli mile zdziwieni moim szczerym i otwartym podejściem. Po raz pierwszy ksiądz traktował ich jak dorosłych, odpowiedzialnych, wartościowych ludzi, a nie jak bandę rozwydrzonych szczeniaków. Zwierzali mi się ze swoich najskrytszych problemów. Kiedy przyprowadzałem swoje klasy do Kościoła na spowiedzi – adwentowe i wielkopostne – choć w konfesjonałach było zawsze kilku księży, największe kolejki były u mnie. Chodziłem z moimi chłopcami i dziewczętami na wycieczki, podczas których prowadziliśmy nie kończące się rozmowy i dyskusje. Oglądaliśmy ich i moje ulubione filmy video i analizowaliśmy rozterki moralne bohaterów. Żyłem z nimi ich życiem, bo nie było też innej drogi, aby do nich dotrzeć i zdobyć ich dla Boga. Nie robiłem tego z premedytacją czy wyrachowaniem. Wierzę, iż wielu młodym ludziom w Aleksandrowie pomogłem przejść bezpiecznie przez trudny okres poszukiwania i odnaleźć właściwą drogę. Kilkanaście razy, na ich prośbę, interweniowałem w najróżniejszych konfliktach rodzinnych, a nawet sercowych. Jestem pewien, iż jedną z dziewcząt uratowałem od samookaleczenia, jeśli nie od śmierci samobójczej.

Zdobycie zaufania młodych ludzi nie przyszło mi wcale łatwo. Faktem jest, że była to młodzież sfrustrowana, często naznaczona piętnem nie najciekawszych środowisk rodzinnych. Jednostki wśród chłopców były wręcz kryminogenne (jeden z uczniów popełnił morderstwo na swoim koledze). Takie przypadki przekonywały mnie tylko i utwierdzały w walce o przyszłość moich wychowanków. Byłem szczęśliwy, że wielu z nich udało mi się zawrócić ze złej drogi, chociaż niejeden przy tym zalazł mi za skórę. W mniemaniu moim i innych nauczycieli ze szkoły – klasy które uczyłem (po 2 godz. tygodniowo) stały się lepsze, bardziej komunikatywne i spokojniejsze. Wielu moich uczniów i uczennic odwiedzało mnie w moim mieszkaniu na plebanii. Cieszyły mnie bardzo te sukcesy. Dziękowałem Bogu za każdą zagubioną owcę, którą udało mi się sprowadzić na nowo do Jego Owczarni. Moje osiągnięcia uważałem za szczególnie wartościowe, ponieważ udało mi się w moich uczniach, wychowanych na opowieściach i doświadczeniach związanych z prałatem – przezwyciężyć niechęć, a często nawet odrazę do stanu kapłańskiego w ogóle.

Niestety, przy końcu roku szkolnego właśnie ksiądz prałat wezwał mnie na rozmowę, w której zarzucił mi „wywołanie niezdrowego poruszenia wśród miejscowej młodzieży; odejście od programu nauczania oraz skupienie młodzieży wokół siebie, a nie przy Bogu”. Prałata ponadto raził widok młodych na plebanii, gdzie powinien być spokój i powaga (najwidoczniej czynsz pobierany obecnie od lokatorów na plebanii rekompensuje mu te niedogodności). Był przekonany, że któryś z moich podopiecznych zarysował mu kilka dni wcześniej jego mercedesa. „Ksiądz ma kurwa mać za mało pracy, postaram się wypełnić księdzu wolny czas!” – wykrzykiwał mi nad głową. Już wkrótce okazało się, iż nie były to słowa rzucane na wiatr.

Przez kilka ostatnich miesięcy spędzonych w Aleksandrowie byłem praktycznie wikariuszem na dwóch parafiach, z jedną pensją. Polemika z prałatem nie miała sensu – on wiedział wszystko najlepiej. Wzorem innych należało mu przytaknąć, skulić uszy i obiecać solennie poprawę. Ja powiedziałem tylko, że przemyślę to co mi powiedział. Rzeczywiście miałem zamiar to rozważyć. W końcu byłem kapłanem w Kościele hierarchicznym i choć wiedziałem, iż prałat się myli (a już na pewno nie przemawia przez niego Duch Święty), to jednak kolejna przeprowadzka nie bardzo mi się uśmiechała. Ten, kto sprzeciwił się prałatowi mógł tego samego dnia się pakować, choćby pracował w zupełnie innej parafii. Ten człowiek trząsł całą archidiecezją, a na przywitanie arcybiskupa mówił – „cześć Władek”. Poza tym, żywo w pamięci miałem ojca Świątka i jego przykazanie bezwzględnego posłuszeństwa. Jak mogłem mimo to odepchnąć od siebie młodzież, która mnie potrzebowała. Wszystkie swoje obowiązki wykonywałem bez zarzutu; czy miałem być jednak tylko urzędnikiem, kasjerem w kancelarii, technikiem od kultu? Co miały znaczyć słowa, tak często słyszane w seminarium o „spalaniu się kapłana dla Królestwa Bożego?”. Postanowiłem w jednej chwili, że się nie ugnę – nie zmarnuję życia dla zbierania pieniędzy i hodowania brzucha do kolan. Nie po to poświęciłem swoje młode życie, idąc do seminarium i rezygnując z takich wartości jak małżeństwo czy ojcostwo, aby w dalszej kolejności poświęcić swój ideał kapłaństwa.

Swoją posługę księdza traktowałem zawsze jako służbę Bogu i ludziom. Nie myślałem o żadnym męczeństwie albo wielkich umartwieniach, ale równie daleki byłem od uznania swojej funkcji kapłana – duszpasterza za intratną, ciepłą posadkę, wolną od ziemskich trosk i zmartwień. Z żalem i smutkiem patrzyłem na większość moich byłych kolegów z seminarium, którzy przenieśli do kapłaństwa podstawową klerycką zasadę – „nie wychylać się”. Może po prostu mam inny charakter. Nie potrafię bezkrytycznie godzić się ze złem i przechodzić do porządku dziennego nad jawną niesprawiedliwością. Wszak to sam Pan Jezus, mój Mistrz i Nauczyciel powiedział, iż lepiej być gorącym lub zimnym – byle nie letnim. Właśnie ta letniość, pogodzenie się z zastaną rzeczywistością – najbardziej mnie raziła u moich pobratymców.

Przerażała mnie perspektywa zostania klechą – dusigroszem, który „odbija” sobie brak żony i dzieci powiększaniem konta w banku. Zgodnie ze starym przysłowiem, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, wielu księży właśnie dla pieniędzy pogrzebało swoje ideały kapłaństwa, a nawet człowieczeństwa. Wiedziałem np. o powszechnej niemal praktyce skubania na lewo proboszczów przez wikariuszy. Najczęściej miało to miejsce w czasie kolędy, podczas której na boku można było dorobić sobie nawet kilka miesięcznych pensji. Było to dziecinnie łatwe – wystarczyło nie zapisywać niektórych większych kwot przy ofiarodawcach, a wpisać je dopiero później, np. w następnym domu, odpowiednio pomniejszone. Nieco większe ryzyko niosło ze sobą zaniżanie wpływów w kancelarii. Jeden z moich kolegów opowiadał mi, jak wpadł w ten sposób u swojego szefa. Otóż pewna gorliwa parafianka, po opłaceniu u niego pogrzebu; jeszcze tego samego dnia nie omieszkała zapytać proboszcza – „czy aby tyle wystarczy”?

Proboszczowie doskonale orientowali się w metodach swoich wikariuszy i bronili na różne sposoby. Niektórzy wymagali podpisu ofiarodawcy przy kwocie; inni prosili swoich zaufanych parafian, aby ci dali „na podpuchę” większą ofiarę. Ksiądz prałat Bogacki znalazł jeszcze inne rozwiązanie. Załatwił sobie na czas kolędy sutannowych kleryków z seminarium, którzy w jego mniemaniu byli bardziej uczciwi. Ja tylko jeden raz uległem pokusie w Ruścu, u ks. Jana. W czasie kolędy przywłaszczyłem sobie niewielką kwotę, ale po paru dniach wyrzutów sumienia – wrzuciłem ją do kościelnej skarbonki. Czułem, że po pierwszym razie mogę wyrobić w sobie nawyk „dorabiania”. Taką praktykę można było sobie łatwo wytłumaczyć, bo przecież proboszcz skubał mnie zupełnie jawnie. Wzajemne okradanie się księży w parafiach demoralizuje ich oraz rodzi ciągłe podejrzenia i antagonizmy. Kiedy byłem kapłanem bardzo bolało mnie i gorszyło takie zachowanie wielu moich kolegów. Teraz, z perspektywy czasu, ciężar ich winy przelałbym raczej na wadliwy system. Uważam, iż dla dobra samych księży najwyższy czas, na wzór krajów zachodnich, np. Niemiec – uporządkować wszystkie finanse Kościoła i poddać je pod kontrolę rad parafialnych albo przekazać kontrolę państwu. To samo dotyczy uposażenia księży, które powinno być jawne, jak każde inne. Jest to moim zdaniem jedna z podstawowych dróg do ratowania Kościoła w Polsce.

Powrócę jednak do mojego postanowienia, które podjąłem po rozmowie z prałatem, aby nie opuszczać mojej młodzieży i do drugiej decyzji, która zrodziła się w toku przemyśleń nad pierwszą – nie ugnę się pod naporem złych obyczajów w Kościele. Postanowiłem również nie drażnić zbytnio prałata i swoje spotkania z podopiecznymi przenieść poza plebanię. Nie chciałem opuszczać Aleksandrowa. Poznałem tu wielu wspaniałych ludzi, a przede wszystkim miałem ludzkiego proboszcza. Chociaż pracy na dwóch parafiach było więcej niż w Ruścu, a zarobki nie najlepsze, gotów byłem zostać tam jak najdłużej.

Samo życie w mieście różniło się bardzo od wiejskiego. Przede wszystkim była tu większa anonimowość, a sąsiedztwo wielkiej Łodzi stwarzało większe możliwości kulturalne i towarzyskie. To sąsiedztwo było mi osobiście bardzo na rękę, ponieważ po przyjeździe do Aleksandrowa rozpocząłem zaoczne studia doktoranckie na Akademii Teologii Katolickiej w Łodzi, na kierunku Katolicka Nauka Społeczna. Również praca duszpasterska w mieście była o tyle łatwiejsza, że wszędzie było blisko – do szkoły, chorego itp. Zupełnie inaczej wyglądała kolęda w blokach. Jak na złość jednak zimą skradziono mi samochód i wszędzie, a przede wszystkim do swojej kaplicy, jeździłem na rowerze.

Nasza świątynia pod czułym okiem proboszcza stawała się niemal z każdym dniem piękniejsza. Bardzo budowało mnie zaangażowanie i entuzjazm dużej grupy parafian, którzy sami, od podstaw tworzyli materialny i duchowy wizerunek nowej wspólnoty. Kilku, niemłodych już mężczyzn – emerytów i rencistów – regularnie, każdego dnia przychodziło nieodpłatnie do pracy przy kaplicy i plebanii. Zawstydzony ich poświeceniem i ofiarnością sam zacząłem pomagać przy cięższych pracach, np. przy zalewaniu stropu na plebanii. Nigdy nie zapomnę wspaniałej atmosfery, jaka towarzyszyła naszym wspólnym spotkaniom i pracom. Oczywiście byli i tacy parafianie – którzy przychodzili do kancelarii albo zakrystii, aby podokuczać księdzu lub skrytykować to i owo. Niektórzy, a tych przybywało, byli nastawieni nieufnie i wrogo. Z roku na rok w czasie kolędy, coraz mniej rodzin przyjmowało księży w swoich domach. Zjawisko to obserwowano we wszystkich parafiach. Kiedy w Boże Ciało wczesnym rankiem wykańczaliśmy ołtarze przylegające do bloków – w kilku przypadkach spotkaliśmy się z inwektywami i agresywnym zachowaniem tych, którzy chcieli się tego dnia wyspać, a hałas im przeszkadzał. W Uroczystość Wszystkich Świętych – zbierając z rozkazu prałata ofiary na cmentarzu – o mało nie zostałem zlinczowany przez rodzinę stojącą przy grobie, na który nieopatrznie nadepnąłem czubkiem buta. Słyszałem wielokrotnie o protestach ludzi mieszkających w pobliżu świątyń, którym przeszkadzał odgłos kościelnych dzwonów. Znamienne było to, że niemal wszystkie wrogie uczucia względem Kościoła, a w szczególności wobec księży, wyrażali ludzie deklarujący się jako wierzący. Ksiądz prałat jak zwykle i na nich miał wypróbowany sposób. Wszyscy księża pracujący w Aleksandrowie mieli obowiązek zgłaszania mu podobnych incydentów, a przede wszystkim ich autorów. Informacje były skrzętnie zapisywane w kartotece, a przy najbliższej okazji – skwapliwie wykorzystywane. Prędzej czy później podpadnięta osoba zjawiała się w kancelarii w związku z załatwieniem ślubu, chrztu czy pogrzebu. Najczęściej większa kwota ratowała z opresji i była uznawana jako pewne zadośćuczynienie za popełnione grzechy. Jedno, co trzeba oddać prałatowi, to jego skrupulatność w połączeniu z praktycznym podejściem do życia, w tym także do duszpasterstwa. W jego parafii niemal wszystko było „na kartki” – spowiedź, chrzest, ślub, bierzmowanie, obecność na Mszach Świętych dla dzieci i młodzieży itp. Niemożliwym było uzyskanie pozwolenia na ślub lub chrzest, jeśli brakowało choćby jednego z kilku świstków. Przed kolędą prałat wysyłał do każdego domu listę materialnych potrzeb i inwestycji, jakie prowadzi parafia. Dołączał do tego kopertę ze swoją pieczątką. Był to jeszcze jeden sposób na nieuczciwych „kolędowników”.

Podsumowując osobę ks. prałata Hedoniusza Bogackiego, który jawi się w tym rozdziale jako postać kluczowa, trzeba powiedzieć, iż jest on typowym przykładem na to, jak decydującą rolę w życiu i postawie kapłana odgrywa jego osobowość i cechy czysto ludzkie. Uważam, że po to aby być dobrym księdzem, trzeba wpierw być dobrym człowiekiem. Negatywne i pozytywne cechy charakteru kandydata do święceń są bez ograniczeń przenoszone do kapłaństwa; same święcenia (pierwsze czy drugie) nie spełniają funkcji oczyszczalni ścieków. Jeden z moich przełożonych w Seminarium Włocławskim – ks. prefekt K. Konecki powiedział kiedyś w przypływie szczerości, że wielkim sukcesem jest, jeśli ktoś przejdzie przez sześć lat uczelni duchownej i nie zepsuje się, wychodząc gorszym niż przyszedł. Jakiż jednak szok czekałby takiego idealistę na pierwszej parafii np. w Ruścu.

Jestem przekonany, że tacy kapłani jak ks. Bogacki, weszli na drogę powołania nie mając go w ogóle lub też wypaczyli je bardzo wcześnie. Na domiar złego wnieśli do kapłaństwa hedonistyczne i materialistyczne patrzenie na świat. Wielu z nich staje się z czasem autentycznymi ateistami – gorszymi od innych – bo najczęściej nie do odratowania. Prawdopodobnie ks. prałat chciał dobrze; nie posądzam go o zupełny brak dobrych intencji. To właśnie jego i jemu podobnych w pewnym sensie usprawiedliwia, a jednocześnie jest najbardziej tragiczne – że wierzą oni w swój własny „ideał” kapłaństwa. Większość biskupów i wielu proboszczów wyrosłych na latach osiemdziesiątych – kiedy to Kościół organizował Msze za Ojczyznę, heppeningi, manifestacje wiary i sprzeciwu wobec komunistycznej władzy – chciała dalej kontynuować taki model duszpasterstwa, oparty na pokazówkach, imprezach religijno-polityczno – patriotycznych i cieszyć oczy wielotysięcznymi, wiwatującymi tłumami. Tymczasem w zdrowo myślących środowiskach kościelnych panuje przekonanie, że właśnie lata osiemdziesiąte były dla Kościoła w Polsce latami straconymi, ponieważ w masówkach Kościoła tryumfującego brak było Boga i Ewangelii, a politykujący księża nie myśleli o dawaniu świadectwa wiary. Biskupi oburzają się dzisiaj na Labudę, Bujaka, Frasyniuka i innych, którzy przez lata stanu wojennego korzystali z opieki i pomocy księży, często nawet ukrywając się w zakonach czy na plebaniach. Niestety, ci światli ludzie poznawszy wówczas Kościół „od kuchni” – nie chcą mieć teraz z nim nic wspólnego.

Kiedy po powrocie z urlopu zastałem u proboszcza dekret kierujący mnie na inną parafię, nie zmartwiłem się zbytnio. Aleksandrów, w którym kwitł kapłański biznes – nie był najlepszym miejscem dla takich jak ja.