37486.fb2
Po rozważaniach dotyczących sakramentu pokuty pragnę poruszyć jeszcze jeden niezmiernie ważny i kontrowersyjny temat
– problem sensu cierpienia w życiu człowieka. Chciałbym potraktować to zagadnienie częściowo w oparciu o spowiedzi ludzi cierpiących, ich refleksje i najskrytsze zwierzenia, ale także w oparciu o własne przemyślenia. Cierpienie jest bowiem – moim zdaniem – kluczem do zrozumienia sensu całej ludzkiej egzystencji na ziemi.
Na pewno każdy z nas wielokrotnie w swoim życiu zastanawiał się nad tym, jaką wartość ma jego życie – czy kończy się ono z chwilą śmierci; czy komuś zależy na jego przetrwaniu; czego może oczekiwać od doczesności, a czego od wieczności? Ten, kto zna statystyki najróżniejszych wypadków i katastrof, kto choć raz uczestniczył w ceremonii pogrzebu albo spenetrował dokładnie szpitalne zakamarki, powinien dojść do wniosku, że jego istnienie na ziemi jest tylko chwilą – błyskiem świadomości, niepewną złudą egzystencji, iluzją czegoś trwałego. Biblia porównuje życie człowieka do trawy, którą rozwiewa wiatr; pęcherzyka powietrza na powierzchni wody, gotowego pęknąć w każdej chwili. Niezależnie czy mamy 18 czy też 80 lat
– nie ma nic pewnego w naszym życiu. Wszelkie plany i zamierzenia może w jednej chwili przeciąć ślepy miecz niezawinionej kary, zwykły przypadek, nieodgadniony splot okoliczności. Wielokrotnie sam byłem świadkiem upadku najwspanialszych marzeń. Widziałem na własne oczy, jak złudne są ludzkie zamiary. W najbardziej nieoczekiwanym momencie przychodzi choroba, kalectwo, śmierć. Ta ostatnia przyjdzie z całą pewnością; natomiast nagłe, szczególnie bolesne doświadczenie losu może przyjść, ale nie musi. Każdy jednak, bez wyjątku, powinien się liczyć z tym, że karta jego życia może się nagle odmienić. Co więcej – może stracić samo życie u szczytu formy, w apogeum możliwości, kiedy cały świat wydaje się stać przed nim otworem.
To nie jest smęcenie klechy. Chowałem „do piachu” niemowlęta, małe – kilkuletnie dzieci, młodzież i 30 – letnie „okazy” zdrowia; nie mówiąc o 40 – i 50 – ciolatkach. Co do mężczyzn, to było ich (przedwcześnie zmarłych) tak wielu, że o facetach 70 – i 80 – cioletnich zwykliśmy z księżmi mawiać – „farciarze”. Nikt nie uchroni się przed przeznaczeniem. Mimo to jednak 99% ludzi nie chce mówić ani nawet myśleć o swojej śmierci. Naturalne dla nas jest to, iż wokół nas umierają różni ludzie w różnym wieku – często w sposób tragiczny, nagły, niezrozumiały i bezsensowny. My żyjemy jednak dalej! Ciągle mamy przed sobą przyszłość i nadzieję na poprawę losu – naszego losu. Bolesne fakty przeczą nierzadko tej nadziei. Życie bywa bezlitosne, a los zupełnie „ślepy”. „Na kogo wypadnie na tego bęc” – dziecięca igraszka sprawdza się w świecie dorosłych. Dokładnie tak to wygląda.
Gdzie jest wobec tego miejsce na „opatrzność Bożą” – sztandarowe hasło Kościoła? Gdzie był Pan Bóg, kiedy bezlitośnie mordowano miliony istnień ludzkich w czasie II Wojny Światowej – gazowano i palono? Gdzie był Syn Boży – Obrońca maluczkich, uciśnionych; przyjaciel dzieci, gdy te ostatnie topiono tysiącami zaraz po urodzeniu w obozowych kubłach? Gdzie jest Ten, Który stworzył ludzi „z miłości” – troszczy się i pamięta o nich? Podobnie wołali Żydzi szukając Ziemi Obiecanej – Raju na „padole łez”.
Cierpienie oraz przedwczesna, „niezawiniona” śmierć – zwłaszcza ludzi bogobojnych i sprawiedliwych – była zawsze jedną z największych rozterek duchowych człowieka. Jak to wszystko pojąć w perspektywie bezmiaru Bożej miłości?! Czy to Pan Bóg „przesypia dyżury” nad ziemianami; czy też nam samym się wydaje, że opieka Wszechmogącego należy się nam jak psu kość. Bez wątpienia wielu tak sądzi. Co więcej, niektórzy gotowi są przypisywać Bogu swoje życiowe porażki – no bo – jak opieka to opieka. Takie postawy są konsekwencją doktryny Kościoła, która głosi, że „Bóg opiekuje się Światem”. Jak to pogodzić z bezmiarem cierpienia na Świecie? Tutaj interpretacja „Świętego Officjum” jest co najmniej mętna.
Zło i śmierć ma być konsekwencją grzechu pierwszych rodziców. Natura człowieka została skażona nieposłuszeństwem wobec Stwórcy. Wina za grzech pierworodny spadła na cały rodzaj ludzki i wszyscy uczestniczymy w jej gorzkich owocach. Chyba każdemu kto przeczytał Księgę Rodzaju nasuwa się wątpliwość – dlaczego mam odpowiadać za sprzeniewierzenie się pierwszej pary na ziemi? Co prawda Pan Bóg wielokrotnie stosował wobec ludzi odpowiedzialność zbiorową, ale też litował się nad całymi narodami i odstępował od kary przez wzgląd na kilku sprawiedliwych. Poza tym, Ten Sam Pan Bóg w tym samym Starym Testamencie, mówi często o odpowiedzialności osobistej, a nie dziedzicznej. Na potwierdzenie tego, przytoczę choćby jeden fragment Księgi Ezechiela:
„…Umrze tylko ta osoba, która grzeszy. Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca ani ojciec – za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie” [14].
I dalej – „…Dlatego, domu Izraela, będę was sądził, każdego według jego postępowania – wyrocznia Pana Boga…”
Cały Nowy Testament i słowa samego Zbawiciela potwierdzają prawdę o sądzie jednostkowym.
Nie chcę się teraz wdawać w teologiczne rozważania, bo to byłby materiał na kilka następnych książek. Dla wszystkich oczywiste jest jednak to, że Stwórca nie karze jednego za grzechy drugiego. Skąd zatem wzięło się cierpienie i śmierć na świecie? Kto je na nas zsyła? Czy jest tak, jak głosi Kościół – że to nasza grzeszna natura jest wszystkiemu winna? Dlaczego więc cierpią sprawiedliwi? Skoro nie odpowiadamy za grzech pierwszych rodziców to może sam Stworzyciel od początku uczynił nas skłonnymi do czynienia zarówno dobra jak i zła? Przecież nikt nie zaprzecza, że jest wolny i ma prawo wyboru. W ten sposób doszliśmy do pytania zasadniczego, na które postaram się odpowiedzieć przy końcu moich rozważań – dlaczego Bóg, który jest Miłością i naszym miłosiernym Ojcem, patrzy spokojnie na morze nieprawości i łez; ogrom bólu i cierpienia – które dotyka Jego dzieci, skoro sam stworzył nas grzesznikami?
Mówi się też, że Bóg „dopuszcza” zło na ziemi – między innymi po to, aby człowiek poprzez zło nawrócił się do Niego. Rzeczywiście, czasami doświadczenie cierpienia i ulotności życia przybliża w sposób naturalny do Boga – Źródła ukojenia i Ostoi pewności. Na podstawie moich obserwacji mogę jednak stwierdzić, iż przeciwności losu mogą zarówno utwierdzić w wierze, jak też wręcz przeciwnie – dobić, pognębić i zupełnie załamać. Jest to tak samo ludzkie i oczywiste, jak pragnienie życia i szczęścia.
Będąc w Seminarium Duchownym w Łodzi, przez dwa lata odwiedzałem starszych i schorowanych ludzi zamieszkujących cały kompleks budynków domów starców na ulicy Lodowej. To było naprawdę przejmujące doświadczenie. Nie będę opisywał wzruszających do głębi tragedii ludzkich, z którymi tam się zetknąłem. Każdy z nas mógłby przytoczyć podobne przykłady z własnego życia i z własnych obserwacji. Zaznaczę tylko, że nieszczęśnicy mieszkający na Lodowej byli w różnym wieku (choć był to dom starców spotykałem tam ludzi 30 -, 40 – letnich), za to wszyscy cierpieli na rozmaite choroby
– często nieuleczalne. Moim kolejnym, podobnym doświadczeniem były spotkania z takimi ludźmi podczas mojej pracy na parafiach. Byłem wielokrotnie wzywany z „ostatnią posługą” do chorych i umierających, chociażby z racji pierwszego piątku miesiąca oraz w wielu innych, nagłych wypadkach. Liczne rozmowy, zwierzenia, a czasem „spowiedzi generalne” z całego życia – odbywane przy okazji tych wizyt – pozwoliły mi na dojście do refleksji na temat sensu życia i cierpienia. Zastanawiałem się często – jaka jest tak naprawdę wartość ludzkiej egzystencji. Myślałem o Bogu, Który patrzy spokojnie na ból, zło i niesprawiedliwość. Czy to możliwe, żeby był głuchy na rozpacz i wołania swoich umiłowanych dzieci?!
Nie myślę tutaj o przeciętnych, niemal codziennych problemach każdego z nas. Bardzo łatwo urastają one w naszych oczach do miana tragedii. Warto wówczas pomyśleć o armii ludzi dotkniętych ciężką chorobą, kalectwem, śmiercią najbliższej osoby; osamotnionych w przygniatającej biedzie; załamanych – na krawędzi samobójstwa. Takich ludzi są setki, tysiące, miliony. Ja sam po raz pierwszy uświadomiłem sobie ilu ich jest, dopiero na szóstym roku seminarium. Odbywając diakońską praktykę w 15 – tysięcznej parafii otrzymałem ponad tysiąc (!) adresów ludzi starych, obłożnie chorych albo „przykutych” do inwalidzkich wózków – czekających na sakramentalną posługę. Przeciętny zjadacz chleba nie ma żadnej sposobności zobaczenia, jak ogromna jest skala tych zjawisk. Dzieje się tak między innymi dlatego, gdyż chorzy i kalecy na ogół przebywają w domach; ewentualnie w szpitalach, sanatoriach i klinikach. Ich po prostu nie widać. Księża, jeśli można tak powiedzieć, są tutaj wyjątkowo uprzywilejowani. Mają z tymi ludźmi przynajmniej okazjonalne kontakty, tym bardziej, iż wielu z nich w naturalny sposób lgnie do Kościoła. Szukają tam odpowiedzi na pytania, które postawiłem już wcześniej
– ile warte jest ich życie? Czy tylko tyle co wycierpią?!
Chyba najbardziej wyczerpującą odpowiedź na ten odwieczny problem można uzyskać analizując odpowiednie fragmenty Pisma Świętego, a także zwierzenia i spowiedzi nieszczęśników pokaranych przez los. Lekturę Biblii zostawiam każdemu z Was; odsyłam zwłaszcza do Księgi Hioba i Koheleta oraz do opisów uzdrowień dokonanych przez Jezusa. Do tych ostatnich jeszcze zresztą wrócimy.
Teraz chciałbym zatrzymać się dłużej przy swoich przemyśleniach opartych na kontaktach z ludźmi bólu i cierpienia. Przed innymi robią oni często dobrą minę do złej gry, ale księdzu powiedzą wszystko. Generalnie rzecz biorąc ludzi tych można podzielić na pogodzonych ze swoją sytuacją oraz zbuntowanych wobec niej. Przeważnie łączy się to z postawami – za – lub – przeciw – Bogu. Istnieje jeszcze grupa niewierzących, którzy w sytuacjach krytycznych zazwyczaj utwierdzają się w swej niewierze; o wiele rzadziej (z reguły przed samą śmiercią) szukają kontaktu i pojednania ze Stwórcą. Trzeba również powiedzieć, iż przyjęcie takiej czy innej z ww. postaw wynika często z samego charakteru człowieka – jego wewnętrznej siły, woli życia; a czasami…wiary w cuda.
Przyjmijmy za rzecz pewną, że każdy chce żyć i być tu, w tym życiu, szczęśliwym. Nawet zadeklarowany samobójca przed przysłowiowym skokiem z mostu nie pogardzi wyciągniętą ręką drugiego człowieka, zwłaszcza jeśli w tej ręce będzie rozwiązanie jego problemów. Widziałem, jak ludzie nieuleczalnie chorzy, do ostatnich chwil swojego życia mieli nadzieję na wyzdrowienie, a nawet snuli plany na przyszłość. To było niezwykle wzruszające. Nikt nie zrozumie do końca, jak bardzo można łaknąć choćby paru chwil istnienia, dopóki nie zobaczy oczu człowieka stojącego w obliczu śmierci. Tak, jak nie ma większego pragnienia od pragnienia życia, tak też nie ma bardziej przejmującego widoku. Człowiek stworzony do życia, w którego oczach odbija się śmierć, jest jak zaszczuty, otoczony przez sforę psów zając. Każda jego żyjąca wciąż komórka drży o swój los i woła o litość, próbując uniknąć przeznaczenia.
Na pewno o wiele „łatwiej” jest cierpieć i umierać ludziom głęboko wierzącym. Właśnie budzenie wiary, a w konsekwencji również przygotowanie człowieka do przejścia na „drugą stronę” powinno być jednym z głównych zadań Kościoła. Tymczasem jest to margines faktycznych obowiązków jakie wykonują kapłani. Na domiar złego ich postawy niejednokrotnie zrażają do religii ludzi najbardziej potrzebujących duchowego wsparcia.
Do końca życia nie zapomnę bardzo wielu spowiedzi i rozmów z tymi, którzy stracili swoją wiarę tylko i wyłącznie z powodu krzywd jakich doznali od Kościoła i księży. Czułem się wówczas obrzydliwie. Zgorszenie postawą kapłana bywa jedną z najczęstszych przyczyn odejścia od Boga. Ludzie w najtragiczniejszych momentach swojego życia chcą mieć przy sobie kogoś, kto natchnie ich serca otuchą, używając do tego nie tylko słów, ale przede wszystkim swojego moralnego autorytetu. Czy proboszcz znany w parafii jako złodziej i rozpustnik będzie odpowiednim przekaźnikiem Bożych Łask albo powiernikiem dla zagubionej duszy, która chce pojednać się z Bogiem. Na tym tle (zgorszenia postawą kapłana) miałem przynajmniej kilka przypadków odmowy spowiedzi – dosłownie… na łożu śmierci!
Powszechne jest stwierdzenie, że każdy powinien modlić się, chodzić do Kościoła i wierzyć – nie w księży i dla księży – lecz wyłącznie z uwagi na Obiekt czci i wiary, którym jest sam Bóg. To jest najświętsza prawda. Jeśli jednak Kościół Katolicki (a zatem jego ludzie) uzurpuje sobie jedyne i wyłączne prawo do świętości i przekazywania prawdy Bożej, a każdy papież jest „nieomylnym zastępcą Boga na ziemi”; jeśli każdy ksiądz mówi o sobie „alter Christus” („drugi Chrystus”) – to można chyba wymagać od nich, by byli przynajmniej porządnymi ludźmi. Sukcesorzy apostołów powinni przejąć po nich – nie władzę i bogactwa, których tamci nigdy nie mieli, ale nade wszystko przykazanie Jezusa – „Bądźcie moimi świadkami”, tzn. dawajcie świadectwo o mnie swoim życiem. To, że prawa którymi rządzi się Kościół przeszkadzają księżom w dawaniu takiego świadectwa już wiemy.
Widzimy sami po sobie, jak bardzo kochamy to podłe życie. Wyobraźmy sobie, że nagle (odpukać!) dowiadujemy się o swojej nieuleczalnej chorobie. Pozostało nam parę miesięcy życia. Naturalnie wpadamy w panikę – złorzeczymy Bogu, a w najlepszym wypadku wołamy z wyrzutem „dlaczego ja?!” Inną, równie powszechną reakcją jest pragnienie godnego odejścia i jak najlepszego przygotowania się na śmierć poprzez pojednanie z Bogiem i ludźmi. Niemal każdy wykorzystuje swoje ostatnie chwile na pozostawienie po sobie dobrego wspomnienia. Ci, którzy mają kochające dzieci umierają spokojniejsi, że jakaś cząstka ich samych przetrwa i będzie życzliwie o nich myślała. Z drugiej strony – jakże trudno opuścić swoich ukochanych! Jakby się umierający człowiek nie pocieszał i jaką by nie przyjął postawę, zawsze łączy się ona z przeogromnym bólem. Ten ból bywa nieraz tak bardzo dotkliwy, że zupełnie paraliżuje zachowania człowieka. Staje się on wówczas kompletnie zrezygnowany i bezwolny. Widziałem ludzi, którzy bez chwili przerwy, przez kilka tygodni, łkali i wyli… aż w końcu umarli. Oczywiście bywają, choć niezwykle rzadko, przypadki odwrotne – pogodzenie z losem i śmierć z uśmiechem na ustach. Tak umierają jednak na ogół tylko ludzie wielkiej wiary i czystego sumienia albo bardzo podeszli w latach starcy, znękani chorobami i zmęczeni życiem, dla których śmierć jest ukojeniem. Nie bez powodu zahaczam ciągle o problem umierania. Łączy się on bowiem niewątpliwie z najbardziej dotkliwie przeżywanym cierpieniem, a właśnie o nim mamy mówić. Umierający ludzie poza ogromnym wewnętrznym bólem (często większym od bólu umęczonego ciała) pytają przeważnie o powód swoich cierpień.
Pewien 14 – letni, niezwykle zdolny i inteligentny chłopiec z wrodzonym zanikiem mięśni, leżąc bez ruchu na łóżku zapytał mnie kiedyś: „Wiem, wkrótce spotkam się z Bogiem. Jestem też pewien, że On wynagrodzi mi wszystko, czego nie doświadczyłem za życia. Na tamtym świecie będę chodził, biegał, grał w piłkę z kolegami. Nie mogę przecież grzeszyć, bo się nie poruszam więc na pewno pójdę do Nieba. Niech mi jednak ksiądz powie – po co Mu teraz moje cierpienia? Jeśli mnie kocha to dlaczego na to pozwala?…”
Inna młoda dziewczyna, umierająca na nowotwór krzyczała: „…Niech mi tu ksiądz nie mówi, że Pan Bóg jest moim kochającym Ojcem!!! Mój ojciec sprzedał wszystko z domu na lekarstwa dla mnie. Od miesiąca prawie nie odstępuje mnie przy łóżku. Powiedział, że gdyby mógł, oddałby za mnie swoje życie. To się nazywa ojciec…!!!”
Nie tylko młodzi ludzie chcą żyć i nie tylko oni buntują się w obliczu śmierci. Jest to uzależnione w dużym stopniu od tego, jak układało się całe życie. Na ogół trudniej jest odchodzić bogatym i tym, których oszczędzał los. Najzwyczajniej w świecie spodobało im się na Ziemi.
Przypomina mi się pewna zabawna historia niemal żywcem wyjęta z filmu pt. „Sami swoi”. Bardzo bogaty gospodarz, m.in. właściciel kilku wielkich szklarni, leży na łożu śmierci (według zapewnień lekarzy). Wokół męża, ojca i dziadka zgromadziła się cała rodzina. Zbolały 80 – letni człowiek z postępującym paraliżem, po wylewie – patrzy pytająco i przenikliwie na pięcioro swoich dzieci z nadzieją, że choć jedno z nich osiądzie na stałe w ojcowiźnie. Pyta o dalsze losy dorobku swojego życia, ale po jego pytaniu zapada cisza. Wszystkie dzieci są już „pożenione” i „na swoim”, z wyjątkiem najmłodszej córki. Wnuki jeszcze za małe, żeby przejąć ster po dziadku. W końcu nikt się nie zdobył na przejęcie „tatowego sierpa”. Faceta tak to wkurzyło, że ku zdumieniu wszystkich podniósł się na łóżku i wykrzyczał: „…Co wy sobie kurwa mać myślicie – to po co ja zapieprzałem całe życie! Póki żyję nikt nic ode mnie nie dostanie…”. „To już nie długo może być”
– pomyśleli zapewne niedoszli żałobnicy, ale srodze się pomylili. Nie wiadomo: czy z tych nerwów krew zaczęła szybciej krążyć w dziadku, czy była to tylko wielka siła woli; faktem jest, że chłopina zdrowiał z godziny na godzinę. Po dwóch dniach był już na nogach, a po tygodniu pracował w gospodarstwie. Opowiadał mi o tym wszystkim przy kieliszeczku samogonu i śmiał się do łez z numeru, jaki wykręcił zupełnie niechcący swoim „szczeniakom”. Kiedy spotkałem go po dwóch miesiącach, szykował się na…rejs statkiem po Morzu Śródziemnym. „Nic gnojkom nie zostawię, wszystko sam przepuszczę, bo na to pracowałem!” – śmiał się dziadek. Nie wiem co się teraz z nim dzieje, ale – choć minęły już trzy lata – jestem niemal pewien, że ciągle ucieka przed „kostuchą” i nieźle się bawi.
Zobaczmy, jak wielka może być wola życia i jak bardzo niektórzy ludzie są przywiązani do tego, co muszą opuścić. Jeśli zawsze dążyli do jednego celu lub poświęcili się bez reszty jakiejś sprawie – nie odejdą spokojnie, zanim wszystkiego nie uporządkują, jak po każdym dniu pracy. Nie znaczy to wcale, że ci którzy mają niewiele do stracenia nie kochają życia. Zresztą powiedzmy szczerze – gdyby każdy wiedział na 100% o istnieniu tej „drugiej strony”, a do tego jeszcze miał wgląd w swoje akta w Sądzie Najwyższym i widoki na ułaskawienie, ewentualnie łagodny wyrok – z pewnością nikt nie bałby się śmierci. Ta jednak nie jest grą w golfa czy pokera; najmniejsza niepewność paraliżuje strachem o przetrwanie, które jest największym pragnieniem i głównym celem człowieka.
Cenimy to co mamy i to co widzimy, bo tylko to według nas jest pewne. Żyjemy w świecie materii postrzegając rzeczy materialne, a więc śmiertelne, zniszczalne, czasowe. Widzimy jak niszczeją i umierają na naszych oczach. Widok pośmiertnych szczątków ludzkich nie nastraja nas optymistycznie i przywodzi na myśl naszą śmierć i rozkład naszego ciała, będący tylko kwestią czasu. Dlatego wszyscy
– niezależnie od pozycji, kondycji, majątku – tak bardzo cenimy sobie tę podłą ziemską wegetację i okrutny, niewdzięczny los. Niektórzy w obliczu śmierci gotowi są oddać dorobek całego życia za jeszcze jedno „cudowne” lekarstwo, choćby miało im przedłużyć męki tylko o rok, miesiąc, tydzień,…dzień. Chwytają się najmniejszego promyka nadziei. Edyta Gepert w swojej piosence „Kocham cię życie” chyba najlepiej oddała największą miłość człowieka. Bez wzajemności, na przekór wszystkiemu – cenimy i drżymy o coś, co i tak z każdą chwilą nam ulatuje. To chyba największy dylemat i paradoks istoty ludzkiej. Jest to jednocześnie tak bardzo naturalne. Nam, Katolikom taka postawa wydaje się być wręcz wpisana w naturę człowieka, ale nie do końca tak to wygląda.
Oprócz zrozumiałej niepewności przetrwania, która towarzyszy każdemu z nas, istnieje jeszcze coś innego – STRACH przed Bogiem i Jego Sądem, zaszczepiany przez Kościół kolejnym pokoleniom Katolików. Na całym świecie nie ma drugiej tak negatywnej i pesymistycznej religii, jak Religia Katolicka. Inne wyznania chrześcijańskie, a w szczególności protestanckie, nie „równają” się pod tym względem z Katolicyzmem. Większość religii oraz prądów religijno – filozoficznych i światopoglądowych, mówi o śmierci jak o «wyzwoleniu», «powrocie do domu Ojca», «ukojeniu po trudach i cierpieniach». Bóg występuje w nich jako wierny przyjaciel człowieka; po okresie próby niechybnie wynagrodzi mu wszelkie ziemskie niedogodności. Nie ma żadnych wiecznych męczarni i wiecznego potępienia!!!
Biblia mówi wyraźnie o Sądzie, który będzie miał miejsce podczas powtórnego przyjścia Chrystusa na ziemię. Ten fakt jest poza wszelką dyskusją; lecz tzw. Sąd Ostateczny będzie jedynie ogólnym objawieniem Bożych zamysłów i tajemnic, ciągle pozostających poza zasięgiem umysłu człowieka. Pan Bóg powie wówczas bez ogródek i wyjawi do końca: po co stworzył człowieka; dlaczego pozwolił mu cierpieć na ziemi; kto tak naprawdę pełnił Jego wolę (podzieli ludzi na „owce i kozły”), który z Kościołów był najbliżej prawdy o Nim; co przygotował wszystkim swoim dzieciom na wieczną nagrodę.
Zauważmy, iż na te pytania nikt z żyjących nie jest w stanie odpowiedzieć jednoznacznie i do końca. Gdyby tak było – nie istniałyby na świecie: sądownictwo, prądy filozoficzne i cała teologia; natomiast kwitłaby jedna religia dla wszystkich. Największa niepewność, która dręczy większość ludzi to ta… czy Bóg w ogóle istnieje. Niewiarę człowieka można przecież dość łatwo uzasadnić brakiem oglądu Boga, bezmiarem zła na ziemi, przesłankami naukowymi, ewolucją itp. Jakże więc w obliczu tak wielkiej ułomności i ograniczoności ludzkiej, a także ogromnych i różnorakich wątpliwości z nimi związanych – można przypuszczać, że Bóg osądzi i skarżę swoje niedoskonałe i nieświadome dzieci!?
Dręczenie miliardów ludzi perspektywą ognia piekielnego, które Kościół Katolicki uskuteczniał przez całe wieki, uważam za jedną z największych mistyfikacji w dziejach ludzkości. Obok inkwizycji, potępień, dziesięciny i indeksów zakazanych książek, był to zawsze i ciągle pozostaje największy „bicz” na rzesze wierzących, mający trzymać ich w ryzach uległości i strachu!
Już w pierwszych wiekach Chrześcijaństwa okazało się, iż nie wszyscy ludzie kochają Kościół jak należy. Niehumanitarne prawa, barbarzyńskie rządy papieży, chorobliwe zdzierstwo i zepsucie moralne duchownych dawało po temu aż nadto powodów. Kiedy hierarchowie zorientowali się, że wszystkich niepokornych nie uda się spalić na stosach – zaczęli straszyć swoje owieczki katastroficznymi wizjami zagłady dla każdego, kto nie podporządkuje się bez reszty kościelnej doktrynie. W Wiekach Średnich te praktyki osiągnęły swoje apogeum. Doszło do tego, iż powszechną stała się świadomość potępienia dla wszystkich z wyjątkiem duchownych. Były nawet na ten temat oficjalne wypowiedzi najwyższych dostojników kościelnych.
W Lądzie nad Wartą, w klasztorze księży Salezjanów wisi ogromnych rozmiarów obraz przedstawiający Sąd Ostateczny. Na rozstaju dwóch dróg rozchodzą się dwie nieprzeliczone masy ludzi: jedni, w sutannach i zakonnych habitach zmierzają węższą drogą do Nieba; wszyscy pozostali, ze zwieszonymi głowami, podążają wprost do piekielnych czeluści. Okazuje się, że duch faryzeizmu zawsze wywierał na katolickich kapłanach niezatarte piętno. Presja wiecznej kary i surowego Boga jest także największym spoiwem utrzymującym obecny Kościół w jedności. Każdy wolnomyśliciel, odstępca czy heretyk ma zaklepane ruszto i rezerwację wideł. Dopóki ludzie będą umierać i nie wyjaśni się dokładnie sprawa „życia po życiu” (czyli do końca Świata), tak długo najskuteczniejszym sposobem na przytarcie nosa nieprawomyślnym i zastraszenie całej reszty – pozostanie ciągłe „podgrzewanie” piekielnych pieców. To bez wątpienia najbardziej uniwersalna i ponadczasowa metoda.
Teologowie i bibliści podpierają swoją teorię zagłady grzeszników konkretnymi fragmentami z Pisma Świętego. Rzeczywiście jest ich niemało. Konkretne, obrazowe wizje Sądu nakreślił sam Jezus. Mowa jest również o karze, mękach i wiecznym – nieugaszonym ogniu.
Katoliccy badacze Pisma przyjmują te opisy niezwykle dosłownie. Dogmatem wiary katolickiej jest na przykład to, że kary piekła polegają na prawdziwym przypiekaniu potępieńców. Ma do tego służyć prawdziwy, fizyczny ogień lub żar – porównywany do… żaru słonecznego. Z tą „nieomylną prawdą Kościoła” łączy się następna – „…Kary piekielne są karami materialnymi…” – co jest już tak wielką bzdurą, iż trudno tu nie poddać się uczuciu politowania. Każdemu dziecku można wytłumaczyć, że niematerialna dusza nie może podlegać materialnym karom!
Prawdziwa mądrość katolickich mędrców polega na podkreślaniu tego, co w sam raz pasuje do katolickiej doktryny. Najlepiej jeśli jakiś fragment Biblii, wypowiedź świętego lub ojca Kościoła, potwierdza (nieważne w jakim kontekście) słowa papieża – tego czy poprzednich. Całe sztaby teologów głowią się nad tym, jak wybrnąć jakimś cytatem z kolejnych papieskich gaf i niedorzeczności. Na tej zasadzie i tym sposobem stworzono większą część doktryny katolickiej. Także w naszym temacie teologowie i bibliści wyszli na przeciw oczekiwaniom któregoś z papieży – wyszukali urywki o sądzie i karach, po czym zgodnie orzekli, że trzeba je brać dosłownie. O dziwo, ogólna opinia współczesnych uczonych w Piśmie o biblijnych opisach jest zupełnie odmienna. Przestrzegają bardzo mocno przed dosłownym, literowym tłumaczeniem, nawet słów samego Jezusa. Jeśli by przyjąć odwrotne podejście, trzeba by uznać, iż np. Jezus nie był jedynakiem („…oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze…” [15], św. Piotr był szatanem [16], a zbawionych będzie tylko 144 tysiące [17].
O ile takiej interpretacji teologów (co do całej Biblii) nie można odmówić racji bytu, to trzeba też jasno powiedzieć, że tam gdzie jest im wygodnie czytają wszystko Jota w jotę” – jak leci, chociażby nie pasowało to nijak do całego kontekstu Słowa Bożego. Tymczasem z tego kontekstu jasno i wyraźnie wynika tylko bezmiar Bożej miłości i przebaczenia. Skoro za teologią katolicką przyjmujemy, iż nasz Stworzyciel i Odkupiciel posiada wszystkie swoje przymioty w stopniu najwyższym i doskonałym, to dlaczego jeden z nich «miłosierdzie» próbuje się na siłę ograniczać!?
Jak to więc w końcu jest? Hulaj dusza, piekła nie ma!?
Aby znaleźć klucz do odpowiedzi na to pytanie musimy znowu powrócić do problemu sensu życia, cierpienia i śmierci; łączy się to bowiem w oczywisty sposób ze sprawą wiecznej odpłaty i może być rozpatrywane tylko w całej perspektywie odniesienia Boga do człowieka. Klucz leży właśnie w tym – jak traktuje nas Bóg.
Nie ulega wątpliwości, a Pismo Święte mówi o tym wielokrotnie i bardzo wyraźnie, że stworzenie człowieka było przejawem Bożej miłości. Księgi natchnione mówią dalej o nieposłuszeństwie ludzi, którzy – począwszy od Adama i Ewy – zaczęli korzystać ze swojej wolnej woli, nie zawsze po myśli Stwórcy. Alegorycznego, bajkowego opisu grzechu pierworodnego i wygnania z Raju nie wolno traktować dosłownie. Bóg nie potępiłby człowieka za użycie jednego z darów, którym go obdarzył – PRAWA WYBORU. Wszechwiedzący najlepiej znał „dzieło rąk swoich”, które tym m.in. różniło się od zwierząt, że było wolne. W wolności również wyraża się najpełniej nasze podobieństwo do Boga, Którego może tylko smucić i ranić to, iż nie wykorzystujemy jej (wolnej woli) zgodnie z Jego przykazaniami. Cała dalsza Historia Zbawienia Starego Testamentu potwierdza tę tezę. Miłość Stwórcy dla własnych stworzeń nie dopuszcza potępienia, a jedynie ukierunkowanie (np. przez patryjarchów, proroków, biblijne teksty natchnione) na właściwe drogi. Tak zachowuje się każdy ojciec wobec swych dzieci – napomina, ciągle i do końca kochając. Szczytem tej miłości było poświęcenie Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, za grzechy całego świata. Dla Boga nasza grzeszność jest czymś oczywistym – wpisanym w naszą naturę; jest konsekwencją wolności. Ludzie sprawiedliwi, święci – nigdy nie byli przez Niego hołubieni i wywyższani, wręcz przeciwnie – wielokrotnie ich doświadczał. Nigdy nie liczyła się u Niego ilość odmawianych modłów i praktykowanie wyrzeczeń. Sam Jezus ganił składanie ofiar, wielomóstwo na modlitwie oraz faryzejskie, skrupulatne trzymanie się prawa Bożego! [18] Wszystko to świadczy o tym, że Pan Bóg nie przykłada większej wagi do czynienia dobra, jako wartości samej w sobie. Jest to oczywiste – nie można „wzbogacić” dobrem Tego, Który ma wszystko w „pełnej obfitości”. Niebieski Ojciec cieszy się z każdego przejawu naszej dobrej woli; z każdego dobrego uczynku, ale to jakimi jesteśmy ludźmi nie przesądza o naszym ostatecznym losie, a tym bardziej nie może być powodem wiecznego potępienia. Jeśli ktoś tego nie rozumie, odsyłam go do cudownej „Przypowieści o Synu Marnotrawnym” [19], tłumaczącej wszelkie wątpliwości.
Syn będący stale przy ojcu, uwidacznia postawę człowieka bogobojnego. Ojciec traktuje go na zasadzie -,jak jesteś, to dobrze”. Prawdziwa ojcowska troska kieruje się w stronę tego, który zbłądził – syna marnotrawnego. O niego warto zabiegać, na niego czekać na drodze do domu, bo to on – będąc słabym i grzesznym – zbłądził. Ku niemu zwraca się cała miłość Ojca. A kiedy niewdzięczny, splugawiony największymi grzechami syn uznaje, że ani bogactwo, ani rozpusta nie dały mu szczęścia – powraca skruszony, aby odebrać słuszną karę. Co czyni Ojciec? Rzuca się mu na szyję, ubiera w najpiękniejsze szaty, zakłada na jego palec pierścień (symbol władzy), karze zabić cielę, wyprawia wielką ucztę i ogłasza powszechną radość. Nie liczy się dla niego zło samo w sobie, które popełnił grzeszny syn. Miłość przekreśla najgorsze winy i wszystko przebacza. Ciężar gatunkowy wyrządzonego zła nie ma najmniejszego znaczenia. Im ktoś więcej nagrzeszył, tym większa jest radość z jego nawrócenia, choćby nastąpić ono miało w ostatniej chwili życia. Bóg rozumie nas o wiele lepiej niż nam się wydaje. On patrzy w głąb serca i najbardziej cieszy Go, kiedy sami przekonamy się co jest dla nas lepsze i że nasze miejsce jest przy Nim. Ludzkie grzechy, wbrew temu co mówi Kościół, nie szkodzą Bogu ani Go nie ranią. Porównania do ran Chrystusa są czystą alegorią. Nie zapominajmy, iż opisy biblijne – nie mówiąc już o całej Tradycji Kościoła – to dzieło literackie; natchnione, ale stworzone przez ludzi. Bogu tak naprawdę zależy na tym, żeby jak najwięcej zatwardziałych w grzechach synów marnotrawnych, odnalazło drogę do Niego. Na tych, którym to się nie udało albo którzy nie zdążyli, zawsze czeka maleńka kropla krwi Zbawiciela, obmywająca ze wszelkich win.
Czy można sobie wyobrazić, aby Kochający Ojciec potępił swoje dzieci, choćby nie wiem jak nabroiły!? A rodzice ziemscy, czy wyrzekają się popełniających błędy własnych dzieci? Wręcz przeciwnie, są one obiektem ich nieustannej i szczególnej troski! Biblia mówi jasno: „Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz aby się nawrócił i żył”… „Ja nie mam żadnego upodobania w śmierci – wyrocznia Pana Boga…” [20]
Kto twierdzi, że Bóg – Najlepszy Ojciec, Który Syna swojego dał na Ofiarę za nas – jest jednocześnie mściwym katem i oprawcą, wtrącającym za karę ludzi do piekła na wieczne męki – jest winien obrazy Boskiej. Winni są wszyscy teolodzy i współcześni „uczeni w Piśmie”, którzy straszą biednych ludzi Bogiem – sadystą.
Żeby nie wyglądało to w ten sposób – wymyślono przewrotną, szatańską tezę, iż to sam człowiek, popełniając grzech skazuje się na ogień wieczny, a Pan Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Wyobraźmy sobie palące się w pożarze dziecko i stojącego obok spokojnie ojca. A może to teolodzy i bibliści są sadystami!? Nie posądzam ich o to, ale jak potrzebowali bicza na owieczki to go ukręcili! Prawda jest taka, że „Bóg za dobre wynagradza”, a złe puszcza w niepamięć nawróconym; przebacza zaś grzesznikom. Jeśli tak nie jest, to cóż warte byłoby nasze życie – ciężkie i pełne cierpienia, niepewności i strachu; kończące się śmiercią, sądem i mękami!? Już sama wiara w Jezusa Chrystusa, a nie pełnienie dobrych uczynków, jest dla naszego Ojca wystarczającym powodem, aby przebaczyć nam nawet najcięższe winy. Jeśli ktokolwiek ma co do tego jakieś wątpliwości – musi koniecznie przeczytać List Świętego Pawła do Rzymian [21]. Ja jestem tylko ułomnym człowiekiem i mogę kłamać, ale Słowo Boże nie kłamie!!!
Nie jest żadną tajemnicą, iż przesłania płynące z Biblii oraz moje poglądy odbiegają zasadniczo od stanowiska i dogmatów kościelnych. Nie waham się jednak występować otwarcie przeciw zwodniczym, anachronicznym naukom – nie mającym żadnego oparcia w Piśmie Świętym. Obecnie, teologowie katoliccy mają najwięcej pracy z „naciąganiem” skostniałej, niehumanitarnej doktryny – wyrosłej na autokratywnych rządach papieży – do współczesnej myśli ludzkiej.
Papieże, począwszy od Jana XXIII a zwłaszcza Pawła VI, doskonale zdawali sobie sprawę, że to „ostatni dzwonek” dla Kościoła. Trzeba było (ciągle się to robi) wyprostowywać najbardziej okrutne prawa w historii świata, jak np. „wieczne pozbawienie oglądu Boga” przez maleńkie, nowonarodzone dzieci i wszystkich dorosłych, którzy nie zdążyli przyjąć Chrztu. Dopiero Paweł VI złagodził nieco tę katolicką naukę. Jak czuli się przez całe wieki rodzice martwych noworodków albo przedwcześnie zmarłych niemowląt, kiedy „na pociechę” po stracie dziecka, Kościół skazywał ich nieszczęsne maleństwa na męki w „nieugaszonym ogniu” – za „skazę” grzechu pierworodnego. Wystarczyło kilka sekund spóźnienia lub chwilowy brak wody do Chrztu i „pechowa” istotka szła do piekła, z powodu głupiego jabłka zjedzonego 6000 lat wcześniej przez oszukaną Ewę.
Kolejnym przykładem „nieomylności” Kościoła może być odwrót od stanowiska w sprawie celu aktu seksualnego. Aż do czasów obecnych, każde zbliżenie mężczyzny i kobiety było grzeszne, nawet…w małżeństwie. Tylko Maryja była „bez grzechu poczęta”. Niedawno dokonała się prawdziwa rewolucja – grzechu nie ma,,jeśli stosunek ma na celu poczęcie dziecka”. Najnowsze poglądy teologów moralnych mówią nawet nieśmiało już nie o prokreacji, ale o miłości jako głównym celu małżeństwa.
Takie przykłady można mnożyć. Teologowie mają masę pracy z zachowaniem choćby cienia pozoru stałości doktryny katolickiej – sztandarowego hasła Kościoła. Rezultat tych wysiłków jest jednak żałosny, a oczywiste zaprzeczanie nauce wcześniejszych papieży, dowodzi niezbicie ich omylności.
Powróćmy jednak do naszych rozważań i początkowych, kluczowych pytań – jak traktuje nas Bóg? jak pogodzić nieskończoną miłość Boga z bezmiarem zła i cierpień na ziemi? Spróbujmy jeszcze raz wyobrazić sobie całą ludzką niedolę – zarazy dziesiątkujące przez wieki całe narody, nieludzkie prawa i okrutne tortury, niewolnictwo, wojny, komory gazowe, nieuleczalne choroby; klęski głodu, żywiołów itd. Każdy z nas mógłby dopisać do tej listy własne życiowe udręki i zmagania z losem. Dlaczego Bóg dopuszcza (nie zsyła!!!) do takich rzeczy – czyniąc z ziemi, którą dał człowiekowi – „padół łez”!?
Aby to wszystko zrozumieć, należałoby spojrzeć na świat i ludzi z Jego perspektywy, która jest nieogarniona! My sami, zmagając się z problemami dnia codziennego, widzimy tylko czubek własnego nosa. Bóg widzi wszystko: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – zamiary, działania i konsekwencje. Przede wszystkim jednak wie najlepiej, co będzie naszą nagrodą. Bez wątpienia gra jest „warta świeczki”, bo – jak zapewnia św. Paweł: „Ani oko ludzkie nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” [22].
Dla nas, żyjących w ograniczonym świecie materii, życiowe fatum wydaje się zupełną tragedią; każde niepowodzenie – dotkliwą udręką; załamanie planów – sytuacją bez wyjścia; śmierć – końcem wszystkiego. Najlepiej świadczą o tym samobójstwa, popełniane już niemal na skalę masową. Tymczasem Bóg wie, że całe nasze ziemskie życie, wraz z jego bagażem radości i smutków, jest tylko chwilą – usychającym z każdą chwilą źdźbłem trawy. Przecież nawet małe dziecko z każdą sekundą przybliża się do śmierci. Dosłownie należy brać słowa Biblii, która mówi wielokrotnie: „Do nieśmiertelności Pan Bóg stworzył człowieka”. Ziemia nie jest naszą ojczyzną, ani naturalnym miejscem istnienia. Od Boga wyszliśmy i do Boga zdążamy. Obecne życie to tylko jedna wielka przygoda, jaką Ojciec zafundował swoim dzieciom. Jesteśmy tu jak dumne, dzikie zwierzęta, zamknięte tymczasowo w ogrodzie zoologicznym, które próbują się w nim jak najlepiej urządzić. Jest to jednocześnie czas oczyszczenia. Same niedogodności, których doświadczamy żyjąc na ziemi, automatycznie i bezpowrotnie gładzą nasze synowskie nieposłuszeństwa. Śmierć jest jedynie przejściem do prawdziwego życia i ukojeniem duszy po trudach wcielenia. „Nasza bowiem ojczyzna jest w Niebie” [23] – mówi Pismo Święte.
Nie ma żadnej Bożej opatrzności nad światem, żadnego zwierzchnictwa – o którym tak często mówi Kościół! Nie istnieje żadna opieka!!! Gdyby przyjąć istnienie czegoś takiego, należałoby również odwrotnie – obciążyć Boga wszelkim złem i cierpieniem na ziemi. Opatrzność oznacza bowiem także pełny nadzór i kontrolę. Uwielbiamy Boga za słońce, deszcz, urodzaje – a co z suszami, powodziami i klęskami głodu! Dziękujemy za szczęśliwą podróż samochodem czy samolotem – a co z tymi, dla których podobne wojaże kończą się kalectwem lub śmiercią! Idąc konsekwentnie tokiem „kościelnego” rozumowania, należałoby obarczyć winą za to wszystko wcześniejszego „Dobroczyńcę” i nazwać Go teraz „mordercą”, „tyranem”, „sadystą”, a w najlepszym wypadku powiedzieć: „Bóg nas opuścił, gniewa się na nas…”. Przypomnijmy sobie, jak często w modlitwach błagaliśmy z całej duszy o to czy tamto. Fakt, iż Niebo pozostało głuche na nasze wołania ma oznaczać Boży gniew, nauczkę; albo to, że On nie istnieje!? Według doktryny katolickiej – to pierwsze; ateiści przyjmą drugie rozwiązanie. Obydwa są błędne. Naturalnie Wszechmogący może ingerować w życie ziemian i bez wątpienia często dzieje się to w indywidualnych przypadkach, ale nie uczynił tego wobec całego rodzaju ludzkiego od czasu Ukrzyżowania i Zmartwychwstania Chrystusa; zgodnie z zapowiedzią, że „żaden znak” nie będzie więcej dany ludzkości [24].
Kościół, który przypisuje sobie pośrednictwo Boskiej Mocy wydaje się być często żenująco naiwny w swoim przepowiadaniu i ograniczony w myśleniu, albo (co bardziej prawdopodobne) ma za takich, swoich własnych wiernych. Pytam się naszego drogiego papieża, dla którego mam wielki szacunek: jak wytłumaczyć to, że wkrótce po jego uroczystym apostolskim błogosławieństwie we Wrocławiu – ziemię tę zalały niszczące masy wody? Czy jest to dowód na Bożą opatrzność; znak szczególnej łaski dla namiestnika Chrystusowego; a może fakt ten łączy się ściśle z mocą samego błogosławieństwa? Nie bez powodu trudno jest wytypować miasta, które nasz wielki Rodak ma odwiedzić podczas kolejnej pielgrzymki do Ojczyzny w przyszłym roku – Polacy boją się po prostu nadmiaru „łask”, które jak zwykle mają obficie spłynąć na Kraj, po wizycie „Ojca Świętego”.
Nie papież jest tu jednak winien, ale archaiczna, głupia doktryna, czyniąca go wielkim czarownikiem we własnym plemieniu. Swoją drogą „zaklinanie” przez księży uciążliwych zjawisk pogodowych czyli tzw. modlitwy o słońce lub deszcz, przypominają do złudzenia czasy plemienne w historii ludzkości, kiedy funkcję tę pełnili właśnie czarownicy. Wierzcie mi, że Pan Bóg też ma co innego do roboty niż topienie niewinnych ludzi albo nękanie ich gradem, suszą czy wichurą. Niemal dwa tysiące lat po Zmartwychwstaniu Tego, Który uciszał burze i wiatry – ludzie ciągle żądają „znaku”, a duchowni jak zwykle skwapliwie wychodzą naprzeciw zapotrzebowaniu klientów. Zawsze przecież można powiedzieć, że Msza albo modlitwa nie poskutkowała, ponieważ: „Pan Bóg ciągle się gniewa”; „daje znak swojej opatrzności”; „napomina i ostrzega!”
„Macie oczy, a nie widzicie; macie uszy, a nie słyszycie? [25] – światem po prostu rządzi PRZYPADEK!!! Bóg puścił sprawy na ŻYWIOŁ! Tylko On mógł to zrobić, bo tylko On wie, jakie będą nasze losy. Za cenę doczesnej przypadkowości czeka nas pocieszenie i wieczna nagroda po śmierci. To jedyne rozsądne wytłumaczenie tego, co dzieje się wokół nas; tego całego niezawinionego zła, pozbawionego jakiegokolwiek sensu.
Całe Pismo Święte potwierdza tę prawdę. Weźmy na przykład uzdrowienia, które dokonał Jezus. Iluż było na ulicach miast i wsi Izraela – niewidomych, epileptyków, trędowatych, chromych i opętanych? Były ich tysiące! Dlaczego Jezus uzdrowił tych, a nie innych? Czy ci inni byli mniej warci? Nic podobnego – na nich po prostu trafił Zbawiciel. Ta przypadkowość ingerencji Boga świadczy o zupełnej przypadkowości powodów tejże ingerencji. Nie znaczy to wcale, że Boga nie obchodzi co się z nami teraz dzieje, wręcz przeciwnie! Dał nam przecież najlepszy przykład Swojego Syna. Poświecił go dla nas. Cierpienie i śmierć Jezusa Chrystusa mają nas nauczyć mężnego i wytrwałego znoszenia własnych cierpień, które posiadają moc oczyszczającą. Ofiara z Syna Bożego złączyła się z ofiarami wszystkich ludzi wszystkich czasów i tak jak one, ale w sposób najdoskonalszy (bo Boski), stała się zadośćuczynieniem za nasze złe wykorzystanie wolnej woli. Była także największym wyrazem miłości i solidarności w cierpieniach pomiędzy Bogiem Ojcem, a nami – Jego dziećmi. Kto twierdzi, iż po takiej Ofierze z samego Boga, człowiek może jeszcze cierpieć wieczne męki w piekle – podważa wartość Ofiary Chrystusa; neguje miłość Stworzyciela i Odkupiciela człowieka. To właśnie ono, tzw. Święte Officjum Kościoła popełnia bluźnierstwo, a przy okazji sieje demagogię i fałsz.
Słowa, które napisałem nie pochodzą wprost ode mnie. Wyczytałem je w oczach cierpiących niewinnie ludzi – załamanych surowością życia, powalonych ciężką chorobą, stojących w obliczu śmierci. Widziałem w nich niemoc i strach przed czymś nieodgadnionym. Bezsilność doprowadzała ich do rozpaczy albo krańcowego przygnębienia. Wszyscy zagubieni, przybici swoim losem ludzie wołają z całej duszy do Boga: „dlaczego!!?”, „za co!!?”. W ich wołaniu ukryta jest już odpowiedź – to wszystko nie ma najmniejszego sensu; jest tylko dziełem przypadku.
Co odpowiadają tym ludziom księża? – „…Cierpisz za grzechy swoje i całego świata”, „Wytrwaj do końca to będziesz zbawiony”, „Ofiaruj swoje cierpienia w intencji zatwardziałych grzeszników”, „Bóg tak chce…ma w tym swój zbawczy plan…”
Kompletne bzdury!!! Obarczać winą Boga za cierpienia ludzi!!! Z tych biedaków robi się jeszcze na siłę ofiary. Przypomina to trochę rytualne mordy na niewinnych ludziach w kulturach pierwotnych. Oni też (np. palone żywcem dziewice) mieli być przebłagalną ofiarą dla różnych pogańskich bożków. Jak można dzisiaj wciskać ludziom takie bzdety!? Zresztą taka argumentacja wcale do nich nie przemawia. Wiem o tym doskonale, bo kilka lat wstecz sam próbowałem karmić ich takim „sianem”. Oni chcą żyć, cieszyć się życiem – do tego zostali stworzeni. Trzeba mówić im prawdę – o bezgranicznej miłości Boga, Który czeka na nich z utęsknieniem, aby oddać im stokroć więcej niż stracili przez zły los. Otumanieni kościelną demagogią nieszczęśnicy, tracą ostatnią nadzieję i gubią zupełnie sens tego, co ich spotkało. Tymczasem sami nie wiedzą, jak bardzo blisko Boga się znajdują, przez sam fakt cierpienia. Pozornie są jeszcze daleko – często zbuntowani, a nawet złorzeczący. Jednak wokół nich czuje się już Ducha Bożego, wszechogarniającą miłość Zbawiciela. On już tęskni za nimi i czeka na drodze, aby rzucić się na szyję swojemu zbłąkanemu dziecku, ubrać go w dostojne szaty i wyprawić na jego cześć wielką ucztę.
Stworzyciel patrzy na ubywający ciągle piasek w klepsydrach naszego życia. Wie, że na ziemi jesteśmy tylko prochem skazanym na poniewierkę, w zależności od tego jaki zawieje wiatr: dobry lub zły. Nie chce w to wszystko ingerować, pomagać, wspierać – bo wie, że wszystko co nas spotyka jest przejściowe.
Piekło, jako miejsce czy też stan w jakim znajduje się po śmierci dusza, NIE ISTNIEJE!!! Zostało wykoncypowane przez służalczych wobec papieży teologów, którzy zręcznie manipulując biblijnymi fragmentami, wymalowali w świadomości ludzi wierzących dantejskie obrazy wiecznej pomsty Chrystusa nad grzesznikami. Innymi słowy Jezus – Najlepszy Pasterz, jako Sędzia na końcu czasów, miałby skazywać swoje zabłąkane owieczki (o które zawsze najbardziej się troszczył) na: „wieczne potępienie”, „nieugaszony ogień”, „płacz i zgrzytanie zębów…”. Te określenia piekła były zawsze i są z lubością przytaczane przez tomistycznych teologów, biblistów i kaznodziejów. Kiedyś jeden z nich w rozmowie ze mną powiedział:
„…Trzeba, proszę księdza, jak najczęściej przypominać ludziom o śmierci i karze. Trzeba straszyć ich ogniem piekielnym, bo to ostatni ratunek przed zupełnym upadkiem moralnym i rozwiązłością…”
Takie jest stanowisko całego Kościoła; tak też rozumuje i głosi swoje poglądy większość księży. W rzeczywistości chodzi o przywiązanie zastraszanych ludzi do Kościoła, a więc – co za tym idzie – do: opłat za sakramenty, niedzielnej tacy, corocznej zbiórki (pardon – „wizyty duszpasterskiej) i okazjonalnych „zrzutek”, intencji mszalnych; „frycowego” za place, pomniki na cmentarzach itp.
Jeden z biskupów włocławskich chwalił się kiedyś w gronie tamtejszych księży, jak to – będąc jeszcze proboszczem – wciskał ludziom na kazaniach wyssane z palca tzw. przykłady. Sprytny duszpasterz (przeważnie tacy zostają biskupami) opowiadał ludziskom, a one wierzyły: jak to wyrzucił złego ducha z opętanego nim człowieka; o nieboszczyku, który straszył w swoim byłym domu, dopóki duchowny nie odprawił za niego Mszy św. itp. Wszystkie te bajery „sprzedawał” swoim owieczkom „powodowany wielką troską o ich zbawienie”. „…A ile później babki Mszy pozamawiały; jaki respekt czuły przede mną…!” – chwalił się biskup.
Jeśli już jestem przy biskupie Andrzejewskim, krajowym duszpasterzu rolników – przypomina mi się dokładnie jego konferencja do kleryków w seminarium w czasie, gdy na krótko pełnił obowiązki ordynariusza diecezji, po śmierci biskupa Zaręby. Powiedział wówczas ni mniej, ni więcej: „…Jeśli ktoś z ludzi świeckich przyjdzie do was, aby skarżyć się na jakiegoś księdza, że zrobił to czy tamto – nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno wam przyznać mu racji, choćbyście sami wiedzieli to samo co on! Mówcie zawsze z wielkim przekonaniem i naciskiem, że to oszczerstwo, nierealne, niemożliwe! Ja zawsze tak postępuję, a ludzie – jeśli nawet nie wierzą – przynajmniej mnie samego mają za bardziej świętego niż jestem; o tamtym zaś, który im podpadł, mówią: to musi być jakiś wyjątek…”
Nie strachem ani kłamstwem, ale miłością i przebaczeniem posługiwał się Jezus, chcąc przybliżyć ludziom Ojca. Tymczasem podstawową działalnością Kościoła jest szerzenie strachu. Najlepiej udaje się to w przypadku dzieci (już od przedszkola – w myśl konkordatu), u których na długie lata, a najczęściej do śmierci, pozostanie w świadomości obraz karzącego Boga. Strach nie jest metodą na nawrócenie czy też podniesienie poziomu moralności chrześcijańskiej. Zwykło się mówić, iż – przekonać kogoś do jakiejś idei; uzyskać poklask, akceptację, wielki posłuch i szacunek – można albo miłością albo strachem. Nie trzeba chyba dokonywać rozróżnienia skutków jednej i drugiej metody. Czyż nie o przemianę serc apelował Jezus?!
Cóż z tego, że morderca nie zabije ze strachu przed dożywociem czy stryczkiem, skoro w głębi serca już dawno kogoś „załatwił” i zrobi to w końcu naprawdę, jak tylko będzie miał dobrą okazję i przestanie się bać.
Czy lepiej jest, gdy żona zgadza się z mężem, ponieważ go kocha i szanuje? A może strach przed ciosem w szczękę jest lepszą motywacją?
Kiedy katoliccy hierarchowie zorientowali się, że fanaberie papieży, feudalne zacofanie struktur kościelnych, pogardliwe i interesowne traktowanie wiernych oraz autokratywne rządy Kościoła – nie staną się nigdy przedmiotem szacunku i miłości ze strony tzw. laikatu
– wymyślili na postrach piekło. Nie musieli się zresztą wielce wysilać
– wystarczyło jedynie „wziąć” kilka klasycznych fragmentów Biblii i dorobić do nich parę dobrze skrojonych scenariuszy dreszczowców. Propaganda z ambon „na dołach”, jak zwykle dopełniła całości wytycznych „góry”.
Niewielu jest ludzi, zwłaszcza tych wyrosłych z katolickich korzeni, którzy oparliby się takiej agitacji. W mniejszym lub większym stopniu każdy człowiek boi się śmierci, to jest naturalne.
Jeśli do tej naturalnej ludzkiej bojaźni dołączyć jeszcze strach przed wiecznymi mękami; rzucić parę dogmatów o świętości Kościoła, jego monopolu na prawdę oraz nieomylność papieża – to Powiedzcie mi – gdzie mają iść biedni, zastraszeni, skołowani ludzie? Pójdą do Kościoła!!! I o to właśnie chodzi. Kościół (czyt. duchowieństwo) bez ludzi upadnie, zginie, przestanie istnieć! To ludzie utrzymują go przy życiu swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi; nie modlitwami, postami czy cierpieniem, ale PIENIĘDZMI, bo TEN Kościół nie może istnieć bez pieniędzy w odróżnieniu od Kościoła Jezusa i apostołów – partego na wzajemnej miłości, silnego wiarą swoich członków. Pieniądze są głównym celem dzisiejszego Kościoła, a raczej jego możnych strażników. Właśnie dla nich ten cel uświęca wszelkie środki. Tak, jak Jezuici grabili i mordowali dla żądzy zamorskich bogactw, inkwizytorzy palili na stosach dla zagarnięcia dobytku swoich ofiar – tak też zawsze wizja piekielnych otchłani naganiała ciemne owieczki do kościelnych „naw”, gdzie czcigodni pasterze „doili” je skutecznie z gotówki. Ten ostatni sposób, jak już wcześniej wspomniałem, okazał się najbardziej uniwersalny i ponadczasowy – przetrwał do naszych czasów i stał się największym batem na „pospólstwo”. Czyż to nie jest największy szantaż w dziejach ludzkości – straszyć całe pokolenia, miliardy ludzi piekłem – po prostu dla kasy!!?
Szatan, który oczywiście istnieje, ale tylko po to, żeby zwodzić ludzi na ziemi – wykazał się w tym przypadku szczególną przebiegłością, co w niczym nie umniejsza zasług jego niezwykle pojętnych uczniów. Znalazł on w osobach współczesnych faryzeuszy najbardziej wdzięczny materiał do swoich szatańskich intryg.
Kary przewidziane dla potępieńców są wielorakie, a same źródła katolickie opisują je jako „nie do opisania”. O fizycznym ogniu i torturach już wiemy. Do tego dochodzi jeszcze wieczny „brak oglądu Boga” oraz obcowanie z szatanami i innymi potępieńcami. W całym tym towarzystwie panuje ciągła nienawiść; wszystko dzieje się w nieprzeniknionych ciemnościach i potwornym…zimnie. Wielki ten koszmar toczy się „pod ziemią”.
Zaznaczam, że to nie są moje wymysły ani też żadne ubarwienia. Sam musiałem studiować te brednie m.in. w oparciu o „Katolicki Katechizm Ludowy”, napisany przez ks. Spirago (tom I,II,III) lub „Eschatologię” ks. M. Ziółkowskiego, który podpiera kościelne mądrości – nie wersetami biblijnymi – ale wymysłami pierwszych zwodzicieli Chrześcijaństwa, np. św. Cyprianem:
„Skazanych będzie paliło zawsze rozpalone piekło i gorejącymi płomieniami pożerająca kara, a nie będzie niczego, skąd katusze mogłyby mieć kiedyś spoczynek lub koniec… Nie wszyscy potępieni ponoszą jednakowe kary; jedni doznają większych cierpień, inni zaś mniejszych. Intensywność mąk piekielnych zależy od ilości i ciężkości grzechów” [26].
„Narzędziem kary zmysłów jest przede wszystkim ogień, i to ogień rzeczywisty, cielesny” [27].
„Wszyscy cierpią potworne męki, złorzeczą i rozpaczają… Straszne więc i nieznośne musi być to ciągłe obcowanie z potępieńcami. Z pewnością sprawiedliwość Boża stosuje względem potępionych jeszcze inne kary dodatkowe, których jednak nie znamy” [28].
Powyższe barwne opisy, będące wymarzonym natchnieniem dla kaznodziejów i przyprawiające szarego śmiertelnika o gęsią skórkę, nie mają absolutnie żadnego potwierdzenia w Biblii! Nie występuje tam w ogóle wyraz „piekło” ani też pojęcie „piekła” jako miejsca wiecznej kary. Dokładny przekład mówi o „szeolu” lub „hadesie”, a określenia te należy tłumaczyć – jako stan śmierci lub miejsce przebywania wszystkich zmarłych. Pojęcie „ognia” jest dość często spotykane, ale nigdy w odniesieniu do karania zmarłych. Ogień ma przy końcu czasów wyniszczyć wszelkie zło i spalić szatana na ziemi. To właśnie szatan w wyjątkowo przewrotny sposób zapragnął zmącić obraz Boga w sercach ludzi, aby widzieli w Nim żądnego zemsty sadystę i despotycznego tyrana, a nie wielkodusznego i kochającego Ojca. Źródeł całej katolickiej nauki o piekle należy upatrywać również, tak jak w przypadku czyśćca i wielu innych „prawd”, w filozofiach i religiach pogańskich. Kara, będąca naturalną konsekwencją złego postępowania, nie może ominąć złoczyńcy – tak pokrótce można oddać jeden z ponadczasowych i fundamentalnych aspektów ludzkiego wartościowania, obecnego niemal w każdej kulturze i religii. Wynika to z elementarnego poczucia sprawiedliwości, zapisanego w sumieniu każdego człowieka.
Jednakże Bóg nie ocenia i nie wyrokuje tak, jak ludzie. Mówi nam o miłości nieprzyjaciół i przebaczaniu bez granic nie po to, żeby nas samych w końcu osądzić, skazać, wtrącić do piekła i przez wieczność delektować się naszymi mękami. Nasz Stwórca zapewne z wielką troską patrzy na to, jak Go postrzegamy.
Współcześni faryzeusze – mąciciele w sutannach, którzy na straszeniu piekłem zbijają kapitał i zafałszowali nawet w tym celu obraz samego Boga – to, iż oni nie poniosą żadnej kary, wykracza już poza możliwości ludzkiego umysłu. Dla ich własnej satysfakcji, mógłbyś Panie przysmażyć ich choć trochę jakimś niebiańskim miotaczem ognia, sypnąć siarką i dźgnąć po tyłkach widełkami!
A jednak widzisz Boże i nie grzmisz!!? Tak, Jego miłosierdzie nie zna granic! On już teraz Bracie, (który Czytasz te słowa) patrząc na trudy Twojego życia, na Twoje codzienne zmagania z przeciwnościami losu, nie może się doczekać, kiedy wreszcie obdaruje Ciebie i mnie
– Nas wszystkich – swoją wieczną nagrodą! Poświęcił dla nas swojego Jedynego Syna – czy mamy jeszcze wątpić w Jego Miłość!? Pragnie dać nam nową Ojczyznę „i każdą łzę otrze Bóg z naszych oczu” [29]. Jakże pięknie te Boskie pragnienia oddaje fragment z Księgi Proroka Jeremiasza:
„Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was
– wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, której oczekujecie… Ja zaś sprawię, że mnie najdziecie… i odwrócę wasz los, zgromadzę spośród wszystkich narodów i z wszystkich miejsc, po których was rozproszyłem – wyrocznia Pana – i przyprowadzę was do miejsca, skąd was wygnałem” [30].
Fakt, iż piekło nie istnieje, nie oznacza braku jakiejkolwiek kary. Nie znaczy to również, że można bezkarnie szaleć i pławić się do woli w grzechach – kraść, kłamać, zdradzać, zabijać itp. Takie nonszalanckie podejście do Bożych przykazań będzie karane bardzo dotkliwie. Ludzie, którzy nadużywają miłości Boga i za nic mają drugiego człowieka, poniosą po śmierci największą karę. Karą tą będzie pełna świadomość całego zła, które wyrządzili za życia. Tacy „potępieńcy” rzeczywiście będą „płakać i zgrzytać zębami” – widząc wyraźnie wszystkie konsekwencje swego złego postępowania. Będą też, mając doskonałe władze poznawcze, wręcz czuli ból skrzywdzonych przez siebie bliźnich. To będzie dla nich jedyna, ale jakże dotkliwa kara; tym dotkliwsza, gdyż znając już bezgraniczną miłość Boga i Jego przebaczenie – odczuwać będą niewypowiedziany wstyd i żal. Wyrzuty sumienia
– czynność władzy duchowej – odczuwane za życia, będą karą dla grzeszników po śmierci. W tym sensie rzeczywiście ludzie ci sami skazują się na takie duchowe męki, które mogą trwać całą wieczność.
Popełnione zło, zarówno za życia jak i po śmierci tego, który je popełniał, może być jednak zgładzone przebaczeniem ze strony ofiary zła. Uwalnia to również złoczyńcę od wiecznego żalu i zapewnia mu pokój duszy. Taki dobrowolny, wspaniałomyślny akt łaski, okazany komuś kto zniszczył nasze marzenia, skrzywdził najbliższych lub w jakikolwiek sposób dotkliwie nas zranił – przychodzi każdemu z ogromnymi oporami. To jeden z największych ludzkich wysiłków, często wręcz niemożliwy do zrealizowania. Wiedział o tym Zbawiciel, kiedy mówił, że Jego nauka jest „trudna” i przyrównał ją do dźwigania krzyża. Jeśli jednak za życia, chociażby w ostatnim jego momencie, przebaczymy „naszym winowajcom” możemy z całą pewnością liczyć na pełną amnestię po śmierci. Dlatego właśnie Jezus tak często wzywał do przebaczenia bez granic („77 razy” = zawsze) [31], a nawet do miłości nieprzyjaciół. Taka rezygnacja z zemsty oraz odpuszczenie win, gwarantuje skutek adekwatny. Wspaniałomyślny pokrzywdzony sam dostępuje łaski przebaczenia – jego własne grzechy i związane z nimi wyrzuty sumienia – będą na zawsze zgładzone.
Komu mamy wierzyć: nadętym bufonom w sutannach czy też słowom Syna Bożego, Który zapewnia nas:
„…przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec Wasz, który jest w Niebie, przebaczył wykroczenia wasze…” [32]
„…a wasza nagroda będzie wielka i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny…” [33]
Nijak to się ma do nauki Kościoła, która przedstawia Boga jako wielkiego księgowego. Żadna myśl, słowo, najmniejsze przewinienie
– nawet nie do końca uświadomione – ma nie umknąć temu służbiście.
Aby odeprzeć ataki protestantów co do wartości spowiedzi usznej, teolodzy katoliccy wymyślili ostatnio ciekawe rozwiązanie. Zarzuty „innowierców” brzmią mniej więcej tak: „…po co się nawracać, pracować nad sobą, skoro u Katolików można iść do spowiedzi, a ksiądz i tak odpuści wszystkie grzechy…” „Nasi” teolodzy, czując na sobie „nieomylny” oddech papieża, odpalili im w „try miga” – „…odpuszczenie grzechów podczas spowiedzi gładzi je, ale nie do końca”. Będziemy na Sądzie rozliczani ze wszelkiego, nawet najmniejszego zła, z którego się za życia spowiadaliśmy” – zadecydował Kościół.
Tymczasem Stwórca Wszechświata za nic ma nasze słabości, zwłaszcza te wynikające z grzesznej ludzkiej natury – popędów, namiętności, manii wielkości. Patrzy na to wszystko z przymrużeniem oka i kiwa z politowaniem głową. Z pewnością surowo ocenia wszelkie wynaturzenia – morderstwa, gwałty, bezlitosne traktowanie niewinnych i bezbronnych, a przede wszystkim dzieci, ale On – Źródło Miłości – nie odpłaca złem za zło, na wzór małodusznych ludzi.
Największymi zbrodniami, jakich może dopuścić się człowiek, są zgorszenia na wielką skalę oraz bluźnierstwa przeciw Duchowi Bożemu. To tak, jakby rodzice stracili miłość dzieci przez jedno, które zbuntowało wszystkie inne albo gdyby dziecko lżyło swoich rodziców za to, że dali mu życie i wszelkie warunki rozwoju. Bóg ofiarując nam życie wieczne, ma prawo wymagać dla siebie pewnej naturalnej czci i wdzięczności; choć bez wątpienia rozumie także niewierzących lub wątpiących w Niego.
W każdym razie, im więcej nabroimy w tym życiu – tym większy będzie nasz żal i związana z nim udręka po śmierci. Sam Bóg nie podniesie na nas swej „karzącej ręki”, jak to poetycko przedstawiali autorzy Starego Testamentu. Ich wizja Boga jako złowrogiego, nieprzejednanego sędziego zrodziła się w okrutnych czasach, w których nie było miejsca na przebaczenie, a okazana nieprzyjacielowi litość była oznaką słabości. Pan Zastępów, którego nawet imienia bano się głośno wypowiadać – nie mógł być słaby. Ten, który w proch rozbijał całe armie; kazał w pień wycinać miasta i całe narody, a swemu wybranemu ludowi dał przykazanie: „Oko za oko, ząb za ząb” – nie wiedział co to miłosierdzie, z wyjątkiem nielicznych wyjątków, przedstawianych przez kronikarzy – jako typowe kaprysy wielkiego władcy. Samo wybranie tylko jednego spośród tysięcy narodów, połączone z tępieniem pozostałych, było również pewnego rodzaju „widzimisię” monarchy.
Taki obraz Boga – tyrana, funkcjonował wśród Żydów podczas ziemskiej działalności Jezusa. On to dopiero objawił prawdę o swoim Ojcu. Trudno byłoby tutaj przytoczyć wszystkie fragmenty Jego wypowiedzi, mówiące o nieskończonej miłości Boga i przebaczeniu bez granic. Wystarczy choćby wspomnieć „Błogosławieństwa na górze” [34]; zapowiedź całkowitego przebaczenia dla przebaczających, a także dla celników, cudzołożnic, najgorszych łotrów, morderców – po prostu wszystkich! Na potwierdzenie swoich słów Jezus wybiera upadłych w grzechach ludzi na swoich największych przyjaciół i powierników swej nadprzyrodzonej misji: celnika Mateusza, cudzołożnicę Marię Magdalenę, awanturnika i zdrajcę Piotra (którego nazwał „szatanem”); w końcu zaś mordercę Szawła – późniejszego św. Pawła – apostoła wszystkich narodów. Kiedy Zbawiciel wisiał na krzyżu przebaczył swoim oprawcom, a widząc żal i skruchę w oczach łotra
– nie musiał go rozgrzeszać z licznych zbrodni; stwierdził tylko: „Dziś ze mną będziesz w raju” [35]. W słowach Jezusa nie znajdziemy wzmianki o jakiejkolwiek pomście Boga nad człowiekiem. Jeśli nawet ktoś chciałby w ten sposób interpretować niektóre z Jego wypowiedzi
– napotka zawsze, przy końcu każdej Ewangelii, na opis Ukrzyżowania, Śmierci i Zmartwychwstania Naszego Pana. Dwa pierwsze fakty stanowią Najdoskonalszą Ofiarę – Zadośćuczynienie za grzechy całego świata. Są jednocześnie obrazem losów każdego człowieka na ziemi – droga krzyżowa życia, kończącego się śmiercią. Kontynuacją, następstwem tego ciężkiego życia, jak w przypadku Jezusa, będzie zmartwychwstanie każdego z nas. Śmierć zostanie ostatecznie zniszczona wraz ze swoim „ojcem szatanem” [36]. Stanie się to podczas powtórnego przyjścia Chrystusa. To, czego Ojciec nie powiedział przez swojego Syna, wyraził najpełniej ofiarując go za nas na śmierć. On zaś, uzyskawszy nad nią pełną władzę, unicestwi ją raz na zawsze, aby już nigdy żaden człowiek nie musiał przez nią przejść. Naszym przeznaczeniem jest życie wieczne z Bogiem i niemożliwe jest istnienie człowieka bez Niego: „…bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy…jesteśmy bowiem z Jego rodu” [37].
Cały porządek Wszechświata oraz zamysł stworzenia, mający swoje źródło w Bożej miłości, nie można pogodzić z istnieniem piekła. Wizja współistnienia przez wieczność dwóch rzeczywistości – wiecznego potępienia i wiecznej nagrody, kłóci się z Bożym Objawieniem, którego myślą przewodnią jest zrównanie dobrych i złych pod skrzydłami nieskończonej miłości Stwórcy. Jak czuliby się zbawieni w Niebie, patrząc na męczarnie potępieńców w piekle. A może ich nagroda polegać ma po części na satysfakcji z oglądania w „niebiańskim coloseum” cierpień skazanych przez boskiego Cezara. Tymczasem On jest dobry dla „niewdzięcznych i złych”, a więc Jego odpłata również będzie równa. Najlepiej obrazuje to „Przypowieść o robotnikach pracujących w winnicy” [38]. Jezus na koniec stawia w niej pytania skierowane do wszystkich zadufanych w swoją świętość i wybranie, a także do tych, którzy pracując w Jego Kościele spodziewają się tylko z tego tytułu jakichś szczególnych względów:
„…Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?…”
Nowy Testament, choć też pisany tylko przez ludzi będących zawsze pod określonymi wpływami i żyjących w określonej, narosłej na przestrzeni wieków świadomości, zmierza do jednej konkluzji: «BÓG JEST MIŁOŚCIĄ».
Kościół pierwszych wieków kultywował tę prawdę i było to powodem wielkiej radości jego członków. Pierwsi Chrześcijanie wypełniali wolę Bożą nie z bojaźni przed karą piekła i potępienia, lecz z wdzięcznością i miłością. Chrześcijaństwo rozkwitło jako religia „nadziei, która zawieść nie może”. Poganie z niedowierzaniem i zazdrością patrzyli na szczęśliwych biedaków, roześmiane kaleki; skazańców idących na śmierć męczeńską, z modlitwą wdzięczności na ustach. „…Skoro Bóg jest z nami, cóż może uczynić nam człowiek!?…” – było ich zawołaniem. Ci przepełnieni Duchem Świętym uczniowie Chrystusa mieli po prostu świeżo w pamięci Jego słowa – „Nie lękajcie się, Jam zwyciężył świat” [39], a także pełne otuchy pouczenia apostołów.
Na przestrzeni wieków szatan zmącił obraz Boga w sercach samozwańczych papieży oraz w świadomości innych hierarchów Kościoła. Bóg stał się straszakiem, a samo straszenie Bogiem skutecznie podnosiło rangę tych, którzy straszyli najbardziej, nabijając przy okazji ich kiesy pieniędzmi zastraszonych. Ileż to razy w historii, papieże uciekali się do podstępnych intryg – szantażując królów i cesarzy gniewem Bożym, ekskomuniką, potępieniem lub wręcz odebraniem władzy w zamian za ustępstwo, posłuszeństwo czy okup?! Do dzisiaj bezkarnie szantażuje się i straszy ogniem piekielnym setki milionów wierzących na całym świecie. Papieże, kardynałowie, biskupi, teolodzy, bibliści, kapłani – zapominacie o jednym: motywem wiary ma być MIŁOŚĆ, nie strach!!!
Jak mamy jednak traktować konkretne opisy piekła, takie jak np. „Historia o bogaczu i łazarzu” [40] albo wizję Sądu Ostatecznego nad całą ludzkością [41] i związany z nim podział na „owce i kozły”?
Te wszystkie fragmenty Ewangelii potwierdzają niezbicie nasze wnioski oraz konkluzję, mówiącą o braku jakichkolwiek kar ze strony Boga. Poetyckość obrazu piekła i Nieba w przypowieści o nagrodzie dla Łazarza i karze, jaka spotkała nielitościwego bogacza – jest oczywista. Ani otchłań piekielna, ani też „łono Abrachama” nie mogą być dwiema dolinami przedzielonymi fosą nie do przebycia. Nie są to fizyczne miejsca. Łazarz nie mógł mieć po śmierci palca, żeby go umoczyć w wodzie, a bogacz języka – gorącego od piekielnych płomieni. Natchniony autor pragnął jednakże oddać głęboką myśl i przesłanie
– wielki duchowy żal człowieka niegodziwego, który dopiero po śmierci uświadamia sobie skutki swoich grzechów. Wstydzi się i ma wyrzuty sumienia, które „palą” jego duszę, kiedy mimo wszystko Bóg daje mu obiecaną nagrodę, wysłużoną krwią Chrystusa. Przypomina to znowu „Przypowieść o robotnikach pracujących w winnicy”. Ci, którzy nie zasłużyli na zapłatę – otrzymują ją na równi ze wszystkimi
– wbrew ludzkiej logice i elementarnemu pojęciu sprawiedliwości.
Jezus rozdzielający ludzkość na sprawiedliwe owce i złe kozły, chce także podkreślić wagę najważniejszego Przykazania Miłości. Nie można kochać Boga, którego się nie widzi, ignorując ludzi wśród których się żyje. Wyjątkowo podli, nielitościwi ludzie nie zaznają po śmierci ukojenia – trawić ich będą prawdziwe duchowe katusze na wspomnienie zła, które wyrządzili swoim bliźnim.
Święty Augustyn natchniony Duchem Bożym wypowiedział kiedyś sentencję, która śmiało może stać się motto życiowym oraz zawołaniem każdego bez wyjątku człowieka – „Kochaj i czyń co chcesz!” Tak w ogromnym skrócie powinno wyglądać nasze życie. Kierując się w życiu miłością i przebaczeniem, stajemy się podobni do Boga. W ten właśnie sposób najpełniej wypełniamy Jego wolę i zarazem pierwotny zamysł, który towarzyszył Wszechmogącemu, kiedy nas stwarzał. Nie ma innego sensownego wytłumaczenia dla samego faktu stworzenia człowieka, jak tylko miłość Stwórcy. Według słów Jezusa, również wszystkie Przykazania Boskie streszczają się i sprowadzają do tego jednego – Przykazania Miłości Boga i bliźniego. Miłość jest kluczem do zrozumienia świata, sensu istnienia i przemijania; jest także odpowiedzią na wszystkie pytania człowieka. Z miłości powstaliśmy, w miłości mamy żyć, z miłości będziemy rozliczani i miłość w końcu okaże się naszym wybawieniem.
Powyższą, złotą myśl Augustyna trzeba rozpatrywać w szerokim kontekście. Na pewno i po pierwsze „kochaj” – kieruj się w życiu miłością. Jednakże, tak jak prawa do wolności każdego z nas nie można utożsamiać z prawem do samowoli, tak też nasze „kochanie” nie może pozostawać w konflikcie z „kochaniem” innych ludzi. Mówiąc o kochaniu myślimy przecież nie o miłości własnej, bo tej chyba każdy z nas ma w sobie aż nadto, ale o obdarzaniu miłością wszystkich innych – naszych bliźnich. Jeśli zaś bliźnich, to nie tylko członków najbliższej rodziny – żonę, męża, rodziców, dzieci.
Wielu ludzi tłumaczy sobie (a nawet księżom na spowiedziach) swoje świństwa wyrządzane „obcym” – miłością i troską o swoich najbliższych. Jest to – ich zdaniem – doskonałe usprawiedliwienie, szczególnie kradzieży i wszelkich oszustw. Jezus pyta się takich ludzi: „Jeśli bowiem kochacie tylko tych, którzy was kochają – cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią?” [42]. Nasza miłość nie może naruszać praw innych ludzi, lecz odwrotnie – musi im te prawa zapewniać. Szczytem, ideałem takiej postawy jest miłość nieprzyjaciół. Augustyna – „…i czyń co chcesz” – jest samo w sobie wynikiem, konkluzją kochania. Innymi słowy Święty, nie bez racji, zakłada, iż człowiek który naprawdę kocha nie może być zły. Nie wolno tego mylić z platońską filozofią poznania dobra i zła, które to poznanie determinuje ściśle określone zachowania. „Czyń co chcesz” – bo twoja szczera miłość cię usprawiedliwia i daje ci gwarancję zbawienia! W podtekście tej sentencji, która mówi o miłości człowieka, ukryta jest miłość i przebaczenie Boga. Jest tu również miejsce na ludzkie słabości, błędy, a także na sam… brak miłości. Nasz Stwórca wie przecież najlepiej, że każdy z nas jest w równym stopniu zdolny do nienawiści. Tu z kolei otwiera się pole do działania dla Jego Miłości. Wyraża się ona najpełniej w przebaczeniu bez granic, pełnym zrozumieniu oraz poszanowaniu wolności człowieka. Bóg nie potępia, nie nakazuje, nie ingeruje. Powiedział już co jest dobre, a co złe – dał nam swoje Przykazania. Zawsze ograniczał się tylko do napominania, dawania wskazówek. Czekał i ciągle czeka z nadzieją na nawrócenie każdego, kto źle wykorzystuje Jego wielkoduszny dar – wolną wolę. Jest Ustawodawcą, a nie wykonawcą wyroków; życzliwym, troskliwym Obserwatorem, a nie policjantem. Jest naszym Ojcem! Czy ktoś słyszał kiedyś o ojcu, który swoje własne dzieci skazuje na śmierć, potępienie i wieczne męki!? Czyż On mógłby choć biernie przyglądać się, jak po trudach i cierpieniach ziemskiego życia, Jego córki i synowie cierpią w otchłani piekielnego ognia!?
On nie, ale kościelni ustawodawcy nie wahają się „wrzucać” tam niemal wszystkich, nie wyłączając małych dzieci. Niemal wszystkich
– prócz siebie! Sami nazywają się „wybrańcami”, „pomazańcami Bożymi”. Mówią o sobie: „następcy apostołów”, „zgromadzenie święte”, „królewskie kapłaństwo”. Swoje faryzejskie, obłudne, instrumentalne i interesowne podejście do Słowa Bożego, Bożych Przykazań i powierzonej sobie Bożej Owczarni – określają mianem: „obrony depozytu wiary”. Wszelkie ewidentne błędy i wypaczenia – jeśli już (wyjątkowo!) się do nich przyznają – zwykli kwitować „Ecclesiae suplet” – „Kościół ponad wszystko”, „potęga Kościoła to przewyższa”. Takie samo podejście charakteryzuje tych „nieomylnych stróżów moralności” wobec wszelkiego rodzaju krytyki ich doktryny. Niewybaczalne jest poddawanie w najmniejszą wątpliwość choćby jednego ustalonego dogmatu; można go co najwyżej samemu trochę „nagiąć” dla własnych potrzeb i korzyści. „Święte gremium” nie zniży się przecież nawet do polemiki z jakimkolwiek odstępcą, który w „normalnych” warunkach tzn. w Średniowieczu – okresie świetności Kościoła, najbardziej odpowiadającym jego ideologii – powinien podtrzymać płomień jakiegoś stosiku. Ludzie, na litość Boską! Czy w XXI wieku można tolerować jeszcze takie anachronizmy i zacofanie pod demagogicznymi szyldami „Bożego wybraństwa” oraz „niezmienności natchnionej nauki”. Bez wątpienia o wiele łatwiej jest w ten sposób trzymać w ciemnocie całe narody, a swoje własne struktury w ryzach i pozorach jednomyślnej, niepodzielnej całości. To nie ma nic wspólnego ani z konserwatyzmem, ani też z kultywowaniem „czcigodnej” tradycji. Jeśli natomiast komuś wydaje się, że dyktatury, monarchie, imperializmy, szowinizmy oraz ideologie oparte na propagandzie sukcesu i strachu mamy już dawno za sobą – grubo się pomylił: Kościół Katolicki jest wieczny!
Podczas mojej pracy duszpasterskiej, różni ludzie pytali mnie dość często o Niebo – jak ono wygląda? gdzie się znajduje? itp. Większość wierzących trapi niepewność – czy Niebo jest dla nich osiągalne, realne? W podtekstach tych pytań kryło się jedno pytanie zasadnicze: Czy w ogóle warto starać się tam dostać?
Takie wątpliwości rodzą się na gruncie demagogii sianej przez Kościół Katolicki Któż może lepiej wiedzieć jak wygląda Niebo, jeśli nie prałaci i kardynałowie „świętych”, „nieomylnych” kongregacji? Zamieszkują super komfortowe rezydencje w najpiękniejszych i najbogatszych dzielnicach Rzymu. Większość z nich ma prywatne pałace i apartamenty rozsiane po całym świecie. Na co dzień korzystają z elitarnych klubów z basenami, saunami, kortami, salonami masażu i wszelkim innym dobrodziejstwem, wymyślonym przez kolejne cywilizacje. Wielu (na jednego mam świadka), będących jeszcze w sile wieku, odwiedza pokątne przybytki rozpusty, których nigdy nie brakowało w Świętym Mieście. Żyją po prostu jak pączki w maśle i nic dziwnego, bo stać ich na to, jak mało kogo. Spływają do nich rzeki, wodospady pieniędzy z całego Chrześcijańskiego Świata. Tajemnicą poliszynela są kolejne afery finansowe w instytucjach i bankach watykańskich, tuszowane skrzętnie wewnątrz „własnego gniazda”. Tysiące wysokich rangą duchownych, zatrudnionych w kilkunastu kongregacjach tj. urzędach Kurii Rzymskiej, ma niebywałe możliwości do robienia machlojek i przekrętów. Wiadomo, że Jak obrodzi – ma gospodarz i złodziej”, a w Watykanie jest zawsze urodzaj na wartościowe papierki Jakby tego wszystkiego było mało – kurialiści w Rzymie mają często własne parafie, zakony lub całe diecezje i kolegów „po fachu” na całym świecie. W kuriach biskupich Łodzi i Włocławka, z którymi byłem związany, nie było tygodnia bez paru kilkudniowych odwiedzin przewielebnych, czcigodnych gości ze wszystkich stron Kuli Ziemskiej. Nasi biskupi również spędzają co najmniej kilka miesięcy w roku „na wojażach”. Gdzie w końcu mają się rozerwać – na dancingu, 500 metrów od własnego pałacu? Co w końcu mają do roboty – przerzucić i podpisać parę papierków? Jednym z ich najcięższych obowiązków jest dość częsta obecność na wszelkiego rodzaju imprezach kościelnych – beatyfikacjach, poświęceniach, posiedzeniach, wizytacjach, odpustach, inauguracjach i pogrzebach kolegów. To wszystko jednak, nie wyłączając ostatniego, łączy się zawsze z wielką wyżerką i dobrą zabawą po części oficjalnej.
Współcześni apostołowie Chrystusa, Który nie miał nawet własnego osiołka, jeżdżą wozami za parę miliardów (st. zł), robionymi przeważnie na zamówienie. Znam tylko jednego biskupa w Polsce, objeżdżającego diecezję Polonezem. Na dalsze trasy – z przyczyn oczywistych – „dosiada” jednak Mercedesa. Naturalnie każdy z hierarchów ma jednego lub dwóch szoferów, służące, lokajów, a nawet (idąc z postępem) własnych ochroniarzy.
Powróćmy teraz do kościelnej wizji Nieba, wydumanej przez wyżej wymienionych. Oni mają niebo na ziemi; chcieliby więc jakoś przedłużyć tę sielankę. To chyba jedyna cała grupa społeczna (może z wyjątkiem szejków arabskich), która przeniosłaby chętnie swoją ziemską „wegetację” wprost do „krainy wiecznych łowów”. Niebiańską szczęśliwość „na łonie Abrachama” hierarchowie Kościoła widzą i określają jako: wieczną ucztę, niekończące się nabożeństwa z hymnami pochwalnymi na cześć Pana, odpoczynek na „zielonych” pastwiskach, zasiadanie po prawicy Boga w towarzystwie innych zbawionych tj. kolegów. Takie sformułowania widnieją w niepodważalnych dogmatach oraz oficjalnych dokumentach dotyczących tzw. eschatologicznej wizji człowieka (czyli jego ostatecznych losów). Współpracują oni ściśle z biblistami, którzy jak zwykle skwapliwie wykorzystali autentyczne fragmenty z Biblii do skonstruowania kolejnego kawałka doktryny Kościoła, pod którym chciałby podpisać się papież.
Jak naprawdę wygląda rzeczywistość Nieba – naszej Ojczyzny i ostatecznego celu, po ziemskiej podróży zwanej życiem? Aby dać pełną odpowiedź na to pytanie trzeba wpierw jeszcze raz uświadomić sobie, co właściwie jest warte te 70, 80 szarych, znojnych lat (nie wspominając już o przypadkach trwałych kalectw oraz tragicznych i przedwczesnych zgonach ludzi o wiele młodszych) spędzonych przez nas na Planecie Ziemia. Każdy człowiek, będący choćby średnio wnikliwym obserwatorem, może stwierdzić, że przysłowiowy „funt kłaków” to najwłaściwsza cena za ludzkie życie. Patrząc ciągle z handlowego tj. trzeźwego punktu widzenia – któż rozsądny dałby więcej za coś, co w każdej chwili można bezpowrotnie stracić!? Nie trzeba zresztą bacznie obserwować i filozofować, wystarczy choćby trochę wspomnień z własnych przeżyć.
Jako szary śmiertelnik, a także były kapłan z doświadczeniem spowiednika, mogę nazwać życie: pasmem stresów, z chwilami względnego spokoju; walką o przetrwanie, przeplataną krótkimi zawieszeniami broni; nieustanną pogonią za szczęściem, przypominającą ściganie własnego cienia itp. W każdym razie na samym końcu tej walki i bieganiny, ostatnim „rzutem na taśmę” kopiemy wszyscy w kalendarz. Są dwie jedynie pewne rzeczy w całym tym wyścigu – start i meta.
Tak naprawdę Niebo jest przeciwnością życia, które na upartego można nazwać piekłem. Niepewność – ustępuje miejsca gwarancji bezpieczeństwa; ulotność – zamienia się w niezmienność, strach – w ukojenie; ciągłe uciążliwości i cierpienia – łagodzi wieczna ulga, pociecha i osłoda.
O samym momencie śmierci musimy myśleć tylko i wyłącznie jak o wejściu do Nieba, bo taka jest prawda!!! Śmierć jest nagrodą po trudach życia, a nie „karą za grzech pierworodny”!!! To propaganda strachu i wiecznego obwiniania człowieka, rozsiewana przez Kościół, uczyniła z dzieci Bożych zastraszone, do końca niepewne swego losu „zające” na wielkim polowaniu. Trójca Przenajświętsza, wraz z orszakiem aniołów na koniach, dziesiątkuje z dubeltówek ludzkie plemię. Po zabiciu upolowaną „zwierzynę” piecze się na piekielnym ogniu w sposób tradycyjny tj. dokładnie i bardzo długo („wiecznie”), odcinając się w ten sposób zdecydowanie – w poszanowaniu tradycji – od zupełnie nieprzydatnych w tym przypadku mikrofalówek.
Niebo jest rzeczywistością duchową. Bardzo trudno zatem w ludzkich słowach, przystosowanych do opisywania rzeczywistości materialnej, oddać charakter samego szczęścia, które nas tam czeka. Bez wątpienia nagroda Nieba będzie polegała na zrealizowaniu w sposób doskonały naszych wszelkich niespełnionych pragnień ziemskich. Nie znaczy to oczywiście „zaliczenia” wyśnionej dziewczyny albo kupna samochodu marzeń! Wieczny odpoczynek na „łonie Abrachama” nie będzie wiecznym zbijaniem bąków w jakiejś nadmorskiej posiadłości albo byczeniem się na hamaku w cieniu drzew.
Kiedy byłem w liceum, pewnego razu wspólnie z kolegami gasiliśmy po lekcjach pragnienie w przydrożnym barze. Gorąc był niesamowity, a zimne, kuflowe piwo smakowało jak napój bogów. Jeden z chłopaków powiedział wtedy z rozbrajającą powagą:
„…Panowie, jak w Niebie nie ma dobrego browaru to ja się nie piszę…!” Drugi szybko go uzupełnił: „…stary, zapominasz o laskach! Dla mnie Niebo to beczka piwa, harem lasek i wór kasy, żeby uzupełniać towar…”
Dziwić się chłopakom, iż tak właśnie wyobrażali sobie wieczną nagrodę, skoro świeżo w pamięci mieli nauki księdza katechety o Niebie, jako „niekończącej się liturgii”. Broniąc się przed takimi wizjami, większość ludzi utożsamia szczęście wieczne z doczesnym odczuwaniem różnych przyjemności. Jest to z drugiej strony bardzo ludzkie i naturalne – człowiek ma zawężony horyzont, widzi i odczuwa to, czym żyje na co dzień. Ciągle do czegoś dąży, czegoś pragnie! Są to przeważnie pragnienia materialne. Niby dobrze wiemy, że sława, władza czy bogactwo nie dają szczęścia. Świadczą o tym chociażby samobójstwa bogatych, sławnych i wielkich tego świata. Mimo wszystko jednak wydają się nam one przeważnie głupie i niezrozumiałe. Wszyscy wiedzą, że pieniądze szczęścia nie dają, ale każdy chce się o tym przekonać na własnej skórze. Bardzo niewielu ludzi żyjąc na ziemi kieruje się wartościami duchowymi tak, jakby już byli w Niebie. To ideał niezwykle trudny do zrealizowania; ogromny wysiłek, na który po prostu nie stać większości śmiertelników. Generalnie Niebo jawi się nam jako osiągnięcie wszystkiego – uwieńczenie najskrytszych planów i zasłużony, wieczny odpoczynek. Tak też jest w rzeczywistości, ale w jakże innej perspektywie! Na zupełnie innej płaszczyźnie!
Wszystkie pragnienia i pełnię szczęścia osiągniemy w sposób doskonały tj. duchowy. To co materialne jest z samej swojej natury przejściowe i niedoskonałe. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że człowiek na ziemi nigdy nie jest do końca szczęśliwy i usatysfakcjonowany tym co posiada, jak również tym co odczuwa. Niezmiennym odczuciem każdego z nas jest niedosyt. Rzeczywistość duchowa zapewni nam nareszcie doskonałe, bezgraniczne spełnienie. Cielesny popęd i naturalna potrzeba bliskości ukochanej osoby ustąpi miejsca miłości absolutnej, uniwersalnej, idealnej. Żądza posiadania zostanie zaspokojona posiadaniem bez granic…dóbr duchowych – jedynie trwałych i naprawdę wartościowych. Dusza ludzka, uwolniona z cielesnej powłoki, wykorzysta wreszcie swoje wszystkie właściwości. Nie będzie już ograniczona czasem ani przestrzenią. Nie będzie także podlegała cierpieniom, troskom, namiętnościom i pragnieniom, które dyktowało jej ciało. Wszelkie ułomności oraz niedogodności związane z ziemską wegetacją przestaną istnieć.
Człowiek z chwilą śmierci przestaje być tylko najbardziej rozwiniętym spośród naczelnych. Staje się „duszą żyjącą” podobną do Ducha Bożego. To podobieństwo wyrażać się będzie w tych samych przymiotach, właściwych dla bytu duchowego, a nie w samej Wszechmocy, którą posiada tylko Sam Bóg.
Istotą szczęścia w Niebie jest więc zaspokojenie wszelkich potrzeb, polegające w zasadzie na ich… braku. Wyraził to jednoznacznie sam Jezus mówiąc o „wodzie”, która zaspokoi wszelkie „pragnienia i łaknienia” przechodzących ze śmierci do życia [43]. Drugie, największe źródło szczęścia to powrót do domu Ojca i samo z Nim przebywanie. Znękana dusza po ziemskiej pielgrzymce, podczas której doznała wielu zmartwień i upokorzeń – nie znalazłszy dla siebie „właściwego miejsca” i nie zaznawszy szczęścia – zanurza się w bezgranicznej Ojcowskiej miłości.
Nie muszę chyba dodawać, że Niebo nie jest żadnym miejscem i nie należy szukać go wysoko „w niebie”. Jest to błogostan, w którym znajduje się dusza zaraz po śmierci; nie związany ani z czasem, ani z przestrzenią. Rozpatrywać go można – mówić i myśleć o nim – wyłącznie w perspektywie nadprzyrodzonej, na płaszczyźnie duchowej.
Chciałbym tu zdecydowanie wystąpić przeciwko jednemu z fragmentów doktryny, wspólnemu m.in. dla Adwentystów Dnia Siódmego i Świadków Jehowy. Chodzi o głoszoną przez nich naukę o „tchnieniu życia”, będącym dla nas Katolików – odpowiednikiem duszy. Według naszych braci innowierców, dla których mam ogromny szacunek za ich umiłowanie Biblii, nie ma w ogóle czegoś takiego jak „dusza”, a człowiek z chwilą śmierci przestaje faktycznie istnieć. Dopiero ci nieliczni, którzy sobie na to zasłużyli, zmartwychwstaną do życia wiecznego. Reszta jest na zawsze unicestwiona.
Nie rozwodząc się zbytnio powiem, że takie poglądy są sprzeczne z Bożą miłością i Bożym Objawieniem tak samo, jak katolickie dogmaty o wiecznych mękach dla grzeszników. Drodzy Bracia! Pan Bóg nie po to Stworzył, Nauczał; a potem Cierpiał, Umarł i Zmartwychwstał za setki miliardów ludzi, aby pozostawić przy życiu setki tysięcy. Nie mógłby – będąc naszym Najlepszym Ojcem Samą „Miłością” – zakpić sobie z nadziei całych pokoleń na przetrwanie i wspólne z Nim życie. Gdzie tu miejsce na Boże przebaczenie!
Nie ma więc piekła! Pismo Święte nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. W Bożym planie odkupienia i zbawienia człowieka nie ma miejsca ani na zemstę, ani nawet na wymierzenie sprawiedliwości synom marnotrawnym. Sam Jezus wielokrotnie to powtarzał:
„…Zaprawdę, powiadam wam: wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by ludzie się dopuścili, będą im odpuszczone” [44].
Jest zatem tylko Niebo dla każdego, z tą jednakże różnicą, iż dusze zatwardziałych, nieprzejednanych grzeszników, a zwłaszcza obłudników – najostrzej piętnowanych przez Jezusa – jak również tych, którzy mając pokaźny bagaż własnych win, nie potrafili zdobyć się na akt przebaczenia wobec innych – dusze te będą odczuwały wstyd i wyrzuty sumienia. Obmyje je niewyczerpana Łaska przebaczenia Zbawiciela, ale właśnie ten wspaniałomyślny akt Bożej Miłości, a nade wszystko ciężkie grzechy popełnione za życia, rozpalą w nich „niegasnący” płomień żalu. Zakłóci to wieczną radość i szczęście zbawionych, jednak nie będzie to związane z żadną karą, ingerencją ani też wyrokiem ze strony Boga. Da o sobie znać po prostu jedna z niezbyt miłych konsekwencji wolnej woli i samostanowienia człowieka.
Jeden z tzw. ojców Kościoła porównał kiedyś, bardzo trafnie, dusze przebywające w Niebie do różnej wielkości naczyń. Każde naczynie napełnione jest po brzegi wodą tak, jak każdą zbawioną ludzką duszę przepełnia bezmiar szczęścia. Istotną, zasadniczą różnicę stanowi rozmiar, pojemność naczynia – duszy. Chodzi tu o pewnego rodzaju zdolność odczuwania szczęścia, duchową głębię, wielko – lub małoduszność. Bóg daje nam wszystkim po równo, ale indywidualne posiadanie jest uzależnione od tego, jaką tak naprawdę przedstawiamy wartość my sami; wartość, którą możemy kształtować i pomnażać w czasie ziemskiego życia. Wielu z nas, musimy to szczerze przyznać, po prostu nie stać na pewne szlachetne zachowania; nie potrafimy wspiąć się na wyżyny człowieczeństwa, choć robimy wszystko, co w naszej mocy. Szukając analogii, np. w życiu małżeńskim, można posłużyć się następującym porównaniem: niektóre pary mogą nie kłócić się ze sobą przez dzień lub dwa, a inne wytrzymują ponad tydzień. Nie ulega przy tym wątpliwości, że dla dobra związku oraz dobra własnego – wszyscy starają się jak mogą, aby żyć w zgodzie.
Długo można by wymieniać przejawy i konkretne dowody próżności oraz samowoli Kościoła, ale chyba największym jest „ustanowienie” czyśćca. Doszło do tego w 1438 roku. Był to klasyczny przypadek manipulacji Bożym Objawieniem; więcej – stworzono coś z niczego!
Matka Kościół naucza, że w chwili śmierci dusze, które mają na koncie choćby jeden grzech ciężki – natychmiast idą do piekła na wieczne męki. Ktoś miał na przykład pecha: jechał na spowiedź ze śmiertelnym przewinieniem i miał po drodze śmiertelny wypadek – koniec…kropka, zabrakło parę minut, a tak – na rozpałkę! Nie ważna jest szczera intencja poprawy i żal za grzechy, bo nie zaistniał jeden z warunków pokuty – wyznanie grzechu przed kapłanem.
O pewnym szczęściu mogą natomiast mówić denaci z grzechami lekkimi, ci idą do czyśćca – po „oczyszczającą pokutę” przed wstąpieniem do Nieba.
Papież uznał, że nie wypada wszystkich jak leci wtrącać do piekła. Nagroda Nieba była zarezerwowana dla duchownych, tych którzy kupili sobie odpusty zupełne oraz nielicznych świętych, wyznaczonych przez papieża. Dużą cześć całej reszty postanowiono „upchnąć” gdzie indziej.
Męki czyśćcowe są, według doktryny katolickiej, nie mniejsze od piekielnych i polegają na „karach zmysłowych” m.in. „rzeczywistym ogniu” oraz opóźnieniu w oglądaniu Boga. Ich dobrą stroną jest natomiast ograniczenie w czasie. Najwięcej szczęścia będą mieli ci, którzy odwiedzą czyściec tuż przed końcem świata, gdyż Kościół naucza, że ta „pralnia z wybielaczami” dla duszyczek będzie funkcjonowała tylko do dnia Sądu. Pokutujące dusze, wspierane dodatkowo modlitwami żyjących – najczęściej bliskich – mogą poza tym obejmować okresowe amnestie, związane ze wstąpieniem do Nieba.
Pismo Święte, które (podaję do wiadomości hierarchów Kościoła Katolickiego) zawiera Boże Objawienie – ani jednym słowem, aluzją czy też podtekstem, nie sugeruje istnienia czegoś podobnego do czyśćca. Nie można doszukać się go nawet pomiędzy wierszami, ani w Starym, ani w Nowym Testamencie. Ten ostatni za to wielokrotnie podkreśla, iż tylko dla Boga i Jego Syna zarezerwowane jest oczyszczenie ludzi z ich grzechów, a jakiekolwiek samooczyszczenie, pokuta czy też zasługi po śmierci są niemożliwe. Katolicka doktryna po raz kolejny uwłacza więc najdoskonalszej Ofierze Chrystusa na krzyżu, pomniejszając jej wartość. Tylko „krew Jezusa Chrystusa, Syna Jego oczyszcza nas z wszelkiego grzechu” [45]. W Biblii nie ma też żadnej wzmianki o ogniu karzącym albo oczyszczającym dusze (jak to ma być podobno w czyśćcu).
Nauka o czyśćcu wywodzi się, jak większa część doktryny katolickiej, z wierzeń pogańskich odziedziczonych po starożytnym Egipcie, Grecji oraz Rzymie, który asymilował wpływy tych pierwszych. Egipcjanie dla przykładu wierzyli w „oczyszczającą wędrówkę dusz” wchodzących w tym celu w różne zwierzęta. Ten pogląd, znany nam dziś doskonale z Hinduizmu, był głęboko zakorzeniony w wielu innych religiach Wschodu.
Najlepszym sposobem skrócenia cierpień czyśćcowych, było do niedawna nabycie odpustu od kilku do nawet kilkuset lat „oczyszczania”, a dzisiaj – kupno Mszy w podobnej intencji. Ceny odpustów w kuriach i u miejscowych plebanów oczywiście wzrastały proporcjonalnie do długości okresu darowanej kary. Na szczęście ofiary za Msze są w miarę stałe. Nie można odmówić mądrości ówczesnemu papieżowi – za jednym zamachem upiekł dwie pieczenie dla Kościoła – dał „szansę zbawienia” całym rzeszom wiernych i zyskał dozgonną wdzięczność duchowieństwa, nabijając mu (i sobie) kiesy pieniędzmi za odpusty. Rzeczywiście, dochody kapłanów i papiestwa wzrosły od tego czasu niepomiernie. Większość ludzi była już zdegustowana i zniechęcona ciągłym straszeniem ich piekłem i torturami; tym skwapliwiej więc kupowali odpusty i Msze za zmarłych, dające im choć cień szansy na zbawienie.
Kościołowi w niczym nie przeszkadza fakt, że wyraźnie faworyzuje bogaczy zakupujących więcej Mszy. Oni przecież o wiele łatwiej osiągną zbawienie! Najbiedniejsi, których nie stać choćby na Msze rocznicowe (nie mówiąc już o „gregoriankach” czy „wypominkach”) nie wejdą do Królestwa Niebieskiego, bo nie „posmarowali” proboszczowi.
Wprost nie do wiary, jak daleko Kościół Katolicki odszedł od Ewangelii. Jawnie szydząc ze wskazań Jezusa, kupczy dla pieniędzy nawet ludzkim zbawieniem. Poniża i odbiera nadzieję tym, nad którymi z największą miłością pochylał się Jezus! Jakież to bolesne i smutne! W taki oto sposób czyściec stał się jednym z najbardziej aroganckich i perfidnych matactw Kościoła.
Ktoś powie – skąd takie gromkie oskarżenia pod adresem czcigodnych, przewielebnych i świątobliwych autorytetów w sutannach? Co za nowe teorie, rewolucyjne idee!? Kto mnie upoważnił, dał mandat na prawdę? Kto pozwolił mi głosić tak postępowe nauki – skoro już wszystko zostało wcześniej ustalone i przypieczętowane papieskim herbem, zatwierdzone przez powszechny sobór. Jak w ogóle śmiem poddawać w wątpliwość „niepodważalne”, „nieomylne” – dogmaty Kościoła Katolickiego!? Mam na to trzy odpowiedzi.
Po pierwsze – nie zagłębiając się zbytnio w istotę rzeczy wykazałem, że „uświęcone prawdy” ogłoszone przez Święte Magisterium Kościoła są nielogiczne, często zupełnie ze sobą sprzeczne i tak się mają do Prawdy Objawionej przez Boga, jak biblijne świnie do pereł. Kościelne dogmaty są w większości wynikiem kościelnych manipulacji na najwyższych szczeblach. Śledząc historię ich formułowania na przestrzeni wieków, widać aż nazbyt wyraźnie zbieżności samej treści ustaw z aktualnie panującymi trendami w polityce Watykanu. Boże Objawienie, niezmienne teraz i na wieki, było i jest nadal dopasowywane do ludzkich intryg.
Takie przekręcanie Słowa Bożego obciążone jest sankcją wielkiego grzechu zgorszenia i wprowadzania w błąd całych pokoleń!!! Jezus nie wahał się ani na chwilę przebaczając cudzołożnicom, celnikom, łotrom, a nawet mordercom. Czynił to z radością i satysfakcją, ale dla obłudnych faryzeuszów, zwodzących Jego owce, którzy uczynili z siebie świętych i nieomylnych, miał zawsze w zanadrzu „wiązankę” najgorszych epitetów i gróźb, w stylu:
„…Plemię żmijowe! Jakże wy możecie mówić dobrze, skoro źli jesteście…?” [46]
„…Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości…” [47]
„…Biada wam, uczonym w prawie, bo wzięliście klucze poznania; samiście nie weszli (do Nieba), a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli…” [48]
„…Strzeżcie się uczonych w Piśmie, którzy z upodobaniem chodzą w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach. Objadają oni domy wdów i dla pozoru długo się modlą. Ci tym surowszy dostaną wyrok…” [49]
Wystarczy być szarym, polskim Katolikiem, aby w powyższych charakterystykach kapłanów I – go wieku dostrzec zdumiewające podobieństwo do tych, którzy wchodzą w XXI. Różnica jest co najwyżej jedna – współcześni faryzeusze nie są zbyt „uczeni w Piśmie”.
Największe gromy zarezerwował jednak Jezus dla tych, którzy odważyliby się choćby „o jotę” zmienić Jego naukę:
„…Innej jednak Ewangelii nie ma: są tylko jacyś ludzie, którzy sieją wśród was zamęt i którzy chcieliby przekręcić Ewangelię Chrystusową. Ale gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelie różną od tej, którą otrzymaliście – niech będzie przeklęty!” [50]
To są dopiero prawdziwe, śmiertelne grzechy. Niweczą one samo przyjście Chrystusa na świat, w celu przekazania nam Prawdy Objawionej. Ludzie czyniący z pełną świadomością takie odstępstwa na pewno nie zaznają spokoju na wieki, bo „…Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie…” [51]. Takie są konsekwencje tworzenia pseudo – nieomylnych „prawd”, przez pseudo – nieomylnych ludzi, dla własnych planów i korzyści – w myśl zasady: „cel uświęca środki”.
Moje przekonanie o prawdzie, którą przedstawiam, opieram wprost na Słowie Bożym. Jest jednak jeszcze coś, co przynajmniej dla mnie, w dużym stopniu podważa katolickie nauki o piekle i czyśćcu.
Są to moje doświadczenia z ludźmi, którzy byli już „jedną nogą” na tamtym świecie. Wspominałem wcześniej o nieszczęśnikach z domu starców na ulicy Lodowej w Łodzi oraz o innych cierpiących i stojących na progu śmierci, których odwiedzałem jako kapłan. Dwoje z nich, podczas reanimacji, przeżyło śmierć kliniczną i podzieliło się ze mną związanymi z tym faktem przeżyciami. To, co usłyszałem tak mną wstrząsnęło, iż zacząłem szukać kontaktu z podobnymi ludźmi. Pytałem, szukałem wytrwale i znalazłem następną osobę; zaś przypadek zesłał mi później jeszcze jedną. Przytoczę tutaj wersję wydarzeń wspólną dla relacji czworga ludzi, ponieważ są one niemal identyczne. Jedna z tych osób już nie żyje, ale trzy pozostałe potwierdziły ostatnio
– w rozmowie ze mną swoje historie, prosząc jednocześnie o zachowanie ich anonimowości. Jest ona konieczna również z innego względu – trzy spośród czterech opowieści chroni wcześniejsza tajemnica spowiedzi. A oto w przybliżeniu ich własne słowa:
„…Zrozumiałem nagle, że jestem tylko samą świadomością, myślą. Zobaczyłem, nie wiem jak to się stało – chyba „oczami” duszy, swoje ciało. Byłem poza nim! Ludzie wokół ciała zaczęli krzyczeć i ratować je. W tym samym momencie ujrzałem całe moje życie – wszystko naraz. Ta niesamowita wizja ukazywała najdrobniejsze epizody, ale szczególnie mocno podkreślone były przełomowe momenty moich wyborów pomiędzy dobrem, a złem. Widziałem dokładnie, jak podejmuję najważniejsze życiowe decyzje, co więcej – widziałem ich konsekwencje ponoszone przez innych ludzi! To było niewiarygodne, nie do opisania ludzkimi słowami! Przechodziłem przez kolejne etapy drogi, którą przebyłem na ziemi, a kiedy doszedłem do końca
– zobaczyłem, że jestem na końcu długiego tunelu, mającego chyba oznaczać moje minione życie. Spojrzałem wstecz, za siebie. Na początku korytarza dostrzegłem Światło. Wiedziałem, że muszę do Niego dotrzeć za wszelką cenę. Pragnąłem tego z całej duszy; to było jak niepowstrzymana żądza., zew całego mojego jestestwa. Przede mną był jednak tunel z moich niechlubnych przeżyć. Wielu z nich bardzo się wstydziłem. Naprawdę nie było się czym chwalić. Zło wyrządzone tak wielu ludziom bolało i napawało mnie wielkim żalem. Czułem na sobie ich udręki i każde, najmniejsze cierpienie z mojego powodu. Ale zew Światła wzywał. Zacząłem podążać w Jego kierunku. Im byłem bliżej, tym większej nabierałem otuchy. Tak, tam czekało na mnie wybawienie z wszelkich trosk i spalających mnie wyrzutów sumienia
– rozumiałem to coraz bardziej, w miarę zbliżania się do Niego Światło zaczęło mnie stopniowo ogarniać. Pomimo ogromnego blasku nie oślepiało. Odczułem za to niewysłowioną ulgę, którą mogę tylko porównać z największą zmysłową rozkoszą! Pełne zrozumienie dla moich największych słabości, najcięższych grzechów, najbardziej plugawych brudów, które zostawiłem za sobą! Wszechogarniająca miłość, której sam stałem się cząstką, oczyściła mnie i ukoiła resztki strachu. Nie pragnąłem niczego innego, jak tylko pozostać wewnątrz niej – oddychać, chłonąć jej słodkie ciepło! Coś jednak zaczęło burzyć tę sielankę. Zbawienna poświata ulatywała, a raczej ja sam zacząłem się od niej oddalać. Tym razem na odwrót – im dalej odchodziłem, tym większą czułem tęsknotę i ból. Przecież tam było moje miejsce! Broniłem się z całych sił, ale Światło coraz bardziej zanikało. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie – po prostu „odnalazłem się” we własnym ciele.
Zapewne każdy, kto czytał książki dr Moody – „Życie po śmierci” i „Życie po życiu” – dostrzegł w powyższym opisie bardzo wiele podobieństw. Daleko mi do doświadczenia i fachowości, z jaką sławny lekarz badał problem ludzkich doznań podczas śmierci klinicznej. Zdumiewająca zbieżność tych wszystkich relacji musi jednak o czymś świadczyć. Niemal identyczne są zarówno same opisy (często najdrobniejszych szczegółów), jak też odczucia i refleksje wyrażane przez ich autorów.
Wszyscy oni zgodnie oświadczyli, iż nie cieszył ich wcale fakt (medyczny) wyrwania się z „objęć kostuchy”. Są pełni tęsknoty za ciepłem i miłością płynącą ze Światła. Wszyscy też zmienili radykalnie swoje podejście do życia i śmierci. Mają świadomość każdej upływającej chwili istnienia i nieuchronnego odejścia na „drugą stronę”, co napawa ich wielką… otuchą i radością. Oni w ogóle nie boją się śmierci! Mają w tym znaczeniu zupełnie nieludzki odruch! Zauważmy, jak silne i głębokie musiało to być doświadczenie, skoro w jednej chwili i na trwałe przewartościowało całą mentalność człowieka. Obecnie ludzie ci starają się żyć możliwie bezkonfliktowo – w zgodzie ze wszystkimi. Nadają swojemu życiu dużo większej wartości, przede wszystkim poprzez pozytywne kontakty z innymi ludźmi. Są naprawdę szczęśliwi. To oczywiste – nie męczy ich już odwieczny, naturalny ludzki strach o przetrwanie; o największą z ludzkich namiętności – istnienie. O swoim „kopnięciu w kalendarz” myślą w kategoriach piłkarskiego „gola”. Nie wzrusza ich to po prostu i tyle.
Trzech na czterech, spośród moich rozmówców, rozpoznało w opisywanym przez siebie Świetle, Boga lub samego Jezusa, choć właściwie nic na to nie wskazywało. Miało to zapewne związek z ich osobistą wiarą, jeszcze zanim przekroczyli magiczny próg. Trudno nie odnieść do tego – co „widzieli” – słów Zbawiciela:
„…Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia…” [52] Jezus sam wielokrotnie mówił o sobie, iż jest „Światłem”, a swoją naukę przyrównywał do „dawania światła życia”.
Jedna z osób – niewierząca, wychowana bez jakiegokolwiek kontaktu z wiarą czy Pismem Świętym, nie wskazała wyraźnie na źródło Światła, ale poza tym jej relacja nie różniła się od innych.
Powszechne jest odczuwanie wyrozumiałości i przebaczenia, bez względu na popełnione winy. Dwoje spośród czwórki ludzi, z którymi rozmawiałem, „umarło” w grzechach ciężkich – bez spowiedzi i ostatniego namaszczenia, a mimo to nie doznali żadnej kary ani cienia wyrzutu ze strony Światła. Nie widzieli ognistych pieców, tortur; nie słyszeli „płaczu i zgrzytania zębami”. Wyjątek stanowiły ich własne odczucia wstydu i żalu za popełnione zło.
Słuchając opowieści tych ludzi nasuwa się nieodparcie porównanie do „Przypowieści o synu marnotrawnym”. Oczekujący z otwartymi ramionami ojciec nie pamięta żadnych wykroczeń, żadnego nieposłuszeństwa. Liczy się tylko radość z powrotu dziecka. Nie można tej przypowieści odnosić tylko do nawrócenia się człowieka za życia, co do którego długości nie mamy przecież wpływu. Jaki byłby los syna marnotrawnego, gdyby np. kilometr przed domem ukąsiła go śmiertelnie żmija? Czyż ojciec trzymając w ramionach martwe dziecko nie przebaczyłby mu tak samo, jak wówczas, gdy wrócił cały i zdrowy!?
Wykazałem nielogiczność katolickich „prawd” dotyczących ostatecznych losów człowieka. Dla swoich teorii znalazłem silne oparcie w Biblii i doświadczeniach ludzi, którzy nie czytali i myśleli, ale byli i widzieli. Wszyscy oni zgodnie twierdzą, iż postrzeganie „oczyma duszy” jest o wiele bardziej ostre, wyraźne i pewne niż patrzenie oczyma ciała. Nie ma mowy o żadnej pomyłce, tym bardziej, że ich relacje potwierdzają tysiące ludzi na całym świecie, mający podobne przeżycia i doświadczenia. O tym, że ciało może opuścić duszę przekonałem się sam, na własnej skórze.
Nie poważyłbym się jednak na podważanie doktryny, za którą stoi powaga Kościoła Katolickiego, z całą jego potęgą i wielowiekową tradycją – gdybym sam, w głębi serca, nie czuł czegoś więcej. Tym czymś jest głębokie przekonanie, pewność mająca swoje źródło w natchnieniu ducha. To natchnienie towarzyszyło mi podczas pisania pierwszej książki i nie opuszcza mnie nadal. Świadomość głoszenia prawdy, która ma swoje źródło w Bogu, daje niezwykłą siłę i moc do przeciwstawienia się wszystkiemu i wszystkim, choćby całemu światu! Mówił o tym Jezus do swoich apostołów, zachęcając ich do takiej postawy. Jestem przekonany, że Duch Boży towarzyszy mi kiedy piszę te słowa, tak samo, jak towarzyszył autorom Ewangelii – Dobrej Nowiny Naszego Pana!!!
Przedstawiając powyżej swoje poglądy, które – jestem o tym przekonany – nie są tylko moimi, poddałem wielokrotnie krytyce oficjalną naukę Kościoła Katolickiego. Nie znaczy to wcale, iż uważam ją w całości za błędną i pomyloną. To, co jest ewidentnie nielogiczne nie zawahałem się wytknąć. Poruszyłem odwieczny problemy sensu ludzkiego istnienia i ostatecznych losów człowieka, gdyż dotyczy to każdego z nas. Co do wielu innych dogmatów mam bardzo poważne wątpliwości. Poza tym uważam, że większą część Bożego Objawienia poznamy dokładnie dopiero „oczyma duszy” po śmierci, gdyż zostały zarezerwowane właśnie na ten czas. Wiele rzeczy zostało celowo zakryte przed „mądrymi i roztropnymi” tj. tymi, którzy sami się za takich uważają (patrz: dostojnicy Kościoła), a objawiono je „prostaczkom” o czystym sercu, usposobionym do ich przyjęcia [53]. Po co więc na siłę poprawiać Stwórcę albo tworzyć coś z niczego. Szczerze powątpiewam, aby wnikliwe dociekanie i roztrząsanie takich prawd wiary jak: wzajemne relacje pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem Świętym; pokalane czy niepokalane poczęcie Maryi; jej wniebowzięcie z ciałem czy bez ciała; bóstwo Chrystusa i setki, tysiące innych – miało wpływ na nasze zbawienie, które i tak mamy zapewnione przez doskonałą Ofiarę z Syna Bożego. Tym bardziej niedorzeczne jest uzależnianie usprawiedliwienia oraz zbawienia człowieka od wiary w te prawdy.
O wielu ewidentnych błędach i wypaczeniach Kościoła wspomniałem już wcześniej. Wiele z nich wydaje się być dla ogółu wiernych tak oczywistymi – ludzie tak się do nich przyzwyczaili – iż wcale ich nie dostrzegają. Przekazywanie z pokolenia na pokolenie średniowiecznych, anachronicznych praktyk „uśpiło” czujność nawet światłych umysłów. Druga sprawa, że Katolicy są na ogół bardzo dumni ze swojego „Ojca Świętego”, wierzą swojemu Jedynemu i prawdziwemu Kościołowi” – nie wnikając w podstawy głoszonej przez niego nauki. Nie weryfikują jej z Pismem Świętym – Słowem Bożym – które jest skierowane do każdego człowieka, nie tylko do biblistów, teologów i papieży. Hierarchowie katoliccy dobrze znają naturę człowieka i od wieków z powodzeniem na niej bazują. Wiedzą, że każdy woli zjeść gotową potrawę zamiast ją długo i żmudnie przyrządzać – wygodniej i pewniej zaufać uznanym autorytetom, niż swojej niewiedzy; łatwiej słuchać i przytakiwać, niż czytać i dociekać; wyspowiadać się, niż szczerze nawrócić itp. Ludzie posiadają naturalną potrzebę zwierzchnictwa; wolą wierzyć w potęgę instytucji do której przecież sami należą; wynosić, ubóstwiać jednostki, polegać na ich wyjątkowości i nieomylności. Dowodów w historii świata mamy na to aż nadto. Mordercy, jełopy, schizofrenicy pociągali za sobą całe narody; obłędne ideologie wypierały Boskie Przykazania i zdrowy rozsądek. Najtęższe umysły i osobowości szły za różnymi „zwodzicielami”, jak ćmy w ogień. Na podobnej zasadzie miliony katolików idą za swoimi przywódcami. Ci zaś z jednej strony manipulując Słowem Bożym i strasząc ogniem piekielnym, z drugiej zaś łaskawie odpuszczając grzechy – trzymają się u steru Łodzi Piotrowej, choć Jezusa już dawno wyrzucili za burtę.
Sprytni następcy faryzeuszów przewrotnie wykorzystują również ułomność ludzkiego poznania. Każdy z nas woli wierzyć temu, co widzi i słyszy. Wszystko inne nie jest godne zaufania, jest niepewne i złudne. Stąd też w Kościele od wieków manipuluje się wiernymi, rozbudzając do maksimum ich ludzkie zmysły tak, aby sfabrykowana forma do reszty zakryła wypaczoną treść. Nadrzędnym celem jest ugruntowanie wiary w nadprzyrodzoną potęgę samej instytucji, papieża oraz w prawdę, „która jest zawsze z Kościołem Rzymsko – - Katolickim”. Temu celowi mają służyć: podniosła liturgia, złocone szaty kapłanów, wysokie mitry i „lachy” biskupie, muzyka organowa przyprawiająca o dreszcze zachwytu, wzruszające chóralne śpiewy, niezwykle bogaty wystrój świątyń itd.
Całe rzesze wiernych „łapią się” na efektowną otoczkę zewnętrzną i wyreżyserowane wrażenia audio – wizualne. Upatrują oni prawdziwość i nieomylność Kościoła w jego tradycji, ogromie, powszechnym zasięgu, przepychu i bogactwie, wiekowych świątyniach itp. Znałem nawet osobiście kilku Katolików, którzy wprost mówili o zewnętrznej szacie Kościoła, a w szczególności pięknych świątyniach, jako źródle ich osobistej wiary.
Kapitalną metodą, szczególnie w przypadku takich krajów jak Polska (zabory, „komuna”) jest wykorzystywanie praktyk religijnych do rozbudzania uczuć patriotycznych, a nawet nacjonalistycznych. Nie myślę tu o faktycznych zasługach Kościoła dla ratowania polskości w okresach niewoli, choć równie dużo było przypadków kolaboracji duchownych oraz ich służalczości w kontaktach z zaborcami. Pragnę zwrócić uwagę na „magnesy”, jakich używają hierarchowie, aby uatrakcyjnić religię i przyciągnąć do świątyń ludzi, którzy przecież muszą za to wszystko zapłacić. Tymczasem religia Chrystusa jest tak cudowna i piękna, że nie potrzeba jej żadnych otoczek i upiększeń. Żywe Słowo Boga jest stokroć więcej warte niż szczerozłote monstrancje wysadzane szafirami. Rady Ewangeliczne na czele z „Błogosławieństwami” Jezusa – są bardziej drogocenne od bogactw zgromadzonych w jasnogórskim czy watykańskim skarbcu.
Wróćmy jednak do konkretnych błędów i wypaczeń, które Kościół Katolicki uskutecznia wśród swoich wiernych, mydląc im oczy i uszy objawieniem według własnego pomysłu.
O Matce Jezusa jest w Piśmie Świętym zaledwie parę zdań, a Kościół dorobił do tego połowę całej swojej teologii. Na własne oczy widziałem obrazy „natchnionych” malarzy artystów, którzy przedstawiali Maryję… przybitą do krzyża – ukazując w ten sposób jej „współudział w Ofierze Syna”. Czemu mają służyć takie „przegięcia”?! Dla wielu ludzi, np. dla większości protestantów, są one świętokradztwem! Ogromna większość „nieomylnych” dogmatów dotyczących Maryi jest niestety wyssana z palca. Próżno by szukać w Biblii choćby jednego słowa o jej niepokalanym poczęciu czy wniebowzięciu. Święty Jan, który został jej przybranym synem po śmierci Jezusa, ani słowem nie wspomina o dalszych losach Bolesnej Matki. Z pewnością opisałby jej „cudowne zaśnięcie” i zabranie do Nieba „z duszą i ciałem” – jak głosi Kościół – ale tego nie uczynił, choć z całą pewnością pisał swoją Ewangelię po jej śmierci.
Kościół Katolicki głosi, że: „Maryja jest lepszą pośredniczką od Syna Bożego” [54]. Wyższa wartość jej wstawiennictwa ma polegać na jej…człowieczeństwie. „Jako człowiek, kobieta i matka – Maryja lepiej zna i rozumie nasze ludzkie problemy; ma też – jako rodzicielka – największy wpływ na swojego Syna, a więc samego Boga” – motywują teolodzy – mariolodzy (Maryi jest poświęcona cała dziedzina naukowa – „Mariologia”). Oficjalnie jest także ogłoszona i czczona jako „współzbawicielka” i „współodkupicielka” rodzaju ludzkiego, ponieważ zrodziła Zbawiciela i cierpiała pod krzyżem „na równi z Panem”. Z niezliczonych litanii, modlitw i antyfon, mających również kościelne imprimatur, pochodzą inne określenia Maryi: „Królowo Niebios”, „Pani Wszechświata”, „Arko Przymierza”, „Bramo Niebieska” [55], „Pani Naszych Losów”, „Przewodniczko Pewna do Nieba”, „Obrono Nasza na Sądzie” itd.
Kościół naucza nawet o „udziale Maryi w stwarzaniu Wszechświata”, co zakrawa wręcz na bluźnierstwo!
Wiem, że pół Polski – na czele z Radiem Maryja – przeklnie mnie i potępi; wyzwie od zdrajców i heretyków, ale w imię PRAWDY i to PRAWDY OBJAWIONEJ – wyrażam swój sprzeciw wobec wywyższania człowieka kosztem Stwórcy i Jedynego Zbawiciela. Powyższe tytuły i określenia Maryi są przynależne tylko i wyłącznie Jezusowi Chrystusowi i samemu Bogu Ojcu! Kult człowieka, bez względu na jego zasługi, jest wielokrotnie i bardzo ostro piętnowany przez autorów Pisma Świętego. Księga Izajasza – największego z proroków, który najwięcej przepowiedział o przyjściu Zbawiciela, głosi:
„Ja, Pan tylko istnieję i poza Mną nie ma żadnego zbawcy” [56]. W Biblii nie ma ani jednego fragmentu uzasadniającego przeogromny kult Maryi, która w Katolicyzmie przesłania Jezusa, zamiast na Niego wskazywać. Została ona wybrana przez Boga, jak wielu innych ludzi w historii zbawienia. Bezprzecznie jej wybranie nie ma sobie równego – została Matką Syna Bożego. Jest nieprzemijającym wzorem pokory, głębokiej wiary i bezgranicznego oddania Bogu; ideałem chrześcijańskiej kobiety i matki; prawdziwą perłą w dziejach ludzkości – ale nie boginią! Nie powinno się ku jej czci i pod jej wezwaniem budować świątyń ani kaplic. Sam Syn parokrotnie ograniczał jej pozycję. Kiedy mówiono mu o matce wskazywał na uczniów i tych – „którzy pełnią wolę Ojca”; zrównując co najmniej ich zasługi z zasługami rodzicielki:
„Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten mi jest bratem, siostrą i matką” [57].
Gdyby Zbawiciel chciał, aby czczono jego matkę, na pewno powiedziałby na ten temat choćby jedno słowo, ale nigdy tego nie uczynił. W innym miejscu zaznaczył natomiast:
„Ja jestem drogą i prawdą i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze mnie” [58].
Gdzie tu miejsce na „lepsze pośrednictwo Maryi?” Dziewica z Nazaretu, poza tym iż była fizyczną matką Zbawiciela – Chrystusa, nie ma żadnego udziału w Zbawieniu ludzkości, Odkupieniu świata od grzechów, zniszczeniu szatana, a tym bardziej w dziele Stworzenia. Te wszystkie tytuły i zasługi są dla niej samej największą obrazą, gdyż ona zawsze pozostawała w cieniu i wskazując na Jezusa mówiła: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” [59].
Prawda jest taka, że kościelni apologeci – chcąc przyciągnąć jak najwięcej ludzi do świątyń – po raz kolejny zagrali na ludzkiej psychice i uczuciach. Jakże łatwo jest wmówić ludziom, że Maryja ma najlepsze „chody” u Boga, jako Jego Matka i…Żona. Ludzie mieli Ojca; dlaczego mają być półsierotami – dajmy im Matkę! Dalej już samo równouprawnienie domagało się, aby Matka była równa Ojcu. Dla religijności i pobożności ludowej nie ma nic lepszego, jak kult Królowej – Matki; nie ma to jednak nic wspólnego z Prawdą Objawioną. Oby Maryja wybaczyła mariologom!!!
Kościół Katolicki mieni się być „Stróżem Bożego Objawienia”, w tym przede wszystkim Bożych Przykazań. Kiepski to „stróż”, który okrada swojego pana. Tak, to prawda – papieże i sobory ukradły Drugie Przykazanie, spośród tych, które Pan Bóg przekazał Mojżeszowi na górze Synaj. Brzmi ono następująco:
„Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym…” [60]
W żadnym katolickim katechizmie, ani innym dokumencie, nie znajdziecie tego Przykazania, jednoznacznie zakazującego kultu i oddawania czci: obrazom, figurom, rzeźbom oraz wszelkim podobiznom Boga, nie mówiąc już o świętych – chociażby byli nimi rzeczywiście. Cześć oddawana komukolwiek i czemukolwiek poza Bogiem – który jest Duchem – jest zakazana! [61] Chociaż natura ludzka domaga się jakiegoś wyobrażenia wizualnego o przedmiocie kultu, jednak należy wyraźnie odróżnić uwielbienie samego Boga od uwielbienia dla przedmiotu, który ma Go uosabiać. My obserwujemy raczej to drugie
– kult przedmiotów: koronacje, poświęcenia, procesje, całowanie domniemanych relikwii, peregrynacje obrazów itp. Zauważmy, że istota kultu sprowadza się do samego przedmiotu – do „dzieła rąk ludzkich”. Nie koronuje się np. „Matki Boskiej w obrazie jasnogórskim”, ale sam „obraz Matki Boskiej Jasnogórskiej”. Przedmiotem czci jest konkretna figura, płaskorzeźba czy nawet więcej – np. źródełko „cudownej” wody, kora z drzewa „przy którym objawiła się Maryja”, kamień na którym stała itp. To są już jawne przejaskrawienia i przegięcia, zręcznie podsuwane wiernym laikom. Podsyca się w ten sposób ich uczucia religijne, działa na wyobraźnię, powoduje wzruszenie. Jednym słowem – uatrakcyjnia się sztucznie praktyki religijne, aby tym skuteczniej przyciągnąć ludzi do miejsc kultu, gdzie można już kupczyć do woli zbawieniem – zbierając „brzęczące żniwo”.
Jednak prawdziwej wiary nie można budować na takich podstawach. Jeszcze raz Kościół w swojej pysze wystąpił przeciwko Bogu. Nie zawahał się uderzyć w sam fundament naszej wiary – usuwając Drugie Przykazanie, a ostatnie rozbijając na dwie części, aby pozostało dziesięć. Wyraźny, jednoznaczny zakaz Boży nie ma żadnego znaczenia dla ludzi, którzy stawiają siebie ponad Najwyższym Prawodawcą. Sobory: Nicejski II (787 r.), Konstancjański (1419 r.) i Trydencki (1563 r.) – na przekór Panu Bogu – nazywają heretykami i wyklinają tych, którzy „podważają kult: świętych, obrazów, figur i relikwii”. Nie dziwię się wcale prostym ludziom i „niedzielnym katolikom”, ale każdy – kto choć pobieżnie studiował praktyki oraz wierzenia religii przedchrześcijańskich – wie doskonale, iż uprawianie kultu o podobnym charakterze stanowi o istocie pogaństwa.
Jednym z podstawowych pytań w każdej religii jest pytanie
– problem: Jak osiągnąć życie wieczne? Święta Matka Kościół od dawien dawna błędnie naucza, że zbawienie trzeba sobie wysłużyć, wypracować poprzez praktykowanie tzw. dobrych uczynków: „wynagradzających” i „nadliczbowych”. Pierwszy rodzaj czynności, traktowanych tutaj jak waluta przetargowa, ma nas wykupić od własnych win – wynagrodzić je. Drugie to te, które wykraczają poza statystykę i konto grzesznika. Do zbawienia wystarczy mieć konto zerowe tak, aby zrównoważyć bilans win i zasług. Jeśli ktoś, np. zakonnicy w klasztorach, wypracowali dużo uczynków nadliczbowych (ponad plan) – mogą je ofiarować, „przekazać” (aktem woli) Kościołowi
– na ręce papieża, który tworzy z nich wszystkich „depozyt” i przekazuje w formie odpustów „zupełnych” lub „niezupełnych” lokalnym kościołom albo przypisuje do określonych zasług, np. w zamian za udział w szeregu nabożeństw, odmówienie odpowiednich modlitw w intencji „ojca świętego” itp.
To całe kupczenie dobrocią pozostaje w jawnej sprzeczności z duchem Pisma Świętego, według którego zbawienie jest osiągalne i wysłużone przez śmierć Chrystusa na krzyżu [62]. Każdy inny pogląd deprecjonuje tę doskonałą Ofiarę. Kościół w tej kwestii przejął podejście ściśle faryzejskie, które najlepiej obrazuje przypowieść z Ewangelii Świętego Łukasza [63] – faryzeusz w swojej modlitwie przypomina Bogu o swoich dobrych uczynkach, ale Bóg go nie usprawiedliwia.
My wszyscy jesteśmy już zbawieni z Łaski samego Boga, przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Dobre uczynki, aczkolwiek posiadają wielką wartość – ani nie usprawiedliwiają nas, ani też Bogu niczego nie dodają, gdyż On jest Dobrem Doskonałym. Osobiste zasługi, uczynki miłosierdzia, żarliwa modlitwa – to jedynie naturalne następstwo, konsekwencja naszej wiary [64].
Skoro mowa o modlitwie – której Kościół poświęca tak wiele miejsca i uwagi – zobaczmy w jaki sposób ona w nim funkcjonuje. Niezaprzeczalną wartością jaką niesie ze sobą każdy kościół czy religia – jest wspólnotowość, a co za tym idzie, wspólna modlitwa. Jej wielkie znaczenie podkreślił Nauczyciel słowami:
„Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” [65].
Gremialne zwracanie się do Boga jest podstawą kultu starotestamentowego. Łączyło się to jednak wówczas ze szczególnym uprzywilejowaniem Narodu Wybranego.
W Nowym Testamencie Jezus co najmniej na równi ze wspólnotową, stawia modlitwę prywatną – w zaciszu swojej izdebki, za zamkniętymi drzwiami – „w ukryciu”. Nie chodzi tu o to, która z form modlitwy jest więcej warta. Najważniejsze, żeby nie było w niej cienia obłudy, pozoranctwa, manifestacji po to… „żeby się ludziom pokazać” [66]. Jeśli w twojej modlitwie wspólnotowej, w kościele, komukolwiek – tobie samemu lub np. kapłanowi, który modli się w twoim imieniu – chodzi o cokolwiek innego niż kontakt z Bogiem, np. o politykę lub zrobienie na kimś dobrego wrażenia, lepiej abyś modlił się w zaciszu swojego domu! Wszelkie manifestowanie swojej pobożności, o ile nie skupia się wyłącznie na Wszechmogącym, przynosi odwrotne skutki i jest bezcelowe w oczach Boga.
A jak powinna wyglądać nasza modlitwa, aby była w pełni wartościowa – wysłuchana i skuteczna? Jezus odpowiedział na to bardzo wyraźnie. Przed Ojcem trzeba stanąć z czystym sercem, przebaczając wpierw wszystkie urazy swoim bliźnim. Najlepszym i jedynym pośrednikiem jest Syn, Ten w którym mamy zbawienie:
„A o cokolwiek prosić będziecie w imię moje, to uczynię, aby Ojciec był otoczony chwałą” [67].
Nasza modlitwa powinna być jednak niemal wyłącznie dziękczynna; pełna uwielbienia i pokory grzesznika, niegodnego przebaczenia. Najwłaściwszą wydaje się być modlitwa celnika z Ew. Łukasza: „Boże bądź miłościw mnie grzesznemu! [68]” albo wołanie Piotra: „Panie ratuj mnie” [69]. Wiele wartościowych modlitw powstało na gruncie Kościoła, np. „Któryś za nas cierpiał rany…” Wystarczy jedno zdanie powtarzane z wiarą i miłością do Stwórcy. W modlitwie nie wolno iść na ilość, lecz na jakość.
Ktoś spyta – dlaczego moje modlitwy nie są wysłuchiwane!? Wiemy już, że nie istnieje nic takiego, jak opatrzność i opieka Boża nad światem. Stąd też modlitwy błagalne są na ogół bezcelowe i trzeba się z tym pogodzić. Nasze błagania mogą co najwyżej dotyczyć stanu ducha, sił do nawrócenia, podtrzymania w zwątpieniu – czyli interwencji Boga na płaszczyźnie transcendentalnej, duchowej, a więc Jemu właściwej; nie zaś np. wygranej w totolotka czy nawet uzdrowienia z ciężkiej choroby. Istnieją jednak wyjątki – cudowne ingerencje nadprzyrodzoności w materię i doczesność. Wówczas to tylko nasza ogromna wiara może uczynić cuda i skłonić Boga do interwencji;
„…twoja wiara cię uzdrowiła…” – mawiał Jezus do opętanych i uleczonych z chorób.
Zastanów się Bracie, Siostro – czy naprawdę modlisz się jak należy i o co Ci chodzi w modlitwie – może szukasz w niej choćby odrobiny zbędnej korzyści. Jeśli zaś na okrągło „klepiesz” bezmyślnie różaniec i litanie, to nie dziw się, że Pan Bóg Cię nie wysłuchuje! On oczekuje bardziej miłości niż ofiary, a „zaliczanie” różańców czy koronek – to po prostu ofiara ze swojego czasu.
Można bardzo długo wyliczać błędy doktrynalne i nieprawidłowości w życiu Kościoła Katolickiego. Wiele w nim zafałszowań i obłudy przekazywanej przyszłym kapłanom już w seminariach duchownych – z pokolenia na pokolenie. Ci z kolei niezmiennie przekazują ją wiernym. Depozyt fałszerstw i odstępstw trwa więc przez wieki, choć coraz więcej Katolików dostrzega już światło prawdy. Mnie osobiście najbardziej bolą rażące odstępstwa od Pisma Świętego, tworzenie nowych „prawd” i wciskanie ich ludziom na tak ogromną skalę, która nie ma chyba swego odpowiednika w historii świata. Ile miliardów wiernych odeszło z tego padołu łez oszukanych, ze świadomością odrzucenia przez Boga, bo np. w chwili ich śmierci nie było w pobliżu księdza z „ostatnią posługą”.
Jeśli ktoś błądzi w taki sposób i na taką skalę, jak czyni to Kościół Katolicki, to nie ma on prawa wymagać od swoich wiernych posłuchu i respektowania jakichkolwiek dogmatów i ustaw, choćby były nie wiem jak „nieomylne”. Panu Bogu, który objawił każdemu z nas swoją wolę w Piśmie Świętym, wystarczą w zupełności nasze modlitwy odmawiane w zaciszu „izdebki”. Pozostawmy, oddajmy Bogu to co boskie, a sami cieszmy się tylko tym, że jesteśmy Jego dziećmi. Powtórzmy za świętym Augustynem: „Kochaj i czyń co chcesz!”. Niech nasze serca będą pełne otuchy, którą daje nam Słowo Boże. „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty Jesteś ze mną!” [70] – śpiewał Bogu król Dawid.
Czy zadaniem Kościoła, który założył Jezus, ma być ciągłe „zawiązywanie i rozwiązywanie”; ustalanie tego, co Bóg już dawno ustalił? Czy Nauczyciel ustanowił kiedykolwiek choćby jednego teologa!? Wręcz przeciwnie! Brzydził się faryzeuszami i uczonymi w Piśmie, którzy studiowanie prawa przedkładali nad praktykowanie miłości, a pokorę grzesznych synów marnotrawnych mieli za nic. Dzisiaj każdy ksiądz jest teologiem z wykształcenia. Może dlatego tak mało jest wśród nich prawdziwych duszpasterzy.
Jeśli przypatrzymy się bliżej, jak w praktyce struktury katolickie realizują swoją misję – zadania i cele, które u źródeł powstania nakreślił dla swojej Owczarni Jezus – stwierdzimy, iż dzisiejszy Kościół – choćby najpotężniejszy, lecz nie mający oparcia w Prawdzie Objawionej, zawartej w Piśmie Świętym – nie jest tym Kościołem, który założył Jezus Chrystus.
Kościół Katolicki nie jest, jak sam głosi:
a) święty – tj. składający się z ludzi świętych, pełniących wolę Bożą;
b) apostolski – tj. niezmienny od czasów apostolskich co do wiary, głoszonych nauk i praktyk religijnych;
c) ewangeliczny – tj. trzymający się nauki Chrystusa, spisanej w czterech Ewangeliach;
d) katolicki – tj. powszechny w swoich dogmatach, zachowywanych w niezmienionej formie przez wszystkich Chrześcijan wszystkich czasów.
Zbawiciel jasno określił podstawowy cel Kościoła – jest nim przekazywanie „Dobrej Nowiny” o Zbawieniu. Zamiast niej karmi się ludzi opowieściami o mękach piekielnych i wiecznym potępieniu.
Cele podrzędne to: opieka nad najbiedniejszymi i pokrzywdzonymi przez los, kultywowanie pamiątki Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa, szerzenie Słowa Bożego, sprawowanie Sakramentów Świętych.
Pierwsza sfera traktowana jest tak marginalnie (a przy tym na tyle nagłaśniana przez kościelne media), iż niewiele można jeszcze na jej temat napisać. Chociaż… trochę prawdy jeszcze nikomu nie zaszkodziło:
Organizacja kościelna Caritas, powołana została do opieki nad tymi, którzy jej najbardziej potrzebują. Księża dyrektorzy poszczególnych oddziałów wraz z siostrami zakonnymi, klerykami oraz wolontariuszami świeckimi – prowadzą stołówki z darmowym wyżywieniem, hospicja; organizują wakacyjne kolonie dla dzieci z najbiedniejszych rodzin. Trudno wyobrazić sobie bardziej humanitarne cele i działania. Rzeczywiście, dzieje się tam wiele dobra, może nie aż tak wiele jak „bębni” o tym Kościół, ale owoce są niemałe. Komórki Caritasu istnieją obecnie w każdej diecezji i trzeba przyznać, iż szczególnie w ostatnich paru latach bardzo się rozwinęły. Wiąże się to ściśle z ostatnim kursem polityki Watykanu, aby zyskać jak największą przychylność ludzi świeckich dla instytucji Kościoła. Caritas jest sztandarowym narzędziem tych usiłowań. Działania tej organizacji miałem okazję obserwować za moich czasów kleryckich, jak również później w kapłaństwie.
Po 4 i 5 – tym roku Seminarium Łódzkiego, w czasie wakacji, uczestniczyłem w letnich koloniach dla dzieci z rodzin patologicznych, prowadzonych pod patronatem łódzkiej komórki „kościelnej dobroczynności”. Zgłosiłem swój akces jako opiekun, wespół z paroma kolegami i grupką studentów. Kolonie trwały dwa tygodnie. Mieszkaliśmy razem z dziećmi w wiejskiej szkole, udostępnionej i zaadaptowanej dla nas przez miejscową gminę. Całe finansowanie przedsięwzięcia ograniczało się więc praktycznie do przewiezienia dzieci w obydwie strony oraz wyżywienia. Kto za to wszystko zapłacił? Oficjalnym i jedynym dobroczyńcą: organizatorem, sponsorem i filantropem jest Kościół Katolicki zaś głównym patronem – biskup diecezjalny.
W rzeczywistości ani jedna złotówka nie pochodziła z kurialnego skarbca. Wszystkie przedsięwzięcia Caritasu są finansowane przez sponsorów – przedsiębiorców, którzy wpłacają często ogromne sumy „na cele charytatywne”, aby móc odpisać je sobie od dochodu. Regułą przy takich wpłatach jest praktyka ich zawyżania. Księża dyrektorzy wystawiają też chętnie zupełnie fikcyjne potwierdzenia wpłaty, w zamian za „godziwą” łapówkę. Dziwić się później, że objeżdżają swoje placówki „mercami” i „bm – kami”, jak przystało na „ubogich opiekunów najuboższych”. Taki sam aferalny proceder kwitnie obecnie na parafiach, a profity dla kapłanów – którzy nie muszą rozliczać się z „darowizn” – zazwyczaj wielokrotnie przewyższają ich i tak już wysokie dochody. Zadowoleni są również businessmani, wykorzystujący jedną z ostatnich form odpisów podatkowych. Traci jak zwykle państwo – cała reszta… czyli my.
Innym źródłem finansowania akcji Caritasu, np. w Polsce – są setki podobnych organizacji na Zachodzie Europy. Twarda waluta leje się stamtąd szerokim strumieniem, zwłaszcza przy szczególnych okazjach (stan wojenny, powódź), a „tiry” z bezcłowymi darami kursują nieprzerwanie od lat. To całe bogactwo nie jest jak zwykle nigdzie wykazywane ani poddawane kontroli, nawet wewnątrz struktur kościelnych. Na potrzeby „dobroczynnej działalności Kościoła” zbierana jest również taca we wszystkich parafiach, kilka razy w roku.
Prowadząc kolonie w Nagórzycach i Tomaszowie zastanawiałem się wielokrotnie – gdzie jest ta cała kasa!? Dzieci karmiliśmy na ogół przeterminowanymi produktami z Zachodu, a i tak pod koniec turnusu musiałem żebrać u miejscowych ludzi o wsparcie, gdyż siedziba Łódzkiego Caritas odmówiła dofinansowania. Gdyby nie otwarte ludzkie serca – dzieci chodziłyby głodne. Tak stało się na innej kolonii, gdzie doszło do prawdziwego buntu zaniedbanych milusińskich oraz interwencji ich rodziców. Nie twierdzę, że takie historie dzieją się zawsze i wszędzie. Niemniej jednak tak właśnie z grubsza wygląda „druga strona medalu” oraz realizowanie przez Kościół w praktyce przykazania Jezusa: „…Wszystko cokolwiek uczynicie jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnie uczynicie…”
Trudno jest całej instytucji i jej urzędnikom, wykształconym i nastawionym tylko na branie, nagle zacząć dawać. Trudno także powiedzieć, żeby dzieci z najbiedniejszych łódzkich domów były „braćmi” miliarderów w sutannach. Sam arcybiskup, który (a jakże!) odwiedził naszą kolonię najnowszym modelem BMW robionym na zamówienie – też nie przystaje do tej rodziny. Jego bracia zasiadają w Episkopacie i nie mają kłopotów z wyżywieniem.
Zobaczmy, jak resztę podrzędnych celów swojej „nadprzyrodzonej misji” na swój sposób, po kolei „rozpracował” Kościół Katolicki. Wszystkie zaszczytne zadania – całą swoją działalność uzależnił od składania opłat (i to słonych) w gotówce.
Za kultywowanie pamiątki… czyli za Mszę Św. – kasa; za szerzenie Słowa Bożego… czyli kazanie – kasa (czyt. taca); za sprawowanie Sakramentów… czyli: Chrzest, Komunię, Bierzmowanie (nie zawsze), Ślub – kasa! kasa! kasa! KASA!!! Nie wspomnę o: pogrzebach, opłatach cmentarnych, kolędzie, wypominkach, zrzutkach, zbiórkach itp. itd. Przemilczę również przeznaczenie tej rzeki pieniędzy.
Zadufany w swoją potęgę – na przestrzeni wieków – Kościół Katolicki stworzył własną, autokratywną ideologię supremacji i nieomylności, nie oglądając się zbytnio na wolę Bożą i wytyczne swojego Założyciela. To właśnie nikt inny, tylko sam Jezus wielokrotnie powtarzał: „…Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; i kto nie zbiera ze mną, rozprasza…” [71]
Co do nieomylności, monopolu na prawdę – nawet apostołowie nie zawsze posiadali Ducha Świętego. Brakiem pokory, modlitwy, pokuty i postu, pozbawiali się go sami (tak jak później ich katoliccy „sukcesorzy”). Nie wszystkie cuda i uzdrowienia im się udawały. Pomylili się również co do rychłego powrotu Nauczyciela na ziemię.
Cała historia Kościoła (z wyjątkiem pierwszych wieków) – inkwizycje, potępienia, shizmy, odstępstwa; nadużycia, wiarołomstwa i świństwa popełniane przez namiestników Chrystusa, jak również ich obecne praktyki – jasno dowodzą, że Kościół Katolicki przestał być Bożą Owczarnią – kustoszem nadprzyrodzonych tajemnic, szafarzem łask wszelkich. Śmiem twierdzić, iż w związku z nie realizowaniem woli Bożej – nie posiada on Bożego mandatu na przekazywanie Prawdy Objawionej i nie działa w nim Duch Święty!!!
Mówienie o nieomylności papieży wobec ich udowodnionych i wykazanych błędów, a także wobec jawnego sprzeniewierzania się Stwórcy – Jego Objawieniu zawartemu w Piśmie Świętym oraz Przykazaniom – zakrawa na kpinę i bezczelne szyderstwo. Właśnie owa „nieomylność” jest źródłem większości odstępstw. Przez jej wydumany mit robi się wodę z mózgu setkom milionów ludzi na całym świecie.
Dowodów na omylność papieży jest aż nadto. Część z nich przytoczyłem już w mojej pierwszej książce pt. „Byłem księdzem”.
Przypomnę, iż we wczesnym Kościele nikomu, łącznie z samymi papieżami, nie śniło się nawet o supremacji biskupa Rzymu, a tym bardziej o jego nieomylności. Omylni byli i są wszyscy, począwszy od Św. Piotra, wielokrotnie strofowanego przez samego Nauczyciela.
Zatrzymajmy się nieco dłużej właśnie przy Piotrze, który kojarzy się z kluczami, a w rzeczywistości sam jest „kluczem” i „opoką” na której Kościół – nie Chrystus – zbudował swoją ziemską potęgę. Odwoływanie się do Piotra – jako gwaranta nieomylności dzisiejszych papieży (jego rzekomych następców) oraz świętości Kościoła przez nich prowadzonego – nie ma uzasadnienia w Biblii i jest jednym z największych fałszerstw dokonanych w Chrystusowej Owczarni. Wszystko sprowadza się do jednego fragmentu rozmowy Jezusa z Piotrem w Ewangelii Św. Mateusza, gdzie mowa jest właśnie o „kluczach” i „opoce” [72].
Zajmijmy się na początek tym drugim terminem. Nie będę wdawał się w szczegółowe egzegezy i wykłady naukowe, ale dla wtajemniczonych, Prawosławnych, Protestantów i wszystkich dociekliwych, którzy pragnęli poznać prawdę o podwalinach Kościoła Katolickiego – jasnym jest to, że dokonano tu wielkiej mistyfikacji. W oryginalnym tłumaczeniu tego tekstu Jezus użył dwóch różnych określeń:
1) „Petros” = imię własne Piotra, które oznacza „pojedynczy kamień”
2) „Petra” = „niewzruszona skała”, „opoka” Warto nadmienić, iż scenerią do rozmowy Jezusa z Piotrem są okolice Cezarei Filipowej, wzniesionej na ogromnej skale. Wokół niej leżało mnóstwo pojedynczych głazów i kamieni. Nauczyciel posłużył się nie po raz pierwszy przyrodą i analogią do ukazania Bożej Prawdy. Piotr, jako jeden z uczniów, jest tylko jednym z „kamieni” – budulcem, składową częścią wielkiej skały, opoki – na której Chrystus wzniesie swój Kościół. Takim budulcem byli również inni apostołowie i wszyscy wierzący, nazywani przez Nauczyciela „członkami jednego ciała Kościoła” [73]. Nie może być innego tłumaczenia i innej interpretacji. Przejdźmy do Piotra jako „klucznika”, mającego jakoby władzę „związywania i rozwiązywania” wszystkiego na ziemi i w Niebie. Przede wszystkim władzę tę, w granicach nakreślonych przez Stwórcę, otrzymali wszyscy uczniowie, bo do wszystkich Nauczyciel powiedział:
„Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” [74]. Przywilej sprawowania funkcji kierowania Kościołem Jezusa na ziemi oraz Jego błogosławieństwa otrzymali także wówczas, kiedy zostali posłani, aby nauczać i chrzcić „wszystkie narody” – „A oto Jam jest z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata” [75].
Klucze są w Biblii rzeczywiście symbolem władzy. Posiadali je ci, na których spoczywał obowiązek zgłębiania i przekazywania Bożej Prawdy. Na tej zasadzie „klucze poznania” dzierżyli uczeni w prawie za czasów Chrystusa, ale źle się nimi posługiwali [76]. Zbawiciel, wiedząc o swoim rychłym odejściu, przekazał przywództwo tym, których nauczał, a później umocnił ich wszystkich Duchem Świętym. Ta władza i ten Duch spoczywa dziś (teoretycznie!) na wszystkich biskupach – następcach apostołów. Ponieważ wypaczyli i przekroczyli oni prawo Boże, wzorem swoich protoplastów faryzeuszów i uczonych w prawie, przywilej kierowania Kościołem już im nie przysługuje. Wiele fragmentów Nowego Testamentu dowodzi niezbicie, iż kluczami Królestwa Niebieskiego mają być tylko słowa samego Chrystusa i On sam [77]. Piotr i inni apostołowie mają się tylko posługiwać, szafować tym skarbem, który zostawił im Pan. Mają przekazywać Słowo Boże, a nie tworzyć własne objawienie i własne prawdy. Ten depozyt wiary został z kolei poprzez uczniów podarowany całemu światu – wszystkim narodom i pokoleniom. Natomiast władza należy do Boga i Jego Syna Jezusa Chrystusa – „…przed Nim klęknie wszelkie kolano i wszelki język sławić Go będzie” [78]; On ma „klucze śmierci i Otchłani” [79].
Jakże słowa stworzenia – człowieka, mogą przyćmić słowa Stwórcy – Boga. To śmieszne, nielogiczne i świętokradcze!!! Nikt ze współczesnych Piotrowi nie widział w nim następcy Chrystusa. Nie noszono go na „sedia gestatoria” jak papieży [80]; nie całowano mu nóg i rąk; nie składano też żadnych innych podobnych honorów, rodem ze świata pogańskiego, tak obcych duchowi Chrześcijaństwa [81]. Piotrowi sprzeciwił się Paweł i to jego zdanie – Pawła – nie Piotra, przyjęto za słuszne. Ten, który zaparł się Mistrza i był przez niego nazwany „szatanem”, nie był pierwszym i najważniejszym uczniem (w znaczeniu przewodzenia) również po Wniebowstąpieniu Pana. To Jakub – nie Piotr
– kierował Kościołem w Jerozolimie. Szymon Piotr głosił Ewangelię tylko Żydom. W całym Nowym Testamencie nie ma żadnej wzmianki, iż był on kiedykolwiek w Rzymie. Piotr nie gromadził – jak papieże od IV wieku – żadnego skarbu, który dziś znajduje się w Watykanie i jest nazwany „Skarbem Świętego Piotra” [82]. W I Liście do Koryntian czytamy: „Nie może być innego fundamentu, jak tylko Jezus Chrystus” [83]. Sam Piotr wyznał Jezusowi: „Tyś jest Mesjasz, Syn Boga Żywego”; a po śmierci Nauczyciela nauczał o Nim: „On jest owym kamieniem, odrzuconym przez was, budujących. On stał się kamieniem węgielnym” [84]. W swoim Pierwszym Liście nazywa Chrystusa „Żywym Kamieniem” [85].
Tylko sam Zbawiciel może być Opoką swojego Kościoła – jedynym Fundamentem i niewzruszoną Skałą; uczniowie byli tylko pojedynczymi kamieniami, przeznaczonymi do wielkiej budowy. Szymon Piotr był jednym z tych kamieni; może najbardziej reprezentatywnym ze wszystkich (do niego i Jana Jezus zwracał się najczęściej)… ale tylko kamieniem.
Jeśli ktokolwiek chciałby jeszcze upatrywać w Świętym Piotrze lub
– co gorsza – w papieżach (którzy niewiadome na jakiej podstawie mienią się być jego następcami) jakiegoś prymatu władzy, haryzmatu ducha czy innej szczególnej wyjątkowości – przytoczę mu na koniec słowa Nauczyciela, skierowane do wszystkich uczniów, w tym także do Piotra:
„…Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym…” [86]
W taki oto sposób – na błędnej interpretacji jednego fragmentu Ewangelii – Kościół Katolicki opiera niemal całą swą nadprzyrodzoność, powagę oraz motywuje teorię tzw. sukcesji apostolskiej, tj. pochodzenia od Jezusa i Świętego Piotra.
Pierwsze 300 lat Chrystianizmu było czasem prześladowań, katakumb, w których pielęgnowano żywą wiarę, opartą na Słowie Bożym. Po tym, jak w 310 roku, po nawróceniu się (przynajmniej oficjalnym) cesarza Konstantyna, Chrześcijaństwo stało się religią panującą – do Owczarni Chrystusa weszły z dnia na dzień miliony pogan ochrzczonych, lecz nie nawróconych. Swoją masą zdominowali dotychczasowe grupy wiernych uczniów Pana. Wprowadzili pogańskie zwyczaje (m.in. kult jednostki, dogmaty) i praktyki żywcem przeniesione z religii politeistycznych. Zmienili mentalność i rozumienie wiary, Pisma Świętego, liturgii – dopasowując depozyt pozostawiony przez Jezusa do greckiej i rzymskiej filozofii pogańskiej. Kościół został zromanizowany, a papiestwo, po upadku Cesarstwa Rzymskiego, stało się sukcesorem pogańskiego Imperium.
Nie można jednak mówić o papiestwie w pierwszych wiekach Chrześcijaństwa. Ta czysto ludzka instytucja zrodziła się z czysto ludzkiego pragnienia władzy i dominacji. Wraz z upływem lat, wykształciła się tradycja pewnego wyróżniania biskupów aktualnie urzędujących w Rzymie. Miało to charakter li tylko faworyzowania, wyniesienia tytularnego i nie łączyło się z jakąkolwiek władzą. Nie zapominajmy jednak, że po Wniebowstąpieniu Jezusa, Wieczne Miasto na długo jeszcze było pępkiem świata i stolicą Cesarstwa, które – podtrzymywane przez wielu monarchów – przetrwało aż do 1806 roku. Do tego czasu biskupi rzymscy nie szczędzili wysiłków dyplomatycznych i ofiar (prowadzili m.in. liczne, także zaborcze wojny), aby przekonać wszystkich o swojej wyjątkowości i monopolu na władzę. Udało im się to w zupełności. Od prawie 2000 lat podpierają swój tytuł „władcy świata” jednym fragmentem z Biblii, mówiącym o Piotrze jako „opoce” Kościoła i właścicielu „kluczy” Królestwa oraz tradycją, zgodnie z którą pierwszy uczeń zginął w Rzymie.
Czy to ma być gwarancją nieomylności jego następców!? A kto powiedział, że następcami Piotra mają być rzymscy papieże!? Aż do Wieków Średnich funkcjonowało kilka „stolic” Chrześcijaństwa: Rzym, Konstantynopol, Jerozolima, Aleksandria. Prymat Rzymu wynikał przede wszystkim z jego świeckiego i prestiżowego charakteru Stolicy świata. Duchowa, faktyczna sukcesja apostolska od początku była udziałem wszystkich biskupów przemawiających gremialnie, ponieważ Duch Święty spoczął na wszystkich uczniach Chrystusa. Ani w Piśmie Świętym, ani w żadnym dokumencie tzw. ojców Kościoła nie można, nawet między wierszami, doczytać się choćby wzmianki o szczególnym uprzywilejowaniu papieża, czy też o jego nieomylności. Sama nazwa „papież” pojawia się dopiero przy końcu VI wieku. Owszem, Jezus w pewnym sensie wyróżnił Piotra tak, jak wyróżnił Jana, ale nie uczynił nikogo osobiście swoim zastępcą. Nie mówił też o jakichkolwiek następcach Piotra. Pierwsi biskupi Rzymu wcale się za takich następców nie uważali. Przez całe wieki nikomu nie przyszło do głowy odwoływać się do nich, jako do ostatniej instancji w sprawach wiary i moralności. Ogromna władza i obecny autorytet papiestwa – to wynik kilkusetletnich zabiegów ostatnich kilkudziesięciu papieży. Ich wysiłki polegały na czysto politycznych manipulacjach na arenie międzynarodowej (nasz papież jest w tym prawdziwym geniuszem) oraz zręcznym „odkręcaniu” ewidentnych pomyłek poprzedników, którzy często głosili herezje i wpadali w kary kościelne. Nie znaczy to wcale, iż sami współcześni „nieomylni” nie pletli głupstw. Wręcz przeciwnie, zaślepieni swoją władzą, wielokrotnie dokonywali odstępstw od Objawionej Prawdy Bożej.
Prześledźmy w wielkim skrócie listę tylko niektórych, największych papieskich gaf – z punktu widzenia obiektywnej prawdy, jak również obecnej doktryny samego Kościoła:
1. Papież Marceli (293 – 303) składał ofiary w świątyni bogini Westy.
2. Papież Liberiusz (352 – 366) uznał, że Jezus jest mniej ważny od Ojca. W zamian za to stronnicy arianizmu w Rzymie pozwolili mu wrócić z wygnania i pełnić urząd. Stanowisko Liberiusza było jawną herezją potępioną przez wszystkich biskupów i papieży.
3. Papież Grzegorz Wielki „skazał” nie ochrzczone niemowlęta na wieczne męki piekła.
4. Papieże: Innocenty I i Gelazy I „skazali” na piekło dzieci ochrzczone, które nie zdążyły przyjąć I Komunii.
5. Papież Leon Wielki (440 – 461) był twórcą papiestwa w dzisiejszym rozumieniu. Jako pierwszy zaczął sam „tworzyć objawienie” nazywając je „Boskim”. Jemu pierwszemu wydało się, że jest następcą Św. Piotra, który był przywódcą apostołów.
6. Papież Wigiliusz (537 – 555) popierał heretyckie poglądy cesarza Justyniana, za co został ekskomunikowany i potępiony przez Sobór w Konstantynopolu.
7. Papież Honoriusz (625 – 638) wyśmiewał filozofów przypisujących Jezusowi dwie natury (boską i ludzką) oraz – co za tym idzie
– podwójną wolę. Sobór Powszechny w Konstantynopolu i Synod Wschodni w Rzymie w 690 roku potępiły go za to, a następca
– papież Leon II nazwał „bluźnierczym zdrajcą”. Szósty Sobór Powszechny (680 – 681) uroczyście ogłosił omylność każdego papieża, który w sprawach wiary i moralności musi podlegać postanowieniom Soboru; w przeciwnym razie może być heretykiem, jak każdy inny człowiek. Herezja papieża Honoriusza dotyczyła jednej z głównych prawd wiary i jest ciągle niepodważalnym dowodem na papieską niedoskonałość. Przez 1.200 lat papieże, mniej lub bardziej chętnie, uznawali wyższość soboru
– głosu wszystkich biskupów – nad swoimi ustawami.
8. Papież Stefan II (752) powiedział: „Małżeństwo wolnego mężczyzny z niewolnicą, gdy oboje są Chrześcijanami, może zostać rozwiązane, aby pozwolić mężczyźnie ponownie się ożenić”.
9. Papież Leon III (795 – 816) po raz pierwszy nadał tytułowi papieża (poczynając od siebie) przymiot „Władcy Świata”, koronując przy okazji Karola Wielkiego na cesarza. Nie przeszkadzały mu w tym słowa Jezusa – „Królestwo moje nie jest z tego Świata” oraz „Zostawcie cesarzowi co cesarskie” – potępiające po wsze czasy mieszanie się Kościoła do polityki.
10. Papież Mikołaj I (858 – 867) głosił, że Eucharystię – Ciało Chrystusa można realnie dotknąć, pogryźć i strawić; Chrzest można przyjąć tylko w imię Syna, a Bierzmowanie udzielane przez księży uznał za nieważne i…anulował. Ta ostatnia „mądrość” zadecydowała ostatecznie o rozłamie pomiędzy Zachodnim i Wschodnim Kościołem, gdzie od wieków bierzmowali księża. Twierdzenia Mikołaja potępił następny papież Pelagiusz. Dzisiaj wszystkie wyznania chrześcijańskie uznają za wyróżnik swojej religii Chrzest w imię Trójcy Świętej.
11. Papież Hadrian II (867 – 872) ogłosił ważność cywilnych ślubów, które inni, np. Pius VII (1800 – 1823), potępili.
12. Papież Formozus został po śmierci w 896 roku wykopany z grobu i potępiony za herezję. Święcenia jego, a w konsekwencji tych, których sam święcił, unieważniono. Przez kilka następnych stuleci kolejni papieże unieważniali święcenia wielu kardynałów, biskupów i księży wyświęconych przez tamtych. Powodem było nagminne kupowanie wysokich dostojeństw w Kościele. W konsekwencji jednak sami papieże nie mogli się „połapać”, jaka część ich owczarni żyje poza sakramentami, udzielanymi nieważnie przez „fałszywych” biskupów i kapłanów. Przekazywanie „lipnych” święceń stało się kościelną zarazą. Ilu wiernych np. z „nieważnym” Chrztem poszło do piekła!?
13. Papież Innocenty III (1198 – 1216) – twórca inkwizycji, która „pochłonęła” (według przybliżonych danych) ponad 50 milionów istnień ludzkich – przekazał uroczyste posłanie do rycerstwa wyruszającego na wyprawę krzyżową: „Mordujcie i zabijajcie wszystkich, a Bóg rozpozna swoich”. Widać tu zdumiewające podobieństwo do najbardziej okrutnego rozkazu Adolfa Hitlera, skierowanego do żołnierzy Wermachtu przed wybuchem II Wojny Światowej.
14. Papież Jan XXII był jednym z największych chciwców w historii papiestwa (1316 – 1334). Jego skąpstwo i żądza pomnażania bogactw były obsesyjne. Zastał pusty skarbiec po swoim poprzedniku Klemensie V, który lojalnie wobec swojej rodziny rozdał jej wszelkie kościelne dobra i kosztowności. Jan rozpoczął swój pontyfikat od wszczęcia kilku lokalnych „wojen włoskich”. Potrzebował dużo pieniędzy i nie zamierzał przebierać w środkach aby je zdobyć. Jako pierwszy na ogromną skalę zaczął sprzedawać odpusty od najcięższych nawet grzechów. Im więcej było morderstw, cudzołóstw, kradzieży – tym bardziej pęczniał skarbiec namiestnika Chrystusowego. Kiedy jego chciwość stała się tajemnicą publiczną, Jan musiał jakoś usprawiedliwić swój materializm wobec świata. W swojej bulli „Cum inter nonnullos” z 12 listopada 1323 roku uroczyście ogłosił: „Stwierdzenie, że Chrystus i Jego apostołowie nie mieli żadnej własności stanowi wypaczenie Pisma Świętego”. Jest to jawne to zaprzeczenie wcześniejszych wypowiedzi papieży, jak również całej tradycji Kościoła, zgodnie z którą Jezus żył w ubóstwie i głosił wyrzeczenie się wszystkiego dla Królestwa Bożego. Tymczasem po promulgowaniu bulli, wszystkich propagatorów takiego życia, na czele z Franciszkanami – darzonymi powszechnym szacunkiem – papież Jan obwołał heretykami. Bardzo wielu z nich uwięziono lub spalono na inkwizycyjnych stosach. „Nieomylny” zastępca ubogiego Chrystusa palił jego nielicznych, świętych naśladowców, a sam zmarł w opinii najbogatszego człowieka na świecie. Jego skarby oceniono na ponad 50 milionów florenów w złocie.
Jan XXII zanim odszedł do wieczności „wykazał się” również na polu teologicznym. Podczas uroczystego kazania stwierdził mianowicie, że „dusze świętych zmarłych nie widzą Boga przed zmartwychwstaniem ciała”. Stanie się to dopiero „…w dniu Sądu Ostatecznego”. Głosząc te brednie papież, z pewnością nieświadomie, ograniczył swoje wpływy ze sprzedaży odpustów. Niewielu było później chętnych na zapłacenie złotem za czekanie przez wieki na wejście do Nieba. Na szczęście niewielu również uwierzyło papieżowi. Cały światły Kościół zadrżał w posadach na jego jawne sprzeniewierzenie i ewidentną herezję. Następca Jana – Benedykt XXII uznał za heretyka każdego, kto przeczyłby iż „…po śmierci święci radują się szczęśliwym widzeniem bez żadnej zwłoki”.
15. Papież Jan XXIII (1410 – 1415) podważył naukę Chrystusa o nieśmiertelności duszy, za co został usunięty z urzędu na Soborze w Konstancji (1415 r.). Podczas trwania tegoż Soboru spalono na stosie Jana Husa, świątobliwego reformatora Kościoła.
16. Papież Sykstus V (1521 – 90) – wielki budowniczy m.in. kaplicy swego imienia, kopuły św. Piotra, Biblioteki Watykańskiej i rzymskich akweduktów. Materiały do budowy nakazał, wzorem innych papieży, uzyskiwać burząc stare rzymskie budowle np. część Coloseum. Chciał „na siłę” zapisać się w historii złotymi zgłoskami. Jego drugą pasją stało się więc przerobienie Biblii. Uroczystą bullą ogłosił światu, że tylko on – papież może rozstrzygać co jest w niej autentyczne, a co nie. Sam osobiście podjął się mrówczej pracy nad natchnionym tekstem. Zabrało mu to, łącznie z poprawkami błędów drukarskich nowego tekstu, ponad dwa lata. Po upływie tego czasu, kiedy ukończył swoje „dzieło”, kolejną bullą „Aeternus Ille” nakazał całemu chrześcijańskiemu światu nie odchodzić „ani o jotę” od wydania jedynie „prawdziwego, obowiązującego, autentycznego i nie kwestionowanego…”. Każdy „odstępca” od Biblii Sykstusa miał być wyłączony z Kościoła. Po kilku miesiącach papież zmarł. „Jego” przekład tekstów natchnionych, już na pierwszy rzut oka, miał bardzo niewiele wspólnego ze Słowem Bożym. Sykstus, tam gdzie nie rozumiał sensu Boskiego przesłania, wprowadzał całe nowe wersety, wyrzucając oryginalne. Jeśli jakieś sformułowania go raziły – zastępował je swoimi Błąd błędem poganiał, a całość była jedną wielką herezją. Nowa Biblia i wyjątkowo niezręczna sytuacja Kościoła najbardziej rozbawiła protestantów. Następnym papieżom nie było jednak do śmiechu. Grzegorz XIV i Klemens VIII dokonywali cudów kamuflażu, aby jakoś zatuszować heretycki przekład Sykstusa. Wypuszczone na rynek egzemplarze skupowano nie bacząc na środki. Utworzono w tym celu nawet specjalne grupy agentów poszukujących choćby pojedynczych egzemplarzy. W tym czasie rozpaczliwie i pospiesznie pisano nowy przekład. Nowa Biblia ukazała się w 1592 roku. Papież Klemens przedstawił ją jako… „Sykstyńską”, podpisał imieniem niesławnego poprzednika i ogłosił jako jedyną i obowiązującą (nie przeszkodziło to Piusowi VII – 300 lat później – potępić wszystkich, którzy ją czytali). Po raz kolejny dla dobra Kościoła dokonano fałszerstwa na niespotykaną skalę.
17. Papież Klemens XI (1700 – 21) miał jedną wielką pasję – namiętnie potępiał wszystko i wszystkich. Między innymi zakazał i uroczyście potępił czytanie Pisma Świętego (w tym Nowego Testamentu) przez Chrześcijan. Zakaz ten faktycznie istniał w Kościele od czasów Reformacji. Świątobliwy papież usankcjonował go tylko, kierując się troską o swoje owieczki, które mogłyby opatrznie zrozumieć Słowo Boże. Klemens dla wzmocnienia swego autorytetu posunął się jeszcze dalej. Ogłosił, że ponad Biblią i zawartymi w niej Przykazaniami Bożymi stoi on – papież, bo tylko on wie najlepiej co jest dobre i prawdziwe. „…Nie ma ważniejszego obowiązku niż posłuszeństwo papieżowi” – napominał.
Papież Klemens zasłynął również jako wielki „obrońca” Chin, które „uchronił” przed Chrześcijaństwem. W 1692 roku cesarz Kang Hi zezwolił Jezuitom w nieskrępowany sposób nawracać swoich poddanych. Nagle liczba uczniów Chrystusa na ziemi mogła zostać podwojona. Chińczycy byli jednak przywiązani jak każdy naród do swoich endemicznych tradycji, które nie zawsze pokrywały się z praktykami wzorowych Chrześcijan. Jezuici szanując wiele „pogańskich” praktyk pragnęli część z nich zaadoptować, a niektóre tylko stopniowo i z wyczuciem eliminować z życia nowej społeczności wiernych. Kiedy dzięki temu zaczęli osiągać niespotykane sukcesy – do głosu doszedł papież, który „napuścił” na Jezuitów inkwizycję. Od 1715 roku każdy misjonarz udający się do Chin musiał złożyć przysięgę nienawiści do chińskich obrzędów. Taka nietolerancja miała – zdaniem papieża Klemensa – „…usunąć chwasty i uczynić Chińską glebę bardziej żyzną dla Chrystianizmu”. Przypieczętował to bullą „Ex Ula Die”, która na wieki pogrzebała nadzieje na Chrześcijańskie Chiny.
18. Papież Klemens XIV (1767 – 1774) rozwiązał Zakon Jezuitów, założony przez Pawła III, a Pius VII powołał go z powrotem.
19. Papież Urban VIII (1623 – 1644) zostawił po sobie przydomek „Pogromcy nowożytnej nauki”. Sekundowało mu dzielnie kilka pokoleń papieży, aż do czasów współczesnych. Zaczęło się od Kopernika, który kilkadziesiąt lat wcześniej sporo „namącił” w kościelnej doktrynie o Stworzeniu Świata. Nie po raz pierwszy i nie ostatni Kościół i papiestwo ośmieszyło się przez wciskanie nosa nie do swoich spraw. Po raz kolejny również – tam gdzie nie trzeba – zinterpretowano dosłownie Pismo Święte, które mówi o Ziemi jako centrum Wszechświata, wokół którego krążą wszystkie ciała niebieskie, łącznie ze Słońcem. Takie było wówczas ogólne przekonanie wszystkich ludzi i tym posłużyli się autorzy natchnieni. W czasach Starego Testamentu nikomu nie przyszło do głowy, że Ziemia jest kulą, która się porusza, a Księżyc i Słońce nie są płaskimi talerzami. Papież Urban i wielu jego następców uznało tę „prawdę objawioną” jako oficjalne stanowisko Kościoła na ten temat, zapominając o kwestiach natury zasadniczej – Biblia nie jest księgą naukową; mówi o Bogu – nie o astrologii; została napisana przez omylnych ludzi, którym natchnienie przyświecało jedynie w opisach dotyczących naszego pochodzenia, celu i kresu ludzkiego życia, a nade wszystko miłości Boga do człowieka. Jej szczytem było Ofiarowanie Syna i Zbawienie wszystkich ludzi. Takie było i jest przesłanie Ksiąg Natchnionych. Innymi słowy: nie jest ważne z jakiego gatunku drzewa był sporządzony krzyż Chrystusa, ale ważny jest fakt, że On na nim zginął i dlaczego. Tak, jak w nauce wyklucza się powstanie Świata w ciągu sześciu dni, tak również Pismo Święte – brane dosłownie i w niewłaściwym kontekście – przeczy teoriom Kopernika, Galileusza, Newtona, Darwina, Freuda i wielu, wielu innym sprawdzonym, niepodważalnym prawdom naukowym. Wszystkie najbardziej światłe osobowości, prekursorzy oświecenia umysłów w kluczowych sprawach dla całej ludzkości, byli przez wieki na kościelnych indeksach – ośmieszani, potępiani, ścigani przez inkwizycję, więzieni i paleni na stosach. Zmuszano ich pod presją uwięzienia lub śmierci do odwoływania tego, w co święcie wierzyli i czemu poświęcili całe swoje życie. Do dzisiaj większość z nich nie została zrehabilitowana, pomimo ogromu zniewag, jakich doświadczyli. Dzieje się tak, ponieważ prawda obiektywna nie robiła na Kościele nigdy większego wrażenia. Przez wieki utrwaliło się w nim przekonanie, iż wszystko można zafałszować, przekoślawić – podpierając się autorytetem świętości i nieomylności biskupa Rzymu. Bufonada papieży kazała im zabierać głos w niemal każdej sprawie, sankcjonować i rozstrzygać niemal wszystkie ludzkie problemy. To ich zawsze gubiło i ośmieszało w oczach postępowej ludzkości. Połączenie ignorancji i tupetu w przypadku rzymskich papieży nie ma swojego odpowiednika w historii świata. Zadufanie w potęgę swej władzy i zwyczajna bezkarność nie pozwala im przyznać się do własnych ewidentnych błędów oraz karygodnych pomyłek swoich poprzedników.
Jak wiemy z Ewangelii Duch Święty wraz z mocą Chrystusa spoczywał tylko na tych uczniach, którzy modlitwą, postem oraz świątobliwym życiem upodabniali się niejako do Mistrza. Tylko ci apostołowie mogli wyrzucać złe duchy, uzdrawiać, a nawet wskrzeszać. Moralna postawa całych zastępów papieży nie tylko nie licowała z autorytetem „następców św. Piotra”, ale była powodem zgorszenia i odrazy u całych pokoleń Katolików i niewierzących. Intrygi, przekupstwa, nepotyzm, rozpusta, a nawet morderstwa – były na dworach papieskich niemal na porządku dziennym.
Osobnym i zarazem jednym z najbardziej jaskrawych dowodów na błędy papieży jest ich stosunek do Pisma Świętego. Sykstusowi V należałoby przynajmniej oddać jego zainteresowanie i wkład (choć heretycki) w tłumaczenie Biblii. To, że papieże interpretują Słowo Boże po swojemu – jak im najwygodniej – jest oczywiste i udowodnione. Każdego Katolika przerażać jednak powinien jeszcze jeden fakt
– Kościół, pod dyktando papieży, w ogóle zakazywał…czytania Biblii, a nawet podpierał ten zakaz sankcjami!!!
– Papież Grzegorz VII (1073 – 1085) ogłosił – „…Panu Bogu upodobało się, aby Pismo Święte pozostało nieznane…”
– Sobór w Tuluzie (1229 r.) wydał pierwszy oficjalny zakaz czytania Biblii.
– Kolejni papieże: Innocenty XI (1676 – 1689), Klemens XI (1700 – 1721), Klemens VIII (1750 – 1769) uroczyście poparli ustalenia z Tuluzy.
– Grzegorz XVI (1831 – 1846) powiedział: „Towarzystwa biblijne są powszechną zarazą”.
– Pius IX (1846 – 1878) oznajmił dosłownie: „Biblia to trucizna”.
– Leon XII ogłosił 25 stycznia 1897 r. swój sławny „Wykaz ksiąg zakazanych”, wśród których umieścił Pismo Święte.
Takie traktowanie Słowa Bożego przez ludzi, którzy nazywają siebie – namiestnikami Chrystusa, szafarzami Bożych tajemnic, obrońcami nieskazitelnej wiary, spadkobiercami św. Piotra itp. – woła o pomstę do Nieba!!!
Nie usprawiedliwia tego intencja, która z pewnością przyświecała tym „szafarzom” tj. ochrona Kościoła przed herezjami. W rzeczywistości papieże, będąc przeważnie ludźmi światłymi, a więc znającymi prawdę, bali się jej odkrycia przez rzesze wiernych. Podejście ostatnich papieży jest już oczywiście inne. Zakazy zamieniono na błędną interpretację, którą usankcjonowano i opatrzono mianem jedynej i nieomylnej”.
Nikt dzisiaj (poza nielicznymi księżmi) nie zabrania czytać Biblii. Wśród kleru, szczególnie starszego, wyczuwa się jednak ciągle obawę przed tzw. „samodzielnym czytaniem”. Księża ci, boją się (niektórzy panicznie) w swoich parafiach, nowych ruchów kościelnych, spotkań biblijnych, oazy. Nierzadko po prostu tego zakazują. Czy boją się, jak dawniej papieże, oświecenia ludzi!?
Według doktryny katolickiej przymiot nieomylności jest atrybutem każdego następcy św. Piotra, który otrzymał go (kiedy!? gdzie!?) od Jezusa. W kilkunastu powyższych punktach dowiodłem ponad wszelką wątpliwość fakt papieskiej omylności. Skoro można niezbicie udowodnić omylność kilkunastu, kilkudziesięciu papieży – oczywistym jest, że omylny jest każdy bez wyjątku.
Do sprawy papiestwa i papieży trzeba podejść rzeczowo – nie oglądając się na żadne konwenanse i uczucia uzasadnionej dumy z tego, iż np. nasz wielki Rodak jest obecnie władcą na Watykanie. Powiedzmy więc otwarcie i z całą stanowczością – żaden z papieży:
1) Nie zastępuje Chrystusa czy też Boga Ojca na ziemi!;
2) Nie wolno mu używać tytułu Boskiego „Ojciec Święty”!;
3) Nie wolno mu łamać praw Boskich, np. wprowadzając celibat!;
4) Nie ma prawa ustanawiać świętych na ziemi!;
5) Nie ma prawa potępiać!;
6) Nie jest w żadnym stopniu nieomylny!;
7) Nie ma mocy ustanawiania „dogmatów” i podważania Biblii!!!
Co do pierwszego punktu, chyba nikt nie ma już żadnych wątpliwości. Przytoczę jedynie kilka oficjalnych tytułów, którymi posługują się biskupi Rzymu – papieże, aby obnażyć ich bezgraniczną pychę:
– „Yicarius Christi” – „Zastępca Chrystusa”;
– „Yicarius Filii Dei” – „Zastępca Syna Bożego”;
– „Yicarius Dei” – „Zastępca Boga”;
– „Dominus Deus” – „Pan Bóg”;
– „Omnipotens” – „Wszechmogący”, „Władca Świata”.
Papież Leon XIII oznajmił uroczyście 20 czerwca 1894 roku: „…Na tej ziemi zajmujemy miejsce Boga Wszechmogącego…” [87].
Pierwszy Sobór Watykański dodał do tego: „…Jeśliby ktoś zakwestionował absolutną władzę papieża – niech będzie wyklęty…!”
NINIEJSZYM JA TO CZYNIĘ
…pomny na słowa Chrystusa, który powiedział: „…Jeśli ktoś powie słowo przeciwko Synowi Człowieczemu, będzie mu odpuszczone…” [88] Kwestionuję władzę człowieka, który wymaga dla siebie większego posłuszeństwa niż sam Bóg. Wybaczcie – bardziej boję się Boga niż ludzie!
Odpowiadając na drugie bluźnierstwo mogę tylko jeszcze raz wskazać na Biblię, która mówi wielokrotnie, że „tylko Bóg jest Święty”.
Nikt nie pozwolił papieżom łamać prawa Boskie, dane wszystkim ludziom, np. prawa do małżeństwa i posiadania dzieci! [89].
Również ustanawianie świętych na ziemi wykracza zupełnie poza papieskie – ludzkie możliwości, nie mówiąc już o tym, że nie było jeszcze Sądu Bożego. W Biblii nie ma żadnej wzmianki o kulcie świętych czy też Marii! [90].
Co do papieskich potępień, klątw i sądów – odpowiedzią są jakże znane słowa Nauczyciela: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone…” [91]. Jedną z podstawowych konkluzji całego Pisma Świętego jest stwierdzenie, iż „wszelki osąd należy tylko do Boga!”.
Na temat „nieomylności” papieskiej pisałem już bardzo wiele. Każdy rozsądny człowiek wie i rozumie, że tylko Bóg jest nieomylny. Papieżom nadano oficjalnie ten przymiot w 1870 roku, na Soborze Watykańskim I. Wówczas to sytuacja dojrzała do tego, aby papieże przewartościowali swoje wielowiekowe ambicje. Skoro okazało się, iż nie mogą być faktycznymi władcami świata, do czego dążyli przez wieki – zapragnęli zostać duchowymi władcami wszystkich swoich wiernych. Od dawna nie wystarczała im jednak władza kierowania, rządzenia, ustanawiania; chcieli władzy absolutnej, nadludzkiej, nadprzyrodzonej. Źródeł tej władzy próżno by szukać w Piśmie Świętym; może raczej w – „nieomylnym” przecież – stwierdzeniu papieża Grzegorza VII (1073 – 1086):
„Kościół Rzymski nigdy nie pobłądził i po wszystkie czasy w żaden błąd nie popadnie” [92].
Idealnym narzędziem do wpajania ludziskom „nieomylnych prawd” – nie mających żadnego uzasadnienia w Biblii, a często zupełnie z nią sprzecznych – stały się dogmaty. Pojęcie dogmatu tzw. „ślepej wiary” funkcjonuje w Katolicyzmie od Soboru Laterańskiego z 1215 roku. Dogmat ten oznacza akceptowanie wszystkiego bez żadnych oporów i dyskusji. Ten historyczny bajer, opium dla mas Chrześcijan, trzymanych w religijnej ciemnocie, miał służyć – i służy nadal – do ślepego podporządkowania sobie całej społeczności wiernych.
Fundamentalne założenie instytucji papiestwa również jest dogmatem: „Papież i Kościół się nie zmienia”. Zmieniać się mogą tylko formy, otoczki – nigdy sama treść; sposoby i metody – nie cele!
Czy to jednak instytucja papiestwa jest źródłem największych wypaczeń w katolickim depozycie wiary? Papieże jawią się raczej jako narzędzia pewnej mocno zakorzenionej, ponadczasowej ideologii zachowawczości, która obliguje ich do sankcjonowania demagogii i fałszu. Tą przewrotną ideologią jest kult Tradycji.
Jest ona – „Czcigodna Tradycja” – w Kościele Katolickim pierwszorzędnym „Źródłem Objawienia”. A więc nie Prawda, którą Bóg objawił o sobie, spisana przez autorów natchnionych na kartach Pisma Świętego, ale ludzkie „mądrości” – tworzone, zmieniane, poprawiane i przekazywane przez setki, tysiące lat – mają pierwszeństwo i status „nieomylnych”. Zgodnie z Tradycją, prawdziwym źródłem wiary i najlepszym „drogowskazem” są:
– orzeczenia papieży: encykliki, dekrety, adhortacje itp.
– orzeczenia soborów, symbole wiary, pisma ojców Kościoła, księgi liturgiczne, pomniki literatury starotestamentalnej i chrześcijańskiej, dzieła sztuki sakralnej itp.
Bardzo wpływowy kardynał Gibbons, kandydat na papieża, napisał w swoim znanym dziele:
„Pismo Święte jest niewystarczającym przewodnikiem i regułą wiary… gdyż nawet w sprawach najważniejszych nie jest samo przez się jasne i zrozumiałe oraz dlatego, że nie zawiera wszystkich prawd do zbawienia koniecznych”.
O dziwo, a raczej – jak zwykle – innego zdania jest Jezus, który nauczał:
„Badacie Pisma… w nich zawarte jest życie wieczne: to one właśnie dają o mnie świadectwo” [93].
Paweł apostoł w Liście do Tymoteusza, swojego ucznia pisze: „Ty zaś trwaj wiernie przy tym, czego cię nauczono i o czym urobiłeś sobie mocne przekonanie, świadom tego, kto był twym nauczycielem i że od lat dziecięcych znasz Pisma święte; one potrafią dać ci mądrość, która prowadzi do zbawienia przez wiarę w Chrystusa Jezusa” [94].
Cała Biblia – Stary i Nowy Testament, jak również przekonanie pierwotnego Kościoła dowodzą, że teksty natchnione przez Boga są nieomylnym przewodnikiem wiary, jedynym źródłem i probierzem prawdy. Mówienie zaś o Bogu, który dał ludziom księgę „niezrozumiałą” i niekompletną, jest wielkim bluźnierstwem – zniewagą dla Bożej mądrości. Nie sądzę, aby zrozumienie Biblii przekraczało możliwości poznawcze hierarchów katolickich. Podejrzewam ich raczej o świadome ukrywanie prawdy! Pragną oni stworzyć wrażenie niedoskonałości źródeł biblijnych, aby mieć wolną rękę i uzasadnienie dla tworzenia własnych dogmatów.
Oczywistym jest, iż przekaz jakichkolwiek wiadomości czy informacji jest w sposób nieuchronny zniekształcany wraz z biegiem czasu. Błędy w przypadku interpretacji Objawienia Bożego mogły narosnąć w Kościele szczególnie gęsto, skoro Biblia nawet po dwóch tysiącach lat jest dla jego hierarchów niezrozumiała.
Jezus Chrystus odrzucił zdecydowanie tradycję jako niemiarodajne źródło czegokolwiek, gdyż pochodzi ona i jest kształtowana przez grzesznych, ułomnych ludzi. Nie może być miarodajna, autorytatywna, a tym bardziej niezmienna, skoro tworzą ją zmienni ze swej natury ziemianie [95].
Wszyscy Katolicy, w tym również ja sam, zostaliśmy wychowani również na tradycji, ale tej związanej ściśle z obrządkiem i praktykami religijnymi. Taka tradycja jest nieszkodliwa, a nawet większość z nas czuje do niej duży sentyment. Pasterka o północy; rezurekcja o świcie; święcenie jajek na Wielkanoc; choinka na Boże Narodzenie; postna „wigilia” z karpiem; święcenie palemek; zaduszki; sypanie głów popiołem; śmigus – dyngus – to wszystko w niczym nie przeszkadza naszej wierze, chociaż często ma pogańskie korzenie. W niektórych przypadkach obchodzenie, np. zaduszek czy popielca, może być pomocne w refleksji nad przemijaniem. Są to jednak generalnie tylko pewne zwyczaje, dodatki do samej postawy religijnej, nie mające nic wspólnego z przeżywaniem autentycznego kontaktu z Bogiem.
Problem zaczyna się wówczas, kiedy tradycyjne zwyczaje religijne lub parareligijne zajmują w naszym życiu miejsce żywej wiary. Często niestety się zdarza, że ta wiara nigdy tak naprawdę nie ma nawet okazji się zrodzić. Bardzo pomaga w tym Kościół, który najchętniej całą sferę duchową – nadprzyrodzoną sprowadziłby do z góry ustalonych postaw i tradycyjnych zachowań. Kapłani w kazaniach największy nacisk kładą na obowiązek uczestnictwa we Mszy św., przestrzeganie postów, w miarę częstą spowiedź, niedzielny odpoczynek, noszenie medalika itp.; nie mówię już o dziurze w dachu kościoła, na której załatanie zbierają od lat pieniądze albo o kazaniach politycznych.
Tymczasem wierni potrzebują autentycznych świadków Chrystusa, którzy przejęli się do głębi Jego nauką, uwierzyli w nią i dzielą się swoją wiarą z innymi. Śmiem twierdzić, że 90% uczestników niedzielnych Mszy w kościołach to ludzie religijni, ale nie do końca wierzący! Przychodzą do świątyni, aby odnaleźć w niej Boga (tak bynajmniej powinno być), ale zamiast Boga – Kościół głosi im tradycję i serwuje efekty wizualno – audialne. Ludzie w swej naturze bardzo szybko przyzwyczajają się do taniej otoczki, zapominając przy tym łatwo o istocie. Ogromna większość Katolików w naszym Kraju chodzi do Kościoła z przyzwyczajenia, bo taka jest tradycja – dziadkowie, rodzice chodzili… no to i my. Przy takim założeniu, bez autentycznego zaangażowania i motywacji – niezwykle łatwo i szybko można sprowadzić: uczestnictwo w Najświętszej Ofierze – do niedzielnego spaceru, połączonego z lokalnym pokazem mody; przeżywanie Bożego Narodzenia – do karpia, choinki i fajnego żłóbka w kościele; Wielkanocy – do jajka i zajączka; corocznej spowiedzi – do zła koniecznego.
Tłumy ludzi zgromadzone na nabożeństwach są biernymi słuchaczami i obserwatorami – nie znają źródeł i podstaw własnej religii zawartych w Piśmie Świętym, a raczej znają takie źródła i podstawy, które stworzył Kościół. Jeśli ktoś chciałby pogłębić swoją wiedzę na ten temat – np. dowiedzieć się: kim jest Jezus Chrystus? dlaczego Pan Bóg pozwala, aby człowiek cierpiał na ziemi i… ewentualnie w piekle? jaki sens ma ludzkie życie? dlaczego moja religia jest prawdziwa? – nie znajdzie zadowalającej odpowiedzi z ust księży, którzy nie potrafią uzasadnić ani Objawionych Prawd, ani nawet kościelnych „mądrości” na podstawie Biblii. Księża katoliccy zresztą przeważnie bardzo słabo ją znają, gdyż tak zostali wykształceni. Muszą znać treść najnowszej encykliki papieża; zarządzenia biskupa na temat – kogo popieramy w wyborach albo jak zorganizować w parafii komórkę „Akcji katolickiej”; wytyczne dziekana dotyczące stawki za wypominki „od duszy” na dany rok itp. Wiedzą na przykład, że kiedy przyjdzie na parafię list Episkopatu, to choćby na tę niedzielę przypadała najpiękniejsza Ewangelia, będąca wspaniałym materiałem na kazanie – trzeba czytać list, bo jest ważniejszy niż Słowo Boże.
<a l:href="#_ftnref14">[14]</a> Ez. 18, 20; Por. Jer. 31, 29 – 30.
<a l:href="#_ftnref15">[15]</a> ML 12, 46.
<a l:href="#_ftnref15">[16]</a> ML 16, 23.
<a l:href="#_ftnref15">[17]</a> Ap. 7, 4.
<a l:href="#_ftnref18">[18]</a> Por.: Mr. 12, 33 – 34; Mt. 6, 7; Mt. 23, 13 – 28 i in.
<a l:href="#_ftnref18">[19]</a> Łk. 15, 11 – 32.
<a l:href="#_ftnref20">[20]</a> Ez. 18, 32.
<a l:href="#_ftnref21">[21]</a> Rzym. 3, 21 – 31 oraz 5, 20 – 21.
<a l:href="#_ftnref22">[22]</a> I Kor. 2, 9.
<a l:href="#_ftnref23">[23]</a> Filip, 3, 20 – 21.
<a l:href="#_ftnref24">[24]</a> Mt 12, 38 – 40.
<a l:href="#_ftnref25">[25]</a> Mk. 8, 18; Iz. 6, 9; Jr. 5, 21; Ez. 12, 2.
<a l:href="#_ftnref26">[26]</a> Dz. cyt. str. 224, 226, 233.
<a l:href="#_ftnref27">[27]</a> Dz. cyt. str. 221
<a l:href="#_ftnref28">[28]</a> Dz. cyt. str. 222
<a l:href="#_ftnref29">[29]</a> Ap. św. Jana 7, 17.
<a l:href="#_ftnref30">[30]</a> Jer. 29, 11 – 14.
<a l:href="#_ftnref31">[31]</a> Mt 18, 21 – 22.
<a l:href="#_ftnref32">[32]</a> Mk. 11, 25.
<a l:href="#_ftnref33">[33]</a> Łk. 6, 35 – 36.
<a l:href="#_ftnref34">[34]</a> Mt 5, 3 – 12 oraz 44 – 45.
<a l:href="#_ftnref35">[35]</a> Łk. 23, 43.
<a l:href="#_ftnref36">[36]</a> Hebr. 2, 14.
<a l:href="#_ftnref36">[37]</a> Dz. Ap. 17, 28.
<a l:href="#_ftnref38">[38]</a> Mt. 20, 1 – 16.
<a l:href="#_ftnref39">[39]</a> Jan 16, 33.
<a l:href="#_ftnref40">[40]</a> Łk. 16, 19 – 31.
<a l:href="#_ftnref40">[41]</a> Mt 25, 31 – 46.
<a l:href="#_ftnref42">[42]</a> Mt 5, 46 – 47.
<a l:href="#_ftnref43">[43]</a> Jan 4, 13 – 14.
<a l:href="#_ftnref44">[44]</a> Mk. 3, 28.
<a l:href="#_ftnref45">[45]</a> Jana l, 7.
<a l:href="#_ftnref46">[46]</a> Mt 12, 34.
<a l:href="#_ftnref47">[47]</a> Mt. 23, 27 – 28.
<a l:href="#_ftnref48">[48]</a> Łk. 11, 52.
<a l:href="#_ftnref49">[49]</a> 49Łk. 20, 46 – 47.
<a l:href="#_ftnref50">[50]</a> Gal. l, 7 – 8 oraz por. Ap. 22, 18 – 19.?
<a l:href="#_ftnref51">[51]</a> Łk. 12, 48.
<a l:href="#_ftnref52">[52]</a> Jan 8, 12.
<a l:href="#_ftnref53">[53]</a> Por. Mt. 11, 25.
<a l:href="#_ftnref54">[54]</a> Por. I Tym. 2, 5; Hebr. 12, 24; Mt. 23, 10 – 11; Jan 14, 6.
<a l:href="#_ftnref54">[55]</a> Por. Jan 10, 9.
<a l:href="#_ftnref56">[56]</a> Iz. 43, 11.
<a l:href="#_ftnref57">[57]</a> Mt. 12, 49 – 50.
<a l:href="#_ftnref58">[58]</a> Jan 14, 6.
<a l:href="#_ftnref59">[59]</a> Jan 2, 5.
<a l:href="#_ftnref60">[60]</a> Wj. 20, 4 – 5.
<a l:href="#_ftnref61">[61]</a> 61 Por. Jan 4, 24.
<a l:href="#_ftnref62">[62]</a> Por. Hebr. 10, 10 – 12.
<a l:href="#_ftnref62">[63]</a> Łk. 18, 11 – 14.
<a l:href="#_ftnref64">[64]</a> Por. Gal. 2, 16; Efez. 2, 8 – 10.
<a l:href="#_ftnref65">[65]</a> Mt 18, 19 – 20.
<a l:href="#_ftnref66">[66]</a> Por. Mt. 6, 5 – 15.
<a l:href="#_ftnref67">[67]</a> Jan 14, 13.
<a l:href="#_ftnref68">[68]</a> Łk 18, 13.
<a l:href="#_ftnref68">[69]</a> Mt 14, 30.
<a l:href="#_ftnref70">[70]</a> Psalm 23, 4.
<a l:href="#_ftnref71">[71]</a> ML 12, 30 oraz Łk. 11, 23.
<a l:href="#_ftnref72">[72]</a> Mt. 16, 13 – 19.
<a l:href="#_ftnref73">[73]</a> Por. Rzym. 12, 4 – 5; I Kor. 6, 15 oraz 12, 27; Efez. 2, 19 – 22 oraz 4, 11 – 16 i in.
<a l:href="#_ftnref74">[74]</a> Mt 18, 18.
<a l:href="#_ftnref74">[75]</a> Mt 28, 18 – 20.
<a l:href="#_ftnref76">[76]</a> Por. Łk. 11, 52 oraz ML 23, 13.
<a l:href="#_ftnref76">[77]</a> Ap. l, 18 oraz 3, 7.
<a l:href="#_ftnref76">[78]</a> Iz. 45, 23 oraz 49, 18; Rzym. 14, 11; Flp. 2,
<a l:href="#_ftnref76">[79]</a> Ap. l, 18.
<a l:href="#_ftnref80">[80]</a> Jeszcze do Jana XXIII.
<a l:href="#_ftnref80">[81]</a> Por Dz. Ap. 10, 25 – 26; Mt. 4, 10.
<a l:href="#_ftnref82">[82]</a> Por. Dz. Ap. 3, 6; 7, 20 oraz 8, 17 – 22.
<a l:href="#_ftnref82">[83]</a> Kor. 3, 11.
<a l:href="#_ftnref82">[84]</a> Dz. Ap. 4, 11.
<a l:href="#_ftnref82">[85]</a> I P. 2, 4 – 8.
<a l:href="#_ftnref86">[86]</a> ML 20, 26 – 27.
<a l:href="#_ftnref87">[87]</a> Por. II Tes. 2, 2 – 12.
<a l:href="#_ftnref88">[88]</a> Mt 12, 32.
<a l:href="#_ftnref89">[89]</a> Por. I Tym. 4, 1 – 11 oraz 3, 2 – 11.
<a l:href="#_ftnref90">[90]</a> Por. Dz. Ap. 14, 11 – 18.
<a l:href="#_ftnref91">[91]</a> Łk. 6, 37 – 38.
<a l:href="#_ftnref92">[92]</a> Dzieło „Dictatus Papae”.
<a l:href="#_ftnref93">[93]</a> Jan. 5, 39.
<a l:href="#_ftnref94">[94]</a> II Tym. 3, 14 – 15.
<a l:href="#_ftnref95">[95]</a> Por. Mk. 7, 1 – 13; Mt. 15, 1 – 6 oraz 15, 9.