37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

OBERLEJTNANT I ORDYNANS

Oberlejtnant von Nogay zajął tymczasem kwaterę po nieżyjącym Giserze i kazał świeżo pomalować ściany. Do pracy tej wyznaczono żołnierza kompanii wartowniczej, któremu dodano do pomocy Baldiniego.

Kiedy robotę ukończono, oberlejtnant przyszedł obejrzeć swoje mieszkanie. Wydał dinstfirenderowi szczegółowe zarządzenia, w jaki sposób ma ustawić meble, po czym, kierując się w stronę wyjścia, zauważył przebierającego się Baldiniego.

– Kriegsgefangener? (Jeniec?).

– Jawohl, Herr Oberleutnant! (Tak jest, panie poruczniku!).

– Umiecie dobrze po niemiecku?

– Tak jest, panie poruczniku, doskonale.

Von Nogay bacznie go zlustrował od stóp do głów i wyjął z kieszeni notes i ołówek.

– Nazwisko?

– Giuseppe Baldini…

Oberlejtnant zapisał i odszedł.

Wieczorem tego samego dnia rozeszła się w kompanii wiadomość, że komenda obozu jeńców zgodziła się na przydzielenie oberlejtnantowi von Nogay jeńca Giuseppe Baldiniego jako ordynansa osobistego.

Kiedy wiadomość ta dotarła do Kani, okazał wybitnie zły humor i szpetnie zaklął.

Natychmiast udał się w kierunku kwatery oberlejtnanta i przeszedł się kilka razy pod oknami, a kiedy zauważył, że światło pali się tylko w kuchni, stanął pod oknem i chrząknął kilkakrotnie w sposób charakterystyczny.

Firanka została odsunięta i zza ramy wychyliła się głowa.

– To ja.

Baldini wyszczerzył klawiaturę śnieżnobiałych zębów.

– Zaawansowałem na bursza.

Kania splunął i zaczął mówić z wyraźnym rozdrażnieniem w głosie:

– Przeklniesz dzień swego urodzenia. Nie mogłeś się mnie zapytać przed pójściem na służbę do tego drania?

Twarz Włocha wyraziła zdziwienie i uśmiech z niej znikł.

– Dlaczego?

– To jest świnia… świnia, jakiej jeszcze w swoim życiu nie spotkałeś, człowieku. Baldini zmarszczył gładkie, okolone kruczymi włosami czoło.

– W każdym razie jest to dla mnie zmiana na lepsze, w obozie już…

– Jesteś bałwan!

Rozdrażnienie Kani wzrosło, a wraz z nim i zdziwienie Włocha.

– Bałwan? Może być, że bałwan, ale nie muszę znosić szykan piętnastu brutali, którzy…

– Ten jeden jest gorszy od tamtych piętnastu i… niech cię Bóg ma w swej opiece!

– Nie takich widzieliśmy.

– Takich nie widzieliśmy. Nie dodawaj sobie animuszu, głupcze, bo to nie zmieni w niczym faktu, że poznasz zwierzę, o jakim nie miałeś pojęcia.

– Wygląda całkiem sympatycznie i kulturalnie.

– Tym jest niebezpieczniejszy.

– Więc co mam zrobić? Jak mi radzisz? Wracać do obozu? Nie mam wielkiej ochoty do tego, przyznam się, poza tym nie wiem, w jaki sposób można to urządzić.

Kania podrapał się po podbródku.

– Możesz zachorować – odezwał się po dłuższym milczeniu. Włoch popatrzył na niego uważnie.

– Ty wiesz, mówiłem ci, jak u nas takie…

– Jeżeli ja się za to wezmę, pójdziesz do szpitala… biorę to na siebie.

– No cóż? Jak uważasz… mogę zachorować… Tymczasem jednak nie widzę potrzeby i naprawdę odżyłem trochę przez ten dzień. Zbliżyłem się do ludzkich warunków egzystencji i nie bardzo chce mi się wrócić. Nie zniosę tego dłużej. Podtrzymuję innych, ale sam już mam dosyć tego wszystkiego i gdybym nie spotkał ciebie, pociągnąłbym jeszcze kilka dni najwyżej. Nie, stanowczo wolałbym nie wracać do tego piekła.

– Będę szukał możliwości umieszczenia cię w kuchni albo w stacji odżywczej, tymczasem jednak musisz, niestety, przebywać tutaj.

Kania porozmawiał jeszcze przez chwilę z Włochem i wrócił do koszar.

Przypuszczenia jego co do sadyzmu von Nogaya jakoś nie sprawdzały się i jeniec przy codziennych wizytach Kani przez następny tydzień nie miał powodów do narzekania. Był zadowolony ze swego losu i poddawał w wątpliwość trafność opinii, jaką Kania wyraził o oficerze.

Któregoś dnia zaszedł Kania w czasie obiadu do kancelarii i zastał zajadającego Habera:

– Nowina, bracie.

Kania przysiadł się do stołu.

– No?

– Panu oberlejtnantowi przysłali papugę.

– Pa-pu-gę? Na co mu papuga? Skąd?

– Od cioci albo od babci. Na klatce był adres zwrotny: Hilda von Nogay, Wien.

Haber przerwał jedzenie i zajrzał podejrzliwie do menażki.

– W tych zupach znajduje się czasami ciekawe rzeczy. Psiakrew! Codziennie ma świństwo inny smak, chociaż ma być ta sama zupa z suszonych jarzyn.

Westchnął przejmująco i postawił menażkę.

– Co bym dał za porządny talerz rosołu z kluskami… Ze wszystkich zup najwięcej lubię rosół z kluskami. Miałem taką kucharkę, że rosół robiła jak jakiś nektar, słowo daję.

Odkroił skrupulatnie kromkę chleba i marzył na głos, żując małe kęsy.

– Potrafiła, szelma, gotować, chociaż pysk miała ta Ksantypa niemożliwy. Zawsze były awantury, kiedy tylko przyszedłem do domu. Ale gotować umiała. A sosy robiła takie, jakich z pewnością nie jada sam Najjaśniejszy Pan.

– Nie wiesz, czy oberlejtnant w domu?

– Kazał osiodłać konia. Pewnie pojechał na obiad do kasyna.

Kania wyszedł z kancelarii i udał się pod okna kuchenne kwatery von Nogaya.

Z wnętrza doszło go jakieś skrzeczące, piskliwe wykrzykiwanie. Wsadził głowę w okno i ujrzał Baldiniego, który z namarszczonymi brwiami stał przed dużą klatką drucianą. Rzucała się w niej na drążku, jak oszalała, pstra papuga. Włoch patrzył na nią tak wrogo, jakby miał zamiar za chwilę ją udusić. Z początku Kania nie mógł rozróżnić dokładnie słów, jakie wykrzykiwała papuga. Nadstawił bacznie ucha i wówczas dopiero zrozumiał irytację Baldiniego.

– Nieder mit Italien! Nieder mit Cadorna-Frosch! Hoch Österreich! (Precz z Włochami! Precz z Cadorną-żabą! Niech żyje Austria!).

– Milcz, ścierwo – zduszonym głosem syknął przez zęby Baldini i zamierzył się pięścią.

– Milcz, ścierwo! – powtórzyła papuga i Baldini z rezygnacją opuścił rękę.

Kania kaszlnął i Włoch odwrócił głowę.

– Słyszałeś?

– Mhm…

Baldini usiadł przy stole.

– Z czego masz ten znak na policzku?

Włoch odwrócił szybko twarz i nie patrząc na Kanię odpowiedział niepewnie:

– Uderzyłem się… Potknąłem się przed drzwiami o wycieraczkę i uderzyłem się o nie.

Twarz jego oblał gwałtowny rumieniec. Kania chrząknął.

– No tak, sprawdzają się moje przepowiednie… psiakrew.

W milczeniu przysłuchiwał się okrzykom papugi, która ciskała się na drążku i bez przerwy wygłaszała różne sentencje patriotyczne. Rzucił siedzącemu z odwróconą twarzą Włochowi współczujące spojrzenie i odszedł z ciężkim sercem.

Wieczorem Baldini przyszedł po kolację do kuchni kompanijnej i niespodzianie natknął się na Kanię, który wyłonił się zza wodociągu, stojącego przed kuchnią. Włoch udawał, że go w mroku nie poznaje, i chciał go wyminąć, ale Kania zdecydowanie ujął go za ramię.

– Czemu mnie omijasz?

– Nie omijam. Nie poznałem cię…

– Pokaż no, bratku, gębę.

Nie puszczając ramienia Baldiniego, który w obu dłoniach niósł menażki, podprowadził go pod okna oświetlonej kuchni i przybliżył twarz do jego twarzy.

Przyjrzał się bacznie i puścił ramię Włocha.

– Wiedziałem, że tak będzie.

Baldini opuścił głowę w dół i unikał wzroku przyjaciela.

– Był pijany, upił się w kasynie i zdenerwował się… bo papuga nie chciała mówić… ja… Kania ponuro zaklął.

– Dotąd nie zdarzyło się takie… taka rzecz… był całkiem…

Usłyszał zgrzytnięcie zębów i urwał.

Stali tak jakiś czas w milczeniu i nie patrzyli na siebie.

– Teraz będzie ci się to częściej zdarzało – odezwał się Kania. – Za dużo ma z nami zgryzoty, żeby miał dobry humor. Ale niedługo to potrwa.

Rozeszli się bez dalszych słów.

Że von Nogay miał wiele zgryzoty z kompanią, to było świętą prawdą.

Wprowadzane przez niego ćwiczenia polowe dawały mu wiele sposobności do wyładowywania z siebie nagromadzonego bestialstwa; stopniowo, korzystając z rzadkiej obecności kapitan Zivancicia, wydał kilka zarządzeń, które miały na celu ukrócenie panującej dotychczas w kompanii swobody.

Żołnierze solidarnie zaczęli stosować bierny opór, polegający na tym, że każde ćwiczenie i każdy wydany przez niego rozkaz wykonywane były z taką bezmyślnością, iż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, jaki jest cel tej opieszałości.

Ćwiczenia za miastem zaczęły psuć krew von Nogayowi.

Kompania wykonywała wszystko, czego żądał, ale tak wolno i niedbale, że oberlejtnant coraz częściej zagryzał wargi. Czuł, że walkę, którą rozpoczął, musi doprowadzić za wszelką cenę do końca, ale przeliczył się ze swoimi siłami i nie docenił wytrwałości i cierpliwości kompanii.

Z początku nie chwytał się prymitywnych środków i nie prowadził gry na wytrzymanie, lecz powoli cierpliwość jego wyczerpywała się i nie mógł się już opanować.

Przegonił ich kilka razy laufszrytem, wytarzał w błocie na nieder, kazał się czołgać na dosyć długich odcinkach i kiedy żołnierze, pokryci rzadkim, ściekającym z ich twarzy, błockiem, oblepieni trawą i liśćmi stali przed nim po takim eksperymencie w dwuszeregu, z oczu ich wyczytał odpowiedź.

Nie zdarzył się ani jeden wypadek nieposłuszeństwa, w przeciwieństwie do tego, co mówił dinstfirender, nawet w stosunku do frajtrów, i wyjątkowa karność kompanii doprowadzała oberlejtnanta do furii. Czyhał na jakiś wybryk, prowokował do jakiegoś wystąpienia poszczególnych żołnierzy, którzy wydawali mu się więcej zapaleni, niestety – środki te zawodziły. Zawziętość z obu stron była jednakowa.

Przemawiał do ich ambicji i rozsądku, odwoływał się do obowiązków żołnierskich i wymagań regulaminu, próbował nakłonić ich do zmiany postępowania wpływaniem na ich psychikę obrazowym przedstawieniem klęsk, jakie na siebie sprowadzają, ale wszystkie te przemówienia nie wywoływały skutku, jaki pragnął osiągnąć.

Zmienił więc swój stosunek i zaczął z innej beczki.

W ordynarny sposób, wyszukanymi inwektywami ścierał na proch ich poczucie godności własnej, niweczył rozwinięty w kompanii zmysł solidaryzowania się porównywaniem do szajki bandyckiej i drwił z ich fałszywej, jak twierdził, ambicji, która miała się w walce z nim okazać bezcelowa.

Z reguły zaprzeczał prawa do nazywania się Czechem, Słowakiem lub Chorwatem i z niemałą dosadnością porównywał wszystkie narody słowiańskie pod berłem austriackim do trzody bydląt niezdolnych do samodzielnego życia. Wiedział, że prawie wszyscy żołnierze w kompanii byli podejrzani politycznie, i przypuszczał, że takie prowokacje zdołają ich nakłonić do jakiegoś wystąpienia, które by mu dało podstawę do wykazania, czym jest i co potrafi.

Poruszał, jak sądził, najczulsze ich struny i pragnął do swoich celów wygrać poczucie obrażonej godności narodowej, lecz sposób ten zawiódł jak wszystkie poprzednie i to potęgowało w nim tylko nienawiść. Upokarzała go świadomość, że jest przez nich przejrzany í że oni wiedzą o tym, iż on sobie z tego zdaje sprawę.

Oświadczył wreszcie, że postępowanie kompanii traktuje jako perfidny sabotaż, a milczące szeregi przyznały mu w głębi ducha całkowitą słuszność.

Ponieważ, jak twierdził, sabotaż ten ma swoje źródło w zmowie, wyraził obietnicę, że natrafi wkrótce na “źródło, z którego wypływa ten idiotyczny posiew nielojalności, zaprawiony defetyzmem”, i ma nadzieję, że sąd wojenny będzie miał sposobność do zapotrzebowania kilku świeżych pni sosnowych, z których stolarze umieją tak szybko stawiać kwadratowe bramki.

Mimo najszczerszych chęci nie mógł się powściągnąć i pobił kilku żołnierzy do krwi. Sam jeden w obecności przeszło setki wrogów znęcał się nad nimi jak zwierzę, ale ani bici, ani złowrogo milczący towarzysze, na których oczach to się działo, nie reagowali nawet zmrużeniem powiek. Zdumiewało go to i upokarzało jeszcze więcej, a wprost do szału doprowadzała go myśl, że upokorzenie to jest przez nich wyczute.

Czegoś podobnego jeszcze nie widział.

Któregoś dnia po powrocie do koszar ze zmordowaną kompanią zastał siedzącego w kancelarii posępnego kapitana. Zameldował mu powrót z ćwiczeń i usiadł przy stoliku. Wypełnił zeszyt, w którym notowane były przerobione ćwiczenia, i wydał kilka poleceń dinstfirenderowi.

Kapitan patrzył na niego spod oka i bębnił palcami po stole. Von Nogay skończył i powstał.

– Czy jestem potrzebny panu kapitanowi? – zapytał stojąc w postawie służbowej.

– Owszem. Niech pan nas zostawi samych, feldfeblu. Oberlejtnant podniósł brwi w górę.

Po wyjściu dinstfirendera kapitan kazał von Nogayowi usiąść i przez chwilę drapał się po nie ogolonym podbródku.

– Co pan dzisiaj przerabiał z kompanią, panie oberlejtnant?

– Naukę walki, przesuwanie się w natarciu pod ogniem artylerii i bierną obronę przeciwlotniczą.

Kapitan zajrzał do rozłożonego przed nim na stole programu ćwiczeń i kiwnął głową.

– Formalnie zgadza się.

Złożył skrupulatnie program, zgniótł w popielniczce papierosa i pochyliwszy się do przodu splótł ręce na stole.

– Może zechce mi pan wytłumaczyć, dlaczego kompania wygląda jak stado świń? Chrząknął.

– Mam wrażenie, że pan za mało urozmaica tereny, i oglądając kompanię dochodzę do wniosku, że szkolenie specjalnie na bagnach nie jest usprawiedliwione naszym teatrem wojennym.

Z wyrazu twarzy oberlejtnant stał się podobny do szykującego się do skoku zwierza.

– Na podstawie doświadczeń moich z frontu rosyjskiego (na słowie “front” położył nacisk, jakby chciał w ten sposób wykazać swoją wyższość nad przełożonym, który siedział w hinterlandzie) stwierdziłem, że klęski, jakie nasze wojsko ponosiło, wynikały przeważnie z powodu małej obrotności żołnierzy w terenie…

– Pozwoli pan, że przerwę pańskie dowodzenia – ochryple przemówił kapitan – nie mam zamiaru prowadzić z panem scholastycznych sporów na tematy taktyczne i wie pan o tym równie dobrze jak ja, że nie zatrzymałem pana, żeby wysłuchiwać pańskich poglądów na doświadczenia wojenne.

Oparł się plecami o krzesło i założył nogę na nogę z zadziwiającą u niego pedamterią. Przez jakiś czas patrzył swymi przygasłymi oczyma w okno, za którym widział rozebranych żołnierzy, myjących się przy studni na podwórzu.

Ogromny i.zawsze pogodny cugsfirer Koperka rozczesywał palcami brodę, z której wygrzebywał grudki zeschłego błota i gliny, i ponuro zasępiony strzepywał je na ziemię.

Z szybkich poruszeń warg cugsfirera i min myjących się żołnierzy kapitan wywnioskował, że rozmowa toczy się prawdopodobnie dokoła odbytych ćwiczeń. Koperka, mówiąc coś, kilka razy podrzucił głową w kierunku okien kancelarii i kapitan złośliwie się uśmiechnął.

– Szkoda, że pan nie może w tej chwili słyszeć tego, co kompania ma do powiedzenia o pańskich urozmaiconych metodach szkolenia. Niezmiernie żałuję.

Oberlejtnant żachnął się.

– Nie obchodzi mnie, co może mówić ta rozwydrzona banda kandydatów na szubienicę. Dla mnie miarodajny jest regulamin, a moje stanowisko oficera-instruktora i obowiązek wobec ojczyzny zmuszają mnie do użycia wszystkich środków zmierzających do stworzenia z tej zgrai zdrajców oddziału zdolnego do pełnienia służby w sposób ogólnie…

– Ma pan słuszność.

Ironia brzmiąca w głosie kapitana rozpaliła krew w oberlejtnancie.

– Sądzę, panie kapitanie, że rolę swoją i zadanie sprecyzowałem dosyć jasno, aby mieć przekonanie, że nie można mi zarzucić czegoś, co by sprzeciwiało się zasadom i wymaganiom przepisów wojskowych.

– Hm… oczywiście. Pamiętam jednak, że miałem zaszczyt w prywatnej rozmowie sprecyzować swoje wymagania… Kapitan zapalił papierosa.

– Wyjaśniłem panu, że tych ludzi rozumiem i usprawiedliwiam (mówię o przyczynach, dla których tutaj się znaleźli), mówiłem panu również, że nie zniosę brutalności. Kilka dni temu kompania wróciła czerwona od pyłu tłuczonej cegły. Ćwiczył ich Pan na terenie opuszczonej cegielni specjalnie po to, żeby sobie rozbijali twarze na odłamkach cegieł; nazywa pan to stosowaniem przepisów i wypełnieniem obowiązków wobec ojczyzny. Szeregowiec Uchmanbek ma do kości starte ciało na kolanach i łokciach. Rjina poszedł do lekarza z rozdartym na drucie, od kolana do pachwiny, udem, Mrazka uczył pan przepisowo wykonać komendę “nieder” i musiano mu nastawiać łopatkę w ambulansie; cały drugi pluton ma zdartą skórę na dłoniach i nogach, nie mówiąc o mundurach porwanych od wspinania się po drzewach. Uczył ich pan obserwacji na czujce z góry. Chodziło panu o pole widzenia z wysokości kilkunastu metrów, a kiedy stary, około pięćdziesięciu lat liczący Słowak Buczko spadł z drzewa i dotkliwie się pokaleczył, kopał go pan tak długo, dopóki nie powstał z ziemi i nie zaczął się powtórnie wspinać. Zimmerman, wątły i wynędzniały skutkiem malarii, jakiej się nabawił w Syberii, był, według pana, odpowiedni do dźwigania skrzynki ze ślepą amunicją, a kiedy nie mógł nadążyć za kompanią, bił go pan szpicrutą po twarzy i nakłaniał w ten sposób do przyśpieszenia kroku. Jeniec włoski, Baldini, którego pan sobie wybrał na ordynansa, przyszedł któregoś dnia okrwawiony i na zapytanie moje odpowiedział, że bije go pan stale.

Oberlejtnant słuchał z zaciśniętymi ustami i spode łba patrzył na kapitana.

– Tak wygląda, na przykładach, pańskie szczytne pojęcie o zadaniach oficera liniowego i wypełnianiu obowiązków wobec ojczyzny.

Kapitan mówił wolno i chrypliwie.

– Barbarzyństwo, jakie pan wykazał, jest biegunowo odległe od moich uwag.

Oberlejtnant najeżył się groźnie i powstał.

– Panie kapitanie!

– Niech pan nie urządza demonstracji i nie udaje obrażonego, panie oberlejtnant. Nie ma w słowniku kulturalnych ludzi słów, które by mogły wystarczająco obelżywie określić pańskie postępowanie.

– Oficerski sąd honorowy przekona pana kapitana, że to, co dotąd od pana słyszałem, jest aż nadto wystarczające do żądania przeze mnie satysfakcji!

Von Nogay był wściekły i oczy jego rzucały dzikie spojrzenia na obojętnego pozornie kapitana.

– Pan się nawet nie kwalifikuje do sądów ludożerców, panie oberlejtnant.

Kapitan powstał i jakby niechcący wodził dłonią po pasie, na którym wisiał duży futerał rewolweru, i uwadze oberlejtnanta nie uszło, że klapka zamykająca futerał znajdowała się w tej chwili pod palcami kapitana.

– Ostrzegałem pana – dorzucił kapitan – lecz pan to ostrzeżenie zbagatelizował. Nie wiem, co pan ma zamiar uczynić, a tymczasem korzystam z wyjątkowych uprawnień, jakie mi przysługują, i zawieszam pana w czynnościach. Zwracaj się pan do swego sądu honorowego, buszmenie! W moich oczach jest pan nędznym gadem, przez omyłkę nazywanym człowiekiem, panie oberlejtnant von Nogay!… Niech pan wyjdzie, bo nie mogę na pana patrzeć, bydlaku! Precz!

Oberlejtnant zbielał na twarzy i zrobił ruch dłonią w kierunku pasa, lecz w tej samej chwili ujrzał rozszerzonymi oczyma, jak kapitan spokojnie pociągnął za kolbę rewolweru.

– Precz!

Von Nogay automatycznie odwrócił się i wyszedł.

W chwilę później wszedł do kancelarii dinstfirender i zastał kapitana siedzącego przy stole z głową opartą na dłoniach, jakby w głębokiej zadumie.

Usiadł przy swoim stole i zaczął pisać, rzucając bystre, badające spojrzenia w stronę kapitana.

– Pan oberlejtnant jest zawieszony w czynnościach. Dinstfirender udał wielkie zdziwienie dowiedziawszy się o tym, o czym przed chwilą słyszał stojąc pod drzwiami.

– Zawezwie pan do kancelarii wszystkich podoficerów, z wyjątkiem Jamkego, Szönfelda i tych, którzy z nimi trzymają. Wie pan chyba, co mam na myśli?

– Rozumiem, panie kapitanie.

– To dobrze! Każe im pan napisać zeznania o wszystkich wybrykach pana oberlejtnanta. Kapitan przerwał i zamyślił się.

– Pracuje pan tutaj dosyć długo – zaczął mówić po chwili tym samym równym, spokojnym tonem – aby wiedzieć, o co mi w tym wypadku chodzi. Niezgorzej się panu przy mnie wiedzie i mam wrażenie, że nie bardzo się panu śpieszy na front. Przyznam się, że mimo pewnych niedociągnięć, które panu… hm… wybaczam… nie mam żadnego powodu do pozbycia się pana z kompanii.

Dinstfirender stał i z zakłopotaniem zwijał w palcach jakiś arkusik papieru nie patrząc na kapitana.

– Powód taki mógłby pan dać sam – kapitan chrząknął – i liczę na to, że pan mnie należycie zrozumie.

– Tak jest, panie kapitanie! Kapitan ironicznie uśmiechnął się.

– Jest pan rozsądnym człowiekiem, feldfeblu. Co do zajęć kompanii, to… czy pan ma gdzieś przechowane nasze poprzednie programy?

– Mam, panie kapitanie!

– Niech pan zarządzi zajęcia takie, jakie przewidziane są w tamtych programach. Wszystkie zmiany pana oberlejtnanta anuluję, niech pan je uważa za niebyłe.

– Rozkaz, panie kapitanie! Kapitan powstał i włożył czapkę.

– Zeznania niech będą jędrne i zarazem szczegółowe – rzucił jeszcze od drzwi – i niech pan nie zapomni o ochwaceniu mego konia wierzchowego…

Los oberlejtnanta von Nogay został przypieczętowany, o czym nie mógł wiedzieć, ponieważ siedział teraz w swojej kwaterze nad butelką rumu i ponuro rozmyślał nad scenę, która rozegrała się przed kwadransem.

Co robić?

Pytanie to świdrowało mu mózg. Wypił całą butelkę i nie znalazł innego rozwiązania sytuacji, jak napisanie kilku listów do ustosunkowanych ciotek i kuzynek.

Zmierzch ogarnął pokój, kiedy wkładał listy do kopert; poczuł się jakoś raźniej.

Z kuchni doszło go dyskretne szczękanie przyborów do jedzenia i talerzy.

– Italiano!

W drzwiach stanął Włoch.

– Kolacji nie będę jadł.

– Jawohl!

– Zjesz ją sam.

– Jawohl!

– Nie odchodź – oberlejtnant powstał od biurka – zapal lampę.

Baldini wyszedł na palcach z pokoju i po chwili wrócił z zapaloną lampą, którą postawił ostrożnie na stole.

– Skarżyłeś się kapitanowi, że ci dałem po pysku?

Włoch wzdrygnął się.

– Boisz się odpowiedzieć, ty włoski psie?

Oberlejtnant podszedł do klatki i wsadził palec przez pręty. Drzemiąca papuga ożywiła się i zaczęła skrzeczeć niezrozumiale.

– Odpowiadaj, bydlaku!

– Pytał mnie, dlaczego jestem okrwawiony, panie oberlejtnant…

– Pójdź tu!

Włoch z zaciśniętymi ustami podszedł do von Nogaya.

– Bliżej!

Kiedy Baldini stanął przed nim, oberlejtnant szybkim, niespodziewanym rozprostowaniem zgiętego w łokciu ramienia uderzył go pięścią między oczy.

Jeniec bez jęku zatoczył się pod ścianę.

– Przygotuj mi mundur wyjściowy.

Baldini trzymając się dłonią za twarz wyszedł.

– Ara, Papageichen (Ara, papużko). Papuga przekrzywiła główkę.

– Hoch Österreich-Ungarn!… Nieder mit Italien! (Niech żyją Austro-Węgry! Precz z Włochami!).

– Hoch Österreich-Ungarn… Nieder mit Italien! – powtórzyła papuga skacząc ha drążku.

– Nieder mit England! (Precz z Anglią!).

– Nieder mit England!

– Franzosen Schweine! (Francuzi świnie!).

– Franzosen Schweine! – powtarzała papuga za oficerem – Pfeffer! (Pieprzu!).

– Nie dam ci pieprzu – mówił czule von Nogay – to ci szkodzi na zdrowiu, papużko.

– Pfeffer! Pfeffer! – krzyczała papuga i nastroszyła pióra. – Nieder mit Serbien! (Precz z Serbią!). Nieder mit England! Ara… Papageichen… Pfeffer… Pfeffer… Pfeffer!

Baldini bezgłośnie położył na krześle złożony mundur i cicho wyszedł.

Von Nogay pobawił się z papugą, potem ubrał się i przejrzał w lustrze.

– Żebyś mi nie spał, kiedy wrócę, włoska małpo – rzekł mijając w kuchni stojącego na baczność Włocha.

– Jawohl!

Von Nogay spojrzał na niego z jakimś jadowitym uśmieszkiem i wyszedł.

Baldini wszedł do pokoju, zgasił lampę i wróciwszy do kuchni usiadł na taborecie przy oknie i wpatrzył się w mrok.

Z dala mrugały do niego światła latarń miejskich, a z obozu jeńców doszedł jego uszu tęskny śpiew.

– O, Napoli, Napoli, caro Napoli… (O, Neapolu, Neapolu, drogi Neapolu…) – zawodził ktoś rozedrganym głosem, jakby chciał przyzwać do siebie rodzinne miasto.

Baldini oparł głowę na dłoniach.

Papuga darła się w klatce jak opętana.

– Pfeffer… Pfeffer… hoch Österreich… nieder mit Italien!… Wszedł do pokoju, podszedł do klatki i pogrzebał w kieszeni spodni.

Po omacku wsadził przez druty dwa palce.

– Chodź tu, włoska małpo… pieprzu… pieprzu… precz z Anglią!

– Pieprz… bierz!

Papuga rzucała się na drążku i po omacku dziobała na chybił trafił, dopóki nie natrafiła na palce. Zgrabnie porwała ziarenko i umilkła.

Baldini zasunął firaneczki na klatce, wyjął z pudełka papierosa, wziął ze stołu gazetę i poszedł do kuchni, gdzie usiadł przy stole i zagłębił się w czytaniu.

Po małej przerwie papuga zaczęła się drzeć. Kilka razy oderwał oczy od gazety i nasłuchiwał z jakimś dziwnym grymasem na twarzy. Po czym powstał i poszedł do pokoju. Odsunął firaneczki i zajrzał. Papuga natychmiast zaczęła skakać i wznosić patriotyczne okrzyki.

– Schlafen, Ara… Schlafen, Papageichen… (Spać, Ara… spać, papużko…)

Kiedy papuga ucichła, wrócił do kuchni i usiadł przy oknie, w którym poprzednio postawił na chwilę lampę.

W dwie minuty później odezwało się za oknem chrząknięcie, następnie ukazała się twarz Kani.

– Nie ma go?

– Wejdź…

Kania wszedł i usiadł przy stole.

– No i skończył się pan oberlejtnant – odezwał się po chwili.

Zdziwiony jeniec pytająco spojrzał na Kanię, który pokrótce opowiedział mu przebieg wypadków. Baldini, wysłuchawszy wszystkiego, poweselał.

Kania zapalił papierosa i z zadowoleniem dmuchnął.

– Podoficerowie pisali zeznania. Kapitan ma je posłać do sądu. Ostro wziął się nasz stary.

– Co mu tam sąd zrobi… kruk krukowi oka nie wykolę.

– Samo moje zeznanie starczy, żeby go zdegradowali. Napisałem trzy stronice i, kiedy dinstfirender przeczytał, mdło mu się zrobiło. Nie żałowałem, bracie, atramentu.

Baldini powstał.

– Zjesz ze mną kotlet?

– Mogę…

Zajadając wyłuszczał Kania pewien plan, którego Włoch słuchał z błyszczącymi oczami. Popili czarną kawą pana oberlejtnanta i uścisnęli sobie dłonie.

– Buona notte, gondoliero! (Dobranoc, gondolierze!). Uważaj tylko, żeby nie było naboi w rewolwerze, bo mógłby takiej kaszy narobić, że proszę siadać.

Von Nogay wrócił do domu nad ranem pijany z uwieszoną na ramieniu, również pijaną, urzędniczką z komendy garnizonu. Młoda ta osoba rozrzutnie darzyła swoimi wdziękami wielu oficerów z miejscowej załogi, którzy wyrazili gotowość do przyjęcia jej usług przez zaproszenie jej na kolację.

Wyprężonego na baczność przy drzwiach Baldindego trzepnął von Nogay rękawiczkami po twarzy i zarechotał.

– To jest Włoch – objaśnił swojej towarzyszce, która usiadła na taborecie w kuchni – uczę się na jego gębie boksu. Odpiął pas i zamachnął się w powietrzu. – Pif… Italiano, piff!

Jeniec chwytał w locie różne części rzucanej przez niego garderoby, a oberlejtnant śmiał się jak z dobrego dowcipu.

– Widzisz, jak aportuje? Dobrze go wytresowałem. Tylko jeszcze nie nauczyłem go szczekać na obcych, ale wezmę się i za to.

Do połowy rozebrany, zataczając się, poszedł do pokoju i zwalił się na łóżko.

– Emma, chodź, spać mi się chce.

Pijana urzędniczka mrużąc oczy patrzyła na jeńca, który stał przed nią gotów do zdjęcia palta.

– Ładny jesteś, Włochu – powiedziała po chwili obserwacji. Oberlejtnant wzdychał w pokoju na łóżku i przewracał się ciężko z boku na bok.

– Wody, włoska małpo…

Baldini zaniósł mu wodę i po chwili wrócił na palcach do kuchni.

– Ładny jesteś, Włochu – powtórzyła urzędniczka i przyciągnęła raptownie Baldiniego do siebie.

– Zechce pani rozebrać się i pójść do pokoju – mówił starając się jej wymknąć, ale wzięła jego nogę między swoje kolana i unieruchomiła go w ten sposób przy sobie.

– Nie chcesz mnie?

– Pozwoli pani, że pomogę rozebrać się i zaprowadzę do pokoju.

– Pocałuj mnie – zamknęła oczy i z otwartymi ustami oparła głowę o ścianę.

Baldini poczuł zapach alkoholu i wyzwalał nogę spomiędzy jej ciepłych łydek.

– Ależ, proszę pani…

– Nie pójdę! Chcę ciebie! – kategorycznie odpowiadała na jego perswazje. Zamaszyście zdjęła kapelusz i potrząsnęła utlenioną fryzurą.

– Będę spała tutaj, z tobą, wiesz?

– Nie, proszę pani.

Uwolnił się stanowczo z namiętnego uścisku i odszedł pod okno. Siedziała przez chwilę z szeroko rozstawionymi nogami, potem zdecydowanie rozpięła bluzkę.

– Pani tu spać nie może, niechże pani zrozumie.

– Głupiś jest, mój chłopczyku, i nic więcej nie mów. Jeżeli myślisz, że się mnie pozbędziesz, to jesteś w błędzie, wiesz? Jeszcze mnie nie znasz.

Gwałtownie, z jakimś zapamiętaniem, rozbierała się i ciskała garderobę w różne strony.

Zdarła z siebie bieliznę i stała teraz na środku kuchni naga.

– Widzisz, jak dobrze jestem zbudowana?

Baldini nie odpowiedział.

Założyła ręce na głowę, jakby chciała pozować do obrazu, i zerkała zalotnie na stojącego w milczeniu mężczyznę.

Kiedy widziała, że stoi nieruchomo i patrzy na nią bez słowa, podeszła do łóżka i odrzuciła koc.

– Rozbieraj się i choć do mnie!

Leżała naga, wyciągnięta na wznak, ze skrzyżowanymi pod głową ramionami i kusząco mówiła:

– Nie bądź głupi… on śpi… później do niego pójdę. Chodź, Włochu!

Baldini wolno, z zaciśniętymi ustami, podszedł do łóżka. Stanął nad nią i patrzył jej w oczy.

– Rozbierz się i chodź do mnie!

Pociągnęła go za rękaw. Raptownie usiadł na brzegu łóżka. Ciało jej pachniało silnie jakąś wodą kwiatową. Podniosła się i gwałtownie objęła go za szyję. Wpiła się w jego usta jakoś zachłannie i żarłocznie i mimo woli objął ją. Trwali tak przez długą chwilę.

Uwolnił się z jej objęć. Zadyszana, upadła na słomianą poduszkę.

– Rozbieraj się… prędzej… prędzej! Ociężale powstał i zgasił lampę.