37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

ŚLEDZTWO

Policja miejska, policja wojskowa austriacka i węgierska, żandarmeria, policja polityczna i ekspozytura K-stelle – stanęły przed zagadką niemożliwą do rozwiązania, jak się okazało w ciągu śledztwa.

Pierwsze przesłuchanie dało gorliwym władzom bardzo mało materiału i wywiadowcy miotali się na oślep, włażąc sobie wzajemnie na pięty.

Dyrektor policji miejskiej z ironią słuchał wiadomości o postępach śledztwa prowadzonego przez kilka jednocześnie władz wojskowych i oceniał je krótko:

– Niedługo stwierdzą niezbicie, że napadu na tego pijanego oficera dokonała załoga łodzi podwodnej z atlantyckiej eskadry angielskiej, wykreślą trasę tej łodzi na mapie i udowodnią, że łódź ominęła linie blokady, wpłynęła do Dunaju i jakimś dopływem dostała się do nas, potem rurami kanalizacyjnymi podjechała do sr… i zakotwiczyła w oczekiwaniu na pana oberlejtnanta!

Sprawa ta znalazła się również na szpaltach dzienników prowincjonalnych, lecz gorliwa cenzura wojskowa nie pozwoliła im na wypowiedzenie opinii zahaczającej o politykę wewnętrzną w dwujedynej monarchii.

Ośrodek całej afery, jej rdzeń i fundament – von Nogay nie miał spokoju w szpitalu w Budapeszcie, gdzie otrzymał separatkę na oddziale zatrutych gazami. Wskutek nieustannych indagacji i przesłuchiwań popadł w melancholię.

– Stwierdził pan przy trzecim przesłuchaniu – mówił siedzący obok łóżka wysłannik ekspozytury policji politycznej, mając rozłożoną na kolanach tekę z papierami – że miał pan na sobie kalesony niebieskie w pionowe białe paski. Proszę, oto tu jest zeznanie opatrzone pańskim podpisem. Badanie jednak pańskiego ordynansa, jeńca wojennego Giuseppe Baldiniego, oraz szczegółowe oględziny pańskiej bielizny, znajdującej się w mieszkaniu, przeczą temu oświadczeniu, ponieważ kalesonów takich miał pan tylko jedną parę i znajdują się one teraz w szafie.

– Możliwe – ponuro zgadzał się von Nogay.

– Musi pan, wobec tego, odwołać poprzednie zeznanie i złożyć mi je obecnie w duchu kategorycznego stwierdzenia, jakie pan miał na sobie wtedy kalesony…

– Przecież miałem jakieś na sobie. Trzeba je tylko odnaleźć. Powinny być tam, gdzie mnie zawieziono po odnalezieniu – w szpitalu miejskim.

– Właśnie, że ich nie ma. Zginęły. Obecnie jesteśmy w kropce, bo jeśli pan sobie nie przypomina, jakie wtedy miał pan na sobie kalesony, można na podstawie tego drobnego na pozór faktu wywnioskować, że i inne podane przez pana szczegóły są wątpliwej wiarygodności, wobec czego uważam za konieczne ponowne przesłuchanie pana.

Dwie godziny pisał taki pan bardzo sumienne i skrupulatne zeznanie i odchodził zastąpiony przez jakiegoś równie sprytnego kolegę w mundurze.

– Jesteśmy w posiadaniu pańskiego oświadczenia, złożonego natychmiast po kąpieli w szpitalu, kiedy pana doprowadzono do przytomności, że schwytali pana Murzyni i chcieli pożreć. Czy nie zechciałby pan łaskawie szczegółowo wyjaśnić, co pan miał na myśli? Skąd tam Murzyni? Czy, pan wiele czytuje powieści podróżniczych? Aha… w dzieciństwie? To nie gra roli, takie rzeczy trzymają się wyobraźni jak rzep psiego ogona, panie kolego. Ja panu wyliczę wszystkich wodzów indiańskich z powieści Karola Maya, a czytałem to dwadzieścia lat temu. To jest sugestia podświadoma, proszę pana…

Wyjaśniał to przez dwie godziny i ładował mu w głowę cały zapas swego doświadczenia, z którego nieszczęsny oberlejtnant dowiedział się, że zeznania można składać sprzeczne i wynika to z sugestii świadomej, podświadomej, że czasami w pamięci odżywają obrazy dziedzicznie przechodzące z pokolenia na pokolenie, kataleptycznie, w hipnozie i wiele innych rzeczy, po których nie mógł spać lub powtarzał przez sen różne cudaczne teorie.

Pod wpływem tych męczących indagacji stał się zgryźliwy i stracił wiarę w możność wykrycia sprawców napadu. Z czasem poznał kilkunastu Pinkertonów, w cywilu i w mundurze, i wiedział na pamięć, który na jakim koniku cwałuje. Aby się zemścić za nieustanne zakłócanie spokoju, odpowiadał półgębkiem i kiwał przyzwalająco głową na wszystko, w końcu zniecierpliwił się i zaczął podrzemywać, nie słuchając tego, co kto mówił, i podpisywał bez czytania, co mu podsuwali wywiadowcy i żandarmi.

Wiedział, że gorliwość ich oparta jest na wysokich dietach, jakie otrzymywali za każdy wyjazd do niego, i rozumiał, że protesty nie pomogą. Kiedy się mu sprzykrzyło, zaczął inaczej.

– Witam pana uprzejmie – mówił jadowicie do wprowadzonego do pokoju gościa z teczką pod pachą – prawdopodobnie stwierdził pan, że jest jakaś drobna niedokładność w moich poprzednich zeznaniach. Co? Właśnie przypomniałem sobie niedawno: nie miałem wtedy zupełnie kalesonów na sobie. Proszę bardzo, z przyjemnością podpiszę.

– Zechce pan łaskawie spocząć – mówił do drugiego. – Kwestia murzyńska, prawda? Otóż, proszę pana, przypomniałem sobie na pewno, że to byli może niezupełnie Murzyni, ale Cyganie. Pan rozumie… w nocy wszystkie koty szare i mogłem się pomylić, zwłaszcza że byłem pijany. Z przyjemnością panu podpiszę, proszę bardzo.

– Chodzi panu o miejsce napadu? – mówił do trzeciego. – Że za każdym razem mówię co innego? Widzi pan, to nie ja jestem winien. Żandarmeria stwierdziła na pewno, że było to na przedmieściu, a to są, szanowny panie, fachowcy i nie śmiem się im sprzeciwiać. Jeżeli pan sobie życzy, mogę zeznać, że mnie napadnięto w Singapurze. Co to za lokal? To nie jest lokal, tylko miasto w Indiach… A może panu lepiej dogadza Rio de Janeiro? Jeżeli pan napisze, że mnie porwali piraci chińscy i uwieźli dżonką do Honolulu, też panu podpiszę, łaskawy panie. Zrobiłem się bardzo zgodny i idę każdemu z was na rękę w zdobywaniu awansu, co mi tam… Dostań pan sobie order i nagrodę! Ja, panie szanowny, wszystko teraz podpiszę i zeznam, jak sobie kto życzy. Mogę zeznawać ogólnie, ze szczególnym podkreśleniem, pierwiastkowo, drobiazgowo, krzyżowo-pytaniowo, z wahaniem, kategorycznie, z sugestią świadomą i w ogóle różnie…

Z początku wszystkie oświadczenia oberlejtnanta były skrzętnie notowane, później jednak, skoro zauważono, że foliały opatrzone inicjałami “F. v. N.” grubiały coraz bardziej, a sprawa zamiast się rozwikłać skomplikowała się do tego stopnia, że sędzia śledczy, po każdorazowym ich przeczytaniu, zażywał proszek na ból głowy – zrobiono przerwę w badaniach i umotywowano ją złym stanem zdrowia oficera.

Kompania tymczasem miała labę, co się zowie.

Kapitan Zivancić odesłał swój meldunek wraz z zeznaniami podoficerów do sądu i tym samym uniemożliwił von Nogayowi złożenie skargi do sądu honorowego. Zadowolony z jego nieobecności radość swoją oblewał tak rzetelnie, że w kompanii pokazywał się najwyżej raz na tydzień.

Właściwym dowódcą był dinstfirender, który bezkrólewie umiał znakomicie wykorzystać i wysyłane przez niego paczki przybrały znacznie na objętości. Służba szła swoim trybem. Jedna trzecia kompanii była zawsze na wartach, pozostałe zaś dwie trzecie zbijały bąki w koszarach i poza nimi w sposób urozmaicony.

Kania poza służbą patrolową nie miał nic innego do roboty i swój wolny czas poświęcił na edukację papugi pana oberlejtnanta. Codziennie godzinami przesiadywał u Baldiniego, wylegiwał się na kanapie, grał z Włochem w karty albo w szachy, czytał książki, a głównie interesował się papugą. Ułożył cały repertuar różnych zdań, które przyswajał jej metodycznie i wytrwale tak długo, aż zaczęła je powtarzać. Aby zyskać sobie jej przychylność, karmił ją obficie pieprzem i papuga dostawała histerii.

Kiedy tylko stanął przed klatką, zaczynała natychmiast drzeć się i skakać, wołając:

– Pieprzu… pieprzu!

– Masz pieprz… żryj!

– Masz pieprz… żryj… Precz z Austrią! Niech żyją Włochy!

– Pan generał jest idiota!… Ara, Papageichen… precz z Niemcami!

Po kilka razy na dzień wysłuchiwał Baldini tej recytacji i z uznaniem kiwał głową.

– Mądra bestia z naszej papużki… Śmiało można ją postawić przed sąd wojenny za zdradę główną. Będę ja zbierał po mordzie, kiedy oberlejtnant powróci ze szpitala! Jeszcze mnie gotów zastrzelić.

– Cała rzecz w tym, żeby była jakaś inspekcja, zanim powróci – wyjaśniał Kania – a jeżeli wróci przed inspekcją, to papuga ucieknie. Będziesz miał stu świadków, którzy przysięgną, że widzieli, jak ją wykradał podczas twojej nieobecności któryś z żołnierzy ze stacji odżywczej. Moja w tym głowa.

Po zjedzeniu kolacji u Baldiniego w atmosferze klubowej Kania szedł do koszar, gdzie ku wielkiemu żalowi towarzyszy mało teraz przesiadywał, zbierał swój patrol i udawał się na stację wypić kilka szklanek wina za zdrowie nie widzącej poza nim świata bufetowej. Potem, w wesołym nastroju, maszerował na czele dobranej szóstki na żniwo.

Nie było w roku 1918 gorliwszego patrolu garnizonowego od patrolu pana frajtra Kani.

Jeżeli w sławetnym Sátoralja Ujhély pragnął prosperować jakiś łazik i odpocząć trochę po trudach wojennych, spokój jego bywał zakłócony już po dwóch dniach. Właścicielki wszystkich jawnych i tajnych domów publicznych nauczyły się nie dowierzać pogodnej minie, z jaką Kania wkraczał z karabinkiem na przedramieniu do salonu, i wiedziały, co się pod tym miłym uśmiechem kryje.

– Guten Abend, madame. (Dobry wieczór, pani.) Ruch w interesie, jak widzę, niezgorszy.

– E, jaki tam ruch. Dziewczyny tyją z nudów.

– Tyją, powiada paniusia? No, pójdę zobaczyć, ile im na wadze przybyło. Za mało ruchu zażywają, powinna pani prowadzić jakąś gimnastykę. Zaraz wrócę.

– A może pan przedtem wypije szklaneczkę – proponowała właścicielka z kwaśno-słodkim uśmiechem.

Miała wiele powodów do tego, żeby uniknąć składania wizyt w pojedynczych pokojach.

– To zawsze można. Hej, chłopcy! Szanowna pani prosi was, żebyście wypili za jej zdrowie lampeczkę,

Chłopcy wchodzili do salonu i żłopali jak smoki. Właścicielka uśmiechała się i wyłamywała palce pod kontuarem, kiedy widziała pragnienie i apetyt rozbójniczego patrolu. Kania zabawiał ją rozmową i jednocześnie bystro patrzył na wszystkie strony.

– Sympatyczny chłopak – zaczynał mówić obserwując jakiegoś pijanego feldfebla, siedzącego przy stoliku w rozpiętym mundurze.

Madame szła za jego spojrzeniem i wzdychała. Kania, bawiąc się rzemieniem karabinu, odwrócony bokiem do bufetu, patrzył uporczywie na upatrzoną ofiarę i mówił dalej uśmiechnięty:

– Wie pani, jak spotykam kiedy takiego rozkosznego faceta, który się tak ładnie umie bawić, cholera mnie bierze na samą myśl, że jakiś świński żandarm albo policjant wojskowy, albo nawet, dajmy na to, byle parszywy patrol garnizonowy z jakiej nędznej kompanii wartowniczej może mu w każdej chwili zabawę zamącić głupim zapytaniem o termin ważności dokumentu podróży.

Rozglądał się po tłoczących się po sali wojskowych z taką serdecznością, jakby im chciał wzrokiem powiedzieć:

– Bawcież się, drodzy koledzy i towarzysze broni, życie jest krótkie. Niech wam idzie na zdrowie.

– Niech pani, na przykład – mówił do madame – popatrzy na tego chłoptysia przy czwartym stoliku na lewo od fortepianu.

Czy jest na świecie bydlę, które by miało sumienie w tej chwili podejść do niego i ni z tego, ni z owego zapytać go o dokument z prawdziwą, nie podrabianą pieczątką?

Gawędził tak z właścicielką i uśmiechał się do każdego, kto na niego spojrzał, co robiło takie wrażenie, jakby ten sympatyczny frajter specjalnie po to przyszedł, żeby im zapewnić wesołą swobodną zabawę.

Biada jednak temu nieszczęśnikowi, który nieznacznie odwołany na stronę przez właścicielkę lupanaru wzdrygał się przed wręczeniem narzuconego okupu, nie chcąc dać wiary, że ten sympatyczny frajter to najgorszy diabeł z garnizonu. Kania podchodził do jego stolika i przysiadał się swobodnie z karabinkiem między kolanami.

– Wesołej zabawy, kolego – mówił uprzejmie.

– Dziękuję. Służbę masz tu jaką?

– E, jaka tam służba. Wychodzi człowiek przewietrzyć się trochę na patrolu i zajrzy po drodze popatrzeć, jak się żołnierzyki zabawiają…

– Zapalisz?

– Mogę – brał papierosa i przyjacielsko mówił dalej: – Służbę ma tu człowiek lekką. Nie ma kogo ani zaaresztować, ani do żandarmerii odprowadzić; nudno, bracie. U nas jest taki Feldgericht, uważasz, że nasze miasto omija każdy łazik, co się w te okolice zabłąka z jakim lewym dokumentem podróży albo rozkazem jazdy.

– Tak tu jest ostro? – pytał zbity trochę z pantałyku łazik.

– Różne tu, bracie, wyroki bywały. Stoi za miastem kilka słupków z tabliczkami – mówił Kania paląc niedbale papierosa. – Jeżeli chodzi o mnie, jestem przeciwnikiem rozstrzeliwania ludzi o byle co, ale wojna, bracie, to nie majówka. – Słuchającemu dezerterowi robiło się gorąco.

– Tak, tak, kolego… w całym Sátoralja Ujhély nie znajdziesz nikogo, kogo by można podejrzewać o jakąś nielegalną rzecz. Jeżeli tu sobie jaki czasem wskoczy przez słabą znajomość połączeń kolejowych, wieje stąd tak, że mało butów nie zgubi, kiedy się dowie, jakie tu wyroki bywały za dezercję. Paskudnych tu audytorów mają, a już żandarmi tutejsi to świnie, nie ludzie. Żadnego sumienia taki nie ma i rodzonego brata zaprowadzi pod sąd, jeżeli sobie, na przykład, przedłuży o dwa dni urlop! Ogromnie nie lubię im kogoś przyprowadzić, bo potem spać nie mogę.

Spotniały nagłe łazik, po takiej rozmowie, dyskretnie pod stołem dzielił się z Kanią zapasem gotówki i brał nogi za pas.

Kania znał wszystkie podejrzane lokale, w których można było spotkać dezerterów albo markierantów różnego autoramentu, i wszyscy mu się opłacali.

Dzień swego urodzenia przeklinał podoficer, rdzenny Austriak, który dokumenty miał wprawdzie w porządku, ale zetknął się z patrolem na ulicy w nieprzepisowym umundurowaniu lub z nie zapiętym guzikiem.

Kania był w takim wypadku nieubłagany i taszczył winowajcę do komendy garnizonu z całą paradą, w otoczeniu sześciu błyszczących bagnetów.

– Wściekliście się, bałwański frajtrze? W czwartym roku wojny będziecie mi zwracali uwagę na nie zapięty guzik? Co to za zwariowane miasto? Ludzie giną tysiącami, a ten idiota z guzikiem.

– W myśl przepisów, panie feldfebel, trzeba guziki zapinać. A nasz komendant garnizonu jest bardzo drobiazgowy i patrole mają przestrzegać przepisów, więc przestrzegam, panie feldfebel. Gdyby pan pułkownik zwariował i kazał mi wybijać każdemu spotkanemu panu feldfeblowi dwa trzonowe zęby, na rano przyniósłbym do komendy garnizonu pełen koszyk zębów. Taki jestem służbista… A co się tyczy guzika, to nie jest to takie proste i głupie, panie feldfebel. Tego lekceważyć nie można. Z mojej praktyki wiem, co to znaczy przewinienie. Znałem kilku takich panów feldfebli, którzy za guzik ganiali człowieka laufszrytem do zemdlenia i kazali po ocuceniu robić sto razy padnij w błocie. To nie bagatelka!

W komendzie garnizonu feldfebel wysłuchiwał reprymendy od głupkowatego pułkownika, przy czym obrywało się i Kani za zatrzymanie podoficera, do czego nie miał prawa. Jeżeli natomiast spotkał gdzie łazika Słowianina albo biedaka, któremu trzeba było pomóc, robił, co mógł, żeby mu pójść na rękę.

Zdarzało się często, że żandarmeria przekazywała mu w mieście jakiegoś nieszczęśnika z poleceniem odprowadzenia do komendy garnizonu.

– Cóżeś ty za jeden?

Jeżeli się okazywało, że zatrzymany był dezerterem z frontu albo groziło mu poważne niebezpieczeństwo, mógł sobie powinszować.

– Po coś zwiewał bez pieniędzy i dokumentów, idioto? Nie mogłeś przedtem okraść regimentskasy?

– Ech, panie frajter. Jakże można okraść regimentskasę?

– Jeżeli to dla ciebie jest niemożliwe, to po co uciekałeś? Taki bałwan powinien siedzieć cicho, a nie iść w świat. Gdzieś ty właściwie chciał jechać? Coś tutaj robił?

– Myślałem, panie frajter…

– Myślałeś? Mądrze wymyśliłeś… Masz tu dwadzieścia koron.

– Ach, panie frajter…

– Stul pysk! Trzymaj forsę. Teraz słuchaj, co ci mówię: odprowadzi cię jeden na stację towarową, żeby cię po drodze znowu nie capnęli, i wsadzi na bremzę pociągu towarowego do Koszyc. Tam się od razu melduj komendantowi Soldatenheirnu i gadaj, żeś zgubił dokumenty. Posiedzisz sobie kilka dni, dopóki ci rodzina nie przyśle forsy, i będziesz mógł dalej kombinować.

Łazik był oszołomiony takim obrotem koła fortuny.

– Prowadź go, Ivanović! I wsadź go sam do pociągu, bo gotów jeszcze i nam kaszy narobić.

Nieraz zdarzało się, że wyrabiał fałszywe dokumenty emisariuszom polskich organizacji niepodległościowych, czeskim legionarzom i innym tajemniczym pasażerom, którzy, tropieni w pociągach przez żandarmerię, wysiadali po drugiej stronie peronu i bezradnie rozglądali się dokoła. Prawie wszyscy żołnierze w kompanii mieli do czynienia z różnymi komitetami narodowymi, z którymi byli w kontakcie, i sienniki niejeden raz wypchane były paczkami nielegalnej literatury i korespondencją.

Kania nie żałował pieniędzy, gdyż nie przywiązywał do nich wielkiej wagi; ściągając sumiennie haracz nałożony przez siebie na wszystkie spelunki i podejrzane lokale, którym groziło zamkniecie za różne przewinienia, te same pieniądze obracał na wspieranie różnych ludzi, którym mógł w ten sposób uratować życie.

Pozostali członkowie patrolu partycypowali w tych dochodach i w każdym wypadku, kiedy mieli na uwadze jakiegoś współplemieńca, otrzymywali od niego odpowiednią kwotę, a Lücker, pisarz z komendy dworca, robił majątek sprzedając blankiety dokumentów podróży. Kania był jego głównym odbiorcą i obaj do spółki nabroili zdrowo; niejeden raz, pod okiem żandarmerii i policji politycznej, ułatwiali podróż wysłannikowi zakonspirowanej organizacj i niepodległościowej.