37489.fb2
Haber leżąc na brzuchu w rowie obserwował wszystko, co się działo przed wartownią, i z zadowoleniem zapalił papierosa. Myślał w tej chwili ze złośliwą satysfakcją o tym, jaką minę będzie miał zamroczony dinstfirender, kiedy go za wezwą przed oblicze pana generała. Uśmiechał się do swoich myśli i leżał dalej na brzuchu z papierosem w zębach. Nagle poczuł, że ktoś go chwycił za ramię. Odwrócił głowę i zrobiło mu się słabo. Nad nim stał oberlejtnant von Nogay, za którym zauważył objuczonego walizkami żołnierza.
– Co wy tu robicie, przyjacielu? Szybko odzyskał przytomność umysłu.
– Pan dinstfirender kazał mi się schować, bo w koszarach jest inspekcja i kancelaria jest zamknięta. Ma wyglądać, że nikogo nie ma.
Von Nogay puścił jego ramię i zmarszczył czoło.
– Jaka inspekcja?
– Nie wiem, panie oberlejtnant.
Von Nogay powziął jakieś postanowienie. Rozkazał żołnierzowi pójść z walizkami na wartownię, a sam wszedł w furtkę.
No, myślał idąc do koszar, chciałeś mnie zgubić, zdrajco, ale ja ci teraz za to zapłacę. Ładnych rzeczy dowie się inspektor. Chlaj sobie dalej na kwaterze. Nosił wilk, poniosą i wilka.
Zdecydowanie wszedł do kancelarii, w której przed wyprężonym na baczność Kanią ciskał się z furią generał.
– Niech pan to wszystko pisze, co ten człowiek opowiada, panie kapitanie. Przedstawię was do nagrody, frajtrze! Coś niesłychanego, no! Ani dowódcy, ani dinstfirendera. Gdzie ja właściwie jestem?
Von Nogay stanął przy drzwiach i służbiście się zameldował.
– No, nareszcie jest i oficer – warknął generał. – Moje uszanowanie panu, panie oberlejtnant! Gdzie to pan się podziewał, odkąd ja tu jestem? Krył się pan tak samo, jak dinstfirender? Co? Ślicznie!
Oberlejtnanta zatkało i patrzył zdziwiony na generała.
– Co to za porządki w pańskiej kompanii, panie oberlejtnant? Przecież to niesłychane, co tu widzę! Jedyny człowiek, z którym można rozsądnie porozmawiać, to frajter. Ani oficera, ani podoficera.
– Melduję posłusznie, że dopiero przed chwilą powróciłem.
– Tym gorzej dla pana! Która godzina, panie kapitanie? Jedenasta? Dziękuję. Zechce pan łaskawie zanotować, że pierwszy oficer zjawił się dopiero o godzinie jedenastej. Nie będę pytał s k ą d pan wrócił, panie oberlejtnant, pańska bladość i podkrążone oczy aż nadto wyraźnie mnie w tym kierunku objaśniają.
Wymizerowany w szpitalu von Nogay bezradnie spojrzał na kapitana z komendy garnizonu, który nieznacznie wzruszył ramionami i położył palec na ustach.
– Dziękuję wam, frajtrze, możecie odejść. Pan zanotował jego nazwisko, kapitanie? Dobrze.
Kania służbiście zasalutował i wyszedł.
– Prawdziwy żołnierz – z uznaniem rzekł generał. – Niech pan zarządzi alarm kompanii, panie oberlejtnant. Sądzę, że jest pan na tyle trzeźwy, że pan to wykona. Następnie proszę zamknąć w areszcie dowódcę warty, tego wąsatego cugsfirera madziarskiego, i podoficera służbowego również. Popisał się pański służbowy! Zadek mi pokazał, zamiast się zameldować. Tylko niech pan nie marudzi, panie… jak godność?
– Von Nogay.
– Panie oberlejtnant von Nogay. Proszę wykonać! Po wyjściu oberlejtnanta generał zwrócił się do swego adiutanta.
– To nie to, co my, kapitanie, ciągle w służbie. Tutaj przychodzi sobie pan oberlejtnant do kompanii o godzinie jedenastej, prosto z burdelu!… Von Nogay… hm… von Nogay…
Generał pokręcił głową.
– Też pewno jakiś czesko-madziarski mieszaniec, a nadyma się tak, jakby był przynajmniej członkiem dworu cesarskiego. Dowódcą kto jest?
– Kapitan Zivancić, panie generale.
– Coraz lepiej… von Nogay, Zivancić… von Nogay… nieźle. Generał właśnie zapalał papierosa, kiedy z drugiej strony okna, pod którym siedział, padł nagle chrapliwy okrzyk:
– Nieder mit Österreich… hoch Italien. (Precz z Austrią… niech żyją Włochy.) Pfeffer… Pfeffer!
Inspektor zdrętwiał i znieruchomiał z jedną ręką wzniesioną z papierosem na połowie drogi do ust. Twarz mu nabrzmiała, szeroko wytrzeszczył przekrwione oczy na obydwu oficerów, których wyraz twarzy wskazywał na jakieś dziwne osłupienie.
– Evviva Italia… (Niech żyją Włochy), evviva Cadorna… (niech żyje Cadorna), á bas les boches! (precz z Niemcami!).
Generałowi twarz nabrzmiała tak, jakby za chwilę miał dostać ataku apoplektycznego.
– Coo too jest?
Adiutant ostrożnie, jakby z wahaniem, wychylił się za okno.
– Papuga, panie generale.
– Pa-pu-ga?
Oczy mu wyłaziły z orbit i mówił z trudem.
Tymczasem papuga recytowała cały, pracowicie wyuczony repertuar, jakby składała egzamin. – Niech żyją politycznie podejrzani żołnierze… pieprzu… pieprzu… Ara, papużko… pan generał idiota!
Generał oprzytomniał i głęboko nabrał powietrza w płuca.
– Chodźmy zobaczyć tę papugę – chrapliwym, głosem rzekł do adiutanta.
Kiedy stanęli przed klatką umieszczoną na ławeczce, papuga podwoiła swoją energię.
– Niech żyją Włochy… niech żyje Francja… precz z Austrią… pieprzu!
– Maulhalten! – wrzasnął siny z wściekłości generał.
– Maulhalten! – odwzajemniła się papuga i generał zachwiał się.
– Czyje to bydlę?
– Nie wiem, panie generale – odpowiedział kapitan.
Jak na zawołanie, ukazał się na widowni Kania, który wyszedł zza węgła budynku i szybko szedł w stronę drugiego baraku, nie patrząc na stojącą pod oknem grupę.
– Hej, frajtrze, chodźcie tutaj!
Kania podbiegł i stanął przed generałem.
– Czyja to papuga?
– Pana oberlejtnanta von Nogay, panie generale. Papuga darła się tak energicznie, jakby chciała być słyszana przez cały garnizon.
– Nieder mit Österreich… pan jest idiota!
– Maulhalten, verfluchtes Vieh! (Milczeć, przeklęte bydlę!) – wrzasnął generał i zamierzył się laską.
– Maulhalten! – powtórzyła papuga piskliwie. – Ara, Papageichen… niech żyją Włochy!
Generał trzepnął laską i klatka zleciała na ziemię, papudze jednak nie zrobiło to wielkiej różnicy i prędko odzyskała równowagę.
– Maulhalten! Pieprzu!
– Przecież to nie można słuchać tego, co to bydlę wykrzykuje! Zawołajcie, frajtrze, pana oberlejtnanta!
– Rozkaz, panie generale.
. Kania odszedł za węgieł budynku i gwizdnął. Z kwatery oberlejtnanta wybiegł Baldini i podniósł ramię. Szybkim krokiem zbliżył się do otaczających leżącą na ziemi klatkę i nie zwracając uwagi na wściekle drepczącego w miejscu generała ujął ją za rączkę i podniósł.
– A to co? – wycharczał generał i znowu wytrzeszczył oczy – coście za jeden? Włoch?
– Jawohl, Kriegsgefangener Giuseppe Baldini. Generał usiadł na ławeczce i wskazał laską klatkę.
– Co wy macie wspólnego z tą papugą?
– Jestem ordynansem pana oberlejtnanta von Nogay, a ta papuga do niego należy.
– He? Ładne historie! A kto ją nauczył tego… tej… tych… słów! Wiecie, co ona mówi?
– Wiem, pan oberlejtnant ją uczył…
Generał powstał i znacząco spojrzał na milczących oficerów. Obciągnął na sobie kurtkę i wiercił laską dziurę w ścianie baraku z taką zaciętością, jakby miał przed sobą jakiegoś niewidzialnego wroga. Papuga skrzeczała coś niezrozumiale i nagle wydarła się.
– Chodź tu, włoska małpo… pieprzu… pieprzu!
– Co ona z tym pieprzem? – zastanowił się głośno generał. Baldini skwapliwie wyjaśnił.
– Pan oberlejtnant daje jej zawsze pieprzu, kiedy chce, żeby mówiła…
– Aha… dam ja mu pieprzu… z papryką! Zepsuję mu podniebienie na długie lata! Już ja go popieprzę! Coś niesłychanego! Po raz pierwszy w życiu spotyka mnie coś podobnego… A ty tak chodzisz bez eskorty po koszarach?
– Do miasta też chodzę, panie generale – odpowiedział Baldini takim tonem, jakby tym oświadczeniem chciał sprawić przyjemność generałowi.
– Jak to? We włoskim umundurowaniu?
– Tak jest.
– Herr Gott im Himmel! (Panie Boże w niebie!) Gdzie ja jestem, moi panowie?
Splot wydarzeń był dla generała czymś całkowicie nowym i niespodziewanym i nie mogło mu się to wszystko w głowie pomieścić.
– Co trzeba zrobić, żeby to wstrętne bydlę umilkło, Kriegsgefangener? Każcie jej zamknąć dziób!
– Ara… Papageichen – miękko przemówił Baldini – schlafen (spać). – Zasunął firaneczki na klatce, papuga poskrzeczała trochę i umilkła.
– Rozumiem teraz, dlaczego ten zdrajca wziął sobie na ordynansa jeńca włoskiego – przemówił generał siadając na ławeczce. – Pan obertejtnant musi was bardzo lubić? Rozmawiacie zawsze ze sobą, prawda?
– Nie, panie generale, pan oberlejtnant bije mnie i nienawidzi.
– Bije? Teraz zupełnie nie rozumiem. Wziął go za ordynansa i bije. A gdzie nauczyliście się tak dobrze mówić po niemiecku?
– Studiowałem w Wiedniu przed wojną…
– Studiowaliście w Wiedniu? A więc inteligentny człowiek. Czym jesteście z zawodu?
– Mam majątek ziemski we Włoszech.
– I wziął was za ordynansa? Nie rozumiem nic a nic, proszę panów, i czuję, że mi coś w głowie szumi.
Generał potarł dłonią spocone czoło, jakby chciał tym prostym zabiegiem doprowadzić swoje władze umysłowe do porządku.
W tej chwili stanął przed nim zadyszany von Nogay.
– Melduję się posłusznie, panie generale.
– Czy to jest pański ordynans?
– Tak jest, panie generale.
– Postawcie klatkę i odejdźcie.
Baldini uprzejmie zasalutował i szybko odszedł.
Von Nogay ze zdumieniem popatrzył na klatkę, potem kolejno przenosił wzrok z generała na oficerów i znowu na klatkę. Od chwili swego przyjazdu znalazł się od razu w jakiejś diabelskiej karuzeli i dostawał z tego wszystkiego zawrotu głowy.
– Czy pan wie, co w tej klatce się znajduje? – uroczyście zapytał generał.
– Tak jest… moja papuga.
– Doskonale. Więc pan oświadcza, że to pańska papuga? Bardzo dobrze… Niech pan to zanotuje, panie kapitanie.
Adiutant z uszanowaniem skinął głową i zaczął w notesie rysować karykaturę von Nogaya. Przyzwyczajony do służby przy swoim generale, ani myślał pisać tego, co mu tamten kazał. Kiedy z początku, po nominacji na adiutanta, przeczytał raz notatki z inspekcji jednego z batalionów etapowych, poszedł do lekarza, kazał sobie zmierzyć temperaturę i wypytywał go o różne rzeczy z dziedziny metafizyki. Od tego czasu ćwiczył się w rysowaniu karykatur i nie zapisywał niczego, z wyjątkiem nazwisk.
– Proszę odsunąć firaneczki, panie oberlejtnant… albo zaraz… Zza węgła ukazał się znowu Kania i generał go zauważył.
– Chodźcie tu, frajtrze.
– Rozkaz, panie generale.
– Idźcie do kuchni i przynieście pieprzu.
Szybkość, z jaką Kania zjawił się z pieprzem, olśniła generała, ale dała jednocześnie dużo do myślenia pozostałym oficerom.
– Słuchajcie, frajtrze – przemówił poważnie generał – robicie wrażenie dobrego żołnierza. Więc uważajcie. Będziecie teraz świadkiem bardzo poważnego wydarzenia i skoro już tu jesteście, możecie być powołani przed sąd jako świadek, rozumiecie? Daję tym dowód zaufania, z czego powinniście sobie zdawać sprawę. Tylko musicie mi dać słowo honoru prawdziwego żołnierza cesarsko-królewskiego wojska, że to wszystko zachowacie w tajemnicy.
Kania dał mu uroczyste słowo honoru “prawdziwego cesarsko-królewskiego żołnierza”, że zachowa wszystko w tajemnicy, i generał z zadowoleniem skinął głową.
– Oto przykładny żołnierz, taki, jakim powinien być każdy. Ślepo oddany swoim przełożonym i gotów na wszystko… Odsuńcie firaneczki i dajcie jej pieprzu.
Papuga, skoro zobaczyła przed sobą znajomą twarz Kani, zaczęła skrzeczeć.
– Nasypcie jej pieprzu do korytka, żeby się stała rozmowna. Pan oberlejtnant jest ciekaw usłyszeć, co ona mówi.
– Pieprzu… pieprzu!… – zaczęła wołać papuga, skacząc na drążku..
– Melduję posłusznie, że jeśli jej dam wszystko, to chyba zdechnie, panie generale.
– Zdechnie? Nie byłoby żałoby państwowej, gdyby zdechła… ale to za wcześnie… dajcie jej ziarenko.
Papuga szybko połknęła pieprz i generał nadstawił ucha, patrząc jednocześnie na von Nogaya.
– Niech żyją Włochy… Niech żyje Anglia… precz z Austrią!
– Wyraźnie mówi, prawda, panie oberlejtnant?
– Pan jest idiota! – krzyczała papuga, nieświadoma dramatu, jaki jej krzyki wywołują – precz z Niemcami… á bas les boches!
Za każdym okrzykiem generał z zadowoleniem kiwał głową.
– Bardzo wyraźnie wymawia, widać musiano jej uczyć tego bardzo sumiennie… Przynosi to zaszczyt pańskiej cierpliwości, panie oberlejtnant…
Od dłuższej chwili von Nogay stał, zapatrzony w klatkę, jak zahipnotyzowany.
– Co pan na to powie?
– Ja nie wiem… – wymamrotał zbielałymi wargami – ja nie rozumiem, skąd… nie uczyłem jej tego…
– Aha… a czego pan ją uczył? Oberlejtnant przełknął ślinę.
– Uczyłem ją wymawiać różne patriotyczne sentencje, panie generale, i nie wiem doprawdy, skąd ona…
– Zmieniła orientację polityczną, panie oberlejtnant – jadowicie przerwał generał – bardzo inteligentne stworzenie… Von Nogay podszedł do klatki.
– Ara, Papageichen… hoch Österreich-Ungarn… powtórz, papużko… hoch Österreich-Ungarn – prosił czule i błagalnie patrzył na rzucającą się papugę – Powtórz, papużko… Niech żyje Austria!
Papuga przekrzywiła główkę i nastroszyła się.
– Precz z Austrią!… Niech żyją Włochy!
Świeższe były w jej pamięci nauki Kani i wykrzykiwała wszystko, z wyjątkiem tego, co mógł sobie życzyć pan oberlejtnant. Von Nogay przypatrzył się jej rozszerzonymi oczami i otarł pot z czoła.
– Melduję posłusznie, panie generale, że powróciłem dopiero ze szpitala, gdzie byłem dwa miesiące.
– To nie ma nic do rzeczy – przerwał gwałtownie generał – będzie się pan usprawiedliwiał przed sądem. Uda się pan teraz na odwach… proszę oddać rewolwer kapitanowi!
Von Nogay, całkowicie złamany, wyjął rewolwer z futerału i oddał go kapitanowi.
– Przypuszczam, że nauczył ją tego mój ordynans, panie generale.
– Aha, ordynans… To pana jeszcze więcej obciąża, panie oberlejtnant. Dlaczego ma pan za bursza jeńca włoskiego? He? Do spółki spiskowaliście przeciw monarchii!
Generał zwrócił się do adiutanta.
– Tego jeńca swoją drogą zamknąć do paki, aż do rozprawy sądowej!
Od strony Verköstigungsstelle wyłonił się nieoczekiwanie dinstfirender i szedł na niepewnych nogach, z rękami w kieszeniach spodni; odmierzając kroki i patrząc w ziemię recytował do taktu wierszyk, którego tak pracowicie Kania uczył kompanię, i uważnie stawiał nogi, żeby się nie omylić.
– Jeder Dienstführender eine besoffene Sau (każdy dinstfitender schlana świnia) – uzupełnił generał wściekle.
Dinstfirender stanął jak wryty, wygapił się nieprzytomnie i przetarł pięściami oczy. – Coście za jeden?
– To jest pan dinstfirender, panie generale – półgłosem poinformował Kania.
Feldfebel otworzył oczy i zachwiał się. To, co widział, nie było majakiem, ale żywym generałem.
– Pannnie ge… gennnerallle mmee… mmee…
– Drugi mi dzisiaj gęga tutaj… me-me… ge-ge… świnio jedna! Język się draniowi plącze i przewraca się! I to ma być dinstfirender? – generał złapał się za głowę.
– Herr Gott im Himmel, gdzie ja jestem, panowie?! Panowie z zakłopotaniem wbili oczy w ziemię. Dinstfirender odzyskał mowę.
– Panie generale, melduje się posłusznie dinstfirender komp…
– Byliście dinstfirenderem, bydlaku! – ryknął generał – mówcie w czasie przeszłym, wy zakało wojska! Teraz jesteście aresztantem! Odprowadźcie go, frajtrze, do aresztu, zdejmijcie mu pas! Ja was zgnoję, wy gangreno… Marsz!
Kania odpiął ogłupiałemu dinstfirenderowi pas i położył mu rękę na ramieniu.
– Z rozkazu pana generała jest pan aresztowany - przemówił surowo, patrząc w nieprzytomne oczy feldfebla. – Za najmniejszą próbę ucieczki będę strzelał.
– Właśnie, niech tylko zrobi krok, palcie mu w łeb! Należy mu się to.
Kania lekko popchnął feldfebla, który automatycznie zaczął iść. Generał sapał z irytacji.
– Jeder Schuss ein Russ… no… I ma odwagę w takim stanie stanąć przede mną…
– Panie generale – zaczął von Nogay, ale nie skończył.
– Milczeć! Samo wysłuchiwanie pańskich tłumaczeń jest dla mnie poniżające. Jest pan zdrajcą, rozumie pan? Proszę, panie kapitanie, odprowadzić tego człowieka na odwach, do mojej dyspozycji! Od tej chwili w moich oczach przestał pan być oficerem. Proszę, panie kapitanie, pojechać autem i zaraz wrócić. Kapitan odszedł ze złamanym zupełnie von Nogayem.
– Zastanawiam się teraz, co trzeba zrobić z tą przeklętą papugą, kapitanie. Zgładzić ją – oznacza pozbycie się corpus delicti, pozostawić – jest niebezpiecznie z tego względu, że będzie siała zdradę swoimi okrzykami… Hm…
Generał zastanawiał się nad tym problemem, kiedy przed nim stanął Kania.
– Melduję posłusznie, panie generale, rozkaz wykonałem. Siedzi ten drab, panie generale.
– Coś podobnego, no… przychodzi pijane bydlę i ględzi, że jest dinstfirenderem. Coś okropnego, co się tutaj dzieje, niesłychane!
– Niech żyją Włochy! – przypomniała się nagle papuga.
– Precz z Włochami! – wrzasnął generał i zamierzył się laską.- Maulhalten!
Kania zasunął firaneczki, papuga poskrzeczała trochę, jakby chciała udowodnić, że ma ostatnie słowo, i umilkła. Generał usiadł i wściekle wiercił laską w ziemi.
– Musiał chyba być w cywilu kataryniarzem ten cały Nogay albo grajkiem wędrownym. Słuchajcie, frajtrze! Jesteście, jak widzę, inteligentnym człowiekiem, sądzę więc, że zdajecie sobie sprawę z tego, co tu zaszło. Powiedzcie mi prawdę: czy pan oberlejtnant wyrażał się kiedyś przed kompanią lub przed kimkolwiek nielojalnie?
– Tak jest, panie generale – odpowiedział z dobrze udanym wahaniem Kania – zdaję sobie sprawę z tego, co tu zaszło, panie generale. Melduję posłusznie, że prowadziłem w kompanii, z rozkazu pana kapitana, wykłady propagandowe w celu poprawienia nastroju.
– Zupełnie trafnie wybrał was pan kapitan. Przekonywam się coraz więcej, że słusznie was oceniłem, frajtrze, mówcie.
– Żołnierze skarżyli się na złe traktowanie i wiem, że pan kapitan miał kilka razy rozmowę na ten temat z panem oberlejtnantem. Pisaliśmy nawet wszyscy zeznania do sądu. Pan oberlejtnant wyrażał się o panu kapitanie nie inaczej, jak – przepraszam za wyrażenie – “der lojale k.u.k. Idiot”.
– Ślicznie… “lojalny c.k. idiota”. I to do was tak mówił?
– Tak jest, panie generale. Ponieważ w kompanii jest wielu ludzi politycznie podejrzanych, mieliśmy dużo roboty z utrzymaniem ich w karności i kiedy przyszedł pan oberlejtnant, od razu zepsuł wszystko…
Generał bystro popatrzył na Kanię.
– Sądzę, panie kapitanie, że przydałby się nam ten człowiek przy naszych inspekcjach. Trzeba będzie odkomenderować go do ministerstwa i będzie z nami jeździł jako protokolant, bo pan i tak za mało notatek robi… Będziecie mieli bardzo dobrze, frajtrze. Diety, porządny mundur i lekką służbę.
– Bardzo jestem wdzięczny panu generałowi za zaszczytne wyróżnienie – odpowiedział Kania z najwyższym, jaki mógł okazać, szacunkiem, w myśli zaś dodał całkiem szczerze: – Mam cię gdzieś z twoim mundurem, stara małpo.
Po powrocie kapitana z komendy garnizonu generał polecił mu objąć tymczasowo kompanię, na co tamten wyraźnie się skrzywił.
– Wierzę, że to jest przykre, panie kapitanie, objąć taki dom wariatów, ale trzy dni do powrotu właściwego dowódcy wytrzyma pan chyba?
– Trudno, panie generale… rozkaz.
– Niech pan, z łaski swojej, zamknie tę parszywą papugę w areszcie… w osobnej celi, żeby inni aresztanci nie słyszeli, co wykrzykuje to… to… – generał nienawistnie spojrzał na klatkę – to podłe bydlę z rozwiązłym językiem! Powie pan dowódcy kompanii, że jest za nią odpowiedzialny do czasu sądu nad tym zdrajcą Nogayem.
Wydał kilka zarządzeń i ruszył w kierunku samochodu.
– Uważam dalszy swój pobyt na terenie tych zwariowanych koszar za bezcelowy, gdyż to, co widziałem i słyszałem dotąd, starczy mi do wyrobienia sobie pojęcia o tym, co się tu dzieje. I tak skończyła się nie zapowiedziana inspekcja pana generáła von Grabenau de Custozza. Po jego odjeździe przy bramie został kapitan Rittner z komendy garnizonu i Kania z klatką. Kapitan, wcale nie krępując się obecnością frajtra, patrzył za odjeżdżającym samochodem i klął półgłosem w żywy kamień pana generała w sposób mocno skomplikowany. – Co mam zrobić z papugą? – przerwał milczenie Kania, kiedy sądził, że kapitan już sobie ulżył. Kapitan popatrzył na niego i wsadził ręce w kieszenie spodni.
– Utopcie ją… ale najpierw przywiążcie się sami, jako balast, żeby prędzej na dno poszła. Niezły z was, jak się przekonałem, ananas! Właziliście panu generałowi w zadek bez wazeliny, wy fagasie! Mnie tutaj wiele rzeczy wpadło w oczy, frajtrze, i wszystko to sobie sprawdzę. Tymczasem posiedzicie w pace! Ja nie kapitan Zivancić ani generał… widzę, co się święci! I coś niecoś słyszałem o was, frajtrze.
– Czy mam odejść do aresztu, panie kapitanie? Kapitan najeżył się.
– Bezczelna z was kreatura, człowieku! “Czy mam odejść do aresztu?” Mnie swoim pokornym głosem nie nabierzecie, huncwocie! I jeżeli to całe przedstawienie z papugą nie jest waszym wymysłem, nie nazywam się Rittner, frajtrze! Gubi was niejeden znany mi osobiście szczegół z życia kompanii i to, że miałem przyjemność spotykać was w komendzie garnizonu, kiedyście przyprowadzali podoficerów, do czego nie mieliście prawa. I widziałem was też z tym włoskim jeńcem! Mnie się to wszystko bardzo ładnie kojarzy i mam nadzieję doprowadzić was do zielonego stołu!
Tego to już na pewno się nie doczekasz, przyjacielu, pomyślał Kania idąc za kapitanem do aresztu.
Kryminał kompanijny przeżywał dzisiaj nie byle jakie sensacje. Dowódcą warty był ciągle Szökölön, którego von Nogay nie zdążył jeszcze zmienić, i siedział na ławce przed wartownią mocno zadumany nad marnościami ziemskimi i zmiennością kolei losu. Kiedy mu się zameldował kapral Schönfeld w jednym bucie, gościnnie otworzył przed nim celę z pewnego rodzaju złośliwą satysfakcją.
– Za co?
– Nie miałem buta na nodze i nie zameldowałem się od razu. A przyrżnął mnie tak zdrowo laską w d…, że zdaje mi się, jakby mnie przysmażali od spodu. Niech pan, z łaski swojej, każe mi przynieść koc, bo twardo będzie spać.
Kiedy w dziesięć minut później zobaczył dinstfirendera pod konwojem Kani, przetarł oczy.
– I pan dinstfirender – wymamrotał po dłuższej chwili oszołomienia.
– I ja, bracie Szökölön – rozlewnie odpowiedział dinstfirender. – Wszyscyśmy śmiertelni, pomódlcie się, człowieku, za moją grzeszną duszę i wybaczcie mi moje winy…
Zataczając się wszedł do celi i od razu położył się na pryczy.
– Kto śpi, ten nie błądzi – pouczył piec stojący w rogu. W chwilę później chrapał, aż małe szybki dzwoniły w zakratowanym oknie.
Teraz widząc Kanię, który idąc za kapitanem jedną ręką odpinał pas, a drugą wesoło wymachiwał klatką z papugą, uszczypnął się w udo.
– Wsadźcie, cugsfirerze, tego drania do paki i wróćcie do mnie.
W korytarzu Kania pociągnął go za rękaw.
– Daj mi celę na końcu, z drugiej strony baraku.
– Dlaczego?
– Dlatego, durniu, że i ty tam zaraz zawitasz, nie? Z tyłu można lepiej porozumieć się ze światem. Powiedz zaraz komu, żeby poszedł do kompanii po Ivanovicia albo Slavika. Korzystaj z czasu!
Szökölön kiwnął głową i wprowadził go do wskazanej celi, która miała tę dogodność, że okno jej wychodziło na tyły zabudowań koszarowych. Kapitan siedział przy stole w wartowni i pisał coś na kartce papieru.
– Kto jest waszym zastępcą, cugsfirerze?
– Gefreiter Lelko, panie kapitanie.
– Zdajcie mu służbę… pójdziecie do aresztu z rozkazu pana generała. Słyszeliście, co?
– Słyszałem – westchnął Szökölön.
– Więc za pięć minut ma to być załatwione, frajtrze – zwrócił się kapitan do frajtra Lelka, który mu się meldował jako nowy dowódca warty – i macie mi o tym zameldować w kancelarii. Przedtem jeszcze zamknijcie tę papugę w oddzielnej celi.
– Melduję posłusznie, że zajęte wszystkie.
– Wszystkie? Ilu aresztowanych?
– Dotąd trzech, ale dochodzi teraz pan cugsfirer.
– No, to porozmieszczajcie tak wszystkich, żeby papuga siedziała ekstra.
– Rozkaz! Kapitan wyszedł.
– Co ci potrzeba? – zapytał Lelko.
– Idź do kompanii i powiedz Ivanoviciowi, żeby zaraz przyszedł.
– Karty przynieść?
– Możesz przynieść. Jeżeli kto jeszcze dojdzie, pakuj go do tej celi, gdzie siedzi Polak; mnie też tam wsadź.
Lelko kiwnął głową i zaprowadził Szökölöna do Kani, potem przetransportował znienawidzonego Schönfelda do celi zajętej przez dinstfirendera, na papugę napluł, po czym poszedł do wartowni, gdzie wypełnił blankiet stanu aresztantów, który brzmiał jak następuje:
“Stan w areszcie – jeden feldfebel, jeden cugsfirer, jeden kapral, jeden gefrajter i jedna papuga, razem: czterech szeregowych i jeden ptak”.
W rubryce “liczba ogólna” napisał “pięciu”, potem namyślił się, przekreślił “pięciu” i wykaligrafował: “włącznie z papugą – pięciu szeregowych”.
Szökölön zaraz po wejściu do celi zaczął zdejmować trzewiki.
– Niedobrze, bracie – przemówił Kania leżąc na pryczy.
– Z czym?
– Ze mną. Ten kapitan, to cwane bydlę – wie wszystko.
– Niby co?
– Że to ja tę papugę uczyłem i w ogóle… Czuję, że należy wiać. Za dużo tu grandy narobiłem. Trzeba zmienić klimat na chłodniejszy, bo się nie wykaraskam z tego pasztetu.
– Że nabroiłeś zdrowo, to prawda, ale wiać, bracie, nie opłaca się. Zanim sprawa pójdzie do sądu, wojna się chyba skończy. Wykańcza się nasza kochana ojczyzna. Jeszcze miesiąc, dwa i szlus… koniec balu.
Zaczęli roztrząsać problem: wiać czy nie wiać, kiedy drzwi do celi otworzyły się i ukazał się w nich Haber trzymający się obiema rękami za miejsce, skąd człowiekowi wyrastają nogi.
– Moje uszanowanie.
Kania uniósł się na łokciu.
– A ty za co?
– Usnąłem w rowie i generał zauważył mnie z samochodu. Przyfasował mi tak lagą, że wyskoczyłem w powietrze jak szczupak. Hu! Piecze cholernie… Nie będę mógł siedzieć chyba ze dwa dni. I to się nazywa generał!
W naradzie wziął teraz udział trzeci kandydat do dezercji.
– Jak generałowie leją laskami, to trzeba wiać. Kicham na taką służbę.
– Tylko gdzie wiać? Oto pytanie.
– Do Koszyc. Jest fajny komendant zoldatenhajmu i można będzie trochę pomieszkać.
– W lecie nie ma zmartwienia – zaczął wywodzić Szökölön – kropniemy się spacerkiem wzdłuż gościńców, lasami, prosto do Banatu siedmiogrodzkiego. Ja was u siebie przechowam, tak że sam diabeł nas nie znajdzie. Noce można przesypiać w stogach…
– Do Banatu będzie maszerował pieszo – przerwał Kania – we trójkę… i zdaje mu się, że żandarmi będą mu po drodze oddawali honory i dawali podwody… Całe Węgry chce przejść taki osioł…
Drzwi znowu się otworzyły i ukazał się w nich Baldini.
– Pan pozwoli bliżej – uprzejmie zapraszał Haber, masując jednocześnie spostponowaną część ciała. – Zechce pan łaskawie, panie dowódco warty, pomóc gościowi do wejścia swoim służbowym kolanem, bo jest, jak widać, nieśmiały.
– Ivanović przyjdzie po obiedzie – informował, dzwoniąc kluczami, Lelko. – Zaraz mnie zmieni Koperka.
– O, to dobrze.
– W kompanii sądny dzień, przyjaciele. Wszystko do góry nogami przewraca ta świnia. Adieu!…
W czasie obiadu wszedł do celi cugsfirer Koperka z nieodłączną fajką w zębach.
– Jak się macie, przyjaciele?
– Niczego.
– Ech, żebyście wiedzieli, co ten drań wyrabia, to byście zdębieli. Cwany facet. Ten się nie da za nos wodzić. Całe szczęście, że będzie tylko trzy dni. Nie pozna nasz stary kompanii, kiedy przyjedzie.
Koperka strzyknął śliną.
– Dinstfirender obudził się i płacze jak małe dziecko. Żal mi trochę tego złodzieja. Co też ta wojna z ludźmi porobiła, koledzy! W głowie się mąci. Chłop siwe włosy ma i szlocha jak osesek.
– A la guerre, comme á la guerre (na wojnie jak na wojnie) – sentencjonalnie rzekł Baldini. – Nie rozumiem, dlaczego on płacze, panie cugsfirer. Co mu zrobią? Że się spił, to co? Najwyżej tydzień paki i koniec.
– A ty, Włochu, dojechałeś sobie niezgorzej z tą papugą… Kriegsgericht masz murowany, przyjacielu.
– Słuchaj teraz, synku, co ci powiem – zwrócił się Kania do Koperki – musimy, jak widzisz, wiać. Koperka spojrzał na niego pytająco.
– Sprawa jest poważna i nie można czekać.
– No cóż? Wiejcie. Ja wam przeszkadzać nie będę: wiedziałem zresztą, że zechcesz to zrobić. Rzeczywiście, musisz wiać, bracie.
– My też – zauważył Szökölön. Koperka zdziwił się.
– A ty, stary tryku, po co?
– Tak sobie, sprzykrzyło mi się, uważasz.
– Hm… Co mi tam – wiej sobie i ty. Pewno wszyscy razem dacie drapaka, nie?
– Muszę – odezwał się Haber, pocierając obolałe miejsce. – Kiedy już ekscelencje walą laskami w zadek, nie mam nic do roboty w takiej służbie. Wymawiam posadę! Poszukam sobie innego pana. Mogłem głodować, mogłem cierpieć wymyślania kaprala, ale w d… mnie jeszcze nie bili. I to w dodatku generałowie! Na takie traktowanie nie zasłużyłem. Przysięgałem Najjaśniejszemu Panu wierność i posłuszeństwo do ostatniego tchu i ostatniej kropli krwi, a tu mnie smarują za moją wierność laską! Protestuję!
– Mnie jest wszystko jedno, koledzy – zgodził się Koperka – ale musicie wszystko omówić ze mną, bo mam służbę. Beze mnie nic nie zrobicie, a ja sobie już dam radę. Idę teraz, bo nie chcę, żeby mnie nie zastał na wartowni; wieczorem przyjdę, to omówimy, co i jak. Trzymajcie się ciepło…
Podczas obiadu, który im przyniesiono do celi, Koperka wprowadził z tajemniczym uśmiechem jeszcze jednego lokatora. Był to młody jeszcze Rusin, Iwan Hładun, którego egzystencja w kompanii nie zwracała jakoś uwagi. Uważamy był ogólnie za nieszkodliwego idiotę i nie używano go do żadnej służby, dzięki czemu łaził po koszarach bez celu i czasami spełniał różne obowiązki nie wymagające wielkiego rozumu. Obowiązki te musiały być bardzo proste i przy wykonywaniu ich musiano go nadzorować. Pewnego razu rozwieszono wypraną bieliznę kompanii na drutach rozpiętych wzdłuż budynku, aby wyschła, i posadzono przy niej Hładuna. Miał uważać, żeby wiatr nie strącił jakiejś sztuki bielizny. Nagle zerwała się burza i deszcz lał do wieczora, lecz Hładun nic sobie z tego nie robił i siedział na schodkach magazynu. Zastał go tak jeden z podoficerów i zapytał, co tu robi.
– Suszę bieliznę, panie cugsfirer.
– Jakżeż? Nie widzisz, że deszcz pada, cymbale? Nie mogłeś zaraz zebrać?
– Befehl był, żeby suszyć, to suszę.
Podobnie zachowywał się i w innych wypadkach. Skąd się wziął w kompanii, nikt nie mógł powiedzieć. Żył swoim zamkniętym życiem, nie przyjaźnił się z nikim dla każdego miał zawsze ten sam nikły, idiotyczny uśmiech zahukanego głuptaka i nikt z nim nic wspólnego nie miał. Spał w najdalszym kącie sali i w kącie tym spędzał przeważną część dnia. Czasami brakowało go przy capstrzyku lub przy rozkazie, ale żaden podoficer służbowy tym się nie przejmował, gdyż nikt nie podejrzewał go nawet przez chwilę o możliwość popełnienia dezercji.
– Gdzieście byli, Hładun? – pytał kapral, kiedy “Kompanieidiot” wracał późno do koszar.
– Tam.
– Gdzie tam?
Hładun smarkał i wpatrywał się w kaprala.
– Na trawie – odpowiadał po chwili namysłu.
Kiedy się zetknął z jakimś obcym podoficerem lub oficerem, na wszystko odpowiadał: Ich weiss nicht (Nie wiem). Stał teraz przy zamkniętych drzwiach i smarkał, wodząc oczyma od jednego do drugiego.
– Za co znów tego zamknął? – spytał zdziwiony Kania. – Za co cię wsadzili, He?
Hładun uśmiechnął się po swojemu, popatrzył na sufit, jakby tam miał wypisaną odpowiedź, i ciągle jednakowo uśmiechnięty usiadł na brzegu pryczy.
– No, za co tu jesteś, wiesz?
Hładun popatrzył teraz na Szökölöna i mrugnął oczami jakoś tak filuternie, że wszyscy przestali jeść.
– Widać do reszty zgłupiał – orzekł Szökölön. – Co ty za grymasy stroisz? Podobam ci się?
– Chcesz jeść? – zapytał Kania i pociągnął go za rękaw. – Masz łyżkę, wbijaj, nieszczęsny idioto. Hładun przecząco pokręcił głową.
– Nie, to nie. Bez łaski.
Zaczęli dalej jeść, nie zwracając już uwagi na siedzącego na brzegu pryczy Rusina. Nagle przerwał im rozmowę głośny i szczery śmiech. Zdumieni, popatrzyli na Hładuna, który położył się na pryczy i śmiejąc się żywiołowo wymachiwał nogami w powietrzu. Kania powstał i stanął przed nim.
– Czego tak ryczysz, bałwanie?
“Kompanieidiot” usiadł i przestał się śmiać, cała jednak jego twarz wyrażała każdym rysem zupełne zadowolenie z siebie.
– Tak, przewróciło mu się w głowie – zauważył Szökölön – musiał go ktoś mocno w łeb uderzyć. Przedtem takich napadów nie miał. Trzeba będzie powiedzieć Koperce, żeby go zamknął z papugą, bo nam tu gotów przy ucieczce jakiegoś galimatiasu narobić. Hładun popatrzył na Szökölöna i powstał.
– Nie narobię galimatiasu, panie cugsfirer – przemówił poważnie – i jeżeli chodzi o wianie, to i ja z wami wieję, panowie.
Gdyby w tej chwili przemówił piec stojący w rogu, nie zrobiłoby to na nich większego wrażenia. Aż przysiedli ze zdumienia. Z osłupieniem wpatrzyli się w Hładuna, z którego twarzy znikł wyraz głupoty i ustąpił miejsca zaczajonemu sprytowi.
– Oniemieliście, co? Kania trącił Habera.
– U… uszczypnij mnie.
Haber z wytrzeszczonymi na Hładuna oczami machinalnie uszczypnął go w ramię.
– Boli… znaczy, że nie śpię… więc to ty jesteś, Hładun? “Kompanieidiot”?
– Tak, to ja.
Kania potarł ręką czoło.
– Nic nie rozumiem.
– A ja rozumiem wasze zdziwienie, panowie – przemówił Hładun – nie będę wam szczegółowo opowiadał, dlaczego udawałem idiotę, bo to jest moja sprawa. Grozi mi stryk.
– Stryk?
Hładun skinął głową.
– Znalazł u mnie kapitan paczkę korespondencji i jeżeli to odeśle do żandarmerii, nie zobaczę za trzy dni wschodu słońca.
– Ale jakżeż, ty? Zawsze pętałeś się po kompanii z taką głupią gębą… Hładun uśmiechnął się.
– Ta właśnie głupia gęba była moją legitymacją. Miałem spokój.
– Ale coś ty właściwie takiego…?
– Byłem łącznikiem między Rusią Przykarpacką a frontem. Jestem członkiem pewnej organizacji ukraińskiej i dostarczałem do Użhorodu różne takie… nie będę zresztą mówił wam o tym, bo was to nie obchodzi. Muszę wiać i mam do tego więcej powodów niż wy. Więc?
– Nie ma co – rzekł Szökölön – wiejesz z nami.
– W jaki sposób dostałeś się do kompanii? – zapytał Kania.
– Stara historia. Zacząłem w szkole oficerskiej udawać wariata i potem się tak kierowałem, żeby się stamtąd wydostać…
– Masz cenzus?
– Cenzus? Mam dyplom architekta.
Kania porozumiewawczo popatrzył na Baldiniego.
– Nie spodziewałem się żadnej rewizji, przetrzymałem u siebie tę przeklętą paczkę i wpakowałem się na całego. Diabli nadali tego kapitana.
– U wszystkich rewidował? – zapytał Kania.
– Nie. Tylko u mnie. Kuferek sterczał jakoś tak nierówno pod łóżkiem i wpadł mu w oko. Akurat musiał natrafić na mnie.
– Pociesz się, że gdyby natrafił na inne kuferki, nasz kryminał stałby się za ciasny.
– Ja o tym też wiedziałem – Hładun uśmiechnął się – nieraz to mnie ręka świerzbiła, żeby dać komu w pysk za głupie, nieostrożne gadanie. O mnie w kompanii wiedziało tylko dwóch: cugsfirer Koperka i…
– Koperka?
– Tylko mu o tym nie mówcie. Za dużo tu ludzi wchodzi w grę!
– Jak widzę, niezły z niego dyplomata; udaje przede mną piwowara. No, mnie mógł wszystko mówić, na pewno byłbym dyskretny.
– W naszej robocie nie można nic mówić, nawet bratu, a jeżeli chodzi o Koperka, to przyznam się wam, że jest właściwie moim wrogiem politycznym, ale nieraz mi pomógł, kiedy chodziło o coś naprawdę ważnego, a nakrył mnie przypadkiem.
– I tak cały czas chodziłeś przy nim i udawałeś idiotę?
– Rozmawialiśmy sobie nieraz na boku. Naprawdę to ty nie wiesz, co to za historie się działy. Mieliśmy raz wsypę i od tego czasu jeden przed drugim się nie wydaje. W kompanii jest dwóch Polaków i nikt o tym nie wiedział, prócz mnie.
Kania splunął.
– Dwóch Polaków? – zapytał Haber.
– Gadają po niemiecku i podają się za Czechów, ale ja ich raz nakryłem.
– Którzy to są?
– Nie powiem, to ich sprawa. Jeżeli się przed tobą nie wygadali, to ja tym bardziej nie mam prawa. W kracie okiennej ukazała się wesoła twarz Ivanovicia.
– Ho, ho… niezła ferajna. Cały globus. A ten bałwan co tu robi z wami?
– Jak ci dam bałwana, to ci łeb z karku zleci. Ivanović zachwiał się i zeskoczył z okna. Po dobrej chwili wsadził znów twarz między kraty i bystro wpatrzył się w Hładuna.
– To ty? Hładun. “Kompanieidiot”?
– Ja.
– Ziółko z ciebie! Dwa lata ze mną razem był i nie wydał się.
– A nie. Miałem pewno robić tak jak ty… Jest jedna dentystka w mieście, która… Ivanović spoważniał.
– Już dobrze… nie gadaj…
– Tu cię boli, bratku. Nawet się nie spodziewałeś, że ją znam, a to wszystko przez waszą głupią nieostrożność. O mnie z pewnością niewiele można by powiedzieć.
Ivanović pokiwał głową.
– Że ci też cierpliwości starczyło.
– Musiało starczyć.
Kania wlazł na okno i trzymając się kraty informował Ivanovicia o swoim postanowieniu.
– Lücknerowi powiedz, żeby blankiety dokumentów podróży dał ci czyste. Jutro zapłacę. Zrobił na mnie majątek i może mi raz skredytować. W bufecie na stacji powiedz, że napiszę list.
– Będzie ryczała,
– Więc pójdziesz do niej jutro. Ile mamy gotówki?
– Będzie ze trzy tysiące.
– Mnie dasz połowę. W mieście nikt nie śmie wiedzieć, ze zwiałem. Gadajcie wszędzie, że zachorowałem albo coś takiego.
– Damy sobie radę… Ech! Żebym ja tu nie musiał sterczeć w tym przeklętym garnizonie, wiałbym z wami, ażby się tylko kurzyło za mną…
– A dentystka? – wtrącił Hładun z podstępnym uśmiechem.
– Ach ty! Wiesz?
Hładun z zadowoleniem skinął głową.
– Niezły z ciebie kwiatuszek, ale i ona nic mi nie mówiła.
– Może się ministerstwo pochwalić swoim pomysłem zgromadzenia takiej bandy w jednej kompanii – zauważył Kania. – Rzeczywiście, byli izolowani. Udało im się to.
– Ta kompania więcej szkody wyrządziła przez ostatni rok niż korpus nieprzyjacielski na froncie – rzekł Ivanović i obejrzał się za siebie. – Masz tu delegatów wszystkich sztabów, ale przysięgę składaliśmy wszyscy. Wiejesz, to ci mogę powiedzieć.
– Swoją drogą jesteście świnie. Żyliście niby ze mną dobrze, a nic nie wiedziałem.
– Ty nam dużo powiedziałeś o sobie? Każdy ma swoje tajemnice.
– Nie gadajmy.
– Aha… właśnie, nie gadajmy.
– Przyszykuj mi cztery karabiny i ekwipunek na cztery manszafty…
– Dobra… A ty?
– Dla mnie przygotujesz mundur feldfebla… Szakölön gwizdnął.
– Szybko awansuje, bestia. Z frajtra od razu na feldfebla.
– Dla Włocha musi być nowe umundurowanie…
– Wstępujesz na ochotnika, makaroniarzu? Będziesz, bracie, u siebie dyndał po wojnie.
– Tobie się to prędzej należy.
– Na dobrą sprawę, po tym, co usłyszałem, powinno się was powiesić związanych razem jak serdelki – pogodził ich Szökölön.
Kania przez dłuższy czas szczegółowo informował Ivanovicia, który wszystko notował na skrawku gazety i odszedł. Później przyszedł Koperka i przysiadł się na pryczy. W wyniku godzinnej konferencji ustalono następujące szczegóły ucieczki.
Wartownik, który będzie pełnił służbę przy areszcie, zostanie rozbrojony i związany. Wartownikiem miał być Mladecek, który przy badaniu potrafi ołgać najbystrzejszego audytora i żandarma. Kraty w oknie wyłamią sami uciekinierzy przy pomocy piłki dostarczonej z zewnątrz. Po wydostaniu się z aresztu udadzą się do pewnego lokalu, przemundurują się tam i wyjadą.
– Slavik będzie musiał iść do Lücknera i spoić go tak, żeby do rana nikt się z nim nie mógł rozmówić. Mogą zażądać wysłania telefonogramów i lepiej będzie, gdy on do tego nie będzie zdolny. Ty, Koperka, wszystko sobie jeszcze raz omów z Mladeckiem, żeby czego nie zapomnieć i nie prześlepić.
– Mnie, bracie, nie wezmą na żadne podstępy, będę czysty jak brylant, nie takie rzeczy się robiło.
Hładun znacząco chrząknął i Koperka spojrzał na niego badawczo.
– Wiem – rzekł ironicznie Kania – piwowary z Pilzna są sprytni ludzie.
Koperka bystro spojrzał mu w oczy.
– Nie tak to łatwo zrobić piwo, niech ci się nie zdaje. Jako kelner umiałeś tylko podawać, ale zrobić nie mógłbyś… Kania mrugnął.
– To piwo, które ty robiłeś, byłoby ciężko podawać, a jeszcze ciężej wypić. Koperka lekko się uśmiechnął.
– Niejednego upiło… Nie gadajmy, dobrze? Po kolacji coraz to jakiś żołnierz stawał w oknie z twarzą w kracie.
– Bywaj, Polaku, a pisz do nas, jak ci się wiedzie w świecie…
Z ciężkim sercem żegnał się kolejno z przyjaciółmi. W ciągu tych kilku miesięcy zżył się z nimi i wspólnie przeżyte chwile miały mu na zawsze pozostać w pamięci. Ściskał przyjacielskie dłonie i notował różne adresy, które mu podawali, i nawzajem podawał adres, na inne nazwisko.
– To jest mój jeden znajomy i zawsze wie, gdzie ja jestem, będzie mi. korespondencję odsyłał. Po wojnie może się zobaczymy.
– W Pradze…
– W Belgradzie…
– A ja was, zdaje się, zaproszę do Warszawy.
– Daj ci, Boże.
Stary Słowak Buczko żegnając się z Kanią wcisnął mu w rękę jakiś mały, okrągły przedmiot z drzewa. Była to kulka z wyrzeźbionym na niej słońcem.
– Później to sobie obejrzysz. Talizman. Tylko go nie zgub, a zawsze będziesz miał szczęście w złej przygodzie.
– Ech, stary, tobie przydałby się jakiś talizman. Tylko się nie daj…
– No cóż, chyba już niedługo; dłużej klasztora niż przeora. Wytrzyma się. Jeżeli was losy przypędzą do Orłowej, to tam wstąpcie do mojej starej. Ukryje was, możecie jej wszystko mówić, bo kobieta jest mądra.
– Dobra, może się to przyda.
– Życzę ci powodzenia, chłopcze. Nie zapomnij po wojnie napisać do mnie. A wy wszyscy też piszcie. Bóg z wami…
Kiedy z okna zniknęła ostatnia twarz, Kania wpatrzył się w oświetlony budynek kompanii.
– Żegnaj, kompanio wartownicza, żegnaj, kapitanie Zivancić, austriacki męczenniku.