37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

NA DEZERTERSKIM SZLAKU

W osobnym przedziale pociągu zdążającego do Koszyc młody feldfebel, z piersią pokrytą orderami, siedząc na ławce pod oknem musztrował stojącego przed nim kruczowłosego szeregowca. Trzej inni żołnierze znajdujący się w przedziale grali w karty. – Tempo raz… tempo dwa! Całą dłonią, małpo jedna! A teraz kehrt euch!… herstellt! noch a mal!… (w tył zwrot!… wróć! jeszcze raz!…). Dobrze… teraz melduj…

– Infanterist Ernest Schneider meldet gehorsamst, dass er nach Kaschau dienstlich angekommen ist und… (Strzelec Ernest Schneider melduje najposłuszniej. że przybył do Koszyc służbowo i…).

– Starczy, nie ględź za dużo… więcej życia przy tym salutowaniu.

– Gdyby wszyscy austriaccy żołnierze mieli tyle życia, co ja, to byliby już w Rzymie.

– Maulhalten! Sacra alleluja, eins, zwei, drei, hin und zurück! (raz, dwa, trzy, tam i z powrotem). Nie wiecie, że żołnierz odpowiada tylko na pytanie, wy drański śmierdzielu afrykański?

– Drański śmierdziel afrykański to za słabo – wtrącił kręcąc głową Szökölön. – Prawdziwy feldfebel austriacki potrafi wymienić w jednym zdaniu połowę arki Noego… To jest nic…

– Stulić pysk, bo jak zajadę w ten głupi tramwaj, to wam wszyscy pasażerowie wyskoczą nosem i ustawią się przede mną w dwuszeregu na baczność… wy… wy…

– Zafajdany świński pawianie – podpowiedział Hładun uprzejmie.

–  Dziękuję… właśnie to miałem na języku. A swoją drogą nie podpowiadajcie, szeregowcze, jak pan feldfebel tego nie żąda, bo nic mądrego nie podpowie taki świński ogon, verstanden? Macie trzymać pyski zamknięte na kłódki i czekać na rozkaz, bo z was duszę wytrzęsę i flaki… Na proch zetrę, zmiażdżę, zgnoję!

– Umiesz, bracie – stwierdził Szökölön – śmiało możesz być feldfeblem. Grunt umieć wymyślać.

– Wydało się. Nieźle musiałeś wymyślać, jeżeliś do cugsfirora dojechał.

– Ze mną było co innego – odpowiedział Szökölön – ja awansowałem wyjątkowo.

– Za waleczność na froncie?

– Waleczny to tak bardzo nie byłem, nie mogę powiedzieć, żebym był zanadto waleczny. Awansowałem fuksem i, można powiedzieć, wbrew woli.

– Musiałeś mieć inne zasługi. Służyłeś przecież kiedyś w żandarmerii.

– Właśnie w żandarmerii tak awansowałem. Chcecie, to wam opowiem.

– Opowiadajcie, człowieku, to się pan feldfebel trochę rozerwie.

Kania wyciągnął się na ławie, położył głowę na kolanach Baldiniego i Szökölön zgarnął karty.

– Na początku wojny przydzielili mnie do szkoły żandarmerii, gdzie skończyłem kurs. A skończyłem go psim swędem, bo do tej służby wcale zapału nie miałem. Łapaczem być? Nie, moi panowie. Bić się z Moskalami mogę, z Serbami też, ale polować na bliźniego? Nie. Na wykładach spałem jak zarżnięty i nie mogli sobie ze mną poradzić. “Was, człowieku, ojciec pewno przez sen zrobił – mówił do mnie komendant kursu – śpicie jak bóbr”. Bardzo im się to moje spanie nie podobało, ale że się raz na jakiejś inspekcji jeden pułkownik uparł, że muszę być żandarmem, bo mam marsowy wygląd, machnęli ręką. Spałem teraz bezpieczniej i kichałem na pana rotmistrza. Jak pan oberst powiedział że muszę być żandarmem, to i tak będę. I dobrzem wykombinował. Kiedy mi na końcu komendant uroczyście dawał świadectwo, pokiwał głową: “Jesteście – powiada – największym kretynem, jakiego te mury gościły od początku swojego istnienia, Lajos Szökölön. Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym was nabić w armatę i w dniu imienin Najjaśniejszego Pana wystrzelić w powietrze, a co by spadło na ziemię, oblałbym naftą i podpalił, a popiół na rozstajnych drogach rozsypał. Gratuluję”. Był zwyczaj, że każdemu absolwentowi musiało się obowiązkowo podać rękę i gratulować. Podszedł do mnie mój oberlejtnant, dowódca plutonu. “Skończyliście kurs, Lajos Szökölön - powiada – i obawiam się, że odkąd nałożyliście odznaki, nasza sławna żandarmeria zyska opinię najwięcej bałwańskiego rodzaju wojska. Jesteście hańbą żandarmerii. Gratuluję”. Trzeci dużo nie gadał. “Przykro mi – powiada – że nie mogę w tej uroczystej chwili trzepnąć was w ten głupi pysk. Gratuluję.” Tak samo gratulowali mi podoficerowie-instruktorzy.

– Ładnie ci gratulowali – przerwał Kania – widać uprzejmi ludzie byli w tej szkole.

– Przydzielili mnie do posterunku na dworcu w Temeszwarze i służbę pełniłem tam pod dowództwem jednego wachmistrza, starego zupaka. Łapownika większego nie było chyba w całej koronie świętego Stefana [3]. Zamiast kontrolować wojskowych, tośmy najczęściej kontrolowali cywilnych. Wysiadł jakiś pasażer z walizką z wagonu pierwszej lub drugiej klasy, a mój wachmistrz już się szykuje. Uprzejmie mówi do tego faceta: “Pozwoli pan, że panu pomogę zanieść walizkę na dworzec? Weźcie, żandarmie”. Brałem od niego walizę, a cywil głupieje. “Przepraszam pana – powiada – ja tragarza wezmę, dziękuję za grzeczność.” “Ale ja mam do szanownego pana mały interesik – powiada na to ten złodziejski wachmistrz. – Właśnie dostaliśmy telefonicznie list gończy za jednym facetem, zupełnie podobnym do szanownego pana. Pozwoli pan, że pana trochę tu przetrzymamy do sprawdzenia, a za kilka dni odstawimy do Wiednia.” Gość miał interes w Temeszwarze, a nie w Wiedniu, i mój wachmistrz inkasował stóweczkę za to, że szybko sprawdził rysopis i wyjaśnił omyłkę. Ja z tego zawsze coś obrywałem i nieźle mi się wiodło. Obrastałem, koledzy, w pierze. Potem, kiedy jego siupnęli na etapy pod front rosyjski, to na własną rękę prowadziłem interes. Forsa pchała się nieproszona do kieszeni.

Jednego razu podchodzę sobie do jakiegoś picusia-glancusia w restauracji drugiej klasy i grzecznie pytam o dokumenty. Ten na mnie z mordą, niby na jakiej zasadzie. “Na tej – powiadam – zasadzie, że pytał pan na peronie o drogę do koszar, a to, panie szanowny, w wojennym czasie jest podejrzane, a poza tym – powiadam – nie podoba mi się coś pańska fizjonomia. Chodź pan na posterunek”.

Nie chce, koledzy, iść absolutnie. Więc ja mu tłumaczę, że może to swojej babci opowiadać, że nie pójdzie. Wtedy zaczął krzyczeć, żebym sobie jego babcią nie wycierał zębów, bo ona jest księżną. Powiedziałem mu, że może być sobie samą Najjaśniejszą panią, a on, jako podejrzany, musi pójść, bo spełniam tylko swój obowiązek i basta. Narobił krzyku i przyszedł banhofskomendant. Okazało się, że mówił prawdę, i jego babcia rzeczywiście była księżną. Musiałem przeprosić i wtedy trochę zmiękł. “Nie mam do niego żalu – mówił do komendanta – chociaż niepotrzebnie mi grosmuterkę naruszył, bo chłop jest widać służbisty”. Potem sobie z komendantem niezgorzej pyski wylakierowali i kiedy mu się język plątał, kazał mnie zawołać i zaprosił do stołu. Tak się ze mną zaprzyjaźnił, że chciał mnie koniecznie odkomenderować do Wiednia, gdzie był szefem sekcji, na jakiegoś referenta. Dopiero, kiedy mu komendant obiecał, że poda mnie do awansu na kaprala, dał mi spokój. W dwa dni potem miałem już dwie gwiazdki na kołnierzu. Szökölön przerwał i zapalił papierosa.

– Ale mi ten awans na zdrowie nie wyszedł. Jakoś w kilka dni potem przyszedł rozkaz, żeby młodsze szarże wysłać do służby przy sztabach na front rosyjski. I wysłali mnie. W sztabie stało się niby za frontem, ale nieraz drałowałem do pierwszej linii. Zabrakło gońców na posyłki z meldunkami, od razu do żandarmów. Dostałeś rozkaz prowadzić dochodzenie o gwałt, a obwiniony w okopach. Idź teraz do niego i pisz protokół. Nieraz, zamiast bibuły, karabin maszynowy zasypał elegancko piaskiem i protokół, i ciebie, a taki obwiniony się śmieje: “Zachciało ci się protokołu, to pisz, ścierwo”. Com ja tam wycierpiał, do końca życia będę pamiętał. Wyszedł rozkaz, żeby nie drażnić ludności obszarów okupowanych i żeby zyskiwać przychylność mieszkańców. Za byle kokoszkę albo gęsinę stawiali pod słupek. Ale i na to była rada. Dostałem dochodzenie o rabunek, szedłem do chłopa i tak długo waliłem po mordzie, dopóki nie robił się przychylny i nie wycofywał meldunku. Niejednego wyciągnąłem w ten sposób spod słupka albo i spod szubienicy.

Potem przenieśli mnie z frontu na etap i dostałem rejon. Do pomocy miałem kilku łazików z landszturmu i żyłem tam jak król. W całym pasie przyfrontowym nie było większego porządku jak u mnie. Chłop nie miał prawa się skarżyć w komendzie etapowej, bo brał taki masaż, że trzy tygodnie leżał na brzuchu i gryzł poduszkę. W raportach nie było nigdy żadnej grabieży ani bezprawnej rekwizycji albo czegoś takiego. Po prawdzie, to później nie było co rekwirować, tak moi kochani rodacy rejon ogołocili, kiedy wiedzieli, że jestem ślepy i głuchy. Z dziesiątej wsi przychodzili dranie do mnie. A nastrój był u mnie doskonały. Tak tę ludność prędko przekonałem do monarchii, że jak jaka figura przejeżdżała, zaraz bramy triumfalne stawiali. Takie ustanowiłem prawo. Ryczeli: “Hoch”, “Heil”, “Na zdar”, “Eljen”, “Żivio!”, zależnie od okoliczności. Ech, czasy to były, czasy… Szökölön westchnął i dodał:

– Za to zostałem cugsfirerem. – A dlaczegoś wyszedł z żandarmerii?

– Kto wyszedł? Wyleli mnie. Żeby to ode mnie zależało, nigdy bym się stamtąd nie ruszył. Kiedy mnie w końcu tysiąc dziewięćset piętnastego roku mianowali cugsfirerem, przeniesiono mnie do pewnego miasteczka na Wołyniu. Zostałem tam komendantem posterunku na przedmieściu. Należało do mnie kilka wsi okolicznych z austriackiego rejonu. Trzeba wam wiedzieć, że Wołyń był wtedy podzielony na rejony: niemiecki i austriacki. Jeden sprzymierzeniec nie miał prawa grabić u drugiego.

Po prawdzie, to z tego podziału wielkiej pociechy nie było, bo Niemcy umieli się tak urządzić, że zawsze wszystko wzięli pierwsi. Nasi byli głupi i nie potrafili takiej grandy robić jak oni. Niemcy wystawiali kwity rekwizycyjne i pieniądze wypłacali później albo brali chłopu żyto i wystawiali kwit płatny w Berlinie. Idźże teraz, chłopie, do Berlina po swoje siedem marek. Niektóre komendy dawały swoim feldfeblom na rękę czyste kwity z pieczątkami i mógł sobie brać, co mu się podobało, i wysyłać do domu. Różne cudeńka były powypisywane na tych kwitach. Przychodzi chłop do intendentury z kwitem, kłania się w pas: “Płaćcie, wielmożni panowie, za świnię, coście ją wzięli w tamtym tygodniu u gospodarza Danyły Chmyza ze wsi Karolewo gminy szturbackiej.” Czytali kwit i chłopa za łeb i ze schodów. Idzie chłopina na skargę do urzędu etapowego. Tam biorą kwit do ręki, śmieją się. Napisane było tak:

Dein Schwein ist mein, (Twój wieprz jest mój)

Mein Schein ist dein, (Mój kwit jest twój)

Lieb Vaterland magst ruhig sein. (Luba ojczyzno, możesz być spokojna.)

Kiedy się chłop uparł, dostał kilka razy w zęby i szedł do domu z tym wierszowanym kwitem i spuchniętą gębą.

Siedziałem ja tam i nieraz choroba mnie brała, kiedy widziałem, jak oni dręczą tę ludność obszarów okupowanych, chociaż nie jestem miękkiego serca.

Pewnego razu doniósł mi konfident z tamtejszych chłopów, że Niemiaszki w moim rejonie buszują. Zebrałem swoich chłopaków i idę. Był tam między nimi jeden pyskaty podoficer i stawiał się. Nie mogłem się powstrzymać, wygarnąłem do niego i niechcący przestrzeliłem mu nogę.

O mały figiel nie zostało zerwane przez to przymierze, ale udowodniłem, że to było nieostrożne obchodzenie się z bronią, i przenieśli mnie za to do kraju. Przydzielili mnie do Budapesztu. Pewnego razu miałem odstawić do sądu dezertera. Idę do komendy garnizonu odebrać go z aresztu i patrzę – a to mój szwagier. Żony brat. Wyprowadziłem go za miasto, dałem pieniądze i powiedziałem: “Do widzenia”. Musiałem się skaleczyć nożem, niby że z nim stoczyłem walkę, i dostałem za to tylko trzy miesiące twierdzy, a potem przenieśli mnie tutaj. A w kompanii wartowniczej gniłem pełne dwa lata.

– I gniłbyś dalej, żebyś się nie zdecydował wiać z nami.

– I gniłbym dalej… – Szökölön splunął. – Wierzcie mi, chłopcy, że tak mi te warty obrzydły, iż nieraz miałem ochotę wyjść z wartowni i iść prosto przed siebie, aby tylko oderwać się od tego psiego życia. Cztery lata już przeszło, bójcie się Boga! Cierpliwości już nie starczało…

Drzwi do przedziału rozsunęły się i stanął w nich wachmistrz żandarmerii. Wszyscy poczuli drgawki w nogach. Baldini pociągnął śpiącego Kanię za rękaw.

– Czego?

– Panie feldfeblu, melduję posłusznie, kontrola dokumentów.

Kania niedbale powstał i patrząc spod oka na żandarma, powoli wyjmował z kieszeni dokument. Z niepokojem patrzyli na twarz czytającego wachmistrza.

– Koszyce… jeden feldfebel i czterech szeregowców… po odbiór amunicji. W porządku, dziękuję.

Wachmistrz oddał Kani dokument i z zawiścią spojrzał ukradkiem na jego ordery.

– Bardzo ładne umundurowanie mają panowie…

– Nie wie pan, dlaczego? Umrzyków zawsze kładzie się do trumny w najlepszym, dlatego marszkompanie fasują nowe – poinformował go Kania.

Wachmistrz skrzywił się.

– Jeżeli pan z tego punktu widzenia… – Nie dokończył i wyszedł.

– Punkt widzenia draniowi się nie podoba – zgryźliwie zauważył Haber. – Idź na front, to ci tam pokażą punkt widzenia… Kania wydął wargi.

– Niech sobie zasłuży na froncie jak ja, nie?

– Trochę mnie mrówki oblazły, kiedy wszedł do przedziału – przyznał się Baldini.

– Dlaczego? Dokument, bracie, jak brylant i nie macie się czego bać.

– Może by tak co wypić na pokrzepienie, panowie?

– Wydostań, Hładun, manierkę z plecaka.

Każdy pociągnął z manierki i humory się poprawiły.

– W Koszycach będziemy za trzy godziny.

Pociąg zatrzymał się i do przedziału wszedł stary kapral sanitarny, objuczony jak wielbłąd obszytymi w płótno tobołami, których kształty wyraźnie określały zawartość.

– Pozwoli pan, panie feldfeblu, że sobie tu posiedzę przez dwie stacje? Szökölön powstał z ławy i fachowo obmacywał worki.

– Chleb, słonina i pewno kasza.

Kapral, wątły człeczyna, popatrzył na niego z niepokojem.

– Według rozkazów, nie wolno wozić z sobą więcej, jak pięć kilo produktów, panie kapral – przemówił Kania – a wiezie pan pewno pół cetnara. Jako starszy, mógłbym pana zadenuncjować przed żandarmerią, ale nie zrobię tego, jeżeli mi pan szczerze odpowie na pytanie: dla rodziny pan to wiezie czy na handel?

– Dla siebie, panie feldfeblu – skwapliwie odpowiedział przestraszony kapral – pięć osób głoduje w domu.

– Starczy. Ładunek pański uważam za usprawiedliwiony. Obciąża pana tylko lekkomyślność, z jaką pan swój przychówek pomnożył do piątki. Nie wystarczyłby panu jeden spadkobierca?

Uspokojony kapral umieścił toboły pod ławką i zapalił fajkę.

– Trudno, panie feldfebel, już teraz tego nie naprawię.

– Trudno, nie naprawię – kpiąco powtórzył Szökölön, którego wypity rum zrobił rozmownym. – Myślę, że teraz tego naprawić nie można, główek im pan nie poukręca. Ale teraz ma pan kłopot z żarciem.

– Pan Węgier?

– Węgier, panie kapral, Stary kapral cmoknął.

– Bogaty macie kraj, bo-ga-ty.

– Ale chyba niedługo zbiednieje, jeżeli wszyscy kaprale sanitarni będą takie transporty do domu wysyłali – zauważył Kania.

– Ja, panie feldfebel, to – skromnie usprawiedliwiaj się kapral – raz na miesiąc taką porcję wyślę. Ale gdyby pan widział, co wysyłają panowie dowódcy… Wagony całe!

– I to wszystko z Węgier! – Szökölön pokiwał głową. – Biedna moja ojczyzna! Okrada ją każdy drań z końca świata… Diabli mnie biorą, kiedy o tym słyszę… Niechby brali swoi, to przynajmniej nie żal…

Kapral sanitarny usiłował niemiłą dla siebie rozmowę skierować na inne tory. Licho wie, co takiemu podpitemu Madziarowi może do łba strzelić. Rozczuli się nad swoją okradaną ojczyzną i gotów posiekać bagnetem na gulasz narodowy.

– Daleko panowie jadą, jeśli wolno wiedzieć? Kania nonszalancko założył nogę na nogę.

– Do głównej kwatery.

– Zaraz widać, że jakaś ważna delegacja służbowa – zauważył przenikliwie kapral. – Poznać to po mundurach. Takiego umundurowania w hinterlandzie się nie nosi. Panowie tam na służbę jaką jadą?

– Nie. Jedziemy prosić Najjaśniejszego Pana, żeby nam jadłospis na froncie zmienili. Za dużo ryżu i polenty dostajemy, a to rozstraja żołądki.

Kapral ukradkiem popatrzył na wszystkich nie zaprzeczył. Wlazłeś między wrony, krakaj jak i one pomyślał. Grunt, żebym swoje paczki przewiózł.

– Pan feldfebel dawno na froncie?

– Dwa lata.

– Ma pan widać, panie feldfebel, wyjątkowe szczęście. W naszym szpitalu są ranni spod Monte Gabriele i znad Isonza. Jak się słucha tego, co opowiadają, niedobrze się robi i wierzyć się nie chce, żeby człowiek mógł tak długo wytrzymać i nie zwariować.

– Niechby tak przeszli dziesięć ofensyw pod Piavą jak ja i niech wtedy panu opowiadają, co przeżyli! Dopiero by się pan dowiedział naprawdę, co to jest front włoski…

– Ale też i orderów ma pan feldfebel wiele.

– Mam jeszcze kilka w kuferku – niedbale odpowiedział Kania – nie noszę wszystkich, bo za ciężko.

Nie nosi wszystkich, bo za ciężko, z podziwem pomyślał kapral, oto prawdziwy bohater. Skromny i nie zarozumiały. Jeden z tych dzielnych podoficerów, o których tak ładnie piszą w gazetach. A ja mam tylko jedną medalinę za wierną służbę i tę noszę stale…

Jeżeli chodzi o medale, Kania mówił prawdę. Miał rzeczywiście w kuferku jeszcze kilka sztuk. Otrzymał całą kolekcję od Ivanovicia, który ją ściągnął z gablotki w komendzie garnizonu, gdzie zdobiły poczekalnię i działały na wyobraźnię wszystkich przychodzących tam wojskowych.

Czas schodził im szybko. Opowiadania Kani o zmyślonych przeżyciach na froncie włoskim, jego perypetie we wszystkich sławnych bitwach, podane barwnie i ze swadą, były bardzo interesujące i poczciwy kapral sanitarny, wysiadając na swojej stacji, z szacunkiem uścisnął mu rękę.

– Życzę panu szczęśliwego powrotu do domu.

– Dziękuję; od siebie życzę panu nominacji na podoficera żywnościowego.

Miejsce kaprala zajął zaspany jednoroczny ochotnik z walizeczką. Służbiście zapytał Kanię, czy może zająć miejsce, i nie usiadł, zanim nie otrzymał pozwolenia. Jednoroczny był młodziutkim chłopcem o rumianych policzkach i widać było, że dopiero niedawno ukończył szkołę. Na medale Kani patrzył z jakimś zabobonnym podziwem i nie mógł od nich oczu oderwać. Wzbudzały w nim respekt dla tego wygi frontowego, za jakiego go wziął.

– Daleko pan jedzie? – zapytał Kania. Jednoroczny zerwał się z ławki i stanął na baczność.

– Na trzeciej stacji wysiadam, panie feldfebel.

– Siedź pan, panie jednoroczny ochotniku. Nie będę mógł z panem rozmawiać, jeżeli pan będzie się tak służbowo zachowywał. Jeszcze pan nie odwykł od tych wszystkich szkolnych szopek. U nas na froncie, w Syrii, dawnośmy o tych rzeczach zapomnieli.

Podziw jednorocznego zwiększył się. A więc z frontu i w dodatku z Syrii, pomyślał.

– Czy wolno mi wiedzieć, ile pan ma lat, panie jednoroczny?

– Skończyłem dziewiętnaście, panie feldfebel.

– Młody z pana człowiek. Idzie pan teraz pewnie do szkoły oficerskiej?

– Jadę za tydzień na kurs lotniczy, teraz mam urlop.

– Z jednej szkoły do drugiej… hm… Ale nie radziłbym panu iść do lotnictwa. Służyłem kiedyś w balonach obserwacyjnych i znam to bujanie w powietrzu. Na zawroty głowy pan nie cierpi?

– Nie, byłem już badany i jestem uznany za zdolnego do służby w powietrzu.

– Są różne gusta i guściki, panie jednoroczny ochotniku. Według mnie lepiej by pan zrobił, gdyby się pan kazał przydzielić do grupy azjatyckiej. O wiele to ciekawsze od bujania w powietrzu. Zobaczyłby pan kawał świata, poznał różne ludy, zwiedził przy okazji Ziemię Świętą.

– Czy dużo jest naszych oddziałów w Azji Mniejszej, panie feldfebel.

– Moździerze i kilka drobnych formacji innych rodzajów broni. Tyle tylko, żeby wykazać Turkom, iż współdziałamy z nimi. Niech i koalicja widzi solidarność między sprzymierzeńcami.

– Bardzo tam są ciężkie walki? Mało tu się w kraju słyszy o tym froncie, bo tam przeważnie Niemcy operują.

– Ciężkie? Bo ja wiem… Ciężej jest chyba we Francji i Włoszech, ale w Syrii i w Palestynie są bezwzględniejsze i okrutniejsze. Tam się nie walczy, tam się szlachtuje. Tam, panie jednoroczny, nie pomagają regulaminy ani szkoły, tylko odwaga i spryt. Słyszał pan pewnie o fanatyzmie mahometan? Niech pan sobie wyobrazi, że siedzi pan na przykład przy karabinie maszynowym, a na pana wali horda Arabów na wielbłądach, wymachuje karabinami i wrzeszczy: “Ałła insz Ałła”. Kosi pan karabinem maszynowym, że się tylko bokami nakrywają, ale reszta, jakby tego nie widziała, dalej pędzi naprzód. Ech, panie jednoroczny ochotniku! Jak panu, dajmy na to, amunicja wyszła, a oni są blisko, nie zdąży pan nawet pisnąć, kiedy pana mają. Uciekać nie ma gdzie i kiedy, bo nasze wielbłądy są za wydmami, i nie pozostaje do zrobienia nic innego, jak zakomenderować sobie: “Do modlitwy” i zdjąć turban, żeby im lepiej było ciąć w kark.

– To tam się turbany nosi?

– Turbany albo fezy z takimi białymi zasłonami na kark, żeby osłabić działanie słońca. Na pustyni bardzo łatwo o porażenie słoneczne.

Przez przedział powiało egzotyzmem i jednorocznemu oczy zaczęły błyszczeć. Wyjął papierośnicę i nieśmiało podał ją azjatyckiemu bohaterowi.

– Bardzo dobre papierosy pan pali, panie jednoroczny.

– Dostałem od ojca, jest pułkownikiem. Kani wcale to nie zaimponowało.

– Właściwie to my tam lepsze palimy. Złapałem kiedyś na granicy Iraku jednego szejka Wahabitów z tytoniem. Takiego jeszcze nie paliłem. Ale najprzyjemniej pali się nargile. Palił je pan kiedy? Nie? To jest rozkosz. Wiedzą te brudasy, co dobre. Dzikie te małpy, bo dzikie, ale ciekawe są ich obyczaje. Ostatnio, po prawdzie, nie byłem daleko w pustyni, bo szkoliłem Druzów.

– Druzów? Przecież oni walczą przeciw państwom centralnym.

– Nie wszyscy, panie jednoroczny ochotniku – z powagą rozwiewał Kania wątpliwości młodego jednorocznego. – Niektóre szczepy przeszły na naszą stronę. My mamy swoich Arabów, a oni swoich. Ubieramy ich po naszemu i fertig. Spójrz pan na tych dwóch – Kania wskazał ręką śniadego Szökölöna i oliwkowego Baldiniego. – Gdybym panu nie powiedział, byłby pan przekonany, że to Bośniacy albo Węgrzy, a to, panie jednoroczny, Druzowie. Wiozę ich do Wiednia, gdzie przejdą kurs i wrócą do Syrii jako przywódcy powstania w protektoracie angielskim.

Jednoroczny otworzył usta z podziwu. Szökölön i Baldini szybko zwalczyli swoje chwilowe osłupienie i uprzejmie się uśmiechnęli. Kania mrugnął na nich znacząco i dalej łgał, płynnie i bez zająknienia. Jednoroczny już sobie wyobrażał, jakie też wrażenie zrobi w domu jego opowiadanie o znajomości zawartej z egzotycznymi sprzymierzeńcami. Wyjął papierośnicę i zapytał:

– Czy oni rozumieją po niemiecku?

– Bardzo mało. Ja porozumiewam się z nimi po arabsku. Niech pan pozwoli mnie papierośnicę, bo od pana nie wezmą. Nie wolno prawowiernemu nic brać od giaura.

– A od pana wezmą?

– Ode mnie tak, bo ja jestem na czas wojny mahometaninem. Przeszliśmy wszyscy na islam, bo inaczej nie można by z nimi nic zrobić. Musieliśmy przejść specjalne kursy Koranu, żeby móc do nich trafić i zyskać ich zaufanie.

Kania podsunął rzekomym Arabom otwartą papierośnicę.

– Mustafa… Achmed… naser mater! – rzekł “po arabsku”.

Szökölön zgrabnie wypróżnił jedną połowę papierośnicy, a Baldini drugą i skłoniwszy się przed Kanią głęboko, uprzejmie podziękował:

– Nagła krew zalałła.

Słyszał to nieraz od Kani i użył tego celem wykazania swego dobrego wychowania wschodniego.

– No i widzi pan, co za dzikusy? Wzięli wszystko, ale nie można się o to gniewać. Nie znają jeszcze dobrze zwyczajów europejskich…

– Co on powiedział?

– Nagła krew zalałła… to znaczy: Niech cię Ałła ma w swej opiece. On jest bardzo pobożny, bo jest hadżim; był w Mekce i całował święty kamień Kaaby.

Jednoroczny przypomniał sobie powieści wschodnie i ze zrozumieniem skinął głową. Feldfebel oddziałów azjatyckich wtajemniczył go w sposoby walki na pustyni, opowiadał o zwyczajach Wschodnich, roztaczał przed nim tak barwne obrazy miast azjatyckich, aż jednoroczny dostał wypieków na twarzy. Zachciało mu się jeść i wyjął z walizki bułkę z szynką. Kania natychmiast wyrwał mu ją z ręki i włożył z powrotem do walizki.

– Chyba panu życie niemiłe, człowieku! Zabiją pana! Będą to uważali za prowokację; przecież pan chyba wie, że im nie wolno jeść świniny?

Jednoroczny skinął znowu głową, ale widać było, że te zakazy muzułmańskie są mu w tej chwili nie na rękę.

– Każdy medal ma dwie strony – mówił Kania. – To jest właśnie ta druga stroma. Swoją drogą ciekawie się z nimi pełni służbę, ale i dużo niewygody się musi znosić. Wódki nie pij, kiełbasy nie jedz i różne takie fanaberie.

Na następnej stacji wsiadło do przedziału dwóch kanonierów i jeden z nich wyjął z chlebaka manierkę. Jednoroczny chwycił go za rękę.

– Schowaj pan to, tutaj nie wolno tego pić. Kanonier wybałuszył gały.

– Kawy nie wolno się napić?

– Jeżeli kawa, to co innego; myślałem, że rum. Widzi pan tych dwóch – zarozumiale spytał jednoroczny, dumny ze znajomości – to są Arabowie z Syrii.

Drugi kanonier podniósł głowę.

– Z Syrii? Byłem tam kilka miesięcy przy moździerzach… Salem alejkum – zwrócił się z ukłonem w stronę Baldiniego.

Włoski hadżi najpierw zgłupiał, ale po chwili przytomnie odpowiedział:

– Alejkum salem, effendi.

Niemniej oszołomiony był i węgierski przywódca powstania Wahabitów w protektoracie angielskim. “Feldfebel oddziałów azjatyckich” stracił na chwilę pewność siebie, ale w krótkim czasie odzyskał ją. Kanonier już otworzył usta do zagajenia rozmowy z Arabami, ale przeszkodził mu w tym Kania.

– Teraz będą rozmyślali o raju Mahometa i nie wolno im przerywać – zwrócił się półgłosem do kanonierów – pan wie, co to znaczy, prawda?

Kanonier ze zrozumieniem skinął głową. Poczciwy chłopak z Dolnej Austrii nie miał wprawdzie pojęcia o żadnym raju Mahometa, ale zgodził się, aby nie stracić w oczach innych pasażerów opinii znającego się na arabskich obrządkach religijnych. Dumnie zapalił papierosa i wyniośle spojrzał na jednorocznego, jakby mówił:

– Widzisz, kawalerze, jaki ze mnie światowiec. Jednorocznemu zachciało się jeść.

– Głodny jestem, panie feldfebel, a nie mam nic innego jak bułki z szynką – zwierzył się z zafrasowaniem.

– No cóż? Sam pan widział, też muszę przy nich grać wariata i przestrzegać przepisów religijnych. Chyba, że pan się przesiądzie do innego przedziału.

Jednoroczny nasycił swoją ciekawość dostatecznie i teraz pragnął nasycić żołądek. Wziął więc swoją walizkę i z szacunkiem pożegnał się z Kanią.

– Życzę panu powodzenia w szkole pilotażu. Kanonierzy siedzieli jakiś czas w milczeniu, ale widać było, że staje im się to dokuczliwe i zaczęli z sobą szeptać.

– Nie gadać! – ostrzegł Kania.

Kanonierzy mrugnęli do siebie, zabrali swoje plecaki i wyszli. Szökölön i Baldini już otworzyli usta, żeby porozmawiać z Kanią na tematy syryjskie, ale przeszkodziło im w tym wejście konduktora wraz z młodym żandarmem. Kania pokazał bilety wojskowe i konduktor, rzuciwszy na nie okiem, przedziurkował je.

– Co się tyczy dokumentu, panie kapral, to już był raz kontrolowany.

– Możliwe panie feldfebel, ale musiało to być w innym rejonie.

– Ma pan. Mam nadzieję, że się na nim od północy nic nie zmieniło. Czytaj pan w swoim rejonie. Dużo jeszcze tych rejonów do Koszyc?

– Za kwadrans Koszyce, dziękuję.

Kiedy konduktor z żandarmem wyszli z przedziału. Kania szybko poszedł za nimi i siedział w klozecie, dopóki pociąg się nie zatrzymał. Wtedy dopiero wszedł do przedziału.


  1. <a l:href="#_ftnref3">[3]</a> tj. na Węgrzech