37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

W KOSZYCACH

Kierowniczka bufetu zoldatenhajmu w Koszycach, chuda i wyniosła starsza dama, w szczelnie zapiętej pod samą brodę sukni, miała wyraz twarzy męczennicy.

– W czwartym roku wojny nie można być takim wybrednym, panie feldfebel. Skąd ja panu wezmę krowie mleko? Krów u nas nie ma, wszyscy piją z mlekiem skondensowanym i nikt od tego jeszcze nie umarł. Jeżeli to panu nie dogadza, może pan pójść do miasta i tam pić samą śmietankę… Nie wiem, za co mnie Pan Bóg skarał tym bufetem tutaj…

– Okazuje się, panie feldfebel, że to, co piszą w tych gazetach dla żołnierzy u nas na froncie włoskim, to tylko bujda na resorach i nic więcej. Mamy przykład, jak się obchodzą z frontowym żołnierzem w kraju – odezwał się Haber.

– To się nazywa opieka nad żołnierzem – złośliwie zauważył Szökölön. – Człowiek w przejeździe z jednego frontu na drugi wstępuje do takiego reklamowanego zoldatenhajmu na posiłek, a tu go częstują trocinami.

– To nie trociny, tylko mleko skondensowane – replikowała wyniosła dama.

– Myśli pani, że ma pani do czynienia z jakimiś łazikami z hinterlandu? Z nami, paniusiu, lepiej nie wojować.

Piątka naszych bohaterów zablokowała bufet i kierowniczka nie mogła ruszyć się z miejsca. Podniosła oczy do góry z takim wyrazem twarzy, jakby chciała prosić wszystkich świętych o opiekę nad sobą.

– To samo można powiedzieć o tym chlebie, jaki nam dają. To jest placek z gliny, upieczony na krochmalu.

– Ja bym sama zjadła tort, proszę pana, ale niestety jest wojna i nie ma tego, co się komu zachciewa.

– Więc jest jakaś możliwość otrzymania mleka do kawy czy nie? – kategorycznie zapytał Kania.

– Sama się nie wydoję, panie feldfebel.

– Dopiero by nam szanowna pani wygodziła… Niech się pani nie poświęca.

– Panowie są… sama nie wiem, jak nazwać takie zachowanie się…

– Panowie są panami żołnierzami z frontu, pani dyrektorko, i kiwać się nie dadzą – zaperzył się Haber. – Może pani ma kogoś znajomego, kto by mógł odstąpić kwartę mleka? Damy pieniądze.

– Niech panowie tylko odejdą od bufetu, to może się gdzie postaram, ale niech panowie zajmą stolik.

– Dobra, poczekamy…

Zajęli miejsca przy stoliku. Ogromna sala pełna była dymu z papierosów. Między stolikami uwijali się jeńcy rosyjscy w białych kitlach i podawali żołnierzom herbatę w blaszanych kubkach wraz z kawałkami chleba, w którym więcej było kartofli, kasztanów i innych składników niż mąki. Skośnooki, wypasiony Mongoł podszedł do stolika.

– Mamy dostać kakao z prawdziwym mlekiem – poinformował go Kania, kiedy zauważył jego wyczekujące spojrzenie – poniał tawaryszcz? (zrozumiałeś, towarzyszu?).

– Poniał, gaspadin fildfiebel. Papirosku możno od was połuczit? (Zrozumiałem, panie feldfeblu. Czy mogę dostać od pana papierosa?).

– Majesz papirosku i idź przypilnować, żeby nam prędzej przynieśli nasze kakao.

– Nieźle im się tutaj powodzi – zauważył Haber – spasione to wszystko jak wieprze.

Jeniec po chwili wrócił i z szacunkiem postawił na stole tacę z pięcioma filiżankami parującego kakao. Kilku bliżej siedzących żołnierzy ciekawie uniosło się ze swoich miejsc.

– Kakao, panowie – z zadowoleniem poinformował ich Szökölön – robi się z takiego proszku jak czekolada i zalewa się mlekiem. Kto tego nie wie, ten żłopie herbatę z lipowego liścia.

Pili gorący napój i rozmawiali. Sala pełna była rozgwaru jak ul i rozbrzmiewała rozmowami w różnych językach. Niektórzy żołnierze oparli głowy o blaty stołów i spali w tej pozycji, potrącani przez przechodzących. Po śniadaniu Kania udał się do kancelarii, gdzie odbył małą konferencję z urzędującym tam feldfeblem, zarządzającym pokojami sypialnymi.

– Nic się nie da zrobić, panie kolego. Na ogólnej sali, owszem, ale w pokojach nie ma mowy. Panowie oficerowie zajmują.

– Panowie oficerowie posiadają Offiziersheim i nie mają tu nic do roboty. Gdybym ja tak poszedł do officirshajmu i zażądał pokoju?

– To by pana wylali na głowę ze schodów – odpowiedział flegmatyczny feldfebel.

– Tak to jest właśnie… im wolno wszystko, a nam guzik. Nie mamy prawa do niczego. Przyjdą, zajmą pokoje przeznaczone dla podoficerów i moje uszanowanie. Tfu!… pluję na takie porządki!

– To panu wolno – zgodził się feldfebel, kręcąc palcami młynka na brzuchu – pluj pan sobie na zdrowie.

Kania wyraził mu swoją pogardę dla takich porządków i z irytacją trzasnął drzwiami. W wyniku narady z towarzyszami postanowił poszukać hotelu, w którym by się można było przez kilka dni zatrzymać, zanim wyjadą do Wiednia, gdzie stosunki Habera miały ułatwić im dalszą egzystencję.

Kania szedł ulicami Koszyc z taką swobodą, jakby nie wiedział o tym, że jednocześnie przez kilka linii telefonicznych i telegraficznych przekazywane są w świat dokładne ich rysopisy i telefoniści komend dworcowych wiele wysiłku wkładają w wyraźne podawanie nazwisk uciekinierów. Niefrasobliwie oddawał honory oficerom, którzy, mijając go, zerkali na jego pokrytą orderami pierś. W mundurze feldfebla czuł się tak, jakby miał do niego prawo od dawna. Zaszedł do kilku hoteli, w których jednak nie wynajął pokoju z tej przyczyny, że portierzy słysząc, że chodzi o żołnierzy, odmawiali.

– Chyba, że będzie kartka z Entlausungstelle.

– To jest wasz patriotyzm, co? Tak się traktuje żołnierzy z frontu?

– Patriotyzm jest dobry wtedy, kiedy żołnierz nie ma wszy. Pan wie, ile dziś mydło kosztuje? Przyjmę jednego żołnierza na dwie doby i potem mam cały hotel zawszony. Bez kartki z Entlausungstelle nie mogę was przyjąć.

– Kanalie! Was by tak na front wziąć!

– Niech pan nie robi awantury, bo zawołam policję.

– Szkoda mi ręki, bobym ci, draniu, wypisał na gębie, jak trzeba się odnosić do żołnierza!

W jednej z bocznych ulic odkrył hotelik, którego portier nie pytał o kartkę z punktu odwszawiającego, natomiast okazał wiele zainteresowania dla dokumentu podróży.

– Co pana tak ciekawi w tym papierze?

– Zrobiłem się ciekawy od tego czasu, kiedy mi kilku panów wojaków ściągnęło prześcieradła.

– Mogę panu dać kaucję, jeżeli panu o to chodzi.

Kania wynajął dwa łączne pokoje i zapłacił z góry za tydzień.

Kiedy już załatwił formalności, wziął dorożkę i wrócił do zoldatenhajmu.

– Bagaże odwiezie się dorożką, a my pójdziemy sobie pieszo. Taki frontowy patrol niepotrzebnie zwraca uwagę na ulicy.

Koszyce nastręczyły im wiele przyjemnych chwil, dzięki kilkunastu miłym lokalom, gdzie można się było solidnie zabawić bez wchodzenia w styczność z żandarmerią.

Dwa łączne pokoje w hotelu w dzień rozbrzmiewały chrapaniem, za to nad ranem, kiedy spragnieni uciech doczesnych bohaterowie frontowi wracali z hulanek, przy brzęku kieliszków słychać było w całym hotelu wesołe głosy kobiece.

Portier kilkakrotnie odbierał skargi od innych gości hotelowych na hałasy, ale nie mówił o nich Kani nie chcąc umniejszać spodziewanego napiwku i uspokajał nerwowych cywilów, że potrwa to w ogóle jeszcze trzy dni.

Nurzali się w rozkoszach z taką zaciekłością, jakby następnego dnia miał nastąpić koniec świata. Długa wstrzemięźliwość wymagała zupełnego wyładowania nagromadzonych zapasów sił żywotnych. I wyładowywali niezgorzej. Pewna kategoria usłużnych panienek chyba do śmierci nie zapomni pięciu zuchów, którzy z końcem lata ostatniego roku wojny nawiedzili Koszyce.

Dużo by mogły o tym powiedzieć sprzęty w zajmowanych przez nich pokojach, osobliwie łóżka i kanapy, niestety jednak, pomijając notoryczną niemotę tych pożytecznych mebli, zostały one po wyjeździe naszych bohaterów zamienione na nowe, gdyż nie nadawały się więcej do użytku. Siódmego dnia pobytu w Koszycach, w południe, Kania po obudzeniu się wstał i przejrzał się w lustrze.

– No, bawiliśmy się tutaj nieźle. Wyglądam, jakby mnie spod magla wyciągnęli.

– Ech, żeby to moja Katinka wiedziała – westchnął Szökölön – miałbym ja kilka uliczek wyrzeźbionych pazurami na gębie.

Baldini zrobił kilka przysiadów, przy czym nasłuchiwał czujnie.

– Strzyka w kolanach – zameldował przygasłym głosem.

– Niezgorzej się zabawialiśmy – przytwierdził Haber – taki jestem wiotki, jakbym był z waty. Kania wyjął z kieszeni portfel i przeliczył pieniądze,

– Jesteśmy biedniejsi o sześćset koron…

– Za dużo nas to kosztowało.

– Najwięcej poszło na wino – zauważył Hładun – chlaliście jak studnie.

– Przepiłem się do gruntu – stwierdził Haber. – Przynajmniej przez tydzień nie wezmę do gęby nic innego prócz wody i mleka. Żeby mnie tak położyć pod prasę, trysnąłbym winem jak fontanna.

– Masz rację – zgodził się Szökölön – musimy przestać pić na jakiś czas.

Zjedli obiad i nie wychodząc więcej z hotelu grali do wieczora w karty, po czym poszli na stację z zamiarem wyjazdu do Wiednia. Pociąg wiedeński, jak się okazało, odchodził w nocy.

– Na dworcu siedzieć nie można – rzekł Kania – trzeba ten czas jakoś przepędzić.

– Chodźmy do jakiej restauracji, posiedzimy tam do północy – proponował Baldini.

– Do żadnej restauracji nie idziemy. Zajdziemy do jakiej cichej mleczarenki i tam pogramy w karty przy herbacie.

– Słusznie, trzeba teraz przejść małą kurację mleczną – przytaknął Szökölön.

– Więc idziemy.

Powzięli mocne postanowienie zaprzestania na jakiś czas picia alkoholu i wyszli z dworca.

– Jest mleczarnia.

Baldini spojrzał przez uchylone drzwi.

– Jakaś straszliwa wiedźma siedzi przy bufecie, chodźmy tam, gdzie jest muzyka.

Wiele było po drodze “cichych mleczarenek”, ale każda miała jakiś defekt. W jednej właściciel lub właścicielka byli niesympatyczni, w drugiej było pusto, w trzeciej kelner wyglądał jak zbój i w końcu weszli do pierwszej z brzegu restauracji.

– Ale pić stanowczo nie będziemy – zastrzegał się Haber przed wejściem.

– Mowy o tym nie ma – potwierdził Kania. Kiedy zajęli miejsca i zdjęli z ramion plecaki, kelner postawił na stole karafkę białego wina i pięć szklanek. Kania powiódł oczami po twarzach towarzyszy. Szökölön wziął karafkę w ręce i powąchał.

– Wino…

– Dziwne zwyczaje panują tutaj. Nic się nie pytają i od razu karafkę na stół.

– Po gębach poznał, z kim ma do czynienia. – złośliwie zauważył Haber. – Spojrzał na ciebie i Baldiniego i wyczytał na waszych pyskach zamówienie.

– Jeżeli chodzi o to, co wyczytał, to w żadnym wypadku nie mógł wyczytać życzenia takiego świństwa – odpowiedział krzywiąc się Baldini. – To jest ten słynny ocet węgierski…

– Tylko nie ocet – zareplikował Szökölön. – W każdym razie lepsze to wino od włoskiego.

– Włoskie lepsze. Takie białe wino we Włoszech ma przynajmniej smak, a to człowiekowi gębę wykręca.

– Nieprawda, zalatuje trochę kwaskiem, ale pije się zawsze przyjemnie.

– Zaraz – przerwał Kania – macie się pokłócić, to skosztujemy wszyscy i osądzimy bezstronnie.

– Mieliśmy nie pić – przypomniał Haber.

– I nie pijemy. Przecież nie można nazywać piciem skosztowania kropli wina celem stwierdzenia smaku.

– Kosztujcie sobie sami, ja nie piję. Ty, Hładun, też, prawda? Hładun uroczyście położył rękę na piersi.

– Raczej śmierć niż wino. Szklanki były już nalane.

– Chwileczkę… umówiliśmy się, żeby nie pić i to jest prawda – przemówił Baldini – ale tu chodzi o prawdę. Mnie chodzi tylko o prawdę, o nic więcej.

Nie mniejszym miłośnikiem prawdy okazał się Szökölön.

– Nie jestem małe dziecko i nie pozwolę na to, żeby mi kto ględził bzdury o włoskim winie. Proszę was, przyjaciele, wypijcie szklaneczkę i powiedzcie sami tej małpie, jaki to ma smak.

– No tak – rzekł Kania – kieruje nim tylko obrażona godność narodowa i nie możemy się od arbitrażu uchylić.

– Wypijcie, koledzy, i jeżeli to wino nie jest dobre, walcie mnie w pysk. Szökölön postawił kwestię tak kategorycznie, że nie można było odmówić. Wypili i przez chwilę mlaskali językami o podniebienia.

– Nie masz racji, Baldini – przemówił pierwszy Kania – nie można powiedzieć, żeby to poczciwe winko przypominało ocet. Pozostali dwaj eksperci nie zabierali głosu.

– A widzisz! – z zadowoleniem zwrócił się do Baldiniego Szökölön – kto ma rację?

– Właściwie to po jednym kieliszku trudno jest osądzić; tylko sobie gardła przepłukali.

– Uparty jak kozioł! – zawołał Szökölön i szybko napełnił po raz drugi szklanki. – Wypijcie jeszcze raz i jeżeli ktoś będzie miał odwagę powiedzieć, że to wino jest niedobre, to ja biję w pysk!

Gwoli stwierdzenia prawdy wypili karafkę i przyznali słuszność Szökölönowi. Spór jednak nie został zakończony wobec oświadczenia Baldiniego, iż czerwone wina węgierskie mają smak zafarbowanych wytłoczyn buraczanych. Oświadczenie to poparł gotowością bicia w pysk każdego, kto mu tego nie przyzna po skosztowaniu podłej lury węgierskiej.

– Podła lura – zaperzył się Szökölön. – Hej, kelner! Dawaj pan butelkę tokajskiego! Zaraz się przymkniesz ze swoim chianti i cinzano. I walę w pysk każdego, kto powie, że to wino jest gorsze od włoskiego!

– Los człowieka w takim mordobijących towarzystwie jest godny pożałowania – filozoficznie zauważył Haber. – Teraz muszę pić, bo jak nie dostanę od jednego, to dostanę od drugiego. A ja nic nie mówiłem o mojej dumie narodowej…

– Jesteśmy jak ten okręt między bałwanami – zgodził się Hładun i sięgnął po szklankę – z jakim przestajesz, takim się stajesz. Cierpimy za nie swoje winy…

– Trudno, bracie – orzekł Kania – niech jeden drugiego przekona.

Przekonywali się tak rzetelnie, że w głowach zaczęło trochę szumieć. Zamówili kolację. Hładun usiadł przy automacie i wrzucił w szparę monetę. Dobrze znane tony walca “Nad modrym Dunajem” rozrzewniły jakiegoś samotnie siedzącego przy drugim stoliku starszego jegomościa tak dalece, że szukając ujścia dla rozpierających go uczuć przysiadł się do stołu wojskowych.

– Pozwólcie, panowie wojacy, wypić z wami lampeczkę. Kiedy patrzę na takich sympatycznych żołnierzyków, serce mi się kraje na myśl, że muszą znosić niedolę wojenną i ginąć marną śmiercią… Kelner! Butelka tokaju!

– No, tak bardzo od razu nie giną, łaskawy panie. A pan, jeśli wolno wiedzieć, dlaczego nie w wojsku? Cywil machnął ręką,

– Nieuleczalnie chory jestem, panie feldfebel, i niezdatny do służby. Wasze zdrowie, panowie!

Uprzejmy cywil był bardzo sympatycznym człowiekiem, co mu Szökölön oznajmił z taką serdecznością, że pierwsza butelka prędko ustąpiła miejsca drugiej. Kanię interesowała nieuleczalna choroba Madziara.

– Na co pan takiego cierpi, że pan jest niezdatny do służby? Wygląda pan zupełnie zdrowo.

– Wygląd nie ma nic wspólnego z tą chorobą. Straszliwie się jąkam, panie feldfebel. Wasze zdrowie, panowie!

– Jąka się pan? Wcale tego nie zauważyłem.

– Eee na komisjiee etakee eesięee eejąkaałeemeee eeżeee eeięee eewszyscyee eedoktorzyee eespoee… eespoeee…

Cywil wykrzywił twarz w okropny grymas i wywracał oczy białkami na wierzch – eeecieeee… eecieee…

– Spocili, szanowny panie, domyślamy się… Niech się pan nie męczy.

– …ecili – dokończył niesamowity jąkała i spojrzał na nich jak Eiffel na ukończoną budowę swojej wieży.

– To rzeczywiście dobre na poty – zgodził się Hładun – nawet dla tych, którzy słuchają.

– A widzicie, panowie – zupełnie normalnie zaczął mówić cywil. – Takie jąkanie jest bardzo męczące. Weźcie panowie pod uwagę, że trzeba przy tym wykrzywiać twarz, krztusić się, łapać powietrze i wywracać oczy. Dwa razy już byłem na komisji i dwa razy mnie na to uwolnili. Wasze zdrowie, panowie!

– Biorąc rzecz na rozum – przemówił Haber – jąkanie nie jest właściwie przeszkodą w walce i powinni takich brać. Nie mówię w tej chwili o panu i wcale tego panu nie życzę – zastrzegał się trącając się z nim szklanką – ale mówię zasadniczo. W ogóle… Żołnierz, jak dotąd, nie walczy jeszcze językiem.

– Mylisz się – zareplikował Kania – właśnie, że jąkanie jest wielką przeszkodą w służbie frontowej. Mamy, na przykład, atak na bagnety i trzeba krzyczeć “hura”, żeby wzbudzić panikę w szeregach nieprzyjacielskich, a tu ci pędzi jąkała i zaczyna postękiwać:… eehuee… eehuee… ehueee… Nie zrobi to absolutnie żadnego wrażenia na wrogu – wywodził z powagę rutynowanego instruktora – i wykluczone jest, żeby taki okrzyk mógł wzbudzić panikę.

– Słusznie – zabrał głos Szökölön – a rozwijając rzecz dalej, dojdziemy do tego, że rozśmieszony wróg wpadnie w znakomity nastrój, wszyscy zaś wiemy, że nastrój na froncie jest najważniejszą rzeczą. Nastrój i samopoczucie… Na to się daje rum na froncie, żeby żołnierze mieli dobry nastrój i walczyli jak. lwy. Pańskie zdrowie, nieszczęśliwy kaleko!

Nieszczęśliwy kaleka był ujęty analizą swego kalectwa.

– To się nazywa rozumowanie! Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie dodałem do tego kalectwa tysiąc koron pewnemu doktorowi.

– Dał mu pan tysiąc koron? – zdziwił się Hładun. – Ładny grosz, licząc z grubsza, można by się za te pieniądze nieźle zabawić.

– Takie jąkanie bez łapówki powinno uwalniać od służby – roztrząsał dalej Kania. – Pomyślcie, panowie: jest ogień huraganowy i nagle na przedpolu przed naszymi okopami zjawia się uciekający z niewoli generał. Obserwator telefonuje do pierwszej linii: – “Przerwij ogień, na przedpolu własna ekscelencja”! – Meldunek odbiera jąkała i zaczyna meldować dowódcy baterii. Zanim skończył, pan generał już się wyciągnął na amen. Oto, do czego doprowadzić może jąkanie. Można przytoczyć sto takich przykładów, z których wyniknie jasno jak na dłoni, że te tysiąc koron było zwyczajnym wyłudzeniem.

– Pan feldfebel ma rację – odezwał się Haber – nikt pana nie namawia, szanowny panie, bo każdy ma swój rozum, ale powinien pan pójść do tego doktora, dać mu parę razy w buzię i odebrać te pieniądze, naturalnie wraz z procentem za cały czas. Procent niech pan obliczy bankowy, bo mógłby pana zaskarżyć o lichwę.

Przekonany Węgier wyraził gotowość natychmiastowego wprowadzenia w czyn tej przyjacielskiej rady, ale został zmitygowany przez Kanię.

– Doktor nie zając, nie ucieknie, może pan do niego również pójść i jutro. Najlepiej rano, to go pan zastanie w łóżku. Pańskie zdrowie!

Madziar był wyjątkowo towarzyskim człowiekiem. Kelner zlatał się jak pies meldunkowy i odparzył pięty w nieprzerwanych wędrówkach od stołu do bufetu i z powrotem. Po upływie godziny byli spici niezgorzej i języki zaczęły odmawiać posłuszeństwa.

– Mieliśmy nie pić – płaczliwie skarżył się Haber, czule obejmując Hładuna – a ja piję i piję i zdaje mi się nawet, że jestem… ep-ee… wstawiony.

– Dotrzymaliśmy słowa – stanowczo odparł Hładun, zwrócony do pieca – piliśmy tylko celem stwierdzenia smaku, bo inaczej wynikłaby bitka… a-wan-tu-ra… Ja ich znam, proszę pana, tych łajdaków. Nic, tylko chcą bić w pysk, pan rozumie?

Piec nie okazał ochoty do rozmowy, wobec czego Hładun mówił dalej do wieszaka.

– To są dzicy ludzie, dzi-ku-sy, szanowny panie. Kulturalny człowiek nie bije w pysk, proszę pana, a jeżeli mi pan zaprzeczy, tak pana trzasnę w łeb, że się pan od razu nogami nakryje. Tak jest.

Wieszak był równie mało towarzyski jak piec i Hładun smutnie zwierzył się solniczce.

– A rzygać będę bezwarunkowo, niech tylko wyjdę na świeże powietrze. Mogę na to dać słowo honoru.

Kiedy rozrzewniony cywil wypił ze wszystkimi bruderszaft, Kania zażądał rachunku.

– Jeszcze nikt nie płacił za Kolomana Moranyiego! Odkąd zacząłem nosić długie spodnie, nikt za mnie nie płacił! Nie pozwolę! Zabijcie mnie, porznijcie, posiekajcie, ale pozwólcie mi zapłacić!

Kania widząc taką stanowczą ofiarność sprzeciwił się dość miękko.

– Jeżeli zapłacisz choć koronę, w twoich oczach wbiję sobie nóż w serce, bracie Polaku. Éljen Lengyel! (Niech żyją Polacy!).

– Eljen Magyar! (Niech żyją Węgrzy!) – odwzajemnił się Kania i dodał po polsku: – Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli, i do szklanki… tudom? (rozumiesz?).

– Nem tudom (nie rozumiem), ale to wszystko jedno, bo i tak zapłacę! Kelner! Rachunek!

Grubo nabity portfel pana Moranyiego mimo słonego rachunku nieznacznie tylko zmniejszył swoją objętość.

– Widzisz, bracie, że obawy śmierci głodowej nie mam i stać minie na to, żeby ugościć dzielnych obrońców ojczyzny. Kelner! Dziesięć butelek tokaju do plecaków panom bohaterom znad Piavy i zawołać trzy dorożki!

Puste ulice wiodące do dworca ożywiły się, kiedy przejeżdżały nimi trzy dorożki zajęte przez ryczących bohaterów. Ożywiły się dzięki wzruszającym słowom piosenki polskiej, śpiewanej przez Kanię, Habera i Hładuna. Ujęły one serca wyglądających lufcikami rozbudzonych mieszkańców.

– To ci nieszczęśliwi Polacy – stwierdził staruszek w szlafmycy, wychylony z jakiegoś okna – dzielny z nich naród. Pewno na front jadą…

Stojąca obok niego staruszka w czepku głęboko westchnęła.

– Wracajcie zdrowo do domu, kochani chłopcy.

Pan Koloman Moranyi był naprawdę człowiekiem serdecznym. Uparł się, że pojedzie razem z nimi, i nie można mu było tego wyperswadować. Wykupił bilet do Wiednia, wlazł z nimi do wagonu i zdecydowanie zdejmował trzewiki.

– Jadę, bracia kochani! Nic mi nie mówcie! Jadę i koniec! Wiele argumentów musiał zużyć Kania i jego koledzy, aby go odwieść od tego niedorzecznego zamiaru.

– Słuchaj, bracie – tłumaczył Szökölön – przecież nie możesz jechać na front bez karabinu.

– Mam scyzoryk… o… sześć ostrzy… widzisz? Dam sobie radę.

– Scyzorykiem nic nie poradzisz. Żeby ewentualnie kosą, to jeszcze. Wróć się do domu i postaraj się o kosę. Wtedy moglibyśmy cię zabrać. Bez kosy nie ma gadania. – Po długich targach zgodził się udać do domu po kosę, ale musieli wysiąść razem z nim i pójść do bufetu dworcowego, gdzie mieli na niego poczekać. Przy bufecie zażądał naturalnie dla wszystkich wina, które pili stojąc na niepewnych nogach.

Wykupił całą zawartość bufetu wraz z drewnianymi deszczułkami, opakowanymi w etykiety fabryki czekolady Sucharda, które zdobiły gablotę, i kazał to wszystko wpakować do plecaków naszych bohaterów. Na szczęście dla wojaków do pana Moranyiego podszedł jakiś urzędnik kolejowy i serdecznie się z nim przywitał.

– Pozwól sobie przedstawić moich przyjaciół. Kelner! Butelkę białego! Urzędnik na próżno wymawiał się służbą.

– Pluń, bracie, na służbę! Oni na front jadą i trzeba im ostatnie chwile osłodzić. Niech wiedzą, że w kraju myślimy o nich.

Osładzali sobie ostatnie chwile stojąc przy bufecie, gdyż Kania zastrzegł się, że siadać absolutnie nie będzie, aby nie spóźnić się na pociąg. Po kilku lampkach zaczęli się żegnać czule i serdecznie, jak mamusia z córeczką wyjeżdżającą w podróż poślubną z niecierpliwym małżonkiem.

Całowali się, ściskali ze łzami w oczach, co rozrzewniło siedzących przy stołach innych podróżnych; dawali im błogosławieństwo na cierniową drogę do nieśmiertelnej sławy na froncie i przy wznoszonych gęsto okrzykach “eljen” stawiali świeże butelki.

Kania odegrał znakomitą rolę przy zacieśnianiu przyjaźni polsko-węgierskiej. Nauczył wszystkich prawidłowo wymawiać: “Węgier, Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki”, a kiedy już poczciwe twarze Madziarów zaczęły mu się w oczach mieszać, wypił syfon wody sodowej i ostatecznie się ze wszystkimi pożegnał. Ucałował się po raz ostatni z panem Moranyim i poodrywał resztę towarzystwa od rozpijających ich Węgrów.

– Eeaaa… eekiedyee… eebędzieszee… eetueetajee… eeewstęp-ee… eedoee… eemnieee… eepolakuee… – wołał za nim przez całą długość sali amfitrion.

– Eebezwarunkowoee… eeodwiedzęęę… eekolomanieee… – odjąkał Kania od progu – eedowidzeniaee…

Świeże powietrze rozebrało ich i na peronie zbili się w stadko, które się kiwało na nogach, potrącało i trykało głowami. Szökölön przyciskał do łona kilka butelek wina i płaczliwie zawodził:

– Przedśmiertna uczta, koledzy…

Wszystkim pomieszało się w głowach i byli naprawdę przekonani, że jadą na front, skąd już nigdy nie wrócą. Jakiś kolejarz ulitował się nad nimi.

– Dokąd, panowie żołnierze?

– Do Wiednia, panie dyrektorze… – wymamrotał Kania ledwie trzymając się na nogach.

– Trzeci tor, za pół godziny odchodzi.

– Idziemy.

Na trzecim torze stały dwa składy pociągów bezpośrednio jeden za drugim. Pierwszy odchodził do Wiednia, drugi zaś, złożony z kilku pulmanowskich wagonów, był nie oświetlony. Tak się jakoś złożyło, że wleźli do jednego z pulmanów, zajęli przedział i natychmiast pokładli się na ławkach i podłodze.

Słońce zajrzało w szyby przedziału i promienie padające na twarz śpiącego pod oknem Hładuna zmusiły go do otwarcia oczu. Zamknął je natychmiast i ziewnął tak głośno, że Kania się obudził i wysunął głowę spod ramienia śpiącego Szökölöna.

Hładun usiadł.

– Stacja jakaś, bo pociąg stoi. Kania przeciągnął się i wyjrzał.

– Wyjdź na korytarz i zobacz, gdzie jesteśmy, bo z tej strony nic nie widać.

Hładun przekroczył śpiącego na podłodze z karabinem na brzuchu Habera i wyszedł. Po chwili Kania usłyszał z korytarza zduszony okrzyk i wyszedł również. Z ogromnej tablicy nad wejściem, z tablic rozmieszczonych na międzytorzach oraz z napisów umieszczonych na przybudówkach stacyjnych 'kłuły ich w oczy, jakby drwiąco, podłużne czarne napisy w dwu językach: Kassa – Kaschau.

– Co takiego? Kania przetarł oczy.

– Kassa – Kaschau.

Napisy te były aż nadto wyraźne dla człowieka piśmiennego.

– Jest godzina ósma – stwierdził Hładun przygasłym głosem, patrząc na zegar stacyjny – a pociąg miał odejść po północy. Coś nie jest w porządku.

Co nie było w porządku, objaśnił Kanię spotkany na peronie jakiś bardzo rozmowny kolejarz.

– Ten pociąg stoi tu ze dwa tygodnie. Mają w tych wagonach naprawiać instalację elektryczną. To jest pociąg salonowy, zepsuły się kable, bo miały słabą izolację.

– Słabą izolację… – machinalnie powtórzył Kania patrząc na stojących w oknie wagonu, z ogłupiałymi minami, towarzyszy.

– Przedtem na izolację brali mocno nagumowaną taśmę z dobrego płótna i nie było takich wypadków, a teraz – kolejarz splunął – teraz, niech się tylko dotknie do jakiegoś dobrego przewodnika…

– Dobrego przewodnika… – powtórzył Kania i przez głowę przebiegło mu pytanie, jaki to przewodnik wpakował go do tego pociągu.

– Poza tym powinny być takie porcelanowe korki – wykładał kolejarz – ale w dzisiejszych czasach robi się wszystko byle jak.

– Nie… Rzeczywiście? – wściekle zapytał Kania. Kolejarz popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Z najgorszych materiałów wszystko się robi. Panowie inżynierowie z depôt niezłe łapówki biorą od dostawców, nic więc dziwnego, że przyjmują wszystko, co im dostarczą.

Kania nagłym ruchem naciągnął mu czapkę na oczy i odszedł. Ścigały go dwujęzyczne przekleństwa obrażonego kolejarza.

– Tak jest, koledzy – mówił siedząc na ławce w przedziale – oto zrządzeniem losu wyjechaliśmy z Koszyc w nocy i rano jesteśmy, wbrew naszej woli, z powrotem.

– A tak pięknie pożegnaliśmy się z tym miastem…

– Pożegnanie to wyłazi mi głową – skarżył się Haber – trzeszczy, jakby miała pęknąć.

– Tak… – ponuro mruknął Szökölön – Węgier Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki.

– Co teraz? Radźmy, co.

W wyniku narady postanowiono wysłać Habera na stację, aby się poinformował, czy istnieją jakie inne pociągi zdążające do Wiednia, które by odchodziły w ciągu dnia. Haber wywiązał się ze swego zadania aż nadto gorliwie i wraz z ładunkiem butelek wody sodowej przyniósł całą litanię różnych połączeń kolejowych na terenie przynajmniej kilku dyrekcji. Niestety po drodze do wagonu, skutkiem osłabienia władz duchowych, wszystkie te połączenia rozłączyły się i dziwnie poplątały.

– Budapeszt, Köresmözo, Miskolcz, Ławoczne z przesiadaniem w Nowym Sączu – zgryźliwie osądził Kania. – Diabeł się w tym nie rozezna. Jest zaraz teraz jakaś możliwość wyjazdu do Wiednia?

– O dziewiątej idzie pociąg do granicy. W Ławocznem trzeba się będzie przesiąść do Sanoka – recytował smętnie Haber. – Z Sanoka idzie pociąg pośpieszny do Ołomuńca… nie, z Ławocznego idzie pociąg… Łeb mnie boli…

– Łeb go boli… Dziękuję ci za informacje. Idź, Szökölön, na stację i dowiedz się.

Szökölön zabrał ze sobą puste butelki po wodzie sodowej i wrócił z pełnymi.

– Bezpośredniego pociągu nie ma, tylko z przesiadaniem na granicy galicyjskiej.

– To niedobrze – Kania pokręcił głową. – Galicja jest dla mnie zakazana przynajmniej do końca wojny. Na każdym posterunku żandarmerii jest mój dokładny rysopis z uprzejmą prośbą o przytrzymanie oryginału i odprowadzenie do więzienia wojskowego na Zamarstynowie we Lwowie.

– Jest inne połączenie – wyjaśnił Szökölön – Trzeba jechać do Budapesztu.

– Do Budapesztu?

– Miasto ładne i jest co zwiedzać… Zobaczycie relikwie świętego Stefana.

– A z Budapesztu jest zaraz jakieś połączenie?

– Jest po kilku godzinach.

– Nie rozumiem, jak wy chcecie jechać do tego Wiednia? – zapytał Hładun. – Skoro wsiądziemy do pociągu budapeszteńskiego z dokumentem do Wiednia, to nam pierwszy żandarm wyjaśni omyłkę i zajedziemy za kraty.

– Więc wypełniam zaraz drugi dokument, że jedziemy do Budapesztu, i fertig. Dawaj, Haber, atrament.

– Mieliśmy jechać do Wiednia – zauważył Haber.

– Nie ucieknie Wiedeń, zdążymy jeszcze. Dlaczego niby nie mamy sobie pojeździć trochę?

– Słusznie – potwierdził Baldini – mamy czas. A Budapeszt wart rzeczywiście zwiedzenia. Są tam podobno muzea, godne obejrzenia monumenty, stare kościoły…

– …stare kryminały wojskowe, stare sądy wojenne – wtrącił Haber – i starzy żandarmi…

– A co mają do nas żandarmi? – zapytał Hładun.

– Nic – Haber pokiwał głową – mają tylko instrukcję z rysopisami i rozkaz, żeby przy spotkaniu wręczyli nam róże. Idiota! Czy tobie się zdaje, że jesteśmy turystami i podróżujemy dla przyjemności, co? Nie bądźmy zanadto odważni, bo wpadniemy. Zobaczycie, że wpadniemy.

Kania zapalił papierosa.

– Dlaczego mamy wpaść? Haber nakreślił kółko na czole.

– To wino uderzyło ci widocznie na mózg. Czy przypadkiem nie tańczą ci przed oczami białe słonie? Nie? Bo to się takim wariatom zdarza.

Usiadł i przyłożył do ust szyjkę butelki z wodą sodową, a kiedy się ochłodził, mówił dalej zgryźliwie:

– Jeden wariat chce jechać do Wiednia przez Budapeszt, a drugi się pyta, jaki interes mają do niego żandarmi. Tak jakby naprawdę nie wiedział, że w każdej chwili grozi wsypa. Wam się chyba zdaje, że jedziemy za legalnymi dokumentami i służbowo.

– Nie kracz – przerwał Kania – dokumenty są legalne.

– Ale my jesteśmy nielegalni!

– Dopóki mamy blankiet oryginalnego dokumentu podróży, nikt się do nas nie ma prawa przyczepić.

– Gadaj, co chcesz, a ja wiem tylko jedno, że jak zobaczę żandarma w wagonie, to mnie ściska w dołku.

– O co ci właściwie chodzi? – zapytał Szökölön. – Przecież gdzieś musimy wyjechać, do diabła, nie? W jednym miejscu nie możemy siedzieć.

– To jest racja – wtrącił Hładun. – Dla nas jest tylko jedna szansa: przenosić się z miejsca na miejsce i nigdzie dłużej jak kilka dni nie siedzieć.

– Kiedy w Wiedniu…

– Przymknąłbyś się lepiej z twoim Wiedniem – rozsierdził się Szökölön, którego ból głowy nastrajał wrogo do całego świata. – Nie zapadnie się w ziemię przez dwa tygodnie. Mamy czasu dosyć.

– Nie mam zdrowia do was – odrzekł zrezygnowany Haber – poprzewracało się wam w głowach i fertig. Możemy jechać do Budapesztu i na biegun północny. Już mi wszystko jedno. Tylko, na miłość boską, unikajmy żandarmów!

– Przebierz się w cywilny garnitur, włóż na łeb cylinder i podróżuj pierwszą klasą, a żaden żandarm się do ciebie nie przyczepi – poradził Szökölön trzymając się oburącz za głowę.

– Mm… tak… – westchnął Haber. – Z moim nosem po cywilnemu…

– No więc? – zapytał Kania. – Co zrobimy?

– Jedziemy do Budapesztu – orzekł Baldini. Kania zdecydowanie wyjął z kieszeni wieczne pióro.

– Dawaj, Haber, dokumenty podróży!

Haber sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy, skąd wydobył pieczołowicie owinięte oryginalne blankiety dokumentów podróży i podał je Kani, który rozłożył je na stoliku pod oknem.

– Trzeba wykombinować jakiś dobry cel podróży. Tak, żebyśmy w żadnym żandarmie nie wzbudzali podejrzenia.

– Napisz, że jedziemy pobrać materiał saperski – doradził Hładun.

– A może składnica materiałów saperskich jest gdzie indziej?

Nie można ryzykować. Kania zamyślił się.

– Do Koszyc jechaliśmy po amunicję, więc do Budapesztu możemy jechać po umundurowanie – doradził Szökölön.

– Z Pragi do Budapesztu po umundurowanie? Praga ma własne magazyny korpusowe… nie można. Kania plasnął się ręką w czoło.

– Mam myśl! Kapitalną myśl!

– Wyjechać do Wiednia – domyślił się Haber – przez Budapeszt, Pragę, Lwów, Kraków i Triest… Kania zaczął się śmiać na głos.

– Nie mówiłem, że to z wina? Teraz macie dowód… zwariował! Zamiast się zastanowić nad swoim losem, to ten bałwan się śmieje. Co się stało? Łaskocze cię coś?

Kania przestał się śmiać i zamaszyście zaczął wypełniać blankiet dokumentu.

– No co? – zapytał Szökölön. – Gdzie ostatecznie jedziemy?

Haber spojrzał przez ramię i w pewnej chwili otworzył szeroko oczy, przetarł je pięściami i rozwarł je jeszcze szerzej:

– Ccooo?

– No co? Odwożę dezerterów do sądu wojennego w Budapeszcie. Wszyscy spojrzeli na Kanię, potem na siebie.

– De-zer-te-rów? – powtórzył Haber. Kania z zadowoleniem skinął głową.

– Dezerterów… nawet niebezpiecznych dezerterów.

– No, dobrze, ale skąd ich weźmiesz? – zapytał Hładun.

– Podzielimy się.

Teraz dopiero rozjaśniło się im w głowach. Pomysł był olśniewający.

– Haber i Baidini będą dezerterami, wy obaj eskortantami, a ja dowódcą. He? Przyszłoby to komu z was do głowy, wy tępe łby baranie?

Haber miał wątpliwości.

– Zaczekaj! Przypuśćmy, że ja będę dezerterem. Czy będę mógł palić papierosa? Będę mógł spać? Nie tylko my sami jedziemy pociągiem. Mamy siedzieć jak mumie? Coś to niewygodnie…

– Będzie bardzo wygodnie, bo dostaniemy oddzielny przedział. Haber osłupiał.

– No! Taka bezczelność przechodzi moje pojęcie – rzekł po chwili milczenia.

– Masz łeb – pochwalił Szökölön – to jest rzeczywiście doskonały pomysł!

– Nie przeciągajmy struny – odezwał się znowu Haber – ja wam mówię, nie przeciągajmy struny, bo będzie źle! Jak żyję, nie słyszałem, żeby dezerterzy eskortowali dezerterów.

– Jak byśmy mieli wszystkiego się bać, to nie powinniśmy się ruszać z koszar do końca wojny. We wszystkim jest ryzyko, a kto umie ryzykować, temu się udaje. Nie mamy o czym gadać, bo sprawa jest załatwiona i dokument wystawiony.

Kania rozłożył na stoliku pod oknem blankiet dokumentu podróży.

– “Stacja wyjazdowa”? Jaką stację wyjazdową napisać?

– Rżnij te Koszyce.

– Skąd ten pociąg przychodzi, Szökölön?

– Gdzieś z Austrii czy Czech, tu się zatrzymuje tylko kwadrans.

– Stacja wyjazdowa będzie na przykład “Praga” – mówił Kania i napisał to w odpowiedniej rubryce dokumentu. – Stacja przeznaczenia – “Budapeszt”. Taak… dalej: “Ein Feldwebel… und vier Mann… (Jeden sierżant… i czterech ludzi…).