37489.fb2
Podróżni pociągu przybyłego na stacją koszycką, jadącego do Budapesztu, z różnymi uczuciami patrzyli na idącego wzdłuż wagonów feldfebla z rewolwerem u pasa, za którym szli dwaj objuczeni plecakami smutni aresztanci pod opieką dwóch marsowych i srogich eskortantów.
– Ten czarny musi być niezły hycel – mówiła jakaś pani patrząca przez lorgnon [4] – ale przystojna bestia.
– Dezerterzy.
Jakiś jegomość wykrzykiwał z okna.
– Łajdaki! Należy im się słupek! Inni giną, a takim nie chce się walczyć w obronie ojczyzny. Dobrze wam tak, dranie!
– To ich rozstrzelają? – zapytała panienka z okna wagonu drugiej klasy.
– No, chyba że za dezercję nie dostaną orderów.
– Mój Boże, mój Boże! – westchnęła panienka. – Niechby tego Żyda, ale tego drugiego to szkoda…
– Nie żałuj, panienko! A po co uciekał z frontu? – powiedział Kania, który stał właśnie pod pierwszym wagonem i rozmawiał z kierownikiem pociągu. Otoczyli ich pasażerowie wojskowi i cywilni, między którymi znalazł się elegancki kapitan sztabu generalnego.
– Feldfebel ma rację, panie kolejowy – zaczął interweniować, kiedy usłyszał odmowę dostarczenia oddzielnego przedziału - aresztanci muszą mieć oddzielny przedział.
Kapitan spojrzał na wychyloną z okna damę, poprawił włosy i dodał:
– Takie są przepisy, panie oberkonduktorze.
– Skąd wezmę oddzielny przedział? Z rękawa nie wytrzepię.
– Mógłby pan trochę grzeczniej mówić do oficera – zirytował się kapitan – nie jestem pańskim konduktorem, panie.
– Czy będę grzeczny, czy niegrzeczny, przedziału nie dam, bo nie mam.
Kapitan uważał za stosowne rzucić uwagę, że aresztanci muszą bezwzględnie mieć oddzielny przedział, i odszedł z godnością do swego wagonu.
– Można naprawdę oszaleć widząc, co się wyrabia – biadał oberkonduktor – nie wiem, czy jestem kierownikiem pociągu, czy nim nie jestem. Każdy rządzi się jak szara gęś, a ja tylko chodzę i patrzę, co z tego wyniknie. Z miejsca daj jeden przedział pierwszej klasy dla pana generała z adiutantem, bo musi mieć spokój do pracy, opracowuje niby w podróży jakiś plan… zaglądam przez szybkę, a ta bestia śpi jak zarżnięty… Bierz pan sobie oddzielny przedział, panie generale! Potem przychodzi jakichś trzech bubków z ministerstwa aprowizacji. Proszę, panie konduktorze, oddzielny przedział dla komisji. Dobra! Bierz sobie, komisjo, oddzielny przedział! Łupią w karty przez całą drogę. Na końcu ładują ci dwa psy pana namiestnika z Bośni. Jaśnie wielmożne psy muszą jechać oddzielnie, a nie ma psiego wagonu. Dawaj przedział trzeciej klasy! Teraz pan ze swoimi aresztantami… A skąd wezmę przedział?
– Mógłbym się uprzeć i dałby pan, panie oberkonduktorze, ale ja wchodzę w pańskie położenie i sam sobie poradzę.
Kania wszedł do pierwszego wagonu trzeciej klasy i otworzył pierwsze drzwi z brzegu.
– Ten przedział zajęty jest dla aresztantów, proszę wyjść!
Cywilni pasażerowie rzucili złe spojrzenia na objuczony rewolwerem pas srogiego feldfebla i bez protestu zbierali swoje bagaże z siatek. Przywykli już do tego, że są traktowani jak obywatele drugiej klasy, i wiedzieli z doświadczenia, że powoływanie się na prawo do zajmowania miejsca jest równie bezcelowe jak interpelowanie bezradnych konduktorów. Pod wagonem Szökölön musiał napominać żołnierzy, żeby nie gadali z aresztowanymi.
– Cóżeś taki hardy? Przyjdzie i na psa mróz. Sympatie wojskowych były całkowicie po stronie dezerterów, którym rzucali papierosy.
– Rozumi który z was po polsku? – zapytał jakiś żołnierz i Haber skinął głową.
– Skąd jesteś?
– To my krajany, bo ja zy Lwowa, co ci mówim – mówił lwowiak rodzinnym akcentem – w drodzy powidz, że ci si chce kichlać i brykaj z wychodka przy oknu… kapujisz? Ja tyż tak raz zrobiłym. Jak wlizisz, zaszpuntuj zaraz drzwi, żeby ni mug si za tobu wtrynić…
– Ta świnia wejdzie za mną – odpowiedział smętnie Haber.
– Maulhalten! Nem sabot! (Nie rozmawiać!) – wrzasnął Szökölön.
– Et, keti, három [5], naser mater Madziarom! – replikował Iwowiak rymowanym epitetem. – Pocałuj mnie, jańciu… jak bym ci zaiwanił w ferniak, tubyś sy tak imaulzahaltował, żebyś mnie do końca życia zapamiętał! Ta joj! Żyby to na dworcu wy Lwowi było – z żalem zakończył – musiałbyś sy pysk przez miesiąc kurować!
– A może by tak, chłopci, daty jimu w zuby? – pytał jakiś Ukrainiec, ale nikt na to nie odpowiedział, gdyż poza lwowiakiem byli to żołnierze innych narodowości i nie rozumieli.
Kto wie, czy solidarni Galicjanie nie próbowaliby odbić rodaka, gdyby nie wezwanie Kani z okna, który polecił sprowadzić “dezerterów” do wagonu. W przedziale wszyscy odsapnęli z ulgą.
– Zgrzałem się – oświadczył Szökölön – myślałem, że mnie pobiją.
– No i widzicie, co znaczy trochę sprytu i bezczelności – przemówił Kania,
Wkrótce pociąg ruszył i Kania wyjął z plecaka karty.
– Zagramy?
– Pan feldfebel zapomniał, że eskortantom nie wolno grać – zauważył Szökölön – musimy pilnować aresztantów.
– Aresztantom grać nie wolno – oświadczył Haber.
– Przecież chyba nikt do nas nie wejdzie?
– Nie ma klucza od drzwi, może wleźć jakiś… Baldini nie dokończył swego przypuszczenia precyzującego, kto by mógł wleźć, i w tym momencie wlazł ktoś, kto był najmniej pożądany, a mianowicie wachmistrz żandarmerii, i wciągnął za sobą skutego kajdanami cywila. Widząc wchodzącego żandarma Haber wcisnął czapkę na głowę i cicho jęknął.
– Dowiedziałem się, że jest zarezerwowany przedział dla aresztantów, i przyszedłem. Skąd pan ich wiezie? – zapytał żandarm osowiałego nagle Kanię.
– Z Pragi.
– Do Budapesztu, nie?
Kania powiódł oczami po twarzach swoich dezerterów i eskorty i skrzywił się.
– Do Budapesztu.
– No, to dobrze, bo ja mego też tam wiozę. Szpieg. Siadaj, bracie, koło tych dwóch dezerterów. Cywil z drwiącym uśmiechem zajął miejsce obok Habera.
– Taki sam szpieg jak pan.
Wachmistrz usiadł naprzeciw Kani pod oknem i zdjął czapkę.
– Podobnie hardego drania jeszcze nie eskortowałem. Jeżeli nie przestaniesz gadać, zaknebluję ci pysk. I to od dwóch godzin tak gada – poskarżył się Kani.
– Będziecie wy mieli za mnie! – groził cywil obiema skutymi dłońmi. – Łapią człowieka na ulicy z aparatem fotograficznym i aresztują. A ja jestem zawodowy fotograf i całe miasto mnie zna… matoły głupie! Szpieg będzie spacerował z aparatem po ulicy w biały dzień, co?
– I tak od początku – mówił wachmistrz do Kani – nazywa mnie matołem, idiotą, osłem i pomiata jak poganinem! Ech, ty! Przecież będziesz dyndał.
Cywil parsknął śmiechem i wachmistrz machnął ręką. Zaczął rozmowę z Kanią, który upadł zupełnie na duchu i odpowiadał mu półgębkiem, czym rozmowny żandarm bynajmniej się nie zniechęcał.
– Pozwoli pan, kolego, że zwrócę panu uwagę na coś, co panu może przysporzyć wiele nieprzyjemności.
– No? – zaniepokoił się Kania.
– Eskorta powinna siedzieć przy drzwiach. Jestem przekonany, że pierwszy żandarm kontrolny zwróci na to uwagę i gotów Przesłać meldunek na pana do pańskiej władzy przełożonej. Co do tego przepisy są całkiem wyraźne.
Ciekaw jestem, do jakiej władzy przełożonej mógłby napisać meldunek, pomyślał Kania i zwrócił się do ponurych eskortantów:
– Siadajcie przy drzwiach, wy!
Szökölön z westchnieniem usiadł przy drzwiach na wprost Hładuna. Wachmistrz był, jak widać, rygorystą i nie mógł znieść niczego, co sprzeciwiało się przepisom.
– Jeszcze większym grzechem jest eskortowanie aresztantów nie skutych kajdankami. Przecież oni mogą wykorzystać nieuwagę eskorty i zwiać, panie kolego.
Kania spojrzał na wachmistrza tak wrogo i nienawistnie, że gdyby spojrzenia mogły zabijać, żandarm byłby w następnej chwili trupem.
– Tak to właśnie jest, kiedy żandarmów powysyłali na front, teraz oddział sam spełnia tę służbę i naturalnie wbrew zdrowej logice.
– Oni nie uciekną – zauważył Kania – są za głupi na to. Baldini zrobił taką minę, jakby chciał za wszelką cenę potwierdzić tę opinię.
– Pozory mylą, kolego. – Wachmistrz pokiwał głową. – Niech pan weźmie pod uwagę psychikę takiego dezertera. Uczyliśmy się tych rzeczy w szkole żandarmerii i może mi pan wierzyć, że moje doświadczenia potwierdziły to wielokrotnie. Grozi mu słupek albo, powiedzmy, stryczek, w zależności od okoliczności, w jakich popełnił dezercję. W tym wypadku bierze się pod uwagę dezercję w warunkach więcej lub mniej hańbiących, więc z oddziału frontowego, z tchórzostwa, w ataku i tak dalej. Jak oni uciekli?
– Oni? Oni uciekli hańbiąco, to jest tego… w obliczu nieprzyjaciela.
– Podczas bitwy? – dopytywał się dokładnie Wachmistrz. Kania głęboko westchnął.
– Z odwodu.
– To jest różnica – wyjaśnił z rutyną wachmistrz. – Z odwodu to nie znaczy w obliczu nieprzyjaciela. Sąd te rzeczy rozróżnia bardzo szczegółowo. A więc grozi im, dajmy na to, słupek. O czym, według pana, oni w tej chwili myślą?
– O śmierci – przemówił cywil – robią rachunek sumienia i żałują za grzechy.
– Stul pysk! – mało uprzejmie przerwał wachmistrz. – Radziłbym tobie zrobić rachunek sumienia. Nie będziesz przynajmniej długo głowy zawracał kapelanowi pod szubienicą. Nie, ja cię, bestio, zaknebluję, jeżeli nie przestaniesz się wtrącać!
Kania z sympatią spojrzał na beztroskiego szpiega.
– Więc, jak panu się zdaje? – powtórzył pytanie wachmistrz. ogłupiony długoletnią służbą łapacza austriackiego – o czym oni myślą?
– Nie wiem, nie służyłem, uważa pan, w żandarmerii…
– O ucieczce, tylko o ucieczce! Wykładowcami w szkole żandarmerii są tacy psychologowie, że znają bieg myśli każdego rodzaju przestępcy. Ale za dużo by o tym gadać i nie będę panu tym zawracał głowy.
Kania odetchnął z ulgą, lecz wachmistrz zaczął mówić dalej, więc z rezygnacją opuścił głowę na piersi.
Dziej się wola Twoja, Panie, pomyślał.
– Podam panu przykład elementarny – niezmordowanie znęcał się nad nim wachmistrz. – Co pan zrobi, jeżeli, na przykład, ten czarny zamelduje panu, że musi się wypróżnić?
– Rozumie się, że pójdzie z nim jeden eskortant i będzie go pilnował.
– W środku czy pod drzwiami? Kania zamyślił się.
– W środku.
Wachmistrz chytrze się uśmiechnął.
– I naturalnie, jest pan przekonany, że to jest dobrze?
– Myślę, że dobrze?
– He, he, he… właśnie, że źle. Uważaj pan: klozet jest ciasny i wąski. Co robi dezerter? Próbuje rozbroić eskortanta. I może mu się to udać, zważywszy, że tamten nie spodziewa się wcale napaści i prawdopodobnie stoi odwrócony tyłem i wygląda przez okno – wachmistrz coś sobie przypomniał niemiłego i splunął – zwykle tak robi taki cymbał! Zamiast pilnować aresztanta podziwia krajobraz.
– Mylę, że wobec tego eskortant powinien stać pod drzwiami – przygasłym głosem odezwał się Kania.
– Jeszcze gorzej… zatrzaskuje drzwi przed nosem eskortanta i wieje panu przez okno…
Ale nas zbaw ode złego, pobożnie pomyślał Kania, a najprędzej od tego szatana. Fachowe pytania wachmistrza doprowadziły go do furii.
– Nie pozwalam zupełnie wyjść i koniec! Niech się drań wstrzyma do stacji przeznaczenia, gdzie go oddam w ręce żandarmerii. Wtedy się będzie mógł wykasztanić w myśl przepisów.
– To panu narobi w portki i zasmrodzi cały przedział – zareplikował z miejsca wachmistrz.
Nie wytrzymam – stwierdził w myśli Kania.
– Wychodzi więc na moje, że muszą być skuci kajdankami. Dopiero wtedy może go pan puścić do ustępu, ale drzwi muszą być otwarte.
– A to dlatego – uzupełnił cywil – żeby ten eskortant wiedział, kiedy ma aresztanta podetrzeć.
– Ten człowiek prosi się gwałtownie o knebel – stwierdził wachmistrz – i zrobię to!
– Skuty sam się nie podetrze – uzasadniał dalej szpieg – a pomijając i to, panie feldfeblu, ktoś musi odpiąć i zapiąć spodnie. Jest to jasne dla każdego rozsądnego człowieka.
Wachmistrz nie znalazł widać w swoich przepisach wyjaśnienia tej prostej sytuacji i nie zwracając uwagi na szpiega dalej mówił do Kani:
– Radzę więc panu zakuć ich bezzwłocznie, dopóki nie było kontroli. Na tej linii kontrolują czasem i oficerowie, a nie życzę najgorszemu wrogowi dostać się w ręce oficera żandarmerii z okręgu koszyckiego. Szczerze to panu mówię.
– Może ma pan i rację, panie wachmistrzu, ale ja nie mam ich czym skuć.
Wachmistrz wesoło się uśmiechnął i odpiął torbę.
– To jest najmniejsze zmartwienie – mówił z zadowoleniem, podając Kani kajdanki – kajdan w Austrii nie zbraknie, chwała Bogu! Pożyczę je panu do Budapesztu.
Cztery westchnięcia jednocześnie smętnym miserere podkreśliły swoje uznanie dla uczynności żandarma. Wachmistrz to zauważył.
– Wzdychacie, draniulki! Nie w smak wam to będzie? Widzi pan z tego, panie kolego, że miałem rację. Dopiero teraz się przekonali, że z ucieczki nic nie będzie. Tak jest, mili braciszkowie, pokiełbasiłem wam plany! Zakuwaj ich pan, kolego!
Kania stał przed aresztantami z łańcuszkiem w ręce z wyrazem twarzy, który żandarm uznał za bezradność i odebrał mu łańcuszek.
– Widzę, że pan nie wie, jak się to robi. Pozwól pan mnie, to pomogę. Wstawaj, ty Cyganie! – krzyknął na Baldiniego. – Ponieważ jest ich dwóch, a łańcuszek jeden, więc kuje się w ten sposób. Jego ręka lewa do tamtego ręki prawej, ale ściśle… tak… następnie wkłada się zatrzask kłódki w ogniwko przy samych napięstkach, żeby nie było luźno, i pozostaje jeszcze pół metra do trzymania w ręku, na wszelki wypadek. Jak widzę, nie podoba się to wam? A ty, czarny, tak się na mnie nie patrz, bo w zęby możesz dostać!
Wachmistrz zamknął kłódeczkę i kluczyk włożył do kieszeni.
– W Budapeszcie sam ich panu rozkuję.
– Schluss! – z ukłonem w stronę Habera szepnął Hładun.
Kania popatrzył na wachmistrza takim wzrokiem jak jastrząb na kurczaka, którego za chwilę rozedrze na strzępy. Przemógł się jednak i uprzejmie mu podziękował.
– Może wypije pan ze mną szklaneczkę?
– Teraz można wypić – orzekł wachmistrz – ma pan poczucie dobrze spełnionego obowiązku i jest pan zabezpieczony przed nieprzyjemnościami. A jeden z eskorty może nawet spać, jeśli drugi będzie trzymał koniec łańcuszka w ręce.
Do przedziału zajrzał przez odsunięte drzwi żandarm kontrolny, ale ujrzawszy skutych aresztantów i wachmistrza zasalutował i odszedł. Wachmistrz wypił kubek wina i z zadowoleniem mlasnął językiem o podniebienie.
– Niezłe, chyba tokajskie.
– Mam jeszcze kilka butelek. Pańskie zdrowie! Aresztanci poczuli wino i zaczęli się wiercić, jakby siedzieli na rozżarzonych węglach.
– Rozumiem – rzekł bystry żandarm – łaskocze was podniebienie. Zwiałeś sobie, jeden z drugim, z frontu, miej pretensję do siebie. Gdybyś był porządnym żołnierzem, miałbyś teraz prawo wypić. Ale jeszcze będziesz mógł – pocieszał dezerterów – pod słupkiem! Kiedy cię zapytają o ostatnie życzenie…
– Mam cię w d… – mruknął Haber.
– Co? Po jakiemu on mówi?
– Po polsku – poinformował Kania.
– Trzymaj lepiej gębę zamkniętą, bo ci gadać nie wolno, a jeśli już gadasz i dowódca eskorty na to pozwala, gadaj w ludzkim języku, świnio.
– Polski jest też ludzki – zauważył cywil. Wachmistrz spojrzał na niego groźnie, ale cywil śmiał mu się w oczy, więc machnął ręką.
– Nie będę sobie psuł tobą nerwów, szpiegu! Wiem, że stoisz w obliczu śmierci i to haniebnej śmierci, więc wybaczamy ci, gadaj! I tak nie słucham.
Szökölön od dłuższego już czasu majstrował przy jednym z plecaków, z którego nieznacznie wyjął butelkę i włożył ją do kieszeni, Kania zaś zaczął z wachmistrzem rozmowę na temat szpiegostwa wojennego i odwracał jego uwagę od eskorty i więźniów. Cywil zaczął się natarczywie domagać zapalenia papierosa.
– Nie wolno i koniec! Będziesz miał prawo zapalić pod słupkiem, kiedy cię zapytają o ostatnie życzenie.
– Pozwól mu pan zapalić – wstawił się za im Kania – i tak już więcej przyjemności w życiu nie będzie miał.
– Zapal sobie, hyclu!
Szpieg dosyć zgrabnie wydostał z kieszeni marynarki papierosy i podał je dezerterom.
– Nie wiem, czy wolno – ze złym spojrzeniem, rzuconym na Kanię, rzekł Haber.
– Wolno, wolno – szybko zezwolił pan dowódca eskorty. – Palcie i wy.
– I dziękujcie Opatrzności, że wam dała takiego dowódcę – dodał wachmistrz, któremu się język zaczął plątać – inny nie pozwoliłby na pewno.
Zapalili wszyscy, nie wyłączając eskorty. Kania zaczął z wachmistrzem rozmowę na temat położenia na frontach i wachmistrz plótł bzdury, od których słabo się robiło. Gadanie to prawdopodobnie rozstroiło żołądek Baldiniemu, gdyż zażądał wyprowadzenia do ustępu.
– Zaczekaj, aż twój przyjaciel zechce – doradził wachmistrz. Szökölön trącił nogą Habera i oczami wskazał kieszeń.
– Mnie się też chce.
– Widzi pan, jaka to solidarność między tymi draniami? Wiedziałem, że tak powie. Ja, kolego, nie chwaląc się, znam swoich pupilów. Może ich pan prowadzić, tylko łańcuszka niech pan z ręki nie wypuszcza – pouczył Szökölöna.
Za ich powrotem, po dosyć długiej nieobecności, cywil poczuł mocny zapach wina i pytająco spojrzał na Habera.
– Chcesz się napić? – zapytał go ten szeptem. – Poproś, żeby ci pozwolił pójść z tym drugim z eskorty.
Wachmistrz skorzystał z uprzejmości Hładuna, który z butelką w kieszeni wyprowadził cywila. Kiedy powrócili, atmosfera w przedziale wybitnie przypominała winiarnię.
– Ale mocny ten tokaj, bo mocny – zauważył wachmistrz – i silnie pachnie.
– Pozwoli pan jeszcze? Pańskie zdrowie.
Trójka skutych zbrodniarzy, zamiast robić rachunek sumienia, z ożywieniem zaczęła rozmawiać, co wachmistrz też zauważył i pokręcił głową.
– Pewno recydywiści; takim to wszystko jedno, bo wiedzą, że tak czy owak skończą na szubienicy.
Recydywiści dostali widać biegunki; co kwadrans to jeden, to drugi żądali wyprowadzenia i za każdym powrotem twarze ich nabierały kolorów. Najgorsze z tego wszystkiego było to, że cywil zaraził się biegunką od dezerterów i również natrętnie domagał się wyprowadzenia.
– Wściekłeś się, człowieku? Dopiero byłeś.
– Narżnę w portki! – groził wachmistrzowi. – Mnie wszystko jedno! Mogę pójść na tamten świat zafajdany. A spodnie każę przesłać panu.
– Przestanę się litować i rzeczywiście dam ci w pysk – uniósł się wachmistrz – za bardzo się rozzuchwaliłeś!
– Puszcza mnie pan, czy nie?
– Nie.
– Robię w spodnie!
Kania zaczął interweniować:
– Niech mu pan pozwoli wyjść, bo gotów dotrzymać słowa. Też niezgorszy z niego ptaszek. Wyprowadź go, Hładun!
Następnie wstał z miejsca i przezornie przesunął plecaki w swoją stronę.
– Spijecie się i będzie kram – półgłosem rzekł do szczypiącego go w pośladek Habera.
– Będę robił awantury – groził Haber – zostaw wino!
– To cię zwiążę i pysk zaknebluję – odwzajemnił się Kania. Wachmistrz zaczął się kiwać.
– Spać mi się chce – zwierzył się ziewając.
– Możemy zagrać w zechcyka – zaproponował Kania.
– Lubię grać w trójkę.
– Siadaj, Szakölön – zaprosił Kania patrząc na wachmistrza.
Wypity tokaj osłabił widocznie żelazne obręcze nakazów regulaminowych otaczających jego mózg, gdyż nie sprzeciwił się. Wyraził tylko jedno zastrzeżenie.
– Sądzę, że jesteście rozumnym człowiekiem i nie tego…
– Z pewnością nie tego, panie wachmistrzu – zapewnił go Szökölön. Wachmistrz podejrzliwie spojrzał na niego.
– Chciałem powiedzieć, żebyście się nie spoufalali zanadto. Bo tak zwykle bywa.
– Niechby się spoufalił. Nie doliczyłby swoich zębów do Budapesztu. Nie spoufalaj się, ty byku! – przestrzegał go Kania.
Aresztanci rozmawiali między sobą i palili papierosy z taką swobodą, jakby im wcale nie groziła śmierć pod słupkiem. Widać było, że są niezadowoleni z przymusowej bezczynności i niezadowolenie swoje wyrażali w ciągłych docinkach, w których celował fotograf.
– Człowiek, który ma trochę oleju w głowie, wychodzi w takim wypadku w waleta, jeżeli wie, że jego partner ma czym przebić. Ale żandarm wychodzi po żandarmsku. Na odwrót. Ze wszystkich ludzi na świecie, jakich znałem, najmniej rozumu miewają żandarmi. To jest specjalny gatunek człowieka. Kiedykolwiek miałem zrobić zdjęcie żandarma, uciekałem drugimi drzwiami i zostawiałem żonę. Nie chciałem ich za nic fotografować, bo się taka fotografia nigdy nie udała. Każę mu zrobić uśmiechniętą minę, a on stoi przed obiektywem jak pies przed kotem. Potem miał taki do mnie pretensję: czy ja tak naprawdę wyglądam? Przecież to nie ja… I więcej miałem kramu niż zarobku.
– Na ciebie, draniu pyskaty, to nawet szkoda ręki. Przypuśćmy, żebym ci dał teraz w zęby. Ale satysfakcji żadnej z tego nie będę miał. Nie dam się sprowokować takiemu bezczelnemu łotrowi! Flegma i zimna krew – oto główne cnoty żandarma. Wychodzę w kiery, panie kolego.
– Żandarmi, to rzeczywiście dziwne stworzenia – wywodził dalej cywil – pan musi mieć czarne podniebienie, kochany wachmistrzu.
– Nie dam ci po gębie, bratku, możesz gadać, co ci ślina na język przyniesie… Biję atutem, panie kolego.
– Z pewnością, szanowni panowie, ma czarne podniebienie. Powiadają, że zły pies ma podniebienie czarne… W asa trzeba było wyjść, drogi opiekunie.
– Ma rację – poparł Haber cywila – rzeczywiście trzeba było wyjść w tego asa, a nie marynować go niepotrzebnie.
– A wy pysk trzymajcie zamknięty! – zgromił go wachmistrz. – Z wami patyczkować się nie będę!
– Przepraszam pana, ale nie mogę patrzeć, kiedy ktoś źle wychodzi, i muszę kibicować, mam taką naturę.
– Pokibicują ci – ze złośliwą uciechą replikował wachmistrz – z dwunastu karabinów od razu!
Haber skrzywił się jakby do płaczu i głęboko westchnął. Przypomnienie wachmistrza podziałało szczególnie deprymująco na Baldiniego, który najpierw chlipnął nosem, a następnie otwarcie zaczął szlochać.
– Mój Boże, w takim młodym wieku zejdę z tego świata! Ludzie dalej będą się kochali, drzewa będą kwitły i kwiaty będą pachniały, i słowiki będą śpiewały, różni panowie feldfeble będą grali w zechcyka, a ja nigdy tego wszystkiego już nie będę widział i słyszał!
Cywil ryknął jak żubr z wielkiej żałości.
– Przestaniecie wy lamentować, czy nie! – wrzasnął wachmistrz. – Grać nie można! Oświadczenie to spotęgowało rozpacz skazańców.
– Jemu granie w głowie – zawodził Haber. – Człowiek za dwa dni będzie gryzł piasek, a tu o graniu myślą.
– Stulić gęby! – wrzasnął znowu wachmistrz. Kania zgarnął z rezygnacją karty.
– Z tego grania już nic nie będzie… Wachmistrz zaczął wściekle wymyślać cywilowi.
– Przecież ja wiem, że ty tak naumyślnie, żeby przeszkodzić w grze, ty świnio!
Cywil spojrzał na niego przez załzawione oczy.
– Słowo daję, że pan zgadł – odpowiedział ze skrzywieniem twarzy, jakby za chwilę chciał znowu ryknąć.
– Ach, ty!
– Bo mnie się nudzi siedzieć – poinformował bezczelnie żandarma.
– Takie to czasy nastały – ze złością odezwał się wachmistrz do Kani, który nasunął czapkę na oczy i oparł głowę o ścianę. – Taki zbój terroryzuje mnie, a ja nic nie mogę na to poradzić, bo może zameldować w sądzie, że go biłem, i zaraz z tego wychodzi znęcanie się nad bezbronnym i w gazetach mnie osmarują. Z cywilami musi się być ostrożnym, panie kolego, żeby nie wpaść.
Żałosny lament ustał.
– Co to za złodzieje – westchnął wachmistrz – już im nie żal życia! Aby tylko nam przeszkodzić.
Kania udawał, że śpi, i nie odpowiadał.
W przedziale nastała cisza, w którą wpadł monotonny turkot kół wagonu na złączach szyn i wachmistrz, któremu wino uderzyło do głowy, zaczął się kiwać. Za każdym razem, kiedy głowa jego opadała nisko na pierś, otwierał oczy i kierował je na cywila. Zmęczył się tym półsnem i wreszcie poprosił Szökölöna, żeby dawał baczenie na szpiega.
– Mnie nie ucieknie, panie wachmistrzu, może pan spokojnie spać. Wachmistrz sprawdził kajdanki.
– Tymczasem się trzymają – uspokoił go cywil – ale jak pan tylko uśnie, wyjmę z kieszeni piłkę i przepiłuję.
– Piłuj nawet językiem, draniu przeklęty! Że ci się chce dowcipkować. Z takiego jak ty powinno się drzeć pasy i w dodatku solić! Jesteś zatwardziałym zbójem!
– Takim już pozostanę. To lepsze niż być żandarmem. Lulaj pan spokojnie i niech się panu przyśnią wszyscy przez pana wyekspediowani na tamten świat. Przyjemnych marzeń.
– Ty bestio!
Wachmistrz stracił ochotę do moralizowania i nasunąwszy czapkę na twarz wcisnął się w kąt wagonu i zaraz usnął.
– Popatrzcie, panowie, jak sobie słodko śpią te bydlęta – odezwał się cywil. – A ty siedź do samego Budapesztu jak idiota. Mają panowie jeszcze wino?
– Ma feldfebel – poufnie komunikował Szökölön – trzeba będzie mu zwędzić jedną butelczynę.
– To już lepiej dwie – doradził Baldini.
– Ale nie uciekniecie, co? – upewniał się Szökölön.
– Żebyście się spili jak te barany, nie uciekniemy – obiecał Haber. – Koledze świństwa nie zrobimy.
Szökölön ostrożnie wydostał z plecaka dwie butelki wina i czule się do nich uśmiechnął. Po chwili popijali sobie przy brzęku kajdan i uważali tylko, żeby kto niespodziewanie nie wszedł do przedziału. Cywil był bardzo wesołym człowiekiem i dzielnie dotrzymywał im placu w osuszaniu butelek. Szökölön jeszcze dwa razy dobierał się do zapasów i w rezultacie przed nocą konwojenci, zmieszani z aresztowanymi, spali bezładnie porozwalani na ławkach w sposób wywracający do góry nogami nauki wachmistrza.
Konduktor, który wszedł do przedziału celem skontrolowania biletów, z trudem obudził wachmistrza, uważanego przez niego za dowódcę całego transportu.
Wachmistrz otworzył mętne oczy i żwawo zerwał się na nogi. Kiedy zobaczył śpiącego cywila, odetchnął. Ale jednocześnie zauważył twardy sen eskorty i zaczął szamotać Kanię.
– E, kolego! Popatrz, z łaski swojej, na twój transport! Kania podał konduktorowi bilet, a kiedy ten go przedziurkował i wyszedł, zaczął budzić niekarną eskortę.
– Obudźcie się, bydlęta!
Szarpnięty za ramię Szökölön usiadł i z zamkniętymi oczami meldował swoją obecność:
– Hier!
– Hier… hier… zobacz, jak pilnujesz aresztantów! Pobudzić wszystkich!
– Za to powinien siedzieć najmniej trzy tygodnie. I drugi tak samo – orzekł wachmistrz. – Całe szczęście, że nie uciekli.
Kania popatrzył na niego i głęboko westchnął. Obudzeni więźniowie ziewali straszliwie.
– Wy świnie – gromił eskortę Kania – wy śmierdziele afrykańskie! Wy wielbłądy parszywe! Tak się pełni służbę eskortanta? Dam ja wam, tylko wrócimy do regimentu.
Szökölön służbiście mu się tłumaczył, ale Kania nie słuchał go i uciął krótkim: maulhalten!
– Okropnie się wszystko rozpuściło – narzekał wachmistrz. – Pamiętam, jak odwoziłem pierwszego aresztanta, a było to ze dwadzieścia lat temu. Przez cały czas oka z niego nie spuszczałem, na każdy ruch zwracałem uwagę, a podejrzany był o kradzież pięciu koron koledze, za co mu groziło, bo ja wiem, może trzy miesiące. Ale rozkaz był dla mnie święty. Pilnować, to pilnować. Teraz tego nie ma. Eskortantowi wszystko jedno, kogo odwozi, i serce go wcale nie boli, kiedy mu zwieje. Zwiał, to zwiał – myśli taki nieobowiązkowy idiota – świat się nie zawali, a kiedy stanie przed sądem, udaje, że płacze. Wlepią mu kilka miesięcy, to jest szczęśliwy, że nie potrzebuje chodzić na ćwiczenia i może się w kryminale wyspać. Jeżeli wojna potrwa jeszcze cztery lata…
– Ile? – przerwał Haber. – Niedoczekanie pańskie!
– Każ mu pan, kolego, zamknąć cyferblat, bo mu gotów jestem jaką krzywdę zrobić – prosił wachmistrz.
– Zamknij cyferblat – rozkazał Kania i Haber zamilkł pokornie.
Zluzował go cywil i zaczął wywodzić, że wojna musi się skończyć, ponieważ zabrakło szpiegów i żandarmi nie mają kogo aresztować, wobec czego powołani będą na front, gdzie ukazanie się ich od razu rozstrzygnie wojnę; zaaresztują nieprzyjaciela i koniec.
Baldini poparł to oświadczenie twierdzeniem, że wojna się skończy skutkiem nagminnej dezercji, i jako przykład podał siebie, przy czym wyliczył, że jeżeli codziennie dezerteruje pięć tysięcy ludzi, których eskortuje piętnaście tysięcy szeregowców i podoficerów, to wynika z tego osłabienie oddziałów wydzielających eskortę, co wpływa ujemnie na akcję na froncie, a ponieważ miesięcznie daje to sto pięćdziesiąt tysięcy dezerterów i blisko pół miliona eskorty, więc po sześciu miesiącach cyfra dezerterów zwiększy się przez proste mnożenie do blisko miliona dezerterów i trzech milionów eskorty. Chciał jeszcze obliczyć, ile to wypadnie na rok, ale nie pozwolił mu wachmistrz, który wsiadł na niego z pyskiem i Baldini zamilkł. W przedziale zapanował nastrój wybitnie kryminalny. Więźniowie stracili ochotę do rozmowy, nieustannie przywoływani do porządku przez wachmistrza, który szybko się irytował.
Kania udawał, że znowu zasypia, eskortanci zaś siedzieli z takimi minami, jakby nie mogli przełknąć przysłowiowego kija.
– Za godzinę Budapeszt – oznajmił po dłuższym milczeniu wachmistrz – kontroli chyba nie będzie i można rozkuć pańskich zbójów.
Kania podziękował mu za wyświadczoną przysługę i zaproponował kubek tokaju.
– Ale tylko jeden – zgodził się wachmistrz – bo mi łeb trzeszczy, jakby miał za chwilę pęknąć.
Wypił i mlasnął przy akompaniamencie trzech identycznych mlaśnięć.
– Dranie! Przedrzeźniają człowieka, takie, takie… – nie znalazł właściwego określenia i zakończył krótko: – I tak niedługo pożyjecie! Przedrzeźniajcie…
Okrzyki konduktorów na stacji w Budapeszcie przywitali nasi bohaterowie z westchnieniem ogromnej ulgi. Cywil uścisnął uwolnione od kajdanów dłonie aresztantów. – Jak będziecie kiedy w Koszycach, wstąpcie do mnie, panowie.
– Ty się z nimi umawiaj na tamtym świecie, gdzie się niezawodnie prędko spotkacie.
Po wyjściu wachmistrza z przedziału Kania od razu rozłożył ręce bezradnie.
– Udało ci się z tym pomysłem eskorty – zaczął Haber – rzeczywiście mieliśmy oddzielny przedział! I swobodę mieliśmy.
– A lewa ręka spuchła mi jak konewka – skarżył się Baldini – zupełnie bezwładna…
– Stało się.
– Tobie to dobrze powiedzieć. Na przyszły raz zakujemy ciebie.
– Ubierać się, wysiadamy!
<a l:href="#_ftnref4">[4]</a> lorgnon (fr.) – ozdobne szkła z rączką
<a l:href="#_ftnref5">[5]</a> raz, dwa, trzy (węg.)