37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

W BUDAPESZCIE

Budapeszt jest pięknym miastem. Aby zwiedzić wszystkie osobliwości tego pięknego grodu, dwóch dni, na które opiewał dokument, było stanowczo za mało. Trzeba przecież było wziąć pod uwagę rozmaitość różnych lokali rozrywkowych, nastręczających sposobność do wielu wrażeń. Poza tym trudno zaprzeczyć, że mieszkanki Budapesztu są rzeczywiście ponętnymi niewiastami,

– Mam jeszcze trzy czyste blankiety dokumentów podróży i przeszło tysiąc koron – mówił rankiem trzeciego dnia Kania – nie widzę więc potrzeby takiego raptownego wyjazdu z Budapesztu.

– Mieliśmy jechać do Wiednia – zauważył Haber.

– Na punkcie Wiednia dostałeś jakiejś manii. Zdążymy.

Z wyjątkiem Habera, któremu tęskno było do żony, wszyscy byli za przedłużeniem pobytu w Budapeszcie. Nowy dokument usprawiedliwiał ich pobyt w mieście koniecznością pobrania masek gazowych dla dywizji walczącej nad Piavą, a czynność ta wymagała, według tego dokumentu, całego tygodnia. Feldfebel w komendzie miasta nie widział przeszkód do wystawienia indywidualnych przepustek na podstawie dokumentu podróży, opatrzonego zresztą nie tylko nieczytelnym podpisem, ale i słabo odciśniętą pieczęcią; Kania wolał bowiem uniknąć sytuacji, w której musiałby udowadniać, że w numerze dywizji, do której mieli należeć, zamiast trójki wyszła ósemka lub odwrotnie.

Podoficerowie komendy miasta mieli jednak dużo roboty i nie zwracali na takie rzeczy wielkiej uwagi, tym bardziej że Kania zameldował się wieczorem, a oświetlenie w komendzie miasta było słabe; po wtóre, jego ordery i pewność siebie nakazywały szacunek, jaki zresztą zawsze czuje podoficer tyłowy do podoficera z frontu.

Dzięki przepustkom mogli chodzić oddzielnie. Szökölön przewodził Haberowi z Hładunem. Baldiniego wziął sobie do towarzystwa Kania, mianując go jednorocznym ochotnikiem, co razem z naszyciem odznak na rękawach kosztowało dwie korony; był to sposób na żandarmów, którym przyjaźń feldfebla ze zwykłym szeregowcem mogłaby się wydać podejrzana. W Budapeszcie w owym czasie największym powodzeniem cieszyły się restauracje, w których usługiwały kelnerki. Działo się to po części z tego powodu, że zabrakło mężczyzn, a po wtóre lokale takie zyskiwały na atrakcyjności. Do takiego lokalu, z którego na ulicę wydobywały się dźwięki orkiestry cygańskiej, drugiego dnia pobytu w Budapeszcie weszli i zajęli stolik: Szökölön, Hładun i Haber. Natychmiast podeszła do nich czarnowłosa i czarnobrewa kelnerka. Obrzuciła ich bacznym spojrzeniem i usłużnie czekała na zamówienie. Było ono widać bardzo skomplikowane, gdyż musiała uciec się do pomocy bloczka. Ogromne dwie sale zapełnione były tłumem wojskowych odzianych w szare mundury.

Kapela cygańska wygrywała wiedeńskie walczyki i popularne melodie węgierskich czardaszów, które znakomicie podnosiły nastrój publiczności, przytupywania zaś wojskowych oraz tu i ówdzie rozlegające się urywki granych melodii wskazywały na to, że staremu prymiście cygańskiemu w czerwonej, szamerowanej kamizelce dobrze są znane gusta gości.

Znaczone krwią i kośćmi ludzkimi szlaki śmierci, ciągnące się wzdłuż Europy i przerzynające ją w kilku kierunkach, były daleko i rzężenia konających nie dochodziły do wesołych kawiarń i restauracji z damską obsługą.

Niektórzy wojskowi mieli mundury poplamione rdzawymi plamami, które niełatwo dawały się zmyć z szarego materiału, w jaki odziewano mięso armatnie. Wczoraj śmierć szczerzyła zęby do takiego gościa, dziś on sam szczerzy je do dziewczyny, aby jutro szczerzyć je, być może, w trupim uśmiechu, do słońca, na skalnych cmentarzach włoskiego frontu.

Tutaj jednak nie myślano o tych przykrych rzeczach. Szökölön jedząc przyniesiony kotlet był z niego po kilku kęsach niezadowolony i przywołał kelnerkę.

– To jest podeszwa.

– I to podeszwa z nie wyprawionego rzemienia – uzupełnił Haber.

– Niech no panienka obejrzy kucharce trzewiki, czy nie zgubiła zelówki. Mogła ją przez omyłkę włożyć na patelnię i usmażyć.

– Jeżeli kotlety są twarde, można je jeszcze podsmażyć.

– Dziękuję, używanych kotletów nie jadamy.

– Może panowie zamówią co innego. Mogę zamienić. Mamy świeżą baraninę.

– Baraniny, czarnulko, mamy dosyć na froncie. Gdyby tak, na przykład, jaką indyczkę albo, dajmy na to, bażancinę, to owszem, zamieniaj pani…

– Oho!

– Co, “oho”, wyginęły wszystkie? Drobiu się jeszcze nie asenteruje do służby na froncie.

– Bardzo to drogie, proszę pana, w dzisiejszych czasach. Może panowie życzą sobie skosztować firmowego gulaszu? Szökölön zmrużył oko.

– Ja jestem Madziar, filutko, i m n i e na firmowy gulasz nie nabierzesz. Od pięciu dni chodzę po Budapeszcie i ani jednego kota nie spotkałem – mówił patrząc ubawionej kelnerce w oczy – a im mniej kotów na ulicach, tym więcej tego firmowego gulaszu w restauracjach.

– Więc co panowie sobie życzą?

– Parówek, dziecko kochane. Osiem par z chrzanem. Tylko żeby mi która nie zaczęła wierzgać na talerzu. Konie węgierskie bywają narowiste…

– Mamy tylko wieprzowe… Ale panowie wybredni, swoją drogą.

– Jeżeli się wstępuje na kilka dni z frontu do kraju i jutro się tam wraca, to trzeba sobie użyć, nie? Kelnerka ze współczuciem westchnęła.

– Żeby się ta wojna już skończyła…

– Po co? Chyba wy na wojnę nie możecie narzekać.

– Mam męża na froncie rosyjskim.

– E… taki to tam front. Żeby na włoskim, tam, gdzie my, to co innego. Na rosyjskim grają z bolszewikami w karty i obrabiają moskiewki.

– Bezwstydny pan jest!

– Ma pani słuszność. Rzeczywiście jestem bezwstydny – przyznał Szökölön – ale to nie moja wina. Niech pani popatrzy na te gęby. To oni mnie takim zrobili. Przed wojną nie powiedziałem nigdy brzydkiego słowa. A to takie ordynarne bestie… niech pani nie ucieka! Herstellt!… uciekła.

Do stolika podeszła jakaś starsza kobieta ze skrzynką zawieszoną na ramieniu.

– Może panowie kupią papierosów od biednej kobiety?

– Mamy swoje.

Stara nachyliła się do Hładuna.

– A może kokainy?

Hładun przecząco pokręcił głową.

– Co ona tobie gada? – zapytał Szökölön. – Niech no paniusia ze mną porozmawia.

– Mogę dostarczyć kokainy, morfiny i eteru – tajemniczo szepnęła mu do ucha.

– A na co nam to? – ze zdziwieniem zapytał Szökölön.

– Jak to na co? Narkotyk… humor się poprawi.

– Narkotyk, he… he… diabli mi po narkotykach, wiem, jak się po nich humor poprawia, miałem kiedyś operację ślepej kiszki i przekonałem się, co narkotyk potrafi. Nie życzę pani tak rzygać jak ja wtedy po tym narkotyku! Dziękuję!

– Widzę, że panowie są solidni żołnierze – powiedziała stara półgłosem i dodała poufnie: – Mam dwie siostrzenice. Śliczne młode kobietki, mężowie na wojnie. Może panowie pójdą ze mną. Niedaleko. Lepiej się można będzie zabawić u nich niż tu.

– Jawohl… siostrzenice. A do kontroli chodzą? Stara łypnęła okiem.

– Porządne kobietki, panie żołnierzu.

– To po co pani zaprasza do porządnych, babuniu? Będziemy z nimi śpiewali kolędy? Nas się tylko do nieporządnych zaprasza.

– Ale pewnych – wtrącił Haber. Stara rajfurka odeszła,

– Ma te siostrzenice na każdej ulicy, stara czarownica. Narkotyk mi proponuje, no…

Po kolacji wyszli na świeże powietrze. Najpierw pętali się po gwarnych ulicach, wreszcie, na propozycję Habera, któremu mijający go żandarmi przysparzali ściskanie w dołku, poszli do kina. Grano jakąś głupią komedię, która znakomicie poprawiła humory.

Szökölön wypił tego dnia więcej niż zwykle i z tej racji zachowywał się trochę hałaśliwie, co oczywiście nie wszystkim się podobało. Toteż siedząca przed nim jejmość w dużym kapeluszu, ozdobionym małą wypchaną ptaszarnią, zniecierpliwiona chóralnym odczytywaniem napisów, odwróciła się i surowo spojrzała na Szökölöna. W ciemności zobaczył tylko białka wytrzeszczonych na siebie oczu i usłyszał coś sceptycznego o swoim rozumie.

– Zapłaciłem za wejście i mam prawo czytać. Na to są napisy, żeby je ludzie czytali, madame. A głuchoniemy nie jestem. Może pani też czytać głośno. Proszę bardzo, wcale mi to nie przeszkadza.

– Kiedy się jest pijanym, nie idzie się do kina, tylko do łóżka.

– Z kim, szanowna pani? – podchwycił Szökölön. Białka znacznie się powiększyły.

– Chyba nie ze mną, drabie jeden! Cóż to za zachowanie! To ma być porządny żołnierz… no!

– Więc jestem nieporządny? Okropnie mnie pani zmartwiła.

– Nie gadam z panem, pijanico! I radzę siedzieć cicho, bo będzie źle. Do plackomendy jest niedaleko.

Na wzmiankę o komendzie placu Haber pociągnął Szökölöna za rękaw.

– Daj spokój, po co ją zaczepiasz?

– Ona mnie zaczepiła pierwsza.

Z dalszych rzędów dały się słyszeć syki, jak z dużego wężowiska.

– Cicho tam!

Ci, którzy prosili o spokój, snadnie się zawiedli, gdyż nie znali Szökölöna. Powstał i odwrócił się.

– Mam prawo czytać napisy czy nie? – rzucił w tłum głośne zapytanie. – Chcę zobaczyć tego, który mi zabroni!

– Nie hałasować tam!

– Siadać, do diabła!

– A może mnie się już nie chce siedzieć? – huknął znowu Szökölön.

– Zawołać portiera!

Coraz więcej osób zwracało uwagę na rozlegającą się w ciemności konwersację i Hładun pociągnął Szökölöna za jeden rękaw, a Haber za drugi.

– Siadaj, do cholery! Chcesz biedy?

– Nie usiądę! Mam się bać stada cywilów? Ja? Frontowy żołnierz? Zapłaciłem za bilet i mam prawo czytać napisy. Komu się nie podoba, niech mi to powie w oczy.

– Nie drzyj się, bestio – ostrzegł Haber – bo pójdziemy do hotelu i zostawimy cię samego.

Szökölön zdecydowanie stanął na krześle, przy czym dla równowagi oparł się ręką o kapelusz siedzącej przed nim damy. Teraz dopiero rozpętała się burza na serio. Z tylnych rzędów dały się słyszeć nawoływania, gwizdy, syki, z przodu śmiechy, a nad tym wszystkim dominował histeryczny pisk właścicielki spostponowanego kapelusza, którego ozdoba – dwa piękne ptaszki – zostały sprasowane na duszoną potrawkę.

Hładun i Haber widząc, co się święci, usiłowali rozjuszonego Szökölöna ściągnąć na podłogę, ale ten mimo szarpania trwał zwycięsko na krześle jak posąg księcia Sabaudzkiego na granitowym cokole.

– Hładun, wyrywajmy! – poradził Haber i nie czekając na przyjaciela przepychał się między krzesłami do wyjścia, depcząc energicznie po nogach siedzących widzów. Tumult z tego powodu powstał jeszcze większy, tym bardziej że Szökölön widząc, że towarzysze go opuszczają, zaczął, na cały głos ryczeć, żeby się zatrzymali. Siedząca w dalszych rzędach publiczność nie wiedziała, o co chodzi, skutkiem czego zaczęły się odzywać gromadne wołania o światło.

Szökölön zlazł z krzesła i tym razem oparł się o obnażoną głowę stojącej przed nim nieszczęsnej właścicielki zmaltretowanych ptaszków tak mocno, że raptownie usiadła na swoim miejscu i na moment zaniemówiła. Bileterki nie wiedziały, o co chodzi, i stały niezdecydowanie przy wejściach, cała zaś publiczność powstała ze swoich miejsc i rozglądała się na wszystkie strony. Winowajca chciał jak najprędzej podążyć za towarzyszami i bezlitośnie parł naprzód po odciskach siedzących w tym samym rzędzie widzów. Nic dziwnego, że taki bezceremonialny sposób chodzenia nie mógł się im podobać i dali temu wyraz w dobitnych a soczystych przekleństwach. Jednocześnie przyszła do siebie użyta przez Szökölöna za podpórkę niewiasta.

– Trzymajcie go! – ryknęła nieludzkim głosem. Wymachując zgniecionym na placek kapeluszem wyraźnie wskazywała na winowajcę całego zamieszania i również przepychała się w jego kierunku. Ucierpiały przy tym także nogi i jej sąsiadów, co pociągnęło za sobą rozwidlenie głównej linii hałasu. Szökölön wyrwał się na wolną przestrzeń i już miał zamiar odrzucić portierę zasłaniającą wejście, kiedy otrzymał potężne uderzenie w głowę. Odwrócił się szybko i chwycił za bagnet, gdy w tej samej chwili coś ciężkiego, najeżonego szpilkami, przejechało mu po głowie.

– Masz za kapelusz, ty świnio! Masz! Masz!

Szökölön zasłonił twarz dłońmi, a energiczna dania obtłukiwała go kapeluszem, z którego smętnie zwisały pogniecione ptaszyny. Zaczął cofać się tyłem do wyjścia, na oślep odsunął portierę, nastąpił na czyjąś nogę, usłyszał krzyk i w ślad za nim otrzymał potężne kopnięcie w miejsce jakby specjalnie do tego przeznaczone. Zrobił więc gwałtowny zwrot w tył frontem do niespodziewanego napastnika i zdrętwiał.

Przed nim stał z wściekłym wyrazem twarzy major huzarów. Zanim pan major zdążył otworzyć usta do odpowiedniej perory, zza portiery wyłonił się wirujący jak wiatrak kapelusz, a w chwilę później jego posiadaczka.

– Ty świnio podła! Trzydzieści koron mnie kosztował i ten… gdzie on jest? Aha… ja ci teraz…

Szökölön nie namyślał się długo. Chwycił kobietę za ramiona i z całej siły pchnął ją na osłupiałego majora, a kiedy oboje, zgodnie z prawami fizyki, rozciągnęli się na podłodze, w kilku susach dopadł wyjścia. Wybiegłszy z bramy przeszedł szybkim krokiem na drugą stronę ulicy i zmieszał się z tłumem. Wytarł spoconą i pokaleczoną twarz chustką, a kiedy zobaczył na niej ślady krwi, zawołał dorożkę i kazał się zawieźć do hotelu. W pokoju zastał czwórkę w komplecie.

– Ty nędzny idioto! – przywitał go Haber. – Tobie do chlewu, a nie do kina! O mały figiel nie dostaliśmy się przez ciebie do kryminału, ty dzikusie…!

Bohater wieczoru opadł na krzesło i bardzo głęboko odetchnął.

– Bydlę! – syknął flegmatyczny Hładun.

– Mam prawo czytać napisy czy nie?

Haber żuł coś w zębach, ale nic nie powiedział.

– Jeżeli będziesz robił brewerie – odezwał się Kania – lepiej idź na zbity łeb i odczep się od nas. Nie mam zamiaru przez jednego osła pójść pod słupek. Chcesz zgubić nas i siebie? Nie możesz z knajpy przyjść do domu?

– Przecież ja…

– Stul pysk. Po jakie licho kłócisz się z babami w kinie? Niechby tak żandarm się nawinął! Co wtedy?

– Gorzej… Nawinął się major. Kania gwizdnął.

– Gadaj!

Szökölön opowiedział pokrótce przebieg wypadków. Teraz wymyślali mu wszyscy czterej jednogłośnie. Nie reagując na skomplikowane przekleństwa i wymysły, zdjął mundur i umył sobie twarz.

Następnego dnia rano, przed śniadaniem, Haber zeszedł po gazetę i musiał w niej znaleźć coś bardzo interesującego, bo pędem wbiegł do pokoju.

– Masz, Kania! Czytaj!

Rzucił gazetę na stół, a sam gorączkowo otworzył szafę, wydobył, z niej swój plecak i zaczął się pakować.

– Co się stało? – zapytali Szökölön i Hładun, kiedy Kania wziął gazetę w rękę.

– Żandarmeria go szuka! Doczekaliśmy się przez tego idiotę!

– Czytaj na głos!

“Napad na oficera – czytał ze zmarszczonymi brwiami Kania. – Wczoraj w kinie»Eldorado«wynikło zajście między pewną panią a jakimś pijanym żołnierzem, który ją zaczepił.

Dyrekcja kina poprosiła o interwencję znajdującego się w poczekalni znanego w szerokich kołach Budapesztu majora sztabu generalnego I. v. S. z komendy tutejszego garnizonu. Major v. S. usiłował zatrzymać pijanego żołnierza, który w pewnej chwili pchnął na niego stojącą obok panią, co spowodowało upadek obojga. Upadek okazał się fatalnym, gdyż major v. S. nie mógł o własnych siłach powstać. Znajdujący się w tym czasie przypadkowo na widowni lekarz stwierdził zwichnięcie łopatki. Napastnik korzystając z zamieszania zbiegł, lecz dzięki szczegółowemu rysopisowi, podanemu przez majora v. S., będzie niezawodnie wkrótce schwytany, gdyż, jak się dowiadujemy, żandarmeria wojskowa jest już na jego tropie.”

Szökölönowi opadła dolna szczęka. Kania odłożył gazetę i spojrzał na niego tak przeszywająco, że zrobiło mu się zimno,

– Co teraz, Lajos?

– Ja… nnie…

– Ty “nnie” – Kania powstał i włożył ręce w kieszenie spodni – ty “nnie”, bydlaku! Świnio! Idioto! Kretynie! Kina mu się zachciało! Do domu wariatów, a nie do kina!

– Tak zwykle bywa, kiedy się człowiek sprzęgnie z takim świniobójcą – rzekł Haber zwijając koc. – Chodziło to kiedy do kina w cywilu? Teraz nam narobił salcesonu, bodaj pękł na tysiąc dziesiętnych ułamków!

Winowajca siedział jak trusia i podziwiał swoje buty, nie mogąc patrzeć na rozsierdzonych kolegów.

– A tobie znowu gdzie taki pilno? – zapytał Kania Habera.

– Będę siedział tutaj i czekał, aż mnie wezmą? “Żandarmeria jest na jego tropie” – pisali tak czy nie?

– Co pisali, to pisali, a ty się nie pakuj, bo beze mnie nie zrobisz kroku. Haber wypuścił plecak z rąk i usiadł na łóżku.

– Zwariowałeś? Będziemy tu siedzieli?

Kania usiadł chmurny i nic nie odpowiedział. Baldini przysiadł się do Szökölöna.

– Zabawiłeś się, ty hieno! Teraz gotowi przyjść wszyscy żandarmi i złożyć nam gratulacje, że takiego mędrca ze sobą wozimy! Pfuj! Taki stary, a głupi! Po coś go przewracał na podłogę, ty koźle?

– A co? Miałem go pieścić? Całować? Kania spiorunował go wzrokiem.

– Żarciki jeszcze opowiada, bydlę. Powinienem teraz tobie zwichnąć łopatkę, jak ty temu majorowi, przywiązać do łóżka, wyjechać i podać żandarmerii twój adres. Wiej teraz z Budapesztu przez takiego starego durnia! Po co ja ciebie zabierałem z sobą?

– Stało się… – niepewnie zauważył Szökölön. – Trochę za dużo wypiłem i tego… nie dali mi czytać napisów…

– Zamknij gębę!

– Co zrobimy, Kania? – zapytał Haber.

– Wyjedziemy dzisiaj w nocy… – Włożył pas i czapkę. – Niech mi się nikt nie waży wyjść, póki nie wrócę, słyszycie?

Po jego wyjściu na nieszczęsnego Szökölöna posypał się istny grad wymyślań. W całym dotychczasowym swoim życiu nie słyszał tyle, ile przez dwie godziny nieobecności Kani. Kiedy sobie ulżyli, Hładun poradził, aby w celu uniknięcia rozpoznania Szökölön owinął sobie głowę i połowę twarzy bandażami, co ten skwapliwie wykonał.

– Wąsy powinieneś zgolić – poradził Baldini – po tych miotełkach najpewniej cię poznają.

– Wąsów nie zgolę.

– Nie zgoli wąsów, bałwan! Uwziął się, psiakrew, żeby nas pod słupek postawili – odezwał się Haber. – No to sobie tak gębę owiń bandażami, żeby wąsów nie było widać!

– Kiedy bo…

– Jeżeli, nie zrobisz tego sam, to my cię siłą obandażujemy – ostrzegł Baldini.

Rad nierad owinął sobie dodatkowo dolną połowę twarzy. Teraz nie groziło mu w żadnym wypadku rozpoznanie. Wyglądał jak ciężko ranny w głowę. Po powrocie Kani, który zaaprobował pomysł z bandażami, kazali przynieść obiad. Szökölönowi bandaże sprawiły wiele trudności w jedzeniu, a niezależnie od tego spocił się jak mysz. Z zawiścią patrzył, jak tamci piją wino, i nie miał odwagi prosić o lampkę.

– Siedzi teraz drań i udaje niezadowolonego – odezwał się zgryźliwie Haber. – Z winem się pożegnaj! Jak ktoś nie umie pić wina, niech pije wodę!

Spoza bandaży doszło ich jakieś niewyraźne gulgotanie.

– Że co?

– Dajcie bi szkladetke wida, bo bab okropde pragdiedie…

– Pragnienie? Masz wodę! Chlaj!

Szökölön położył się na łóżku i pogroził mu pięścią.

– Nie groź, bo się nie boję! A po coś mu zwichnął łopatkę? Teraz masz za to nagrodę!

– Każdy ba prawo czytać dapisy w kidie.

– Owszem, każdy ma prawo czytać, ale nie ma prawa zaczepiać kobiet, brzuchomówco – wtrącił Baldini. Szökölön westchnął.

– Może odwidoć baddaże, bo die boge oddychać…

– W każdej chwili może wejść żandarm.

Szökölön westchnął jeszcze głośniej. Kania pił w milczeniu i bębnił palcami po stole.

– Wzdychaj! Na przyszły raz zastanów się, zanim zrobisz grandę. Powinienem ci tę głupią jadaczkę w ogóle zalutować.

– Żeby bdie die zaczepiła ta lafirydda, byłaby…

– “Lafirydda” cię zaczepiła, a jakże! Zgniótł jej kapelusz na miazgę i zwala winę na nią. Po coś właził na krzesło?

– Chciałeb powiedzieć tyb dedzdyb cywilob, żeby bdie bo…

– Bdia, bdio, bdie, sakramencki dziadu! Teraz bdiabdiasz! Bohater frontowy, sacra, Donnerwetter! Cóżeś ty chciał tym,,dedzdyb” cywilom powiedzieć mądrego? Żeś schlany, widzieli bez objaśnień – irytował się Haber – i nie miałeś potrzeby włazić na krzesło, żeby to stwierdzili. A po coś babie zrujnował kapelusz? Po coś majorowi zwichnął łopatkę? Po co?

Szökölön z rezygnacją machnął ręką.

– Diabeł we bdie wstąbpił.

– Teraz trzeba cichutko wiać z tego Budapesztu, żeby nas nie capnęli – rzeczowo przerwał dyskurs Hładun – licho nie śpi.

Na wyjazd zgodzili się wszyscy i po krótkiej rozmowie ustalono sposób przedostania się na dworzec. Najpierw Kania miał pójść ostemplować dokument podróży i czekać przed dworcem na kolejne przybycie towarzyszy, których pojedynczo postanowił gromadzić obok jednej z kas biletowych, gdzie zwykle panował największy tłok. W rozgardiaszu dworcowym łatwo byłoby ujść pogoni w wypadku jakiegoś nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Uspokojeni, spakowali plecaki. Kania zapłacił rachunek i poszedł na dworzec z zamiarem zrobienia małego wywiadu, ponieważ Haber usilnie na to nalegał. Notatka w gazecie, w której zaznaczono, że żandarmeria jest na tropie napastnika dzięki szczegółowemu rysopisowi, przyprawiła go omal że nie o histerię. Obawy Habera, jak się okazało, nie miały żadnych podstaw. Ani na dworcu, ani na ulicach Kania nie zauważył niczego, co by potwierdzało wzmiankę w dzienniku, która była najwidoczniej oparta na własnych domysłach reportera. W schwytanie napastnika nie wierzył ani sam major, ani żandarmeria, która otrzymała rozkaz szukania go. Było to w tak dużym mieście niewykonalne, toteż żandarmeria, nie mając żadnych innych danych oprócz tych, że poszukiwany ma czarne wąsy, od razu zrezygnowała z jakiejkolwiek akcji. Jakżeż takiego znaleźć, skoro w Budapeszcie co drugi człowiek ozdobiony jest wąsami i to wyłącznie czarnymi? Po powrocie do hotelu Kania nic nie wspomniał o swoich spostrzeżeniach.

Wieczorem wyszedł i pojechał na dworzec. Przeszedł się kilka razy przez zatłoczone poczekalnie, po czym stanął obok wejścia w oczekiwaniu na Baldiniego i Hładuna. Po kwadransie, jak to było umówione, obaj wysiedli z tramwaju. Kania upatrzył sobie uprzednio ostatnią kasę pod boczną ścianą hali dworcowej i zaprowadził ich tam.

– Tu sobie trochę posiedzimy i zorientujemy się, gdzie mamy jechać.

– A może lepiej zatrzymać się jeszcze na kilka dni? – zapytał Baldini. – Nie zauważyłem wcale, żeby żandarmi po drodze zatrzymywali żołnierzy; zdaje mi się, że strach ma wielkie oczy. Nie mają nic innego do roboty, tylko szukać naszego moczymordy?

– Myślisz, że tego nie wiedziałem? – odpowiedział Kania. – Nie mówiłem o tym, żeby się jeszcze więcej nie rozzuchwalił, boby teraz co drugiemu majorowi łopatkę wykręcał. Niech się trochę boi i niech sobie odpocznie po tym piciu. Wyjdzie mu to na zdrowie. Mówię prawdę, jest to jedyna dla niego kara.

Zawsze przewidujący Kania tym razem omylił się. O ile bowiem Szökölön czuł respekt dla niego, o tyle dla Habera nie miał absolutnie żadnego uznania.

Kiedy przyszedł na nich czas opuszczenia hotelu, Haber założył plecak na ramiona, wziął karabin w rękę i kiwnął głową w stronę leżącego na łóżku Szökölöna.

– Auf! Czas na nas!

– Ja die idę.

Haber wytrzeszczył oczy.

– Bówię, że die idę.

– Zwariowałeś?

– Die zwariowałeb, ale boge pójść pod warudkieb, że bi dasz łykdoć szkladeczkę wida.

Haber patrzył na niego takim wzrokiem, jak pies patrzy na jeża.

– Wariat! Nic innego, tylko zwariował! Skąd ja ci wezmę wina? Akurat teraz ci się zachciało pić, kiedy każda minuta jest droga i chodzi po prostu o śmierć i życie. Nie zawracaj głowy i chodź! Prędzej!

Szökölön założył nogę na nogę i kręcił palcami młynka na brzuchu.

– Jak wipije wido, to wstade… idaczej die. Haberowi pot wystąpił na czoło.

– Słuchaj, Lajos! Po co mnie denerwujesz? Pojedziemy na dworzec i tam sobie wypijemy, ale teraz prędzej wstań, ubierz się i wychodzimy. A może żandarmi już mają twój adres? Zastanów się trochę.

– Bez wida nie ruszab sie. Haber spojrzał na zegarek.

– Chodź, mówię ci, bo pójdę sam.

– Bożesz iść. Jak przyjdą po bdie żaddarbi, to powieb, że jesteście da dworcu… aha! Haber załamał ręce.

– Co ja ci złego zrobiłem, powiedz, Lajos? Czy ja ci broniłem kiedy pić? Ale słyszałeś sam, co Kania mówił, nie? To po co mnie mordujesz? Chodź!

– Dasz wypić, to pójdę.

Haber przez chwilę stał niezdecydowany na środku pokoju, potem prędko odstawił karabin i zdjął plecak.

– Ubierz się! Lecę po wino, świnio jedna! I nie myśl, że ci to będzie darowane. Kania ma ciężką rękę, zobaczysz! Szökölön z zadowoleniem cmoknął.

– Die trać czasu, tylko przydoś wido.

Kiedy Haber wybiegł i trzasnął drzwiami, wstał z łóżka, spakował swój plecak i założył pas, potem przejrzał się w lustrze i z niezadowoleniem pokręcił głową. Wkrótce rozległo się gorączkowe bębnienie w drzwi.

– Wpuść mnie, bydlaku!

Haber wyjął z przepaścistej kieszeni płaszcza pękatą butelkę i szybko ją odkorkował. Napełnił szklankę i podał ją Szökölönowi.

– Chlaj!

– Dlaczego białe? Wiesz, że ja lubię czerwone.

– Zabrakło, pij już nareszcie!

Szökölön odwinął bandaże, zasłaniające mu usta, i jednym haustem wypił z połowę szklanki.

– Lura.

– Nie mogłem dostać szampana na dole – odpowiedział Haber, nakładając plecak i patrząc nienawistnie na napełniającego drugą szklankę Szökölöna. Ten widocznie miał czas. Powoli pił wino i wzdychał.

– Dokończ prędzej, do diabła! Nie będę przy tobie stał do rana! A może bym ja tak miał prawo do szklaneczki wina? Nie uważasz? Należy mi się za drogę… nie mówiąc o tym, że mnie kosztuje pięć koron.

– Masz pieniądze z powrotem i możesz sobie golnąć. Nie jestem świnia, jak wy.

Pod wpływem wina stał się weselszy i wspaniałomyślny. Haber wypił duszkiem napełnioną szklankę i odsapnął.

– Fertig! Idziemy! Tylko sobie pysk owiń jak przedtem, żeby ci wąsów nie było widać, kiedy będziemy jechali przez miasto.

– Czym pojedziemy: dorożką czy tramwajem?

– Tramwajem. Otwartą dorożką nie można, bobyśmy zwracali uwagę. Ja wezmę twój karabin, niby że ty jesteś ranny i odstawiam cię do szpitala.

– Można – zgodził się Szökölön.

Dopił wina i włożył plecak na ramiona, potem stanął przed lustrem i szczelnie owiązał twarz bandażem.

– Jazda.

Haber wyszedł pierwszy i ujął na korytarzu Szökölöna pod ramię.

– Idź wolno, bo jesteś ranny.

Troskliwie prowadził go schodami w dół, a kiedy wyszli z hotelu, zapytał pierwszego przechodnia, którym tramwajem można dojechać do dworca. Powoli podprowadził Szökölöna do wskazanego przystanku, który znajdował się niedaleko. Kilka osób cywilnych, oczekujących na tramwaj, patrzyło na Szökölöna ze współczuciem, a jakiś starszy pan podszedł bliżej i wyjąwszy z kieszeni papierośnicę całą jej zawartość podał Szökölönowi.

– Z włoskiego frontu? – zapytał z cicha Habera.

– Znad Tagliamento.

Starszy pan pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął.

Kiedy tramwaj nadjechał, Habera wyręczyli jacyś dwaj jegomoście, którzy wziąwszy Szökölöna pod ręce troskliwie pomogli mu wsiąść, a potem posadzili go na ławeczce. Bohater znad Tagliamento przyjmował te objawy współczucia z podstępnym błyskiem oczu i ciągle trącał Habera łokciem w bok. Wszyscy pasażerowie przyglądali mu się z zainteresowaniem, a widok jego szczelnie okutanej twarzy pobudzał ich do rozmów o wojnie. Otoczony ogólnym szacunkiem Szökölön z trudnością tłumił czkawkę i odwracał głowę do okna. Wreszcie dojechali do dworca. Obok przystanku stał wściekły Hładun.

– Gdzieście byli tak długo?

Haber wygramolił się z tramwaju i oddał mu karabin Szökölöna.

– Zapytaj tego drania, dlaczegośmy się spóźnili! Na dworcu nie ma obławy? Co?

– Nie ma ani jednego żandarma, ale Kania was zeżre za to opóźnienie. Napędziliście nam trochę strachu.

Kiedy weszli na dworzec i wmieszali się w tłum żołnierski, Haber zdjął czapkę z głowy i głęboko odetchnął.

– Mówię ci, Hładun, że już dużo w życiu widziałem i słyszałem, ale takiego bydlęcia jak on jeszcze mi się nie zdarzyło spotkać.

Na rozesłanym obok kasy pod ścianą kocu leżał Kania i rozmawiał z siedzącym obok Baldinim. Kiedy dojrzał obok siebie obandażowanego Szökölöna, usiadł i zapytał:

– Dlaczegoście się spóźnili?

Haber machnął ręką. Zdjął plecak i karabin, odpiął pas i usiadł.

– Każ mu chuchnąć, to się dowiesz. Rżnij od razu w mordę!

Szökölön, nie przejmując się wcale oczekującą go burzą, wygodnie się położył, potem odwinął bandaż i schował go do kieszeni.

– Nareszcie mogę oddychać.

Haber na pytające spojrzenie Kani opowiedział mu pokrótce przyczynę opóźnienia. Wszyscy spojrzeli na winowajcę jak rodzice na wyrodne dziecko.

– Chłop jesteś stary, Szökölön – rzekł Kania – i nie będę cię ani napominał, ani pouczał. I nie żądam też od ciebie wytłumaczenia, ale powiem ci jedno: jeżeli jeszcze raz narazisz nas na wsypę, to się rozstaniemy. To sobie zapamiętaj. Szökölönowi zrobiło się nieswojo.

– Kiedy ja sam dobrze nie wiem, co mi się wtedy stało. Nie chciałem, żebyście mieli przeze mnie zgryzotę, będę się w przyszłości pilnował.

Wyciągnął dłoń do Kani.

– Zgoda?

– Pamiętaj, co ci mówiłem. Nie jesteś małym dzieckiem. Nie rób już więcej grandy.

– Jak mówię, że nie, to nie.

– Pal cię licho!

Atmosfera spokoju zapanowała w zacisznym kącie pod kasą. Na przypieczętowanie zgody Baldini zaproponował wypicie butelki wina, co skwapliwie zostało przyjęte przez całe towarzystwo.

– Więc dokąd jedziemy? – zapytał Haber.

– Do Wiednia – odpowiedział Kania.

– A jak określisz cel podróży? Żebyśmy znowu nie jechali w kajdankach.

– Jedziemy na kurs przeciwlotniczy, co? Tak będzie dobrze? Wyglądamy właśnie tak, jakbyśmy wracali prosto z frontu. Baldini, wyjmiesz z mego plecaka srebrne medale i odznaczysz każdego jednym. Będzie to lepiej wyglądało. Więc jak napisać, kurs przeciwlotniczy czy co innego?

– Może być nawet kurs łażenia na czworakach, aby się tylko dostać do tego Wiednia. A tam kamień w wodę… Kiedy będzie pociąg?

– Przed dwunastą.

– Mamy trzy godziny czasu.

Usiedli na rozesłanym kocu i zaczęli grać w karty. Koczowisk takich było więcej. Niektórzy żołnierze leżeli pod ścianą na gołej posadzce kamiennej i oparłszy głowę o plecaki spali twardo, z otwartymi ustami, mimo panującego dokoła rozgwaru. Szary kolor mundurów dominował wszędzie i monotonia tej barwy zlewała się w jeden smutny motyw beznadziejności. Twarze wielu żołnierzy nie różniły się od barwy munduru i można było na nich wyczytać wszystkie cierpienia wielkiej rzezi światowej.

Na jednej z ławek, oparci głowami o ścianę, siedzieli nieruchomo, rzędem, żołnierze z żółtymi karteczkami, przewleczonymi przez dziurkę od guzika górnej kieszeni kurtki. Twarze ich były zielonkawe lub jaskrawożółte. Dwaj brodaci sanitariusze, o takim samym zmęczonym wyglądzie, nie wyjmując fajek z zębów poili tych żołnierzy mlekiem z manierek. Pili bez podnoszenia głowy, bez żadnego ruchu rąk, z zamkniętymi oczami, tylko grdyki im się poruszały. Robili wrażenie siedzących mumii.

Przechodzący obok żołnierze rzucali spojrzenia na żółte karteczki, na których wydrukowane było czarnymi literami: Gasvergiftung (Zatrucie gazami).

Po przybyciu karetek szpitalnych sanitariusze układali zatrutych gazami na noszach. Zatruci otwierali szeroko oczy i toczyli nimi dokoła nic nie rozumiejąc. Jeden z nich dostał gwałtownych torsji i piersi miał pokryte krwawymi wydzielinami, wyrzucanymi z zająkliwym kaszlem. Sanitariusze brali ich za ręce i nogi, kładli na noszach obojętnie, jak wory z mąką, i nieśli przez salę ze zmęczonymi twarzami, na których wyryta była obojętność na wszystko. Groźne widmo wojny znikło wraz z ostatnimi noszami i kiedy karetki odjechały sprzed dworca, tłum, który na chwilę ucichł i milcząco patrzył na koszmarny korowód żywych trupów, powoli zaczynał rozbrzmiewać dawnym gorączkowym rozgwarem.

– Ciekawa rzecz, jak nam pójdzie w tym Wiedniu?

– Ja was w Wiedniu zaopatrzę w takie murowane dokumenty – zapewniał Haber – że będziecie mogli robić grandy na ulicy w biały dzień z każdym spotkanym żandarmem. Oczywiście, jak się już przebierzemy w cywila.

– Zapomniałem, jak się wiąże krawaty – martwił się Hładun.

– Przypomnisz sobie prędko. Wszyscy dostaniecie posady u mego teścia – mówił dalej Haber – i możecie być pewni, że reszta wojny przejdzie nam dosyć wesoło, tylko że ja tam mam żonę i będę się musiał pilnować.

– Ja tam też mam swoich dawnych znajomych – zauważył Baldini.

– Chyba im nie będziesz składał wizyt?

– On jednak ma rację – stwierdził Kania – i zdaje mi się, że będziesz musiał dla bezpieczeństwa zapuścić sobie brodę.

– Zapuszczę sobie bródkę… trudno – westchnął Baldini – chociaż będę wyglądał jak dziad…

Jakiś cywilny jegomość, trochę krótkowzroczny, idąc do kasy zawadził nogą o plecak, wpadł w sam środek gwarzącego towarzystwa i rozciągnął się jak długi.

– Uczy się pan pływać? – zapytał Szökölön. – źle pan trafił, bo to jest koc, nie Dunaj.

Stropiony cywil grzebał się na podłodze nieporadnie, gdyż obie ręce zajęte miał paczkami. Hładun chciał mu pomóc, ale Szökölön chwycił go za rękę.

– Słusznie – odezwał się Haber – niech się uczy o własnych siłach stawać na nogi.

Cywil z trudem powstał i mruczał coś pod nosem,

– Ma pan żal do nas, szanowny panie?

– Mogliby panowie swoje bagaże trzymać przy sobie. Nie kładzie się ich na środku sali, żeby się ludzie przewracali.

– Trzeba brać oczy do ręki, łaskawco, i lepiej patrzeć – replikował Szökölön – a jeśli się panu nie podoba, to mogę panu dać w zęby i zaraz panu się wzrok rozjaśni, tudom?

– Pan jest ordynarny, panie! – zirytował się cywil. – Nie zrobiłem przecież panu żadnej krzywdy. Prędzej panowie zasłużyli sobie na wymówki, nie ja. Nie kładzie się plecaka tam, gdzie się chodzi.

– Nie kłóć się pan, człowieku, i zamknij buzię. Do widzenia!

Cywil zdenerwowany upadkiem, który naraził go na śmiech stojących opodal w kolejce innych podróżnych, pragnął wyładować swoje niezadowolenie na Szökölönie.

– Cywil jest też takim samym obywatelem jak pan i nie można nim tak pomiatać. Szökölön drwiąco się skrzywił.

– Takim samym w każdym razie nie jest; ja panu zaraz wyłożę, jaki jest porządek. I zaczął mu wykładać.

– Każdego rekruta tego się uczy. Najpierw idzie pan generał. To jest najwyższa figura. Potem pułkownik, podpułkownik, major, kapitan, oberlejtnant, lejtnant, fenrich, oficirssztelfertreter, sztabsfeldfetoel, feldfebel, cugsfirer. Niech pan się nie denerwuje i wysłucha do końca. Przyda się to panu na wszelki wypadek. Potem idzie kapral, potem frajter, potem szeregowiec, potem ordynans, potem długo, długo nic, potem szufeca, potem znowu będzie długo nic, potem wojskowa latryna i znowu bardzo długo nic i dopiero wtedy idzie cywil. Nie wiedział pan tego? Taki z pana obywatel… Jeśli się panu to nie podoba, wyrżnę pana w czoło i będzie pan chorował na rozmiękczenie mózgu. Chcą panu tego zaoszczędzić i mówię: Idź pan do diabła! Abtreten!

Cywil patrzył na Szökölöna, wysłuchał do końca, wreszcie wzruszył ramionami i odszedł, ale po drodze do kasy dwa razy się obejrzał. Jędrny wykład wojskowy, że po ostatniej szarży następuje onuca, potem wychodek, a dopiero po długiej pustce cywil, odebrał mu ochotę do dalszej dyskusji.

Szökölön wykazawszy nicość cywila pociągnął z manierki. Baldini powstał.

– Dokąd? – zapytał Kania.

– Coś mnie… tego… – potarł się dłonią po żołądku.

Po pewnym czasie Kania, zaniepokojony nieobecnością Baldiniego, poszedł go szukać. Na końcu peronu stał długi barak drewniany, opatrzony napisem: Mannschaftslatrine. Wszedł do wnętrza i rozejrzał się. W świetle słabej żarówki zauważył kilka stękających postaci, ale w żadnym z przykucniętych nie rozpoznał Baldiniego. Ktoś za jego plecami zapalił zapałkę i przybliżywszy ją do ściany na wysokości oczu wodził nią, jakby czegoś szukał.

– Coś tam zgubił?

Baldini odwrócił głowę i szepnął:

– Chodź bliżej.

Zapalił drugą zapałkę i oświetlił nią kawałek ściany.

– Czytaj! Masz zapałki? Ja ci poświecę.

Kania stanął obok niego i wytężył wzrok. Gładkie deski były pokryte wykonanymi ołówkiem chemicznym naiwnymi rysunkami, przedstawiającymi wyolbrzymione organa płciowe męskie i kobiece oraz różne sceny świadczące o zboczonych gustach ich autorów.

– I to cię tak zainteresowało?

– Zaraz… popatrz tutaj, to i ciebie zainteresuje.

W poprzek kilku rysunków, wykonanych dawniej i już niewyraźnych, czerwienił się grubymi literami napis: Deserteure Achtung! Wiener-Züge voll Schülern der letzten Gendarmerieschule! Hunde! (Dezerterzy, uwaga! Pociągi wiedeńskie pełne uczniów ostatniego kursu żandarmskiego! Psy!). Obok znajdował się drugi napis: Kameraden mit falschen Dokumenten! Hütet euch vor Wiener-Zügen! (Koledzy z fałszywymi dokumentami! Strzeżcie się pociągów wiedeńskich!).

– Porządne chłopy.

– A teraz zobacz: dzisiejsza data. 23 września 1918. Ten sam charakter pisma i ten sam kolor ołówka.

– Hm.

– Tutaj jest data o dwa dni wcześniejsza.

– Wynika z tego, że pociągi wiedeńskie kontrolowane są przez jakieś niezłe bestie.

– Mamy szczęście!

Inne napisy, nakreślone przez solidarnych dezerterów ze wszystkich frontów, podawały różne informacje do użytku i ku przestrodze braci łazików wszelkiego autoramentu, którzy, dzięki doświadczeniom autorów tych komunikatów, mogli w ten sposób orientować się co do kierunku dalszego kluczenia przed wyżłami żandarmskimi. Kania czytając te napisy znalazł i kilka polskich, z których jeden szczególnie go zainteresował:

“Rodacy! Czekamy na was w Santa Maria di Vettere Capua i Le Puy! Meldujcie się na podsłuchy nocne!”

– Z drugiej brygady legionów… Cwaniaki!

– W Santa Maria jest obóz, gdzie gromadzi się Polaków i organizuje się z nich dywizję. Co to znaczy Le Puy, nie wiem. To we Francji.

– Tam pewno Haller organizuje swoich. Ale dlaczego każą meldować się na podsłuchy nocne?

– Z podsłuchu łatwiej zwiać. Wystarczy, jeśli powie się przed naszymi liniami, że się jest Polakiem. Samoloty rozrzucają stale nad pozycjami ulotki w różnych językach, informujące, jak trzeba to robić.

Inne napisy wyrażały zwięźle przywiązanie ich autorów do monarchii:

“Koledzy! Sr… na Najjaśniejszego Pana! Niedługo się wszystko skończy.” Nasi bohaterowie po szczegółowym obejrzeniu ścian wyszli na peron trochę przybici wiadomościami zdobytymi w tak oryginalny sposób.

– Mam jeszcze tylko jeden dokument podróży. Ten do Wiednia na nic. A to pech…

Haber przyjął przyniesione wiadomości nieufnie i poszedł je sam sprawdzić. Kiedy wrócił, splunął.

– Psiakrew, szczęście! Żebyśmy od razu jechali z Koszyc do Wiednia, nie byłoby tego.

– Nikt nie jest winien, że teraz akuratnie kończy się kurs żandarmerii. Nie jestem prorokiem.

– Więc co mamy z sobą zrobić?

– Chyba zostać w Budapeszcie.

– O tym nie ma mowy – sprzeciwił się kategorycznie Kania. – Z Budapesztu musimy wyjechać jeszcze tej nocy.

– Ale dokąd?

– Do Grazu.

– A w Grazu co?

– Tam jest spokojnie. Było kilka informacji, że można się zadekować w szpitalach. Jest ich tam mnóstwo. Może się wykombinuje jaki dokument albo co i przesiedzimy trochę.

– Tak… Będziemy jeździli diabli wiedzą gdzie, a w Wiedniu czeka na mnie żona.

– Poczeka. Dopóki ze dwóch żandarmów nie wyleci z pociągu do Dunaju i dopóki się te tygrysy nie przyzwyczają, linia wiedeńska jest dla nas zamknięta.

– Można by z innej strony zajechać, nie od Budapesztu.

– Jeżeli odbywają praktykę na linii Budapeszt – Wiedeń, to prawdopodobnie i na innych liniach prowadzących do Wiednia.

Rozważali teraz możliwości wyjazdu z Budapesztu w takie okolice monarchii, gdzie by można było już do końca wojny przesiedzieć bez podróżowania.

– Może jednak kropnąć się do Banatu – zaproponował Szökölön. – W całym Banacie czuję się jak w domu. Przechowają nas tak, że sam diabeł nikogo nie znajdzie.

– Więc jak, panowie? Decydujemy się, bo za dwie godziny upływa termin naszego wyjazdu i możemy narwać się na jaką kontrolę.

– No cóż? Wystawiaj dokument do Grazu.

Kania udał się do sali restauracyjnej, gdzie, zasłonięty przez Baldiniego i Habera, wypełnił przy stoliku dokument podróży do Grazu. Jako cel podróży podał pobranie materiałów sanitarnych dla korpusu we włoskim Tyrolu. Ważność dokumentu określił na cztery dni.

Pociąg do Grazu odchodził przed drugą w nocy, więc, aby zabić czas, wyszli z dworca i wstąpili do pierwszej z brzegu restauracji, gdzie zamówili kolację. Siedzieli tam do północy, po czym powrócili w trochę już różowszych humorach na dworzec.