37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

KATASTROFA

Graz był najjaskrawszym przykładem stosunków panujących w monarchii austro-węgierskiej w ostatnim roku wojny. Kiedyś stawiany na równi z Innsbruckiem, “miastem emerytów”, spokojny ośrodek mieszczańskiego życia, płynącego leniwie i bez burz, konserwatywny i szanujący tradycje, dziś zamienił się w gniazdo nędzy. Wygłodzony był doszczętnie. Miasto zapełniali wojskowi, przeważnie ranni i rekonwalescenci, którzy z laskami w rękach łazili po ulicach i otwarcie prosili przechodniów o papierosy lub wchodzili do lokali publicznych, a częściej jeszcze do mieszkań prywatnych i żebrali o chleb.

Mieszkańcy, obdzielani skąpo produktami żywnościowymi na kartki, sami nie mieli co do ust włożyć i wchodzili w kombinacje z podoficerami “prowiantowymi różnych szpitali, od których odkupywali po wysokich cenach to samo, czym dzielili się z głodnymi żołnierzami. Ustępowali im te same porcje, które należały się im ustawowo. Takie stosunki panowały zresztą w całym hinterlandzie.

Gdzieś na kilku frontach odbywały się nie znane w dziejach świata rzezie, narody krwawiły się w walkach o obce im cele, wyrastały lasy drewnianych krzyży, pod którymi spoczywały porozrywane szczątki żołnierzy skazanej na zagładę monarchii, a na tyłach panowała orgia ucisku, kradzieży i łupiestwa. Istny sabat złodziejski, nieokiełzany i nie powstrzymany, ogarniał wszystko. Władze były skorumpowane od szczytu do podstaw, karność stała się pustym dźwiękiem i tylowiekowa praca dynastii habsburskiej nad scementowaniem zagrabionych kiedyś obszarów okazała się fikcją.

Orędzia ostatniego cesarza, zaczynające się sakramentalnym An meine treue Völker (Do moich wiernych ludów), wywoływały kpiny i pogardę. “Wierne ludy” przestały już wierzyć nawet orędziom cesarskim, nauczono się tej niewiary na komunikatach wojennych i kłamliwej prasie propagandowej. Wszystko gniło i zapadało się w otchłań.

Szczęśliwie “zadekowani” na tyłach dowódcy i komendanci mieli na oku tylko jeden cel – kraść. Niejeden ostentacyjnie obnosił przypiętą do munduru szpilkę z napisem “Boże, ukarz Anglię”, a jednocześnie okrężną drogą lokował swoje kapitały w bankach angielskich.

Długie “ogonki” kobiet wystających pod sklepami żywnościowymi już od wieczora, aby po całonocnej męce móc kupić funt mąki, były najtragiczniejszym obrazem wyczerpania wojną. Wiara w zwycięstwo trwała tylko w tych sferach wyższych, które nie stykały się z tymi obrazami. Lud już nie wierzył. Z wynędzniałych twarzy urlopowanych z frontu do kraju żołnierzy czytało się wyraźnie wynik czteroletnich zmagań, zawierający się w jednym słowie: przegrana.

Kania już na dworcu w Grazu stracił humor, kiedy mu oznajmiono, że w bufecie, poza piwem i winem oraz podejrzaną herbatą, słodzoną sacharyną, nie można nic kupić do zjedzenia i wypicia. Pozostawił towarzyszy w jakiejś mleczarni obok dworca, gdzie po wielkich trudach nakłonili właścicielkę do poczynienia starań w kierunku zdobycia chleba na śniadanie, i poszedł do miasta, aby, jak mówił, zebrać informacje i poszukać jakiejś “meliny”, gdzie by można było zamieszkać. W jednej z restauracji, zapełnionej żołnierzami, zaczepił rannego w nogę bladego cugsfirera i wdał się z nim w rozmową przy piwie. Cugsfirer opowiedział mu rzeczy, które wpłynęły na niego deprymująco.

– Jeżeli pan ma pieniądze, to owszem, nie będzie pan cierpiał głodu, ale bez pieniędzy – klapa.

Kania obdarzył rannego cugsfirera papierosami i powrócił do towarzyszy.

– Aleśmy trafili, przyjaciele! Nie trzeba było nam w ogóle ruszać się z Węgier. Tu jest pustynia głodu i nędzy.

– Nie bardzo głodna ta pustynia, kiedy mogłem kupić kilka konserw wołowych – zauważył Haber. – Za forsę wszystko dostaniesz. Wyszedłem kupić gazetę i spotkałem jednego Żydka, uciekiniera z Galicji. Mówił mi, że można mieć wszystko.

– A skąd brać tę forsę?

– Ile jeszcze mamy?

Kania włożył rękę w tylną kieszeń spodni i zmartwiał. Zmiana na jego twarzy nie uszła uwadze towarzyszy.

– Co się stało?

Siedział wpatrzony w Szökölöna, jak sparaliżowany.

– Nie mam portfela – odpowiedział po chwili, jakby krztusząc się.

Ze wszystkich kieszeni kurtki i spodni wykładał na stół papiery, ale nie znalazł między nimi zguby. Cios był rzeczywiście dotkliwy. Patrzyli na to i zasypali go pytaniami. Kania ponuro zaklął.

– Wyciągnęli mi z kieszeni. Przypominam sobie teraz. Pewno tam, gdzie piłem piwo. Pełno było różnych łazików i kiedy stałem przy bufecie, któryś z nich okradł mnie.

– I nic nie czułeś?

– Żebym czuł, bałwanie, to nie wyciągnęliby mi. Najgorsze, że nie ma dokumentu.

Zaczęli się naradzać nad niespodzianie wynikłą sytuacją. A była ona rzeczywiście ciężka i groźna. Każda chwila mogła przynieść katastrofę. Pierwsza kontrola mogła ich od razu pogrążyć w niedolę, z której było jedno tylko wyjście – pod słupek.

– Wracamy na dworzec – zdecydował po namyśle Kania.

– Po co?

– Wciśniemy się w jaki kąt, a potem może się co wykombinuje. Pęta się tutaj tylu żandarmów, jak nigdzie, a w tłumie łatwiej jest zwiać i schować się.

Aby uniknąć niepożądanej zaczepki snujących się patroli i żandarmów, po raz pierwszy od czasu ucieczki z aresztu szli środkiem ulicy pod dowództwem Kani, który ze srogą miną maszerował na czele.

Ich dziarskie postawy i nowe umundurowanie robiły wrażenie i niejeden młodszy stopniem żandarm salutował z szacunkiem, od którego dawno już odwykł. Nikomu nie mogłoby przyjść do głowy, że udekorowany feldfebel wraz z marsowym patrolem – to czterej dezerterzy i zbiegły jeniec wojenny.

Na dworcu weszli w kąt ukryty za olbrzymią sztuczną palmą w poczekalni trzeciej klasy. Zakryci gałęziami tego “egzotycznego” drzewa, rozłożyli się obozem. Kania i Baldini, kierowani jedną myślą, poszli do ustępu dla szeregowych. Uważnie oglądali stereotypowe rysunki, między którymi było wiele bardzo pożytecznych informacji. Wszystkie, dawne i świeże, z datami i bez dat, zgodnie dawały przede wszystkim ostrzeżenia przed dłuższym pobytem w Grazu. Informacja ta dobiła Kanię. Zgodność ta miała ugruntowane przyczyny w regularnym kontrolowaniu dokumentów na dworcu oraz w mnogości żandarmerii i policji wojskowej w mieście.

Z innych napisów dowiedzieli się, że kontrola dokumentów na dworcu odbywa się dwa razy dziennie: rano i wieczorem, około szóstej. Sprytni dezerterzy unikali jej w ten sposób, że w krytycznym czasie wychodzili poza obręb zabudowań stacyjnych i wracali dopiero wtedy, kiedy niebezpieczeństwo już minęło. Poza tym odczytali różne napisy i wierszyki, takie same jak w Budapeszcie, ozdabiające zresztą ściany latryn wojskowych na całym terytorium monarchii i obszarów okupowanych.

– Jesteśmy więc już po kontroli porannej i mamy spokój do szóstej.

Nieszczęścia zawsze chodzą w parze, ale na naszych bohaterów zwaliło się do razu kilka ich par. W dniu przyjazdu do Grazu panowała dżdżysta pogoda i nasunęła się konieczność zaopatrzenia się w płaszcze, ponieważ wszyscy żołnierze garnizonu paradowali już w zimowym umundurowaniu. To do reszty zepsuło im humor. Kiedy powrócili do poczekalni i weszli do swego “gniazdka”, Kania wyciągnął się na podłodze i polecił wszystkim spać na zmianę.

– Przede wszystkim trzeba się wyspać, a potem, ze świeżym umysłem, obmyślimy coś.

Szökölön i Haber zgłosili chęć do pierwszego dyżuru i usiedli przy pozostałych z gazetami w dłoniach. Olbrzymia poczekalnia była zatłoczona szarymi mundurami podobnie jak na wszystkich innych stacjach, brudna i pełna dymu z papierosów i fajek, w których skwierczały rozmaite ingrediencje, mało mające pokrewieństwa z prawdziwym tytoniem.

Jeden z pętających się żołnierzy, starszy wiekiem landszturmista, kilka razy zajrzał do obozowiska za palmą i w końcu podszedł.

– Macie pieniądze, koledzy? Szökölön i Haber oderwali się od gazet.

– Albo co?

Żołnierz przykucnął obok nich na podłodze.

– Tu jest jeden taki, co ma na sprzedaż rum.

– Dużo ma tego?

– Dwa litry.

– A ile chce?

– Pięćdziesiąt koron.

Szökölön odwiązał plecak i wyjął z niego manierkę wygraną od feldfebla.

– Powąchaj – podsunął landszturmiście pod nos – ładnie pachnie, co? Oficerski, a kosztował mnie sześć koron. Po tej cenie mogę kupić.

– Pójdę się zapytać, a dasz mi łyknąć?

– Najpierw interes. Jak kupimy, to pogadamy. Żołnierz wyprosił od Szökölöna papierosa i odszedł. Niebawem wrócił z jakimś nie mniej wiekowym towarzyszem.

– Niemcy?

– Nie! Japończycy – odrzekł Szökölön. – Robi ci to jaką różnicę?

Przybyły szybko omiótł wzrokiem twarze śpiących, mundury, plecaki, po czym przykucnąwszy wydobył z kieszeni płaszcza manierki.

Szökölön wyjął z kieszeni pugilares i położył go obok siebie,

– Daj no, bracie, najpierw skosztować.

– Najwyżej powąchać – zastrzegł się właściciel manierek – jakby tak wszyscy chcieli kosztować, zostałbym się z pustymi blachami.

– A ja, bracie inaczej nie kupię – oświadczył Szökölön. – nieraz kupiłem już rum oficerski prosto ze studni. A może tam jest benzyna? Albo atrament? Diabli was wiedzą, coście za jedni.

– On jest z tutejszej stacji odżywczej – objaśnił pośrednik – kucharz.

– Tym bardziej chcę skosztować. Najwięksi złodzieje to kucharze ze stacji odżywczych. Dasz skosztować? Jeśli nie, idźcie do diabła i nie zawracajcie głowy.

Kucharz po krótkim wahaniu nalał odrobinę rumu w wyjęty z kieszeni kubek i podał go Szökölönowi.

– Rzeczywiście rum – orzekł ten po wypiciu. – Bierz forsę!

Kucharz dał pośrednikowi dwie korony i odszedł. Szökölön poczęstował starego landszturmistę łykiem rumu.

– A może wam jeszcze co potrzeba?

– Ty co? Masz tu jakie biuro handlowe?

– Jestem z oddziału wartowniczego na dworcu. Mam różne znajomości i mogę niejeden interes przeprowadzić.

– Jeżeliś taki przemysłowiec, dlaczego żebrzesz? Żołnierz podrapał się po siwiejącym podbródku.

– Oszczędzam, bracie, mam dużą rodzinę w kraju.

Z dalszej rozmowy okazało się, że każdą wolną po służbie chwilę spędza na dworcu, gdzie trudni się intratnym pośrednictwem w różnych transakcjach. Znał złodziejstwa wszystkich magazynierów wojskowych i feldfebli rachunkowych, a nawet oficerów gospodarczych garnizonu, i oferował na sprzedaż wszystko, począwszy od produktów żywnościowych, a skończywszy na oponach samochodowych.

– Przyjdź za kilka godzin, to pogadasz z feldfeblem. Płaszczy nam potrzeba.

Porozmawiał trochę i odszedł. Szökölön i Haber zagłębili się w czytaniu. Po dwóch godzinach pożywili się konserwą i popili rumem, potem obudzili Baldiniego i Hładuna, a sami wyciągnęli się na kocach i zaraz usnęli, zmęczeni całonocną podróżą. Nowa zmiana najpierw strasznie ziewała, potem zabrała się do pozostawionej połowy konserwy. Dla zabicia czasu zaczęli po jedzeniu grać w karty.

Nagle zajrzał za palmę jakiś brodacz z fajką w zębach.

– E, koledzy! Macie forsę?

– Ile ci potrzeba – zapytał Hładun – pięć, dziesięć tysięcy? Brodacz wyjął fajkę z ust i splunął.

– Mam tu takiego jednego z rumem, chce sprzedać.

– Dużo? – zapytał Baldini.

– Dwa litry.

– Ile chce?

– Pięćdziesiąt koron.

– Niech się da wypchać.

Baldini zaczął obmacywać plecaki i, kiedy natrafił na właściwy, wyjął z niego manierkę.

– Powąchaj. Kosztował po pięć koron. Oficerski.

Brodacz odszedł i wkrótce powrócił z tym samym kucharzem, który dostrzegłszy śpiącego Szökölöna nie okazał zdziwienia i zażądał za rum dwadzieścia pięć koron. Po krótkim targu sprzedał cztery manierki za dwadzieścia. Pośrednik otrzymał od Baldiniego dwie korony i kilka papierosów wraz z łykiem nabytego rumu. Przysiadł się do nich i zaczął po kolei oferować różne rzeczy na sprzedaż. Na zapytanie Baldiniego wyjaśnił mu, że pełni służbę w oddziale wartowniczym na dworcu i przyznał się do pośredniczenia w handlu, tak jak jego poprzednik i kolega. O czwartej Baldini obudził Kanię.

– Przed szóstą wyjdziemy na dworzec, aby się nie doczekać kontroli, a tymczasem możecie jeszcze trochę pospać. Napiszę przez ten czas kilka listów.

Baldini i Hładun porozmawiali z nim chwilę i położyli się. Kania skończył pisanie listów i wkładał je w koperty, kiedy uwagę jego zwrócił jakiś żołnierz, który się kilka razy przeszedł obok palmy i zapuścił za nią żurawia.

– Czego się szwendacie?

– Nic, panie feldfebel. Tak sobie chodzę. Czy pan feldfebel nie chciałby kupić rumu?

– Dużo?

– Dwa litry, panie feldfebel.

– Ile?

– Trzydzieści koron.

– Pewno kradziony, mogę dać dwadzieścia.

– Fasowany, panie feldfebel. Jest tu taki jeden abstynent.

– Znam ja tych abstynentów.

– Mam go tu przyprowadzić? – Dawaj go tu.

Żołnierz odszedł i Kania obliczył zawartość portmonetki. Na rum starczy. Zadziwiającym abstynentem okazał się ten sam rzekomy kucharz, który przykucnął jak poprzednio i wyjmował z kieszeni płaskie manierki. Kania skosztował i zapłacił. Manierki włożył do pierwszego plecaka, jaki mu się nawinął, i zapalił papierosa. Siedział i dumał nad wybrnięciem z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Co robić dalej? Rozmyślania przerwał mu pierwszy landszturmista, który nieśmiało podszedł.

– Przepraszam, panie feldfebel, mówił mi tu jeden z pańskich żołnierzy, że potrzebne są płaszcze.

– Owszem, a macie? Landszturmista usiadł,

– Mam.

– Po ile?

– Po dwadzieścia pięć koron.

– Przyjdźcie po ósmej, to pogadamy.

Kania zatopił się znowu w rozmyślaniach.

Kradzież papierów i pieniędzy postawiła ich w ciężkim położeniu. Wyjechać bez dokumentu nie można, a siedzieć na stacji bez wzbudzania podejrzeń jest na dłuższą metę również trudno. Po piątej obudził wszystkich; w myśl informacji ustępowych, celem uniknięcia kontroli, ubrali się przepisowo i wyszli z dworca.

Po krótkiej naradzie postanowili krążyć przez dwie godziny po ulicach Grazu, gdyż, po pierwsze, nie byli pewni, czy do lokali również nie przychodzą patrole, i nie chcieli ryzykować wejścia do jednego z nich, a po wtóre, maszerujący środkiem ulicy patrol nie wzbudzał podejrzeń. Kania stanął na czele czwórki i ruszył środkiem jezdni prosto przed siebie.

Zmierzch zapadł, co uwalniało go od oddawania honorów przechodzącym oficerom. Przy tym omijał główne i więcej ożywione ulice. Żwawo maszerowali różnymi bocznicami i po godzinie weszli na przedmieście, gdzie ulice były mniej oświetlone, a zabudowania rzadsze. Pod jakimś parkanem Kania zatrzymał się; zapalili papierosy.

– A może by tutaj do jakiejś knajpy wstąpić? – zaproponował Szökölön. – Zganiałem się jak pies. Tu chyba nie przychodzą?

– Za co pójdziemy do knajpy?

– Tyle jeszcze przecie chyba mamy?

– Skończyły się knajpy. Dawaj no, Haber, manierkę. Włożyłem cztery do twego plecaka.

– Skądżeś wziął?

– Kupiłem na dworcu, kiedyście spali.

Podczas kiedy Szökölön z wielką gotowością wyjmował z jego plecaka manierki, Haber zaczął coś mruczeć.

– Co tam mruczysz?

– Nie mogłeś się nas spytać? My też kupiliśmy cztery manierki. Za ostatnie pieniądze, można powiedzieć, tfu! Kania splunął również.

– Nie mogliście mnie powiedzieć?

– Kiedy? Przecież spaliśmy.

– Źle zrobiłem, że nie odebrałem od was pieniędzy. Nie dosyć, że człowiek stracił grubszą sumę, to mu jeszcze kochani koledzy dopomagają do wyzbywania się tych resztek, jakie pozostały. I to na rum! Pały pijackie! A co będziemy jutro żarli? Wy tylko, aby żłopać, aby chlać.

– A po coś ty kupował?

– Kupiłem za psie pieniądze. Dwadzieścia koron dałem za to. Obliczyłem, że zostanie nam jeszcze trochę pieniędzy, bo wiedziałem, że wy też coś macie. Po ile płaciliście?

– Po sześć.

– No tak. Nie trzeba było pomyśleć o płaszczach? Zimno się robi.

Podczas tej krótkiej wymiany zdań Baldini i Hładun patrzyli na siebie trochę nieswojo. Kania pociągnął z manierki i oddał ją Szökölönowi.

– Niezbadane są wyroki Opatrzności – westchnął Baldini. – A ty znowu co?

– Nieszczęście.

– Co się stało.?

– My, uważasz… hm… kiedyście spali… tego…

– Co “tego”?

– Zdarzyła się okazja i… hm… tego… bardzo tanio… rum.

– Tego… okazja… hm… tego… rum… tego! W pysk bić i patrzeć, czy równo puchnie! Kania z irytacją zakorkował manierkę i oddał ją Haberowi.

– Okazje, psiakrew! Ostatnie pieniądze wydają na rum! Dobrane towarzystwo! I jak sekretnie! Niech was, kochani przyjaciele, diabli wezmą z waszymi okazjami! Tak. Teraz zamiast płaszczy mamy dwanaście manierek rumu! Okazje.

– Nie powinieneś się tak właściwie ciskać, bo rum rzeczywiście kupiony okazyjnie. Kania spojrzał wściekle na Szökölona.

– Nie gadaj przynajmniej!

– To jest oryginalny rum oficerski.

Kania wyszedł na środek ulicy i zakomenderował:

– Direktion mir nach! Marsch! (Kierunek za mną, marsz!).

Nie oglądając się za siebie ruszył ulicą, a towarzysze szybko ustawili się w dwójki i podążyli za nim z nosami na kwintę. Po drodze obie pary zaczęły się sprzeczać ze sobą o to, kto nie powinien był kupować.

Wyrzucali sobie wzajemnie niesolidarność, czym zirytowany Kania włóczył ich po różnych zaułkach i, dopiero kiedy się dobrze zmęczył i zgrzał, poprowadził ich z powrotem na dworzec. W tłumie zalegającym poczekalnię nie widać było żandarmów, weszli więc do swego kąta, w którym tymczasem rozłożyło się dwóch ułanów obrony krajowej.

– Jazda stąd!

Ułani złymi spojrzeniami ogarnęli Kanię, zebrali swoje rzeczy i ciągnąc niedbale koce po podłodze odeszli.

– Widać niedawno kontrolowali, bo nikt nie śpi – zaczął mówić Szökölön rozścielając koce. – Mamy spokój do jutra. Kania był przybity i zły.

– Spokój do rana, a rano co? Wdepnęliśmy w ten Graz jak Piłat w Credo. Żebym złapał tego drania, co mnie okradł, wybiłbym mu po zębie trzonkiem od bagnetu. Prawie tysiąc koron.

Haber wyjął z plecaka konserwy i otwierał je bagnetem.

– Co się stało, to się nie odstanie! Trudno! Jemy, panowie!

Smutno połykali kawałki zimnej wołowiny w galarecie i z pewnego rodzaju zażenowaniem, nie patrząc Kani w oczy, pociągali z manierek. Baldini przed każdym łykiem wzdychał, a na twarzy miał wyraz takiej rezygnacji, jakby pił z przymusu. Zdenerwowały te jego grymasy Kanię, który dał upust swemu humorowi.

– Nie rób ze mnie wariata swoimi minami. Tobie, moczymordo, tylko to w głowie, aby chlać!

– Mnie naprawdę przykro, że tak się stało. Nic nie wiedziałem, że oni kupili. Myślałem, że się przyda. Chłodno wieczorami, rum tani…

– Nie wiem teraz, za co kupimy płaszcze. Był tu jakiś złodziej, któryś z was kazał mu podobno przyjść. Oddajcie mi resztę pieniędzy.

– Musimy sobie zostawić trochę, bodaj po pięć koron – zastrzegał się Szökölön – może się zdarzyć jaka gra w karty.

– Zostawię wam po pięć koron. Więcej ani centa. Niebawem przyszedł żołnierz, który zaofiarował płaszcze.

– Więc, panie feldfeblu?

– Za dużo pan żąda.

– A po ile pan chciałby nabyć?

Kania zapalił papierosa i udawał, że do nabycia płaszczy nie bardzo mu się spieszy.

– Po dziesięć koron za sztukę mogę dać. Jeszcze nie zima i nie jesteśmy na Syberii. Żołnierz pokręcił głową.

– Po tej cenie nie mogę.

– A ja więcej nie mogę zapłacić.

– Słuchaj no, bratku – wtrącił się Szökölön – między nami mówiąc, nie masz wytwórni płaszczy wojskowych i wszyscy o tym dobrze wiemy, że te płaszcze wyjdą z jakiegoś magazynu. I tak was nic nie kosztuje. Aby za bramę wynieść tobołek i fertig.

– A to nie jest ryzyko? Nie tak to łatwo.

– A ty byś jeszcze chciał, żeby płaszcze wyszły z magazynu same i zameldowały się u nas? Za pięć minut strachu więcej jak po dziesięć koron nie warto dać.

– Nie masz zmysłu kalkulacyjnego – tłumaczył Haber. – Płaszcze nie kosztują was nic. My za nie dajemy pięćdziesiąt koron. Pół setki. Takie pieniądze z nieba nie spadają. Ty zarobisz na tym dwadzieścia koron, powiedzmy, a twój wspólnik trzydzieści. Mało? Za pół godziny fatygi? Daj mnie, Boże, po wojnie takie zarobki. Idź po te płaszcze, dostaniesz forsę i szlus!

– Ten mój kolega, co ma te płaszcze, lubi popić; żebym dostał jeszcze ze dwie manierki, to może się zgodzi. Kania pytająco spojrzał na Habera, który skinął głową.

– Dodam panu jeszcze manierkę. Przynoś pan te płaszcze. Tylko żeby były nowe i z sukna.

– Takie jak marszkompanie fasują, panie feldfebel. Przedsiębiorczy landszturmista wyprosił jeszcze pół manierki rumu i odszedł.

– Dobrze się wiedzie w naszej ojczyźnie – odezwał się Szökölön. – Na froncie marzną, a tutaj możesz za dziesięć koron kupić nowy płaszcz. Długo to tak może trwać? Jeszcze miesiąc, dwa. Niech tylko zima przyjdzie.

Żołnierz powrócił w kilkanaście minut później z dwoma plecakami. Płaszcze były z prawdziwego sukna i nosiły pieczątki wiedeńskie z datą “1917”.

– Ma pan pieniądze i rum.

Kiedy każdy swój płaszcz włożył do plecaka, trochę się im humory poprawiły; przynajmniej byli zabezpieczeni przed zimnem.

– Pozostało w majątku ogółem z tym, co wy macie, sześćdziesiąt koron – oznajmił Kania, smętnie wzdychając – akurat na dwa, trzy dni. Ale co będzie dalej, przyjaciele, nie wiem.

– Z Grazu trzeba się wynieść.

– To jest jasne, ale w jaki sposób?

Naradzali się przez dłuższy czas, po czym zgodnie ustalili, że najlepiej wrócić na Węgry, gdzie przynajmniej łatwiej można się przeżywić.

– Musimy jeszcze wykombinować sposób przedostania się tam.

To były właśnie najtrudniejsze zadania do rozwiązania. Na nic zdały się pomysły wędrówki pieszo i jazdy na gapę, gdyż krzyżowały je groźne widma żandarmów, stojąc w poprzek każdej drogi w monarchii. Kania błądził oczami po sali i nagle wpadł mu do głowy jakiś pomysł.

– Wykradnę dokument jakiemu podoficerowi.

– Żeby ci się to udało, byłoby nieźle.

– Na oryginalnym dokumencie można już wyskrobać i dopisać wszystko, co potrzeba – zauważył Haber. – Znam się trochę na tych rzeczach.

– No więc spróbuję szczęścia – zdecydował się Kania. – Trzeba będzie upatrzyć jaką ofiarę, spoję ją i może mi się uda. Cel uświęca środki.

Wyjął z plecaka manierkę rumu i konserwę, otworzył ją, włożył do papierośnicy papierosy i wyszedł z zacisznego kąta za palmą na salę.

Przeszedł się między gęsto obsadzonymi stołami, bystro łowiąc czujnymi spojrzeniami gwiazdki na kołnierzach. Po jednej stronie poczekalni, bliżej bufetu, ustawione były okrągłe stoliki, przy których siedzieli przeważnie podoficerowie. Kania zauważył jakiegoś feldfebla czytającego przy jednym ze stolików gazetę.

Przed nim stał napełniony do połowy kufel, z którego pił małymi łykami. Od czasu do czasu odrywał oczy od gazety i błądził nimi po sali jakby wyczekująco, po czym wzdychał i znowu zagłębiał się w czytaniu. Na piersiach miał kilka odznaczeń bojowych i Kania, okrążając go z daleka, jak myśliwy zwierzę, doszedł do wniosku, że jest to na pewno jakiś frontowiec czekający na pociąg. Po krótkiej obserwacji zdecydowanie podszedł do stolika.

– Pozwoli pan, kolego, że sobie tutaj zjem coś niecoś. Feldfebel szybko odłożył gazetę.

– Proszę bardzo.

Kania usiadł i postawił przed sobą manierkę, kubek i konserwę.

Feldfebel z westchnieniem spojrzał na stół i łyknął z kufla. Widać było po nim, że pragnąłby rozpocząć rozmowę, ale waha się. Kiedy Kania zaczął wyjadać nożem z puszki, zdecydował się przemówić.

– Dobrego apetytu, panie kolego.

– Dziękuję uprzejmie…

Spojrzenia feldfebla badawczo ślizgały się po obojętnej twarzy Kani i jego medalach. – Coś ty za jeden? – pytały jego oczy.

– Jeżeli pan nic nie ma przeciwko temu, chętnie był z panem wypił – odezwał się uprzejmie Kania widząc, że feldfebel, po serii westchnień, zabiera się z powrotem do swojej gazety. – Nie lubię pić w pojedynkę.

Zaproszenie to zostało przyjęte z wielkim uznaniem przez feldfebla, który wyciągnął dłoń.

– Pozwoli się pan przedstawić: Hancke.

– Schneider. Będzie mi bardzo miło posiedzieć z panem, bo jestem samotny tutaj jak sierota.

– To tak samo jak ja, panie kolego. Siedzę jak idiota już od kilku godzin i nie mam do kogo gęby otworzyć. Pan wyjeżdża dzisiaj?

– Wyjeżdżam – odpowiedział Kania napełniając kubek i podsuwając go feldfeblowi. – Fasowałem tu materiały opatrunkowe, a pan?

Feldfebel wypił i z zadowoleniem mlasnął, po czym własnym nożem wydłubał z puszki kawałek mięsa i żując go odpowiedział:

– Ja również wyjeżdżam w nocy… do Temeszvaru.

Po tej odpowiedzi Kania stał się rozmowniejszy. Oto wymarzona okazja. Dokumentu nawet nie trzeba będzie wyskrobywać, skoro upatrzona ofiara jedzie na Węgry.

– Pańskie zdrowie, kolego.

Feldfebel był bardzo rozmowny i po kilku kubkach rumu gadał z Kanią tak, jakby go znał od dawna. Rozmawiali z sobą o rzeczach bardzo interesujących, ale Kania odpowiadając feldfeblowi gratulował sobie w duchu, że tak od razu dobrze trafił, i myślał przede wszystkim o swoim interesie.

Temeszvar, Temeszvar, Temeszvar! Mało dźwięczna ta nazwa węgierskiego miasta nieustannie szemrała mu w ustach, jak najpiękniejsze trele słowicze. Trzeba tylko wybadać, myślał sobie, czy jedzie sam, czy też ma jakiś konwój z sobą.

– Ma pan jaki transport, czy jest pan sam?

– Sam, panie kolego, sam jak palec. Miałem pewną sprawę do załatwienia w jednym ze szpitali – odpowiedział feldfebel trochę przez nos.

Rum zaczął już działać i opowiadał Kani jakieś zdarzenie, które mu się przytrafiło na froncie włoskim. Była to niesłychanie zagmatwana historia, w której feldfebel zachował się jak bohater.

– …za to, panie kolego, dostałem złoty medal waleczności. Mocny ten pański rum… Zdrowie!

– Prosit! Dałbym ci jeszcze z pięć srebrnych i złotych medali, bracie, żebyś mi tylko oddal swój dokument, myślał Kania i kombinował: Więc jedzie sam. Dopisze się tylko na dokumencie “und vier Mann” (i czterech ludzi), bo “ein Feldvebel” (jeden feldfebel) już napisane. Może mu zaproponować piwo, to się prędzej urżnie?

– Wypije pan kufelek, kolego? Feldfebel potrząsnął manierką.

– Prędko pański rum unicestwiliśmy, co? Umieją pić frontowi żołnierze, he, he, he!

Kania wstał od stołu i podszedł do bufetu. Z rąk sennej niewiasty odebrał dwa kufle piwa i wrócił z nimi do stolika.

– Piwo z rumem nie bardzo się zgadzają – zauważył feldfebel.

– Ja, kolego, lubię takie urozmaicenie – odpowiedział i trącił się z nim kuflem. Trzeba teraz udawać, że mi się zaczyna po tym piwie w głowie kręcić, myślał stawiając kufel.

Feldfebel był wyraźnie podchmielony i przeskakiwał z tematu na temat.

– Wszystko wielka bujda na resorach – mówił patrząc w kufel – nieprawdaż?

– Prawda – odpowiedział Kania i zastanowił się nad tym, kiedy może odchodzić pociąg do Temeszvaru.

– …zabiję, dajmy na to, podczas pokoju człowieka, który mi uwiódł żonę. Przypuśćmy, że złapałem go in flagranti, jak to się mówi, a w takiej chwili działa się pod wpływem silnego wzruszenia psychicznego, jak to pięknie wywodzą panowie obrońcy. Wszystkie moje wzruszenia psychiczne nie przeszkodzą w tym wypadku wysokiemu trybunałowi wsypać mi trzech lat. A tu, ni z tego, ni z owego, nie mam żadnego wzruszenia psychicznego i robię Bogu ducha winnemu Włochowi albo Moskalowi dziurę w brzuchu bagnetem i to z takim spokojnym sumieniem, jakbym dziurawił ser szwajcarski. Co podczas pokoju jest grzechem, podczas wojny jest cnotą. Prawda, panie kolego? – Prawda – zgodził się Kania i dalej myślał o swoim.

– Wszystko do góry nogami, łaskawy przyjacielu – powiedział feldfebel i nieoczekiwanie westchnął. – A wojnę przegramy jak amen w pacierzu.

Kania ze zdziwieniem popatrzył na niego.

– Niech się pan nie dziwi, kolego, ale my, Niemcy, możemy między sobą mówić szczerze.

Feldfebel nachylił się do niego dyskretnie.

– Prze-gra-liś-my, bracie kochany. Kania podał mu papierośnicę.

– Jeszcze nie wiadomo. Zawarliśmy już pokój z Ukrainą, zawrzemy pokój z Rosją i możemy wtedy wszystkie siły ściągnąć na zachód.

Feldfebel pokiwał głową, jakby się litował nad jego głupotą. Miej mnie za idiotę, pomyślał Kania, lepiej to nawet dla mnie.

– Pan chyba nie wie, co się dzieje we Francji, panie kolego. Niemcy tak zdrowo biorą w skórę, że aż przyjemnie o tym słyszeć. Otwarcie panu powiadam, że to przez nich wpakowaliśmy się w ten cały interes. Po diabła nam to było? A teraz – kaput, punktum i basta. Będziemy płacili pięćdziesiąt lat odszkodowania wojenne. Zemszczą się Francuzi za Sedan. Bośnia pójdzie, Hercegowina pójdzie, Polska weźmie Galicję, Czechy będą niepodległe, Słowacja niepodległa, Kroacja niepodległa, Dalmacja niepodległa i tak wszystko sobie ładnie odpadnie, resztę podzielą między siebie sojusznicy i amen! Zostanie się sam Wiedeń! – Toś mnie zmartwił, pomyślał Kania.

Feldfebel załatwił się z krajami koronnymi i rozstrzygnąwszy wojnę siedział przez chwilę i kiwał głową, jakby nad czymś rozmyślał.

– Warto by jeszcze wypić, kolego, co? Niech pan tu chwilę posiedzi, a ja pójdę po rum.

– Może starczy?

– Wykluczone. Nie uważa mnie pan chyba za jakiegoś dziada. Na mnie kolej stawiać. Poznałem tu jednego abstynenta. Ma doskonały rum, bestia.

Kania nie chciał się przyznać, że też zna tego abstynenta, który potrafił zaoszczędzić zdumiewające ilości rumu. Feldfebel odszedł trochę niepewnie. Wrócił po kilku minutach i wyjętą z kieszeni manierkę postawił na stole.

– To jakiś niezły ananas z tego abstynenckiego kucharza. Rumu ma chyba z wagon. I drugi wagon manierek. Napełnił kubek i wypił, po czym nalał Kani.

– Kradną wszyscy, co się tylko da – zwierzył się feldfebel – cały hinterland to jedno złodziejskie sprzysiężenie.

Nie można się było nudzić z feldfeblem, Z równą pewnością siebie rozmawiał o polityce, jak o działaniach wojennych. Wszystko tłumaczył sobie jasno i lapidarnie i nie miał najmniejszych wątpliwości mówiąc o przypuszczalnym wyniku wojny. Kania przestrzegał go, żeby mówił ciszej.

– Pluję na ostrożność!

Z każdym kubkiem rumu nabierał większej pewności siebie, ale język zaczął mu się plątać.

– My, bracie, nadstawiamy głowy i mamy prawo mówić, co się nam podoba.

– To się może nie podobać żandarmom. Feldfebel przeszedł na “ty”.

– Mam prawo gwizdać na całą żandarmerię… wiesz? My jesteśmy bohaterowie!… Ty masz złoty medal i ja mam złoty medal, ty masz srebrne i ja mam srebrne, więc co wobec nas znaczy żandarm, pytam? Pluskwa, pchła, wesz!

– Mów, kolego, ciszej, bo wpadniemy.

– Niech wszyscy słyszą, co mówi podoficer frontowy!… Also sprach Zaratustra (Tako rzecze Zaratustra). Twoje zdrowie, kolego. – Inteligent, pomyślał Kania.

Po następnych dwóch kubkach zaszumiało mu w głowie i czerwoną twarz feldfebla zaczął widzieć przez mgłę. Schlałeś się chyba i ty, myślał przepijając wytrwale. Ale dokument będę miał i kicham na ciebie. Zaraz cię wyciągnę na spacer i pożegnamy się.

Adieu, bohaterze.

– Czu… czuję, bracie… że ten rum jest jak ołów – mamrotał feldfebel – idzie w dół… w nogi. Mózg fun… funkcjonuje normalnie, a ciało… sztyw… sztywnieje. Niewytłumaczone zja… zjawisko… medy… me… medy…

– Medyczne – dopomógł mu Kania z wysiłkiem, ponieważ zaobserwował u siebie to samo.

– Masz rację… me-dycz-ne. – Feldfebel opuścił głowę na piersi i cicho mówił dalej: – Medycy to po-rząd-ne chłopy. A ty dawno skończyłeś medycynę?

– Nie kończyłem w ogóle. Zdaje mi się, że jesteśmy pijani, bracie.

– Nieprawda, nie jestem pi… pijany… medice cara te ipsum [6]… wie… wiesz?

Teraz zaczął już gadać bez związku i Kania nic z tego nie rozumiał. Odwrócił głowę i stwierdził, że cała poczekalnia wiruje z zawrotną szybkością dokoła niego. Zamknął oczy i przez chwilę siedział nieruchomo, jakby wyczekiwał, że te wirujące ruchy ustabilizują się. Skądś, jakby z wysokiej góry, doszedł go głos feldfebla.

– Mu… musimy wyjść na świe… świeże powietrze… słyszysz, bracie?

– Sły… słyszę…

Otworzył oczy i z trudem powstał opierając się o blat stolika.

– Chodźmy…

Ujął siedzącego feldfebla pod ramię i z wysiłkiem podniósł go. Wyszli obaj zataczając się i na peronie stacyjnym roztrącali snujących się tam żołnierzy. Feldfebel całym ciałem zawisł na ramieniu Kani i gęsto czkając bełkotliwie podawał mu do wiadomości swoje samopoczucie.

– Uwa… uważasz… e-ep… kolego… jest… mi e-ep niedobrze.

– Mnnnnie ttteż…

Feldfebel przystanął i przybliżywszy twarz do twarzy Kani wytrzeszczył oczy.

– Bla… e-ep… blady jesteś… e-ep… rzeczywiście, będziesz chyba rzygał, co – Kania skinął głową.

– Nno to ra… e-ep… razem…

Poszli dalej ze zwieszonymi głowami, czule i troskliwie wzajemnie się podpierając, aż się znaleźli na końcu peronu. Kania zrobił taki zamaszysty krok naprzód, że przyfastrygowany do niego feldfebel zatoczył się i w ostatniej chwili znaleźli się obaj nosami w żwirze.

– U… upadłem e-ep…

Feldfebel usiadł z trudem i wypluwał piasek.

– Kolego… e-ep… upadłem – oznajmił po raz drugi o tym nie ulegającym wątpliwości fakcie.

Przez chwilę pluli piaskiem w milczeniu.

– A rzygać muszę bezwarunkowo – stwierdził feldfebel zmienionym głosem.

Pomagając sobie wzajemnie, powstali z ziemi i kiwali się na nogach. Z lewej strony torów znajdowała się niska bariera i Kania pociągnął ku. niej swego towarzysza, który dał się bezwolnie prowadzić, jak cielę do rzeźni. Wraz z Kanią przewiesił swoje zwiotczałe ciało przez barierę i leżeli tak jakiś czas z rękami bezwładnie opuszczonymi w dół, wpatrując się w ziemię pod swoimi oczami, jakby coś chcieli na niej znaleźć.

– Trzeba palec e-ep… w gębę wsadzić – oświadczył po dłuższym oczekiwaniu Kania.

– Ra…cja…

Ledwie feldfebel otworzył szeroko usta i włożył w nie prowokacyjny palec, od razu wywołał pożądany skutek z taką gwałtownością, że przykład jego podziałał momentalnie na Kanię. Solidarnie tak sobie porzygiwali cenną konserwą z rumem, z czego powstały na pół metra od ich oczu dwie bratnie kałuże. Wpatrywali się w nie badawczo w przerwie między jedną reakcją żołądka a drugą, jakby chcieli stwierdzić, czy spożyta przedtem ilość zgadza się ze zwróconą.

– Rindgulasz był za tłusty – oznajmił feldfebel i natychmiast poparł swoje twierdzenie niezbitym dowodem. Kania odwrócił głowę.

– Nnie… tto rum był nieświeży.

– Rum? E-ep… ru… rum?

Feldfebel próbował wyrazić zdziwienie z powodu tej opinii. Nie słyszał dotąd w swoim życiu, żeby alkohol mógł być nieświeży.

– Nieświeży ru… rum, ko… e-ep… kolego? Kania skinął żałośnie głową.

– Rum… rum zawsze… je… jest świeży – replikował feldfebel – ale ko… konserwy wołowe by… e-ep… bywają śmierdzące.

Kania obrzucił wzrokiem szklące się przed nim bajorko rindgulaszu i rumu i z wysiłkiem wyprostował się. Zaczerpnął pełną piersią powietrza, zdjął czapkę i otarł wierzchem dłoni pot z czoła.

– Uf…

Tamten, podrzucany jeszcze nawrotami wymiotów, wisiał nadal jak worek na barierze. Kania uderzył go w kark i zaczął nim potrząsać jak wyciągniętym z wody szczeniakiem.

– Już.

Feldfebel wyprostował się i okrągłymi jak cebula oczyma spojrzał na Kanię.

– Dosyć, ooo – westchnął ciężko i rękawem ocierał usta.

– Przydałoby się przespać trochę, strasznie słaby jestem.

– No to chodźmy na trawę.

Uginającymi się w kolanach nogami zrobił Kania kilka kroków w bok i ciężko zwalił się na ziemię. Feldfebel upadł przy nim z łomotem i Kania otworzył oczy. Migotanie gwiazd na niebie stało się dokuczliwe. Znów zaczęło mu wirować w głowie. Przymknął oczy, żeby się pozbyć tego niemiłego uczucia.

– Zapaliłbym – oznajmił feldfebel słabym głosem.

– Nie, bracie, znowu będziesz rzygał. Musimy się trochę zdrzemnąć, żeby głowy złapały równowagę.

– Równowagę?

Feldfeblowi podobało się to określenie.

– Rzeczywiście, kolego, moja głowa straciła równowagę. Coś w niej biega.

Kania podniósł powieki i w świetle księżyca starał się nieznacznie obserwować towarzysza. Położył się na wznak, wzdychał i wiercił się.

– A rindgulasz był stary, kolego – informował feldfebel księżyc nad swą głową.

Leżeli tak jakiś czas obok siebie, po czym feldfebel zaczął się kręcić, stękać i zachrapał. Kania usiadł i zapalił papierosa. Kiedy mu się zdawało, że feldfebla z jego snu nie obudzi nawet ogień huraganowy, odrzucił papierosa i przykucnął nad nim.

Najpierw przybliżył twarz do jego twarzy i bacznie się jej przyjrzał, następnie delikatnie rozpiął kieszeń na piersiach, gdzie zwykle trzyma się dokumenty. Ostrożnie, zatrzymując oddech, wkładał właśnie dwa palce do kieszeni, kiedy w uszy wpadły mu jakieś słowa wypowiadane przez śpiącego. Kania znieruchomiał i nie wyjmując palców z kieszeni nachylił się nad nim. Feldfebel chrapał dalej. Uspokojony, namacał w niej plik papierów i powoli zaczął go wyciągać, kiedy usłyszał wyraźnie wypowiedziane słowa:

– Nie fatyguj się, przyjacielu.

Kania zdrętwiał i szybko spojrzał na twarz feldfebla. Para otwartych oczu błyskała białkami spod daszka czapki, a jednocześnie usłyszał wyraźny chichot.

– Ten dokument jest fałszywy.

Feldfebel nagłym ruchem usiadł. Kania szeroko rozwartymi oczyma wpatrzył się w obserwującego go feldfebla jak królik w ślepia węża. Na chwilę stracił zdolność logicznego myślenia.

– A to pech!… – odezwał się feldfebel. – Człowiek ostatnie grosze wydaje na rum, żeby schlać tę świnię, i okazuje się, że trafił swój na swego.

Zerknął na Kanię i zauważył jego osłupienie.

– E, ty… obudź się!

Kania potarł ręką czoło i ponuro zwiesił głowę na piersi.

– Myślałeś, że ja naprawdę jadę do Temeszvaru, co? Hm… chciałbym tam teraz być rzeczywiście. Podobno ładne miasto – monologował feldfebel – ale głupi świstek stoi na przeszkodzie. A po co wyrzygałem tę konserwę, nie wiem. Teraz będę głodny.

Kania zwrócił ku niemu głowę.

– No, czego się gapisz jak gawron? – zapytał feldfebel ze złością. – Jeszcze głowa twoja nie złapała równowagi?

– Psiakrew!

– Toś ty Polak? – zapytał feldfebel.

– Polak.

– No to dawaj grabę, bracie Słowianinie, ja sem Czech. Teraz zaczął rozmawiać z Kanią przyjaźniej i po kilku zdaniach dogadali się.

– Jeżeli chodzi o dokładność, to feldfeblem nigdy nie byłem – zwierzył się szczerze Kania – byłem frajtrem.

– Feldfeblem to i ja nie byłem, ale tak wygodniej jest jeździć.

– Ta ty tak ciągle jeździsz?

– Podróżuję, bracie, dużo zależy od dokumentów.

Powoli wtajemniczyli się w swoje plany, wyspowiadali wzajemnie z grzechów i obaj się rozgrzeszyli. Rzekomy feldfebel, który przedstawił się jako Zajiczek, w co, oczywiście, Kania nie uwierzył, jak się okazało, utonął w przeklętym Grazu, bo mu się kończył dokument podróży i od dwóch dni czekał na nowy, który miał otrzymać od jakiegoś kolegi urzędującego w komendzie miasta w Brnie. Widocznie jednak temu ostatniemu stanęło coś na przeszkodzie, gdyż nie dostarczył dokumentu na czas. Dlatego Zajiczek postanowił zaopatrzyć się weń na własną rękę, z wiadomym skutkiem. Opowiedziawszy wszystko, pseudofeldfebel zaczął się szczerze śmiać.

– Rzeczywiście, ciekawy zbieg okoliczności – odezwał się Kania, nie podzielając wesołości towarzysza – ale trzeba się zastanowić nad przyszłością. Nie wiem, co mam zrobić. Ilość żandarmerii i policji wojskowej w Grazu jest zdumiewająca, co?

– Czekaj no… czy zauważyłeś tego bośniackiego cugsfirera, co chlał obok nas z manierki?

– Zauważyłem.

– Słyszałem, jak mówił, że jedzie do Köröszmezö. Może z nim da się co zrobić. Z przyjemnością przyłączę się do twojej paczki, samotność zbrzydła mi już.

– Ja, bracie, i bez ciebie mam już całą wieżę Babel. Wożę z sobą Węgra, Włocha, Ukraińca i Żyda. Ale – Kania przerwał, namyślając się przez chwilę – mógłbym cię przyjąć do sitwy pod warunkiem, że zdegradujesz się do szeregowca i zdejmiesz medale. Szóstka dezerterów nie wzbudzi nigdy podejrzenia i prędzej możemy dać sobie radę, nawet gdyby kiedy miało przyjść do jakiejś awantury.

– Wiedz o tym, kolego, że na mnie robisz dobry interes. Znam całą Austrię, Czechy, Galicję i inne kraje. Dwa lata już wędruję i zdążyłem wszystko dokładnie poznać. Graz mi już kością w gardle stoi. Za długo się tu szwendam za tym swoim majorem.

– Za jakim majorem?

– Mam pismo służbowe do majora Hansa von Kranzberg, że został mianowany podpułkownikiem poza kolejką i odznaczony orderem “Signum Laudis”. Major ten został ranny pod Udine i odwieziony do szpitala w Grazu.

– I nie ma go tu?

– Nie ma go ani tu, ani nigdzie indziej na świecie. Istnieje tylko na tym papierze. Masz, czytaj. Możesz sobie też i order obejrzeć. Ładna rzecz – kosztowało mnie to razem trzysta koron, ale już dwa miesiące podróżuję sobie z nim spokojnie.

Kania odebrał z rąk feldfebla elegancki futerał, w którym znajdowało się jedno z najwyższych odznaczeń bojowych. Pismo, podpisane przez dowódcą frontu, generała Boroevicia di Bojna, głosiło, że Jego Cesarska Mość raczyła udzielić swojej najwyższej pochwały majorowi Hansowi von Kranzberg i nadaje mu stopień podpułkownika za bohaterstwo wykazane w bitwie pod Udine.

– Dokumenty, trzeba przyznać, są mądre.

– Podejrzenia, bracie, nigdzie z tym nie wzbudzisz. Melduję się najpierw w komendzie placu i wykładam na stół order. To ich hipnotyzuje i walą pieczątkę bez czytania dokumentu. Idę sobie do najbliższego szpitala i pytam, czy nie leży tutaj mój major. Powiadają, że nie. “Wobec tego, szanowni panowie, napiszcie mi zaświadczenie, że byłem go tutaj szukać, ale go nie ma” - powiadam. “A na co to panu potrzebne?” – pyta feldfebel. “Na to – powiadam – żebym miał wobec swojej władzy dowód, iż według rozkazu szukałem jak należy, i nie można mi było zarzucić lenistwa albo niedbalstwa.” Wtedy dają mi na rękę papier, że taki a taki szuka swego majora, i w ten sposób mam dokument autentyczny. Teraz może mnie nawet złapać żandarm. Pokazuję mu pismo ze szpitala i okazuje się, że mówię prawdę. Pozostaje im tylko przeprosić mnie i puścić. Pisać zapytania na front byłoby za długo, a ja znowu nie jestem taki głupi, żeby im to poradzić, i gadam, że zgubiłem dokument, obrażam się i odmawiam odpowiedzi. Pozostaje tylko informacja z kilku szpitali jednocześnie i sprawa załatwiona. Miałem już takie przeprawy i wyszedłem z nich jak święty. Nie ma majora w jednym mieście, jadę dalej i szukam. A szukam nieraz tak gorliwie, że nie zdziwiłbym się, gdybym go gdzieś znalazł. To jest autosugestia taka, uważasz, weszło mi to w krew. Grunt mieć wiarę w to, co się mówi i robi, bo wtedy nabiera się takiej pewności siebie, że człowiek gotów gryźć, kiedy mu nie wierzą.

– Myślisz, że ten Bośniak nam się na co przyda? – zapytał po dłuższej przerwie Kania.

– Ma okropnie głupią gębę, bracie, i jeżeli mu tak zaaplikować manierkę rumu, będzie gotów. Człowiek z taką twarzą musi mieć dokumenty jak mur.

– No cóż, chodźmy – zgodził się Kania.

– Kolegom powiedz, co i jak, a kiedy zdobędziemy dokument, zdegraduję się w wagonie i jedziemy dalej. Tylko trzeba będzie ściągnąć dla mnie jakiś karabin i ekwipunek.

Powstali z murawy i ruszyli z powrotem na dworzec. Przed wejściem do poczekalni spacerował niespokojnie Haber; kiedy zauważył Kanię, twarz mu się rozjaśniła.

– Martwiliśmy się już. No i jak?

– Taki sam jak i my.

Haber wybałuszył gały na feldfebla, który przyjaźnie wyciągnął doń rękę.

– Servus, Kamerad! Viribus unitis [7].

– Herr Feldwebel… – Haber nie od razu się zorientował. – Też? – zapytał po chwili i znacząco poruszył dwoma palcami, jakby naśladował bieg.

– Też kolego; przyłączam się do was.

Szökölön grał w karty z jakimś chuderlawym taborytą obok pagórka plecaków, na których spali Baldini i Hładun. Kiedy podeszli do grających, Szökölön pytająco podniósł oczy na Kanię i powstał.

– Was für eine Kartenspielen, Infanterist, Kreutzhimmeldonnerwetter? (Co to za kartograjstwo, strzelcze, do stu tysięcy par diabłów?!).

Taboryta, słysząc tak energicznie zakończone pytanie, zerwał się z ziemi i spojrzawszy na kołnierz Kani zasalutował.

– Abtreten! – krótko odprawił go Kania i taboryta szybko odszedł.

Wtedy usiedli.

– Przedstawiam wam nowego towarzysza, koledzy – oznajmił Kania i salonowym gestem wyciągnął ramię.

Przez chwilę siedzieli w kucki na podłodze i patrzyli gościowi w oczy jak kilka psów przy jednej kości.

– Ma dokumenty?

– Widzicie, przyjaciele, sprawa jest taka.

Kania wyjaśnił pokrótce sytuację, a kiedy skończył, Szökölön zaklął. Nowy kandydat do szajki przyjął spokojnie ten wybuch niezadowolenia.

– Jeżeli wam to nie dogadza, mogę odejść. Dam sobie radę sam. Chcę wam tylko powiedzieć, że nikt ode mnie lepszych dokumentów nie wykombinuje w całej Austrii. Mam kolegę w Brnie…

– Brno, Brno… Gwiżdżę na twoje Brno, knedliczku! – syknął Haber. – Jutro przy kontroli dokumentów takie nam Brno pokażą, że zzieleniejemy! Pluję na Brno! Dziś musimy jeszcze mieć dokument, żeby wyjechać.

– Ciekaw jestem, skąd go wykombinujecie. Z nieba nie spadnie. Nieraz byłem w takiej sytuacji i wiem. Tu trzeba działać. Szökölön spojrzał na rzekomego feldfebla zezem.

– Trzeba działać, trzeba działać. Adwokat się znalazł, sacra!… Działacz!

– Bez wymyślania, przyjacielu, dobrze? Przyszedłem do was, żeby pomóc, a nie po to, żeby mi kto uwagi robił. Mędrzec!

– Nie kłóćcie się – krótko przerwał Kania. – Nie czas teraz na spory.

Przez chwilę panowała w koczowisku ponura cisza. Przerwał ją zdecydowanie przybysz.

– Zaraz zobaczycie, że nie jestem kiep i nie wyciągam kasztanów z ognia cudzymi rękami. Idziesz ze mną obrobić Bośniaka? – zapytał Kanię.

– Idę.

– No to dawaj rum i konserwę.

Szökölön wydostał z plecaka manierkę i konserwę.

– Rumu ubywa, a markierantów przybywa.

Kania miał coś na to odpowiedzieć, ale wolał nie wszczynać sprzeczki, aby nie tracić czasu. Zajiczek ruszył za Kanią z manierką w kieszeni.

Przy jednym ze stołów siedział ogromny Bośniak z trzema gwiazdkami na kołnierzu i fezem na głowie. Zajęty był opluwaniem podłogi dokoła siebie, co wskazywało na wyjątkowy smak tytoniu, jaki skwierczał w fajce. Przed nim na stole piętrzył się stos skorupek od jajek, pośrodku którego stał pusty kubek.

Obaj samozwańczy feldfeble zbliżyli się do stołu, odsunęli taborety i usiedli. Bośniak dotknął niedbale ręką fezu i nie zwracając na nich uwagi palił dalej fajkę i spluwał. Zajiczek sięgnął po stojący na stole kubek i uprzejmie zapytał, czy może go użyć, a kiedy Bośniak skinął głową, napełnił go rumem i powietrze dokoła stołu nabrało zaraz specyficznego aromatu. Bośniak poruszył się, kiedy drażniący zapach wpadł mu w nozdrza. Pierwszy wypił Zajiczek, potem podsunął napełniony kubek Kani, a następnie przystąpił do wydobywania nożem mięsa z puszki.

– Mam chleb – ożywił się Bośniak. – Konserwa z chlebem to dobra rzecz – oznajmił takim tonem, jakby dokonał bardzo ważnego odkrycia naukowego.

– No to może pan pozwoli chleba, a my pana przyjmiemy do konserwy – zaproponował Zajiczek.

– Dziękuję, nie chce mi się jeść, mam jajka. Ale wypiłbym z przyjemnością.

– Dobra! Dawaj pan swój chleb. Bośniak ciężko powstał od stołu.

– Prosiłbym cię, Zajiczku, żebyś mi nalewał tylko odrobinę, bo urżnę się jak poprzednio, a łeb mnie jeszcze boli po tamtym.

– Poprzednio nie byłeś tak znowu urżnięty – kpiąco odpowiedział Zajiczek.

– Jeżeli chodzi o tę bośniacką haubicę, to mam wrażenie, że wchłonie nasz rum bez większych trudności. Straszliwy spust musi mieć to mahometańskie bydlę. Popatrz, co skorupek. Niezgorzej nafaszerował się tymi jajami na twardo.

Bośniak wrócił z bochenkiem chleba, położył go na stole i usiadł.

Zajiczek nalał kubek rumu i uprzejmie poprosił go o wypicie.

– Dokąd prowadzi pana Mahomet, jeśli wolno wiedzieć, panie cugsfirerze.

– Do Pesztu – odpowiedział Bośniak i otarł dłonią usta i wąsy.

– Widzę, że pan tu już drugi dzień mieszka na dworcu. Jedzie pan służbowo czy prywatnie? – zapytał Zajiczek i wypił.

– Wyjechałem służbowo, ale wrócę, zdaje mi się, bardzo prywatnie – westchnął Bośniak i splunął.

Widać było po wyrazie jego twarzy, że trapi go jakieś zmartwienie.

– No! Dlaczego pan to tak smutno mówi? – zainteresował się Zajiczek.

– Nalej mi pan kropelkę, to panu opowiem. Bośniak wpuścił z bulgotaniem w czeluści swego ogromnego cielska trzeci kubek rumu.

– Bo też smutny mi się wypadek zdarzył, moi panowie – zaczął opowiadać i obaj nastawili uszu – bardzo smutny! A najgorsze jest to, że cierpię za cudze grzechy. Wyjechaliśmy we czterech z fenriehem fasować trzy wagony materiałów sukiennych dla obozu jeńców w Zagrzebiu i wyobraźcie sobie, panowie, że materiały wyfasowaliśmy w całkowitym porządku.

Bośniak przerwał, jakby chciał im dać czas na wyobrażenie sobie tego zadziwiającego wypadku.

– Od tej chwili zaczyna się dziwna i można powiedzieć wprost niesamowita historia. Fenrich, komendant transportu, dobrze się w Peszcie bawił i przed odjazdem pociągu zebrał nas na stacji.

– Wsiadajcie – powiada – do wagonów z materiałami, a ja będę na przodzie, w oficerskim, bo ten pociąg jest mieszany, towarowo-osobowy, i jedzie do Serbii. Na następnej stacji zgłoście się do mnie, cugsfirerze, to wam dam dokument, żebyście mogli pobrać żarcie dla siebie i ludzi w Verkösigungsstelle.

Bośniak przerwał znowu i wypił kubek rumu. Twarz mu powoli czerwieniała, jednak, jak z niepokojem zauważył Kania, nic poza tym nie wróżyło, że w krótkim czasie będzie już dojrzały do małego spaceru za stację.

– Może pan fenrich – powiadam ja – będzie łaskaw wskazać, w którym wagonie mam go szukać. Widziałem, moi panowie, że mu się język plącze, i chciałem się upewnić.

– Dobrze – powiada.

– Poszedłem za nim na przód pociągu, gdzie były dwa wagony osobowe, a w nich kupa panów oficerów. Wlazł mój fenrich do wagonu, gdzie siedziały jakieś dwie damy, widać oficerskie, bo im się bardzo szarmancko kłaniał. – Tu – powiada – jestem, cugsfirerze, do samego Zagrzebia. – Wróciłem do swoich wagonów z materiałami i w jednym z nich położyłem się spać. Bośniak ze złością targnął wąsy.

– I wyobraźcie sobie, moi panowie, jaki dziwny wypadek się zdarzył. Kładę się spać w Peszcie, mam jechać do Serbii, a budzę się w Grazu. Rano wychylam się z wagonu, patrzę i wszędzie czytam “Graz”. Ubieram się i idę do fenricha. Co się okazuje, moi panowie?

Ponieważ ani Zajiczek, ani Kania nie dali na to odpowiedzi, splunął i mówił dalej.

– Z dwóch wagonów oficerskich został tylko jeden. Włażę do niego, a tam nikogo nie ma, tylko na siatce znalazłem walizeczkę mego fenricha, a w środku jajka na twardo. Tyle pozostało z pana komendanta transportu. Twarde jajka. Cóż miałem robić? Idę do banhofskomendy i melduję, że mi zginął transportkomendant, że mam jechać do Serbii i nie wiem, w jaki sposób z Budapesztu do Serbii jedzie się przez Graz. Trzeba było, moi panowie słyszeć jak mi to połączenie wytłumaczył banhofskomendant.

“He – powiada – takim drańskim markierentom zdarza się to bardzo często, cugsfirerze! Zakuwaliśmy na naszej stacji takich, co jechali z Kijowa do Triestu przez Macedonię, a znaleźli się w Grazu. Zdaje mi się, że wam się też to zdarzyło. Niech mi się tylko ten wasz – powiada – fenrich nie znajdzie! Radzę wam poszukać go na własną rękę. Za dużo tu – powiada – takich podrzutków się znajduje. Sierotki nieszczęśliwe! Komendanci transportu gubią się tak notorycznie, jakby nic innego nie mieli do roboty i to akuratnie na mojej stacji! Pamiętajcie – powiada – co wam mówiłem, i znajdźcie swego komendanta, bo wrócicie do Pesztu z bransoletkami na rękach.” Tak mi pomógł pan ban-hofskomendant… Nalejcie mi, kolego, odrobinę.

Od dłuższej chwili Kania siedział wpatrzony w Bośniaka tak wrogo i nieprzyjaźnie, jakby mu ten wyrządził wielką krzywdę. Niemniej osowiały był Zajiczek.

– Nalejcie mi, kolego, to wam opowiem dalej swoją historię.

– Pies jest twoim kolegą! – warknął Zajiczek i zakorkował swoją manierkę.

Kania chwycił konserwę i spojrzał na Bośniaka tak wyraziście, jakby miał zamiar za chwilę wypróbować wytrwałość blaszanej puszki na jego zębach.

– Umrzyj, bośniacka studnio! Czegożeś od razu nie mówił mi, że nie masz dokumentu? Kiedy świnia wychlała pół manierki rumu, wtedy dopiero opowiada, co i jak.

Kania splunął mu pod nogi i obaj z Zajiczkiem odeszli od stolika. Bośniak postawił oczy w słup. Siedział tak jakiś czas, po czym ciężko powstał od stołu i kiwając swoją wielką głową poszedł pod wodociąg stacyjny, gdzie przez dłuższy czas pompował sobie wodę na głowę.

– No i jak poszło? – zapytał Szökölön, kiedy powrócili do koczowiska z niefortunnej wyprawy po nieszczęsny dokument. Kania wręczył Hładunowi manierkę i nie dojedzoną konserwę i usiadł ponury jak noc.

– Macie dokument? – inaczej powtórzył pytanie Szökölön, bacznie przypatrując się Zajiczkowi.

– Pech, kolego.

– Pech? Daj no manierkę. Potrząsnął nią przy uchu.

– Rzeczywiście pech… Wdoili w jakiegoś dryblasa pół litra rumu i przychodzą bez niczego.

Nastrój u podnóża góry plecaków stał się pogrzebowy. Siedzieli w milczeniu przez dłuższy czas i każdy oddzielnie łamał sobie głowę nad wydostaniem się z tego przeklętego Grazu. Wiać, wiać, wiać jak najprędzej! Zmienić klimat na przychylniejszy dla dezerterów! Skłonny do uwierzenia w czary Szökölön wyraził przypuszczenie, że prześladujący ich od czasu wyjazdu z Budapesztu pech przypisać należy urokom i zaraz próbował się ich pozbyć recytowaniem jakiegoś zawikłanego wiersza kabalistycznego w dziwnym i nikomu nie znanym języku.

– Nauczył mnie tego jeden stary Cygan – wyjaśnił – ma to dobrze robić na czary.

– Hokus, pokus, stary idiotus – pomógł mu Haber i kilka razy przesunął przed oczami szeroko rozłożone dłonie. – Pomogło? Masz już jakiś pomysł? Nie? Całuj psa w nos razem z twoim Cyganem.

Odczynianie uroków nie pomogło. Dokument podróży nie zjawiał się. Kania leżąc na plecach przeglądał papiery, jakie miał w kieszeni, i w pewnej chwili ożywił się.

– Zupełnie zapomnieliśmy… Patrzcie! Pożyczki wojenne i akcje.

Były to papiery wartościowe, w których lokował swoje oszczędności von Nogay, a o których zapomnieli w czasach dobrobytu. Haber dokładnie je przejrzał i oświadczył:

– Sprzedam wszystko. Zrobię to lepiej niż każdy z was. Zajiczek ofiarował się pójść z nim razem do miasta. Po godzinie Haber wrócił sam w bardzo dobrym nastroju i obudził Kanię.

– Pięćset koron, więcej nie mogłem dostać; trzeba mieć pisemną cesję na te rzeczy! Dobrze się sprawiłem?

– Dobrze, przynajmniej forsa jest.

Transakcja finansowa Habera poprawiła nastroje.

– A gdzie Zajiczek?

– Ten chłop ma szczęście diabelskie. W jakiejś knajpie, gdzieśmy wstąpili ten handel z jednym Żydkiem załatwić, przychodzi do niego drabisko wielkie na dwa metry i wita się z nim. Kolega. Pracuje tutaj w jakiejś komendzie i zaraz zabrał go do siebie. Kazał mi pozdrowić was wszystkich i przeprosić za zawód. Powiada, że teraz, jak tego kolegę spotkał, nie martwi się o siebie do końca wojny. Ten Zajiczek to spryciarz nie lada. Wiesz, co on za jeden? Fabrykant narzędzi rolniczych i wykształcony chłop. Cwaniak. Dwa lata już jeździ.

Sprzedaż papierów wartościowych trzeba było oblać i uskutecznili to bardzo sumiennie. Szökölön zarozumiale dowodził, że powodzenie to należy przypisać tylko jego czarom i przechwalał się, że teraz każdą zagmatwaną sytuację w ten sposób będzie mógł rozwikłać. Prosił jednak, żeby nie przeszkadzano mu i nie kpiono, bo to odstrasza dobrego ducha. W zakamarkach jego jaźni tkwiły jeszcze odziedziczone po przodkach prymitywne wierzenia w nadprzyrodzoność różnych zjawisk i nie dał sobie tego wytłumaczyć.

– Porozmawiaj teraz ze swoim dobrym duchem, żeby ci wykombinował porządny dokument podróży na jednego feldfebla i cztery manszafty do Warażdynu. Niech ci to zrobi, a wtedy jestem gotów uwierzyć nawet w diabła – zapewnił Haber. – Pije ten twój dobry duch? Nie? Szkoda, można by mu postawić kolejkę, toby się prędzej dał namówić.

– Kpij, Żydzie niewierny, kpij. Zobaczysz, że mnie się poszczęści i jeszcze dziś wyjedziemy. Załóż się ze mną, dobra?

– Nie zakładam się. A to, że jeszcze dziś wyjedziemy, może się sprawdzić. Niech tylko jaki żandarm zajrzy tutaj do nas. Wyjechalibyśmy wówczas na pewno.

Szökölön przez chwilę namyślał się ze zmarszczonym czołem, po czym nagle zerwał się na nogi.

– Biorę manierkę rumu i idę wykombinować dokument – rzekł zdecydowanie, patrząc na Kanię. – Pokażę wam, że mi się uda.

Haber zmrużył oko.

– Pójdę z tobą.

– Nie, idę sam! I jeśli za pół godziny, a najpóźniej za godziną nie będę miał dokumentu, macie mi prawo wybić po jednym zębie.

Wyjął z plecaka manierkę i wyszedł zza palmy.

– Tylko się, chłopie, pilnuj – ostrzegał go Kania – za dużo nie gadaj.

Haber gwizdnął.

– Wyjdzie za peron, wychla rum, a potem przyjdzie i każe sobie wybić cztery zęby.

– Kto go wie – zauważył Hładun – jak on to zrobi. Taki były żandarm ma swoje sposoby.

– Wiem, jaki on sposób wynajdzie. Napadnie na jakiego i będzie mu próbował dokument wydrzeć siłą. Gotów narobić takiej awantury, że się nie opamiętamy, aż w feldgerichcie.

Nie wierząc zupełnie w powodzenie wyprawy po dokument, Kania zaproponował grę w karty.

Żołnierze znajdujący się na sali w oczekiwaniu na pociągi odchodzące nad ranem układali się do snu i gwar zaczął przycichać. Nasze towarzystwo grało sobie w najlepsze, niebawem jednak zmęczyło się i również zaczęło myśleć o wypoczynku. O pójściu do hotelu bez dokumentu Kania nie chciał słyszeć i postanowiono przespać noc na kocach za palmą. Haber obiecał, że kiedy wyjdą przed poranną kontrolą na miasto, znajdzie takich machlerów, od których można będzie kupić blankiet dokumentu. Kania wyciągnął się na podłodze i z papierosem w zębach snuł plany na najbliższe dni, kiedy do obozowiska wpadł zaaferowany Szökölön.

– Mam, ubierajcie się galopem, bo pociąg odchodzi za piętnaście minut! Szybko! Zerwali się na nogi.

– Pokaż.

Szökölön zataczał się.

– Wyciągnąłem jednemu kapralowi. Będziesz się musiał zdegradować na kaprala, inaczej nie mogłem. Za mało tu feldfebli. Chodźcie!

Kania rzucił okiem na dokument wystawiony na nazwisko kaprala Bazylego Krćicia, udającego się z czterema szeregowcami do szpitala końskiego w Morawskiej Ostrawie po odbiór koni dla grupy bojowej na Bukowinie. Dokładniej nie mógł przeczytać, bo Szökölön bełkotliwie napędzał do pośpiechu.

– Jeżeli jedzie do Ostrawy z Kimpolunga na Bukowinie, to co ma do roboty tutaj?

– Przegapił pociąg i zajechał do Grazu – wyjaśnił Szökölön. – Tak mi tłumaczył. Idziemy.

Wyszli szybko na peron, gdzie stały dwa pociągi gotowe do odjazdu.

– Który pociąg na Węgry? – zapytał Kania jednego z kolejarzy.

– A dokąd panowie jadą?

– Do Morawskiej Ostrawy. Kolejarz zdziwił się.

– To nie przez Węgry trzeba jechać. Kania przerwał mu.

– Ale po drodze mam interes na Węgrzech. Jest taki pociąg czy nie?

– Na upartego można jechać do Ostrawy nawet przez Saloniki – odpowiedział kolejarz ruszając ramionami. – Bliżej jest jednak przez Austrię. Ale panowie żołnierze jadą w taki sposób, że w głowie się przewraca.

– Można jechać przez Węgry?

– Mówię panu, że można, ale to jest podróż naokoło świata. Szökölön niecierpliwił się coraz bardziej.

– Pan za dużo gada, panie konduktorze. Konduktor powinien odpowiadać jasno i nie zawracać gitary Salonikami, kiedy się pasażer pyta o połączenie. Który pociąg idzie na Węgry? Gadaj pan.

Wyrzucił to z siebie wraz z mocnym zapachem rumu. Kolejarz splunął.

– Powiedziałbym coś panu na to, panie żołnierzu, ale widzę, że pan pijany. Ten pierwszy pociąg idzie na Węgry. Zaraz odchodzi.

Kiedy ruszyli do pociągu, kolejarz zamruczał pod nosem.

– Niedługo będą jeździli z Dolnej Austrii do Czech przez wszystkie porty na Morzu Adriatyckim… tfu!… do Ostrawy przez Węgry!

W pociągu szybko zajęli oddzielny, słabo oświetlony przedział. Ledwie się usadowili, pociąg ruszył. Szökölön położył się na ławce i od razu usnął. Próby Kani wydobycia z niego informacji, w jaki sposób postarał się o dokument, spełzły na niczym. Szökölön recytował swój wierszyk i odpowiadał bez związku.

– Dobry mój duch, He?

– W jaki sposób zdobyłeś ten papier?

– Papier… papier… używa się do… chrr…

Z takich treściwych odpowiedzi Kania niewiele się dowiedział.

– Spij, bestio, i niech cię diiabli wezmą!

Jeszcze raz szczegółowo przeczytał dokument i zaklął.

– Ubrał mnie bydlak, że proszę siadać.

– Co takiego?

– Ten kapral to weterynarz i dokument jest ważny tylko jeszcze jeden dzień.

– Więcej nam nie potrzeba. Zerwij naszycie na kołnierzu i jedną gwiazdkę, bo żandarm może przyjść w każdej chwili

Baldini scyzorykiem odpruł odznaki feldfebla na kołnierzu Kani, na którym bieliły się już teraz tylko dwie gwiazdki kapralskie.

– Kapral “san.-wet.”… hm…

– Sanitarno-weterynaryjny – przetłumaczył Haber. – Przeszkadza to w czym? Aby do Węgier…

– Bylibyśmy zapomnieli; trzeba pozrywać z kołnierzy odznaki piechoty.

Spruli wąskie pasemka czerwonego sukna i wyrzucili je za okno.

– Jak się nazywasz?

– Bazyli Krćić… – Kania splunął. – W gardle dławi, kiedy się to wymawia, Krćić…

W godzinę później, po wielu próżnych wysiłkach, Kania obudził wreszcie Szökölöna. Madziar dosyć długo nieprzytomnie wodził oczami od jednego do drugiego, aż zniecierpliwiony tym Kania mocno nim potrząsnął.

– Obudźże się, świnio, i gadaj. Szökölön przetarł pięściami oczy.

– Dajcie mi łyknąć.

Pociągnął z manierki i zaraz rozjaśnił mu się horyzont myślowy.

– Zastałem go na peronie z jakąś dziwką. Nie miał jej czym zapłacić i pożyczyłem mu dwie korony, kiedy się dowiedziałem, że jest pijany i jedzie z czterema ludźmi. Widzicie, jaki to mój duch? W sam raz dla nas dokument. Na pięciu. Bardzo się ucieszył, żem mu pomógł uwolnić się od tej małpy, bo chłopisko było okropnie niezdarne. Wziąłem go do sali i pytam, co i jak. Urżnięty był i tak dobrze, więc dużo kłopotu nie miałem. Po dwóch kubkach był abgeblasen na amen i musiałem wypić sam.

– Resztę – zauważył Haber z ironią – musiał wypić! Pewno ci nie smakowało, prawda?

– Ale dokument jest.

– Dalej, gadaj!

– Zrobiło mu się niedobrze i namówiłem go na spacer. Wyciągnąłem go do latryny i posadziłem, a kiedy usnął, wyjąłem mu z kieszeni dokument i fertig. Dawaj mi teraz, Kania, pięć koron, bo wsadziłem mu do kieszeni trzy ostatnie korony, jakie miałem. Będzie miał na piwo.

Kania polecił mu spruć z kołnierza odznaki piechoty i schować do kieszeni medal. Sobie zostawił tylko duży srebrny i mały srebrny, resztę zaś włożył do plecaka wraz z odebranymi od pozostałych. Siedzieli teraz i drzemali. Na jakiejś stacji weszli do przedziału dwaj chłopi i nieśmiało zajęli miejsca obok żołnierzy. Haber wdał się z nimi w rozmowę i opowiadał im duby smalone o zwycięstwie państw centralnych przed dwoma dniami w jakiejś fantastycznej bitwie, w której sam brał udział. Chłopi w milczeniu słuchali jego opowiadania i pykali z fajek nie przerywając mu bredzenia. Kiedy wyraził przypuszczenie, że wojna skończy się prawdopodobnie za tydzień, gdyż armia austriacka maszeruje na Rzym, jeden z chłopów wyjął fajkę z ust i splunął:

– Lügen kannste aba wie unser Bezirkshauptman… (Ale kłamać umiesz, jak nasz naczelnik powiatu…).

Z tego można było wywnioskować, że ów naczelnik musiał być nie lada łgarzem. Drugi z chłopów przyjrzał się Haberowi i wynik swojej obserwacji podał mu do wiadomości krótko.

– Son verrückten Dummkopf hab ich scho lang nit gsehn! (Tak zwariowanej głupiej głowy już dawno nie widziałem!).

Haber nie obraził się i doszedł do wniosku, że chłopi są widać nieźle poinformowani o sytuacji, wobec czego dalsze bujanie uważał za niepotrzebne fatygowanie języka i nasunąwszy czapkę na oczy oparł głowę o ścianę. Na następnej stacji chłopi wysiedli, a przed wyjściem pokiwali nad nim głowami z politowaniem.

Nad ranem do przedziału wszedł żandarm i rozejrzawszy się pociągnął Kanię za rękaw. Przejrzał dokument i pokręcił głową.

– Którędy pan jedzie, kapralu? W jaki sposób znalazł się pan w tym pociągu? Kania powstał z ławki.

– Wsiadłem w ten pociąg dlatego, żeby prędzej być na miejscu. Dokument kończy się jutro i nie chciałem tracić czasu, panie wachmistrzu.

– No dobrze, ale skąd pan właściwie jedzie? Z Kimpolunga do Ostrawy? Którędy? Mnie pan tego nie wytłumaczy, kapralu. Nie rozumiem. Pierwszy raz mi się zdarza podobnie zwariowane okrążanie celu podróży. Przyznaj się pan, żeś się gdzieś spił i wlazłeś pan do pociągu na ślepego, co?

Kania stał przed nim na baczność z głupią twarzą i udawał zawstydzenie.

– Zgadł pan, panie wachmistrzu – przyznał z szacunkiem, który ujął wachmistrza. – Spotkałem kolegę i spiłem się rzeczywiście, ale bardzo pana proszę nie robić z tego sprawy, bo nie chcę sobie psuć opinii w oddziale.

Żandarm zwrócił mu dokument.

– Sprawy z tego mogę nie robić, bo nie chcę panu dla takiego głupstwa łamać kariery, ale na trzeciej stacji musi pan ze mną wysiąść. Podstempluję panu w komendzie dworca dokument, żeby pana w dalszej podróży nie zamknęli. Te srebrne medale pana ratują, bo inaczej napisałbym raport do pańskiego dowódcy, który nie bardzo by pana pochwalił za takie marnowanie czasu na okrężne podróże. Alkohol, kapralu, to nieszczęście i jeżeli ktoś ma słabą głowę, powinien więcej uważać na siebie.

– Bardzo dziękuję panu wachmistrzowi. Żandarm przyjął podziękowanie wspaniałomyślnie.

– Stracił pan co najmniej dwa dni przez to pijaństwo. Uważaj pan na przyszłość i nie pij pan w podróży służbowej. Przyjdę do pana na trzeciej stacji.

Przyłożył rękę do daszka i wyszedł.

– Powieś się ze swoim stemplem – mruknął Kania po jego wyjściu.

– Całe szczęście, że tak się udało.

– Wykroczenie polega tylko na tym, że jedziemy złą drogą, ale poza tym nic nie można zarzucić. Dokument jest prawidłowy.

Następna stacja, wywołana przez konduktorów, miała brzmienie węgierskie. Bezpośrednio przed odejściem z niej pociągu Kania wysiadł wraz z całą paczką na drugą stronę peronu.

– Całuj mnie, panie wachmistrzu, na trzeciej stacji w nos.


  1. <a l:href="#_ftnref6">[6]</a> medice cura te ipsum (łac.) – lekarzu lecz się sam

  2. <a l:href="#_ftnref7">[7]</a> viribus unitis (łac.) – wspólnymi siłami