37489.fb2
Stacja, na której się znaleźli, była wyjątkowo gościnna. Znajdowała się tam wprawdzie komenda dworcowa, kierowana przez chorującego na spleen kapitana landszturmu, ale kiedy Kania po naradzie z towarzyszami opowiedział mu bajkę o złym połączeniu i omyłce i zaprezentował mu swoje głupie grymasy, kapitan machnął ręką.
– Przy waszej głupocie wypadek taki nie jest dziwny, kapralu. Mógł oddział wysłać mądrzejszego po te konie. Teraz niech cierpi za swoją lekkomyślność, a wy tu posiedzicie do nocy i feldfebel wsadzi was do właściwego pociągu, bo na własną rękę zajedziecie do Ostrawy na Boże Narodzenie. W żywność jesteście zaopatrzeni do kiedy? Do dziś włącznie? Podpiszcie mi kartę żywnościową. Dostaniecie tutaj wyżywienie. Idźcie na stację odżywczą i siedźcie tam.
Kania podpisał kartę żywnościową i poszedł z nią do stacji odżywczej, znajdującej się w drewnianym baraku za dworcem, gdzie rozgościli się na dobre. W baraku siedziało przy stołach kilkunastu żołnierzy czekających na pociąg i zabijających czas grą w karty. Nasi bohaterowie przede wszystkim umyli się i rozejrzeli w sytuacji. Nie przedstawiała się ona tak źle, jak osądził Kania, w takiej małej dziurze każdy przybysz zatrzymujący się na dłużej wzbudza podejrzenie, wobec czego postanowili w nocy wyjechać dalej i dostać się do pierwszego większego miasta garnizonowego, gdzie łatwiej można zdobyć fałszywe dokumenty i gdzie Haber miał czekać na przesyłkę pieniężną od rodziny z Wiednia.
Pod jedną ze ścian baraku rozłożyli koce i rozbili obóz, chcieli bowiem, aby im nikt nie przeszkadzał. Robili tak zresztą zawsze i izolacja ta wychodziła im na zdrowie. Nikt im nie właził w paradę i byli swobodni we wszystkim, nie potrzebując się kryć ze swoimi rozmowami.
Obiad, jaki otrzymali w stacji odżywczej, Haber zakwalifikował kucharzowi w taki sposób, że słabo rozumiejący po niemiecku Węgier zaczął dopytywać się o szczegóły.
– Was sagen? (Co mówić?)
Haber wskazał na menażki i zamieszał łyżką zupę.
– Für Schweine… tudom? (Dla świń… rozumiesz?).
– Nem tudom. Was ist Schweine? (Nie rozumiem. Co jest świnie?).
– Schweine ist taki zafajdany kucharz jak ty. Tudom? (Świnia jest… Rozumiesz?).
– Nem tudom. Gute Suppe, was? (Nie rozumiem. Dobra zupa, co?).
– Pocałuj mnie… tudom? (… rozumiesz?).
– Nem tudom. Wollen Soldat Repetę? Kiczik. (Nie rozumiem. Żołnierz chcieć repetę?…).
Haber napluł w menażkę i dopiero wtedy kucharz się zorientował. Przywołany przez niego cugsfirer, kierownik kuchni, zainterpelował Habera, dlaczego tak dziwnie traktuje skarbową zupę, na co ten odpowiedział, że znalazł w zupie karalucha i idzie do komendanta dworca na skargę.
– Jeżeli myślicie, że was zaprosi na obiad do siebie, jesteście w błędzie, człowieku. Macie żreć to, co wszyscy, i to, co się fasuje, jak jest w jadłospisie, a jeśli wam się nie podoba, nie bierzcie! Karaluch! Wielkie rzeczy, odkrycie zrobił! Tu czasem znajduje się w zupie gorsze rzeczy niż karaluchy i jeszcze nikt od tego nie umarł.
– Bardzo pana przepraszam, panie cugsfirerze – wtrącił się Szökölön – ale jeżeli się będziemy trzymać tego, że się ma jeść to, co się fasuje, to proszę mi pokazać w jadłospisie gotowane karaluchy.
Cugsfirer spojrzał złym okiem na nieproszonego adwokata.
– Mogę wam pokazać bitego po mordzie wąsatego draba, co się wtrąca w nie swoje sprawy! Abtreten!… Opiekun, sacra… A was za to plucie mógłbym tak rozumu nauczyć, żeby się wam odechciało na przyszły raz z menażki robić spluwaczkę, ty żydowski parchu! Abtreten!
Kania oddał swoją porcję jakiemuś głodnemu żołnierzowi, który zaglądał w nietknięte menażki jak wygłodzony kundel. Hładun z Szökölönem udali się do miasta i przynieśli stamtąd takie smakowite rzeczy, że cugsfirer pożałował, iż potraktował ich w tak ostry sposób. Siedział teraz przy swojej barierce odgradzającej salę od kuchni i wzdychał.
– Żałuj za grzeszny język – mruknął Szökölön i ze specjalną ostentacją oglądał każdy kawałek soczystej szynki, unosząc go na nożu w powietrze.
Cugsfirer patrzył na to jak pies na wystawę wędliniarni. Pożywili się i nieźle podlali posiłek rumem i winem. Potem postanowili przespać się na zmianę do wieczora.
Po południu zajechał na stację pociąg mieszany, osobowo-towarowy, który, po odłączeniu dwóch wagonów naładowanych końmi, odjechał dalej do Austrii. Podczas kiedy wagony przesuwano na bocznicę, gdyż miały być dołączone do pociągu odchodzącego w nocy, dowódca transportu, stroskany lejtnant pospolitego ruszenia, wysoki i chudy jak tyka, z pasem niedołężnie wiszącym na brzuchu, wkroczył do komendy dworca. Był to egzemplarz wybitnie nieporadny i apatyczny. Wyrwany w ostatnim roku wojny z własnego światka interesów, w którym prosperował dotąd, uważał zaszczytną służbę w mundurze oficerskim za zwyczajną katorgę. Ponieważ od oficerów zawodowych nasłuchał się wiele o zachowaniu się oficera i o wrażeniu, jakie powinien wywoływać, nadrabiał miną w sposób wzbudzający politowanie.
Drzemiący przy piecyku ordynans komendy dworca, stary pospolitak, na jego widok powstał niedbale i z wyzywającym lekceważeniem. Poznał się od razu na wartości służbowej lejtnanta.
– Chciałem rozmawiać z panem komendantem dworca. Ordynans z wyraźnym brakiem szacunku podrapał się po głowie.
– Pana komendanta dworca nie ma – odrzekł i po małej przerwie dodał dla świętego spokoju – panie lejtnancie. Lejtnant poprawił binokle na nosie.
– Proszę go zawołać, sprawa jest bardzo ważna.
Stary ordynans popatrzył na lejtnanta, jakby pytał: “Czy może być dla mnie ważniejsza sprawa, jak iskanie się przy ciepłym piecu?” – i wyszedł z widocznym niezadowoleniem. Lejtnant usiadł na taborecie i ponuro zapatrzony w buzujący w piecyku ogień wzdychał smętnie i półgłosem klął. W kilka minut później przyszedł odwołany od kart u zawiadowcy stacji kapitan i z niechęcią przywitał lejtnanta. Ten ostatni przedstawił się z wielkim szacunkiem i na zapraszający gest kapitana usiadł przy stole.
– Czym mogę panu służyć, panie lejtnancie? – zapytał kapitan.
– Melduję posłusznie, panie kapitanie, że jestem dowódcą transportu koni i jeden z nich właśnie, wierzchowy koń pana generała von Kreissa, dowódcy 6 dywizji górskiej, zdaje się zachorował. Pozwalam sobie prosić pana kapitana o udzielenie mi pomocy sanitarnej w myśl instrukcji – tu lejtnant wyjął z kieszeni odbitą na powielaczu instrukcję otrzymaną przed wyjazdem i uderzył po niej palcem – gdyż obawiam się, że koń może zdechnąć.
Kapitan odgryzł kawałek ustnika i wypluł go na podłogę.
– Na czym pan opiera swoje obawy, panie lejtnancie?
– Koń leży na podłodze i nie przyjmuje pokarmów, panie kapitanie, sądzę, że coś mu dolega.
– Nie przyjmuje pokarmów – powtórzył kapitan ironicznie – i leży na podłodze, hm…
Lejtnant poprawił ciągle opadające binokle.
– Tak jest, panie kapitanie. Żołnierze tłumaczą to chorobą, której ustalić nie mogę. Poza tym nie znam środków zapobiegawczych. Proszę więc pana kapitana, w myśl instrukcji, o udzielenie pomocy, gdyż…
Kapitan chciał odgryźć jeszcze kawałek ustnika, ale pozostało go już za mało, więc wypluł wszystko. Po czym splótł ręce na stole i wpatrzył się w lejtnanta takim wzrokiem, jak psychiatra sądowy patrzy na przestępcę w obliczu sądu, kiedy ma wydać orzeczenie. Wyniki obserwacji musiały być bardzo smutne, gdyż głęboko westchnął. Tym samym tonem, jakim do niego mówił lejtnant, tonem ściśle urzędowym i takimże stylem, kapitan odpowiedział z iskierkami ironii w oczach:
– Nic panu nie pomogę, panie lejtnancie. W składzie Bahnhofskommando nie jest, jak dotąd, przewidziany etat weterynarza, a ja, jak pan widzi, jestem z oddziałów saperskich i na koniach znam się tyle, ile pan na lokomotywach. Jedno, co mogę dla pana uczynić, to komisyjnie zastrzelić konia i wystawić panu zaświadczenie, żeby się pan mógł przed swoim dowódcą wykazać, iż konia nie mógł pan uratować. Oto i wszystko. Lejtnant popatrzył na niego z przerażeniem.
– Zechce pan kapitan zrozumieć, że jest to koń pana generała! Poza tym każą mi za niego zapłacić z mojej gaży…
– Ma pan zupełną słuszność. – Kapitan uprzejmie skinął głową. – Zresztą jeżeli nie zastrzelę konia komisyjnie, to nie ulega wątpliwości, że nie utrzymawszy pomocy sanitarnej zdechnie sam. Dobrowolnie.
Kapitan westchnął.
– Takie wypadki zdarzają się czasami i wierzchowym koniom panów generałów, niestety. Bądź co bądź protokół stwierdzający zejście konia otrzyma pan ode mnie, to jest w mojej mocy.
– Przepraszam bardzo pana kapitana. W przepisach jest powiedziane, że – lejtnant otworzył instrukcję i kapitan podniósł z westchnieniem oczy na sufit – “od odpowiedzialności materialnej dowódca transportu może być uwolniony jedynie w tym wypadku, kiedy koń zdechł w miejscu, gdzie nie było żadnej władzy wojskowej, która by, w myśl obowiązujących rozkazów, była obowiązana do udzielenia pomocy, lub też jeśli mimo obecności takiej władzy pomoc ta, z winy tejże władzy, została opóźniona, lub też jeśli udzielenie natychmiastowej pomocy nie mogło mieć miejsca z powodu siły wyższej, nie określonej niniejszą instrukcją. W takim wypadku jednak rzeczony koń lub inne zwierzę pociągowe (muł, osioł, byk, pies taborowy) nie może być pogrzebany, zanim powołana z najbliższego garnizonu komisja weterynaryjna nie ustali protokolarnie: § a – przyczyny zasłabnięcia konia, § b – przyczyny, dla której nie udzielono mu natychmiastowej pomocy, § c – bezpośredniej przyczyny zejścia, § d…”.
Nawiasem trzeba dodać, że instrukcję tę, jak zresztą wszystkie instrukcje austriackie, cechowało tak zwane austriackie gadanie.
– Bardzo to jest interesujące, co mi pan recytuje, panie lejtnancie – przerwał kapitan zgryźliwie – przyznaję całkowitą słuszność zawartym w pańskich przepisach poglądom. Ale lektura i pański paragraf nic tu nie pomogą i koń czy inne zwierzę pociągowe zdechnie wbrew wszelkim instrukcjom, proszę pana. Jeszcze raz panu zaznaczam, że pomocy udzielić nie mogę. Dziwię się, że się pan tak przejmuje tym koniem. Czy ten wierzchowiec to jaki pański krewny? Ludzie giną tysiącami i nic, a tu nagle tyle kramu o konia.
– Ależ to jest koń wierzchowy pana generała von Kreissa… Kapitan zrobił taki ruch ramionami, jakby coś z siebie otrząsał.
– Czy sądzi pan, że konie panów generałów są nieśmiertelne?
– Pozwoli pan, kapitanie, że… Kapitan powstał.
– Pozwalam panu na wszystko, panie lejtnancie. Rozbierz się pan do naga, stań pan na głowie między torami i udawaj pan semafor, ale nie morduj mnie pan więcej tym koniem…
– Panie kapitanie, pozwalam sobie zameldować, że jeśli koń…
– Ach, Du lieber Gott im Himmel! (Ach, Ty dobry Boże w niebie!). Ale uparty z pana młodzieniec! Czy da mi pan spokój z tym przeklętym koniem? Tłumaczę panu jak rodzonemu bratu, a pan swoje. Tak nie można, panie lejtnancie! Zechce pan wziąć pod uwagę mój stopień i wiek, panie lejtnancie. Rozumiem, że to jest nieprzyjemne, kiedy takiemu koniowi wpadnie do łba pomysł zdychania na obcej stacji na złość swemu dowódcy transportu, ale na to nie ma sposobu.
Kapitan przerwał i podrapał się po policzku.
– Może mu przejdzie – pocieszał zmartwionego lejtnanta. – Czy nie byłoby wskazane, panie lejtnancie, zrobić mu gorący okład na brzuch? Ludziom takie rzeczy pomagają. Nie? No, proponuję tylko. Myślałem, że to można.
Do izby wszedł feldfebel kancelaryjny.
– Czy nie zna pan przypadkiem, feldfeblu, jakiego weterynarza w tej przeklętej dziurze? Może jest tu ktoś (taki znający się na końskich chorobach? Panu lejtnantowi chce zdechnąć koń wierzchowy pana dowódcy dywizji górskiej.
– Weterynarzy, panie kapitanie, tutaj nie ma, ale na stacji mamy przejezdny patrol weterynaryjny. Kapitan uderzył się w czoło.
– Ach, prawda, ten bałwański kapral!
– Tak jest, panie kapitanie!
– Gdzie on jest? – zapytał lejtnant.
– Pan lejtnant pozwoli ze mną.
Zgnębiony oficer wyszedł za feldfeblem na peron. Feldfebel polecił mu czekać na siebie, a sam wszedł do baraku stacji odżywczej.
“Patrol weterynaryjny” zajęty był w tej chwili grą w dwadzieścia jeden na dwa banki. Przy jednym rej wodził Baldini, przy drugim ogrywał personel stacji odżywczej kapral “san.-wet.” Bazyli Krćić z takim zapamiętaniem, że nie dojrzał feldfebla, dopóki ten nie podszedł do niego i nie trącił go w ramię.
– Chodź pan, panie kapral! Musi pan udzielić pomocy koniowi wierzchowemu pana generała dowódcy dywizji górskiej.
Kapral “san.-wet.” przymknął na chwilę oczy, potem je szeroko otworzył i wpatrzył się w stojącego nad nim feldfebla.
– He? Przykro panu odejść od takiego banku, co? Ja tu pogram trochę za pana. Idź pan prędzej, bo lejtnant czeka na peronie.
– Lejtnant?
– Dowódca tego zdychającego konia. No – feldfebel odsunął Kanię i usiadł na jego miejscu – czy pan ciągnie do siedemnastu, panie kapral?
Kania spojrzał na feldfebla trochę nieprzytomnie.
– Co robić, Haber? – spytał po chwili po polsku.
– Pan kapral weterynaryjny musi tego konia ratować – z zimną krwią odpowiedział Haber i dmuchał dalej w wyciągniętą ostrożnie kartę. – Masz teraz prawo zbić mordę Szökölönowi za ten dokument.
Szökölön wzruszył ramionami.
– Masz kłopot? – Nachylił się do ucha Kani i poufnie doradzał: – Powiedz, że trzeba mu koniecznie zrobić lewatywę. Kania spojrzał na niego wrogo i zgrzytnął zębami.
– Tobie, draniu, przydałaby się lewatywa z terpentyny i dziegciu! Tyś mnie tak sprytnie ubrał!
– Nie ciskaj się, bo ci dobrze radzę. Powiesz, że nie masz przy sobie instrumentu i wyjdziesz w porządku z tej historii.
– Pójdziemy obaj.
Szökölön niechętnie się skrzywił.
– Może twój dobry duch co doradzi.
– No idź pan, panie weterynarzu, bo lejtnant czeka – przypomniał feldfebel. – Komu mam teraz rozdać karty?
Kania włożył pas i z westchnieniem wyszedł na peron. Za nim z opuszczoną głową powlókł się Szökölön, który w tej chwili wnosił w myśli pretensję, do swego dobrego ducha za to, że go w taki dokument zaopatrzył.
W słabym świetle lampy elektrycznej, wiszącej na drucie i podrzucanej wiatrem, Kania ujrzał nerwowo spacerującego lejtnanta.
– Melduję posłusznie, panie lejt…
– Wy jesteście ten weterynarz? – szybko przerwał oficer. Kania zrobił grymas, jakby mu garść soli wsypano do ust. – Właściwie, panie lejtnant, to nie jestem weterynarzem… ja jestem…
– Więc cóż oni wariata robią w tym Bahnhofskommando? Zaraz tak zmyję głowę feldfeblowi, że sczernieje.na węgiel.
Kania podrapał się po głowie i nieznacznie, spod oka, spojrzał na oficera.
– Jestem podoficerem sanitarno-weterynaryjnym, panie lejtnant, i ewentualnie mogę…
– No to chodźcie.
Lejtnant ruszył szybkim krokiem i obaj weterynarze, depcąc mu po piętach, szeptem przypominali sobie to wszystko, co wiedzieli o chorobach końskich.
– Najczęściej miewają zołzy – szeptał Szökölön.
– Nosaciznę też miewają.
– Wiem też, że są konie łykawe, ale co to znaczy, nie wiem.
– Najlepiej wykręcić się, że nie masz lewatywy i koniec. Ten cały lejtnant to idiota i nie skapuje się.
Więcej czasu do namysłu nie mieli, gdyż stanęli pod wagonem, w którym paliła się odrutowana stajenna latarnia. Lejtnant wspiął się niezgrabnie i wszedł do środka. Za nim wdrapał się Kania i Szökölön.
W wagonie znajdowało się sześć koni i dwóch żołnierzy, którzy na widok wchodzącego lejtnanta z niechęcią powstali ze słomy.
Jeden z koni leżał na podłodze z wyciągniętymi nogami i łbem.
– To ten – poinformował lejtnant.
Kania stanął nad koniem pana dowódcy dywizji górskiej jak ojciec nad mogiła pierworodnego dziecka. Przypatrzył się spod oka żołnierzom, po czym zaszedł od strony łba, nachylił się i przyglądał się wyszczerzonym zębom generalskiego rumaka. Szökölon tymczasem obmacywał koniowi boki z takim samym znawstwem jak Kania i kręcił głowa.
– A wy co za jeden jesteście? – zapytał lejtnant.
– To mój pomocnik, panie lejtnant – zameldował Kania.
Obaj żołnierze usunęli się na stronę, aby nie przeszkadzać panom doktorom, i pociągając nosami patrzyli na te fachowe oględziny. Kania przykucnął nad łbem i zajrzał koniowi w ślepia. Jeden z żołnierzy odezwał się półgłosem do drugiego:
– Ten weterynarz je taki mondry jak i my, a może i durniejsy, wis?
Kania drgnął, kiedy usłyszał polski język,
– Polacy? – szybko zapytał.
– Polak – odpowiedział żołnierz.
– Gadaj, co temu koniowi jest, prędko!
– Was für Geschwätz? (Co za ględzenie?) – przerwał lejtnant, – Zbadajcie konia, kapralu, i nie romansujcie, bo tymczasem zdechnie.
– Pytam ich co ten koń żarł, panie lejtnant – odpowiedział Kania po niemiecku i dodał po polsku, nie odwracając oczu od łba: – Co mu jest, gadaj bracie.
– Pieron go ta wi, panie kapral – odpowiedział żołnierz – musi zezar co takiego i męcy go.
– Będzie co z niego czy nie?
– Jak się uwalił we Widniu, tak leży i fertyg. Widzi mi się, ze kolki go sparli.
– Czy ten bałwan zna się na tym?
– Cholerę… kobyły od ogiera nie odróżnia.
Kania odetchnął pełną piersią i Szökölön, patrząc na niego, nabrał pewności siebie. Odchylił koniowi górną wargę i patrzył badawczo. Potem zdjął latarnię z haka i poświecił. Przez chwilę obaj patrzyli na konia i kręcili głowami.
– Nun? (No?) – zapytał lejtnant z niepokojem.
– Koniowi temu już nic nie pomoże, panie lejtnant orzekł fachowo Kania. – On ma kolki z piasku.
– Z czego? Przecież konie nie jedzą piasku.
– Tak jest, nie jedzą, ale owies musiał być zanieczyszczony piaskiem i koń dostał zapalenia kiszek. Robi wrażenie, jakby już kilka dni chorował.
Lejtnant wyraźnie posmutniał i patrzył żałośnie na konia, jakby z wyrzutem, że zdycha akurat wtedy, kiedy on go przewozi.
– I co teraz właściwie trzeba zrobić? Jest jakiś ratunek dla niego?
– Nie ma. Trzeba zastrzelić, niech się nie męczy i tyle.
Zupełnie przybity tym orzeczeniem lejtnant wydobył z kieszeni złożoną instrukcję i zaczął ją czytać pod latarnią. Żołnierze gwarzyli tymczasem z Kanią półgłosem. – Skąd? Ze Lwowa? – My spod Nowego Targu. Papierosy pan kapral ma? Dajcie pokurzyć. Co będzie z koniem? – Nic nie będzie, trzeba mu zrobić lewatywę i wyzdrowieje.
Lejtnant włożył instrukcję do kieszeni i z westchnieniem zwrócił się do wyjścia.
– Chodźcie, kapralu, ze mną do pana komendanta dworca i powiedzcie mu, co jest koniowi. Jeżeli ma być zastrzelony, to wy też będziecie musieli podpisać protokół.
Kania wysiadł za lejtnantem, a za nim Szökölön. Drogę do stacji zagrodził im jakiś pociąg wiozący artylerię, jak to można było osądzić z platform naładowanych działami, których lufy, owinięte brezentem, sterczały ku górze. Z wagonów zaczęli wysypywać się żołnierze z menażkami i manierkami i ustawiać się w dwa szeregi. Sygnał trąbki zapowiadał obiad. Musieli teraz za lejtnantem obchodzić cały długi pociąg. Kiedy weszli na peron, lejtnant zauważył komendanta dworca otoczonego grupą oficerów, który skinął mu głową. Lejtnant podszedł do niego.
– Ma pan szczęście panie lejtnancie. W tym pociągu jest lekarz weterynaryjny i będzie panu mógł pomóc. Pan major pozwoli, że poproszę tego lekarza na małe oględziny?
– Jeżeli nie jest schlany, może go pan wziąć. Jak długo będzie trwało to branie obiadu, panie kapitanie.
– Ilu ludzi? Trzystu? Jeżeli pan major chce napoić konie, to potrwa około dwóch godzin. Mamy tylko jedną studnię z dobrą wodą.
Kania, usłyszawszy radosną wiadomość o weterynarzu, pociągnął Szökölöna za rękaw i nieznacznie zmieszali się ze snującymi się żołnierzami. Szybko szli do baraku stacji odżywczej, zapchanego teraz żołnierskim tłumem.
– Zbierajcie się prędko! Musimy wyrywać!
– Co się stało? – zapytał Haber, wyciągnięty na kocach.
– Zapytaj się tego drańskiego ducha. – Kania wskazał ręką na Szökölöna, który w milczeniu szybko nakładał plecak.
– Dlaczego się zbieramy? – zapytał Baldini. – Dokąd właściwie idziemy?
– Nie pytaj, tylko ubieraj się, musimy wiać, żeby nie wpaść…
– Ale gdzie pojedziemy teraz, kiedy żadnego pociągu nie ma?
– Pójdziemy. Stąd musimy się spalić, bo nam zaraz za tę końską diagnozę powiedzą kilka słów. Tylko czekać na żandarmów. Poradziłem temu bałwanowi lejtnantowi zastrzelenie konia, a tu akurat zajechał pociąg z artylerią i weterynarzem. Mają mnie szukać, to już wolę im się sam usunąć. Jazda, idziemy! Wychodzić pojedynczo i czekać na mnie przy końcu peronu.
Kania wyszedł ostatni i bystro rozejrzał się na wszystkie strony. Na szczęście kanonierzy, którzy zatłoczyli stację, byli doskonałą osłoną i można się było nie bać spotkania z kapitanem lub lejtnantem. Kiedy połączył się z oczekującymi na niego towarzyszami, prędko wyprowadził ich za stację. Znaleźli się na szerokim gościńcu, wiodącym nie wiadomo dokąd. Pytany o kierunek drogi. Kania nie odpowiadał, tylko klął Szökölöna, który z kolei przekazywał te złorzeczenia swemu dobremu duchowi.
Księżyc świecił, pogoda była ładna, więc marsz był dosyć przyjemny. Szli tak długo bokiem gościńca, dopóki Kania, który się stale odwracał i patrzył poza siebie, nie orzekł, że można się zatrzymać, bo światła stacyjne znikły mu z oczu. Usiedli nad brzegiem rowu.
– Teraz powinienem dać ci w zęby – przemówił Kania, paląc papierosa. – Toś ty mi zrobił taką przyjemność. Podziękujcie mu, chłopcy, za ten dokument.
– Miałem chodzić od jednego do drugiego i pytać, kto ma dokument? – zapytał Szökölön. – Czy miałem może stanąć na środku poczekalni i wołać, żeby mi kto swój dokument odstąpił?
– Ale mogłeś zobaczyć, co bierzesz? Po odznakach można było poznać, co ten kapral za jeden.
– Trzeba się było wystarać o dokument, wystarałem się! Nie miejcie teraz do mnie pretensji. Najpierw plączą, że nic ma dokumentu, a kiedy człowiek poświecą się i zdobywa dokument, można powiedzieć. z narażeniem życia, wtedy jest źle. Teraz toście mądrzy. Diabli wiedzieli, że tutaj jakiś koń zachoruje
– Co teraz?
W wyniku narady postanowili maszerować tak długo, aż dojdą do jakiegoś osiedla ludzkiego, gdzie mieli się zatrzymać i zorientować w okolicy.
Po krótkim odpoczynku pociągnęli sobie dla kurażu z manierek í ruszyli dalej brzegiem gościńca, pod osłoną drzew. Po drodze minęło ich kilka wozów jadących w przeciwnym kierunku. Gościniec szedł w skrętach pod górę i nasi bohaterowie prędko się zmęczyli. Po kilku kilometrach sapiący Haber zaproponował drugi odpoczynek, usiedli więc znowu nad rowem
– Dawno już tak nie chodziłem.
– Odzwyczaiłeś się w kancelarii, He?
– A ty tak dużo nie gadaj i lepiej milcz! Przez ciebie człowiek teraz imusi cierpieć i na stare lata maszerować jak rekrut,
– Kiedyś się tak zestarzał?
– Mówię ci, cicho bądź! Szökölön pociągnął z manierki.
– Ruch i świeże powietrze zalecają wszyscy lekarze. Taki spacer dobrze ci zrobi, bo obrosłeś w sadło.
Posiedzieli pół godziny i ruszyli w tym samym kierunku, W świetle księżyca okolica wyglądała jak ponura pustynia. Krajobraz był monotonny i jednostajny, Z obu stron gościńca rozciągały się gładkie i równe rżyska, na których tu i ówdzie stały sterty zboża, pilnowane przez odzianych w (kożuchy i uzbrojonych w pałki csikosów. Słysząc głosy podchodzili do gościńca i patrzyli w milczeniu ma mijających ich żołnierzy. Szökölön rzucał im jakieś słówko i pytał o drogę. Najbliższe osiedle ludzkie miało być za jakimś wzniesieniem gościńca i rzeczywiście wkrótce, kiedy stanęli na wzgórzu, zauważyli w dole słabe światełka. Z daleka już usłyszeli poszczekiwanie psów. Musiała to być bardzo duża wieś, gdyż na skraju jej stała murowana karczma. Kania zajrzał przez okno i zdecydował się wejść. Stary karczmarz, z fajką w zębach, rezydował za ladą; na widok gości podniósł się żwawo.
Przy stołach siedziało kilku chłopów w starszym wieku pijących wino i gwarzących z cicha.
Karczmarz bardzo mało rozumiał po niemiecku i Szökölön objął teraz przewodnictwo. Zamówili jajecznicę z trzydziestu jaj, co zwróciło na nich uwagę wszystkich obecnych. W zadymionej izbie ukazały się dwie młode Węgierki, córki gospodarza, które z ciekawością przyglądały się gościom obdarzonym takim apetytem. Baldini zrobił ogniste oko i Madziarki spojrzały na niego kokieteryjnie.
– Gorące szelmutki – zauważył Szökölön i podkręcił wąsa. – Warto by się do nich wziąć.
Kiedy sobie pojedli, Szökölön zamówił wino i zaczął z karczmarzem tajemniczą rozmowę.
Nasi bohaterowie tymczasem popijali gęsto. Córki gospodarza wyróżniły Kanię i Baldiniego i posyłały im wabiące spojrzenia, kręcąc się za ladą bez widocznej potrzeby. Szökölön odszedł od lady i usiadł przy stole.
– Powiada, że najbliższa stacja jest stąd o cztery kilometry. Gdybyśmy się tu chcieli przespać, to nam odda stodołę. Poczciwy z niego dziadyga.
– Możemy więc spać tutaj? – zapytał Baldini.
– Ale w stodole.
– Powiedz mu, że mamy koce i niech nam da słomy, to się prześpimy w izbie na podłodze.
– A myślisz, że on się na to zgodzi? Jemu się tak do wnuków nie spieszy.
– Spróbuj mu to powiedzieć – wtrącił się Kania – w stodole jest zimno.
– Mogę pogadać ze starym…
Szököilön dosyć długo namawiał karczmarza, ale widać było po jego przeczącym kręceniu głową, że się nie zgadza.
– Powiada, że mu wyżłopiemy wszystko wino i wódki. Mówi, że mogą przyjść żandarmi, a on nas nie zna i boi się. Nie wie, czy mamy w porządku dokumenty. Na stodołę jednak zgadza się.
– Pal go licho! Możemy spać w stodole – zgodził się Haber. – Powiedz mu, niech robi to spanie, bo jestem zmordowany. Hładun poparł go i Szökölön znowu podszedł do lady. Karczmarz wydał córkom polecenia i nalał dwa kubki wina.
Tracił się z Szökölönem i wypił. Kania zbliżył się do nich, niby chcąc zapłacić, w rzeczywistości zaś chciał porozmawiać z Madziarkami.
Gospodarz teraz nie zwracał już uwagi na dziewczęta. Sądząc po jego nosie, lubił wypić. Kiedy zainkasował należność, nabrał szacunku dla całego towarzystwa, które solidnie zjadło i nieźle potrafiło pić. Takich gości miał teraz rzadko. Postawił od siebie kolejkę wina dla wszystkich i napędził córki, żeby się pospieszyły z przygotowaniem posłania w stodole. Podczas kiedy Haber łamanym językiem węgierskim zabawiał gospodarza polityką, Baldini i Kania nieznacznie wysunęli się za Madziarkami na podwórze. Szökölön trącił Hładuna w bok.
– Chlajmy z nim, żeby się nie skapował.
Karczmarza nie trzeba było długo namawiać do picia. Każdy stawiał kolejkę od siebie i w krótkim czasie gospodarz wyraził wątpliwość, czy od tak sympatycznych żołnierzyków nie wziął za dużo o trzy korony. Ponieważ, jak oświadczył, czuje z tego powodu wyrzuty sumienia, Szökölön zaproponował mu, aby nadwyżkę tę zwrócił winem, na co zgodził się bez wahania.
Kiedy nieobecność obydwu towarzyszy przeciągała się, Haber zapytał, czy nie było jeszcze jakiego błędu w rachunku; karczmarz, dobrze już wlany, wziął kredę w rękę i zaczął sprawdzać rachunek bardzo sumiennie. Cała trójka starała mu się w tym pomóc. Karczmarz mamrotał po węgiersku i kreślił niewyraźnie cyfry na blasze, a Szökölön przy każdej pozycji wszczynał z nim gorącą dyskusję.
– Przyznaj się, bracie, żeś nas nabrał. Liczymy jeszcze raz.
Po jakimś czasie obaj przyjaciele wrócili, a za nimi pojedynczo wsunęły się do izby obie dziewczyny z bardzo czerwonymi twarzami. Karczmarz był tak dalece zatopiony w rachunkach, które im dłużej sprawdzał, tym więcej się wikłały, że nie spostrzegł ich przyjścia. Kania postawił kolejkę wina i gospodarz z zafrasowaniem wypił. Nie mógł, w żaden sposób dojść do ładu z rachunkiem i zaczął go sprawdzać uporczywie jeszcze raz. Na następnej kolejce rozłożył bezradnie ręce i z żalem przyznał się Szökölönowi, że wstąpił w niego diabeł. Szökölön ze współczuciem pokiwał nad nim głową i podał mu sposób na wypędzenie tego diabła, Sposobem tym było kilkakrotne powtórzenie cudownego wierszyka w pogańskim języku. Gospodarz patrzył mu przez dłuższy czas na usta, ale nie mógł powtórzyć i machnął ręką z rezygnacją.
– Zabij, bracie, nie powtórzę, diabeł mnie opętał i kręci moim językiem.
Po kilku próbach Szökölön zrezygnował i poradził karczmarzowi, żeby jutro bezwarunkowo poszedł do księdza i poprosił go o egzorcyzmowanie. Pożegnali się i ze wszystkimi bagażami poszli do stodoły. Jedna z dziewcząt przyniosła im latarnię stajenną i zawiesiła ją na belce. Na zaczepki Habera nie reagowała i nie patrząc na Kanię, który przeszedł obok niej przez podwórze, weszła do sieni pozostawiając go przed drzwiami. W stodole porozkładali na słomie koce i rozebrali się.
– No i jak? – zapytał Szökölön Baldiniiego.
– Figa, bracie, chcą wyjść za mąż.
– A w jaki sposób porozumiewałeś się z nimi? Umieją po niemiecku?
– Tyle umiały, żeby nam powiedzieć, co potrzeba.
– Węgierki, bracie, to nie Włoszki, nie takie prędkie.
Leżąc na słomie gwarzyli. Kania postanowił wymaszerować przed świtaniem; aby się obudzić na czas, wyznaczył dyżury godzinne, podczas których zawsze jeden miał czuwać.
Przed północą spali już wszyscy wraz z dyżurnym, którym miał być Haber. Najpierw siedział okryty kocem i patrzył na latarnię, potem wziął w rękę zegarek i przypatrywał mu się z niezadowoleniem, nakręcił go, następnie mruczał coś do siebie śledząc wskazówki. Ich bieg wydał mu się niemożliwy do przyspieszenia, próbował więc przesunąć je trochę w przód, ale zegarek jego był jakiegoś staroświeckiego systemu, i nie wiedział, w jaki sposób ma to uskutecznić. Chciał nawet obudzić Szökölöna, ale rozmyślił się z rezygnacją położył się na słomie. Nad ranem Hładun poczuł, że ktoś go szarpie za rękę. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą jakąś nachyloną, brodatą twarz. – E, kolego…
Hładun usiadł i przypatrzył się gościowi. Miał na sobie mundur wojskowy i uzbrojony był w karabin. – Co?
– Coście za jedni? – zapytał gość po niemiecku obcym akcentem.
– A ciebie co to obchodzi? Brodacz usiadł przy nim na słomie.
– Chciałem was prosić o pomoc. Widziałem was, jakeście maszerowali szosą, i szedłem za wami aż tutaj. Zdezerterowałem, bracie, z regimentu.
– A coś ty za jeden?
– Słoweniec z Istrii. Jeść mi się chce straszliwie. Dwa tygodnie już wędruję nocami.
Hładun spojrzał na zegarek i przyciągnął do siebie plecak, z którego wydobył chleb i kiełbasę.
– Masz, pożyw się.
Dezerter odstawił karabin i zaczął żarłocznie jeść. Między jednym kęsem a drugim opowiadał, że idzie do pobliskiego miasta w tym samym kierunku, co oni. Na zapytanie Hładuna odpowiedział, że noce przepędzał w stogach i czasem coś od stróżów wyżebrał do jedzenia.
– A co będziesz robił w tym mieście? Masz tam kogo? Brodacz pokręcił głową.
– Nie mam nikogo, ale tam będę bezpieczny.
– Dlaczego?
– Jest tam duża stacja zbiorcza; przed dwoma dniami spaliła się w niej kancelaria. Mówił mi o tym jeden spotkany dezerter, który miał fałszywy dokument i pojechał pociągiem.
– A ty co tam chcesz robić w tej stacji zbiorczej?
– Jak to co? Wszyscy dezerterzy tam ciągną, bracie, jak na odpust. W kancelarii spaliły się wszystkie dokumenty i nie wiedzą, co mają z ludźmi zrobić, bo nie mają papierów. Rozumiesz teraz? Jest tam z tysiąc chłopa.
Hładun natychmiast zaczął szamotać Kanię i pozostałych. Nowina była rzeczywiście bardzo ciekawa i otwierała nowe możliwości. Kania szczegółowo wypytał Słoweńca i przyznał mu się, że jest też dezerterem. Słoweniec był zdumiony.
– Wszyscy?
– Wszyscy.
– No wiecie, że się wam tak chciało ryzykować i całą paczką jeździć… Macie szczęście.
Słoweniec był bardzo zadowolony ze spotkania. Poradził, żeby do stacji zbiorczej wchodzić pojedynczo i zebrać się na podwórzu pod wieczór. Twierdził, że sprawa jest bardzo prosta i opierając się na posiadanych informacjach ręczył, że zadomowią się w koszarach bez trudu, ponieważ komenda zwróciła się do ministerstwa o wskazówki, co ma zrobić ze znajdującymi się na stacji rekonwalescentami ze szpitali, którzy skutkiem pożaru pozostali bez dokumentów. Ministerstwo odpowiedziało, aby natychmiast postawić wszystkich przed komisję. Zdrowych miano powcielać do oddziałów frontowych, chorych zaś odesłać do szpitali. Według informacji dezertera komisja miała się odbyć za dwa dni.
– Dobrze się składa – orzekł Kania – albo zdobędziemy tam dokument, albo damy się jeszcze raz zaasenterować do służby, a wtedy będziemy mogli sobie dalej poradzić. Niebo cię nam zesłało, bracie. Wypij sobie.
Słoweniec wziął w rękę manierkę i pociągnął.
– Żebyście, ludzie, wiedzieli, co wycierpiałem przez te dwa tygodnie, tobyście się popłakali nade mną. Szedłem tylko nocami, bo we dnie bałem się spotkać żandarmów, i jadłem tylko to, co wyprosiłem od chłopów. Po drodze spotkałem w lasach może ze dwudziestu dezerterów; wszystko błąkało się w pojedynkę. Głodni byli tacy, że jeden zjadłby drugiego. Podchodzę do takiego, poprosić o kawałek chleba, a on z daleka już woła, żeby mu dać coś do zjedzenia. Przeważnie żyją surową okopowizną. Jednego znalazłem konającego już prawie z głodu. Siedziałem przy nim cały dzień; w nocy zakradłem się do wsi í przyniosłem trochę wyżebranej od jakiegoś chłopa zupy. Naród tutaj dosyć przychylny, tylko boi się żandarmów, którzy ostatnio powściekali się; za byle co aresztują i pędzą do miasta. Coś wisi w powietrzu, ludzie. Przewędrowałem pieszo dobry kawał świata i widzę, co się robi. Niedługo powinien przyjść koniec.
– Daj Boże jak najprędzej.
– W lasach siedzi tylu dezerterów, że się ich na każdym kroku spotyka. Od razu jeden drugiego poznaje. A na froncie włoskim jak w garnku… coś bulgocze coraz głośniej.
– Czytaliśmy w jednym ustępie, że podobno w niektórych pułkach istnieją już rady żołnierskie.
– Próbowali, ale zdaje się, że się nie udało. Za dużo, bracie, narodów w tym naszym wojsku służy i nie ma zgody. Każdy chce niepodległości. Ale że Austria klapnie, to więcej niż pewne. Włosi dzień w dzień zrzucają z samolotów całe paczki literatury we wszystkich językach, a ludzie w okopach czytają to sobie. Przez taką jedną paczkę o mało mnie nie rozstrzelali. Rozdawałem kolegom i nakrył mnie lejtnant. Nie było innej rady; przebiłem go bagnetem i musiałem wiać; trochę mi dopomogli i zdołałem wydostać się cało. Teraz błąkam się jak bezdomny pies. Słoweniec westchnął.
– Myślę, że w tej stacji zbiorczej uda mi się jakoś przemarkierować trochę, a potem, jak Bóg da. Albo powędruję dalej, albo gdzie się schowam. Może tymczasem wszystko się zawali. Zresztą nie wiem… zobaczę.
Wieści opowiadane przez brodatego Słoweńca podniosły naszych bohaterów na duchu.
– Trzymaj się teraz nas, bracie. Idziemy razem.
– Widzę, że z wami można się na wszystko pisać. Niezłe z was ryzykanty. Tyś jest kapral naprawdę, czy sam się mianowałeś? Kania machnął ręką.
– Ja, bracie, byłem naprawdę kadet-aspirantem, zdegradowali mnie, zaawansowałem na kaprala, znowu mnie zdegradowali, potem zaawansowałem do frajtra, sam się mianowałem feldfeblem i sam się zdegradowałem do kaprala… różne koleje się przechodziło.
– Tyś Polak, prawda?
– Po czym poznałeś? Słoweniec uśmiechnął się.
– Kiedy cię ten budził, powiedziałeś “psiakrew”, a to słowo, bracie, jak legitymacja.
Rozmawiając ze Słoweńcem ubierali się i myli pod studnią na podwórzu. Na dworze był jeszcze mrok, mimo to karczmarz już nie spał i kręcił się w oborze.
– Jak się wam spało, panowie?
– Dziękujemy, nieźle.
– Wypijecie świeżego mleka? Zaraz wam mogę dać. Idźcie do izby, pali się tam w piecu. A ten skąd się wziął?
– To nasz kolega, spóźnił się na pociąg i dogonił dopiero tutaj. Karczmarz bystro obejrzał obdartego Słoweńca i jego brodę.
– Ej chłopcy, chłopcy! Żal mi was. Jak wyjdziecie ze wsi, idźcie lasem, bo tędy czasami patrole żandarmskie chodzą, a w lesie spotkacie kolegów, będzie wam raźniej,
– My się żandarmów nie boimy – odpowiedział Kania wycierając się ręcznikiem. – Mamy dokumenty jak złoto. Karczmarz podrapał się po głowie i splunął.
– Wiem ja, jakie macie złote dokumenty. Kto śpi w stodole i nad ranem maszeruje, a pyta się przedtem, dokąd ma maszerować, bo nie wie, gdzie jaka stacja jest, ten mi nie powie, że ma dokumenty jak złoto. Niejeden taki u mnie spał w stodole. Nie moja rzecz pytać o dokumenty, co mi tam…
– Porządny z pana człowiek, karczmarzu – orzekł Kania i potrząsnął jego dłonią.
– No, zaraz porządny. Zwyczajny człowiek jestem, żal mi tylko ludzi takich jak wy. Idźcie do izby, zaraz dziewczęta przyniosą wam mleko.
Zabrali ze stodoły swoje rzeczy i weszli wszyscy do izby, w której na olbrzymim kominie palił się wesoły ogień. Obie siostry krzątały się już przy gospodarstwie. Na grzeczne dzień dobry odpowiedziały trochę nieswojo. Miały ku temu uzasadnione przyczyny. Przez całą bowiem noc drzwi do nich były na próżno gościnnie otwarte i biedne Madziarki za każdym szelestem dostawały bicia serca. Kiedy stawiały na stole parujące kubki mleka, Kania niespodzianie przyciągnął jedną z nich do siebie i ucałował ją w same usta. Dziewczyna opierała się słabo, wreszcie, kiedy stwierdziła, że wobec tego siłacza opór jest bezskuteczny, znieruchomiała w jego uścisku. Trwali tak w długim pocałunku, dopóki za drzwiami nie dało się słyszeć chrząkanie karczmarza. Wtedy Kania wypuścił z objęć dziewczynę, która głęboko zaczerpnęła powietrza w płuca. Ponieważ działo się to wobec wszystkich, uderzyła go lekko po twarzy, ale wyglądało to więcej na pieszczotę. Zjedli obfite śniadanie i pożegnawszy się przyjaźnie z szarzejącym w mroku gościńcem, z którego wkrótce zeszli, pomaszerowali brzegiem lasu.
Po godzinie ujrzeli z daleka wieże kościołów i zatrzymali się. – Teraz sobie odpoczniemy i wypijemy trochę na rozgrzewkę. Pociągnęli uczciwie z manierek i zapalili papierosy. Słoweniec radził wejść do miasta w pojedynkę, ale Kania, patrząc na widoczne z oddali dachy domów, orzekł, że lepiej będzie przeczekać cały dzień w lesie, niż wchodzić teraz do miasta, gdzie możliwość spotkania żandarmów jest bardzo prawdopodobna. Siedzenie w lesie wydało się jednak Haberowi stratą czasu.
– Trzeba nam było lepiej siedzieć w karczmie.
– Wszędzie się pętają, to mogliby i do karczmy zajrzeć. Nie kijem go, to pałką.
– Zdaje mi się, że jeśli wmaszerujemy takim oddziałkiem, nikt nas nie zaczepi – zauważył Słoweniec.
– Dobrze, a co dalej? Gdzieś musimy pójść, nie?
Nie było innego wyjścia, jak siedzieć w lesie do wieczora. Weszli głębiej i zaszyli się w gęstwinę. Kiedy pozdejmowali z siebie plecaki i rozłożyli na ziemi koce, Baldini i Hładun nazbierali gałęzi i rozpalili ognisko. Otoczyli wesoło trzaskający, ciepłodajny ogień i leżąc rozmawiali. Przed południem z zarośli wyłonił się jakiś obdartus z pałką w dłoni i na widok ognia i siedzących żołnierzy zatarł ręce. Przez chwilę patrzył na nich jakby nieufnie, ale na gest Kani podszedł do ognia.
– Dezerterzy? – zapytał po niemiecku.
– A ty?
Przybyły odłożył pałkę i usiadł.
– Macie coś do zjedzenia?
Hładun wyjął z plecaka chleb i paprykowaną słoninę, zakupioną w karczmie. Obdartus zaczął pochłaniać jedzenie z taką samą żarłocznością, jaką w nocy okazał Słoweniec.
– Dokąd idziecie?
– Do miasta.
Baldini poczęstował go łykiem rumu i niepodobny do człowieka dezerter zaczął im opowiadać swoje dzieje.
Krył się w lasach już trzeci miesiąc; przehandlował na jedzenie mundur i wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Ostatnio żył surowizną oraz jagodami i ptakami, jakie udało mu się złowić. Był to Niemiec ze Styrii, kraju wyjątkowo patriotycznego. Do dezercji skłoniły go szykany jakiegoś oficera na froncie włoskim; pieszo przekradł się aż do Węgier, skąd chciał powędrować w swoje rodzinne strony. Namawiali go do pójścia z nimi do stacji zbiorczej, ale Niemiec stanowczo odmówił. Prosił tylko, żeby mu zostawili trochę jedzenia i tytoniu. Niedola tego człowieka, żyjącego jak zwierzę, zrobiła na nich silne wrażenie, podzielili się więc z nim posiadanymi zapasami żywności. Ponadto Kania dał mu dwadzieścia koron i swoje stare spodnie, Baldini zaś ofiarował koc i manierkę rumu. Każdy obdzielił go, czym mógł. Dezerter dziękował ze łzami w oczach.
– Porządne z was chłopy, Bóg wam nagrodzi.
Posiedział trochę przy ogniu i powstał. Owinął w koc otrzymane zapasy i związawszy go sznurkiem założył na ramiona jak plecak.
– Dokąd teraz pójdziesz? Niemiec wskazał ręką na zachód.
– Do domu.
– A jak znajdziesz drogę?
– O to nie ma zmartwienia; orientuję się po słońcu i mchu na drzewach. Zresztą zawsze kogoś się spotka, albo takiego jak ja wędrowca, albo jakąś poczciwą babinę, i objaśnią. W nocy mogę sobie dojść do szosy i zobaczyć, gdzie jestem. Za dwa tygodnie będę już w swoich stronach. Bóg wam zapłać za pomoc, chłopcy! Życzę powodzenia.
Przyłożył dłoń do czapki bez daszka i wszedł w gęstwinę. Słoweniec z Szökölönem poszli na poszukiwanie kartofli i po półgodzinie wrócili z pełnym plecakiem. Szökölön wydobył z kieszeni zawiniątko z solą.
– Dostałem to od jakiegoś chłopczyka. Powiada, że jego tata zginął na wojnie, i pobiegł z pola do domu po mamusię, bo mu stryjka przypomniałem. Kazałem mu przynieść soli i przyniósł. Zaraz sobie napieczemy. Dawno już takich dobrych rzeczy nie jadłem.
Piekli kartofle w popiele i. paląc papierosy rozmawiali. Kiedy zostały upieczone, zajadali je popijając rumem i winem. Tak zeszedł im czas do zmierzchu. Włożyli plecaki, zasypali ogień piaskiem i wyszli z lasu. Brzegiem szosy doszli do przedmieścia i tam zatrzymali się. Jakiś starszy obywatel wskazał im drogę do stacji zbiorczej i opowiedział o pożarze.
– Szkoda, że się cała buda nie spaliła… złodziejskie gniazdo.
Kania postanowił, że do stacji wejdą pojedynczo i będą się szukali koło kuchni, gdzie – jak przypuszczali – panuje największy ruch.