37489.fb2 C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

C.K. Dezerterzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

SUPERREWIZJA

Minęły dwa tygodnie, odkąd przybyli do Sammelstelle, a o komisji jeszcze nic nie było słychać. Komenda stacji zbiorczej korzystała z tego na swój sposób i pan pułkownik robił niezły interes na panującym chaosie. Stan ludzi doszedł do półtora tysiąca i ciągle nowi przybysze powoływali się na to, że byli przed pożarem zameldowani w kancelarii i tam oddali swoje dokumenty. Cały ten zadowolony z siebie tłum łazików, dezerterów i rekonwalescentów był najlepszym dokumentem austriackiej korupcji i bezhołowia. Po całych dniach słychać było śpiewy wypoczętych markierantów, którym się czas dłużył. We wszystkich kompaniach panował nieład, zwiększany przez pensjonariuszy, którym to było na rękę i którzy nie podzielali zmartwienia zupełnie ogłupiałych podoficerów rachunkowych, nie mogących dojść do ładu z ustaleniem stanu liczebnego.

W każdej kompanii był dowódca, ale nie widział go żaden z żołnierzy. Zresztą obecność jego nie była bardzo potrzebna, skoro nie prowadzono ćwiczeń ani wykładów. Każdy mógł robić, co mu się podobało. Korzystali z tego nasi przyjaciele i większą część dnia spędzali w mieście łażąc po knajpach. Pod koniec trzeciego tygodnia rozeszła się błyskawicznie wiadomość, że komisja będzie urzędować od jutra.

W stacji zbiorczej zaczęły więc działać “lotne komisje lekarskie”, które miały przeciwdziałać zabójczym zamiarom ministerstwa wojny i robiły to bardzo sprytnie. Z sali do sali, z pryczy na pryczę, szły słuchy o uczynności kilku medyków, którzy za pewną opłatą robili każdego niezdolnym do służby na froncie. Wielu było amatorów takich zabiegów, zabezpieczających przed niewygodną decyzją komisji superrewizyjnej. Kazali sobie oni majstrować różne pozorne kalectwa i cierpienia. Noc poprzedzająca komisję rozbrzmiewała jękami i stękaniem, które spowodowane były niektórymi dosyć bolesnymi zabiegami. Najpopularniejszym cierpieniem był reumatyzm, następnie szły choroby weneryczne, których objawy były łatwe do wywołania, szczególnie rzeżączka. Uzyskiwano ją tak, że wstrzykiwano sobie, gdzie należy, trochę mydła i wyciek trwał przez dwa dni. Dopiero badanie bakteriologiczne mogło wykazać symulację, ale w tym celu chory musiał być odesłany do szpitala. I o to głównie chodziło, bo skoro otrzymał na rękę dokument z przeznaczeniem do jakiegokolwiek szpitala, mógł zawsze wywabić na nim daty i wstawiać inne, a w ostateczności kręcić w szpitalu na swój sposób. Sprytu nie brakowało przebywającym w stacji łazikom, nie mającym ochoty walczyć o wielkość monarchii. – Nieźleśmy zawędrowali – przemówił Kania następnego dnia, stojąc w tłumie żołnierskim przed budynkiem, w którym zainstalowała się komisja superrewizyjna. – Teraz nas przepisowo jeszcze raz zaasenterują do wojska.

– Trudno – westchnął Haber. – Mogłem pójść raz, mogę pójść i drugi. Ojczyzna jest w potrzebie i nie możemy jej tej małej grzeczności odmówić. Chodźmy do środka, bo zimno.

Omówili szczegółowo sposób stawania przed komisją i ustalili swoje nazwiska, po czym weszli do ogromnej sali, zapełnionej wybladłymi i wynędzniałymi rekonwalescentami. Ci, którzy kazali sobie wywołać wczoraj różne choroby, siedzieli na ławkach bardzo osowiali i posępni.

Okazało się, że zwołana ad hoc komisja nie bierze pod uwagę żadnych chorób i każdego uznaje za zdolnego do służby na froncie.

Ojczyzna była naprawdę w wielkiej potrzebie, skoro urzędowanie komisji miało tylko jeden cel: opróżnienie stacji zbiorczej i wysłanie wszystkich na front. Kto tylko mógł stać na nogach o własnych siłach, bezapelacyjnie otrzymywał kategorię “A”.

Żołnierze wchodzili pojedynczo do obszernej izby, gdzie rozbierali się i drżąc z zimna czekali na wezwanie ich przed stół, za którym królowała wszechwładna komisja. Ogonek, pilnowany przez podoficerów ze stacji, wpełzał powoli do rozbieralni, gdzie każdy, po rozebraniu się, stał nago w rzędzie z garderobą w rękach, utrzymawszy uprzednio numer kolejny, który jeden z podoficerów pisał ołówkiem chemicznym na plecach. Kania, rozbierając się, zauważył to piętnowanie i przezornie wyjął z kieszeni chemiczny ołówek, który odtąd trzymał w garści.

Superrewizja była nędzną komedią, odgrywaną w tempie błyskawicznym.

W następnym pokoju, za pokrytym kocem stołem, siedział stary oberst w towarzystwie dwóch kapitanów landszturmu, obok stołu zaś stał w białym kitlu, ze stetoskopem w ręce, lekarz, powołany do służby w ostatnim roku wojny starowina, który zdawał sobie sprawę z poniżającej roli, jaką odgrywał. Gwiazdki, widniejące na jego kołnierzu, nie przynosiły mu radości, ponieważ okupione były świadomym, choć mimowolnym, popełnianiem zbrodni. Miał więc minę męczennika. Pułkownik rozmawiał z jednym z kapitanów, podczas gdy drugi kapitan czytał rozłożoną na stole gazetę, zerkając od czasu do czasu na przesuwający się przed stołem ogonek. Głuchawy lekarz, nie patrząc, jakby ze wstydu, w oczy badanemu żołnierzowi, wprawnym ruchem przykładał mu stetoskop do piersi, nasłuchiwał dwie sekundy, po czym pytał:

– Co wam brakuje? Nic? Chwała Bogu, chwała Bogu… Pisz pan, feldfeblu, frontdiensttauglich… abtreten – I zaraz prędko odsuwał “zbadanego” szeregowca, aby kwalifikować w ten sam sposób następnego. Żołnierze, przywykli już do tego rodzaju komisji, wiernie podstawiali plecy pod ołówek feldfebla, który, zależnie od fantazji, pluł albo wprost na siną z zimna skórę, albo na ołówek, i piętnował ich ponownie, uprzednio zajrzawszy do rozdzielnika, odpowiednią sygnaturą: “40 regiment piechoty… 2 batalion balonowy… 6 ułanów…”

Poprzednia służba danego żołnierza i jego wyszkolenie nie były wcale brane pod uwagę. Decydujący był rozdzielnik, który podawał, w jakim oddziale trzeba uzupełnić wyrwy porobione w mięsie armatnim. Komisja ożywiała się jedynie w wypadku, kiedy jakaś karykatura ludzka, słaniająca się na nogach, próbowała odpowiedzieć na stereotypowe zapytanie lekarza: co wam braku-je?

– Mam suchoty – krzyczał żołnierz, aby go lekarz mógł usłyszeć.

Starowina zamykał wtedy usta, otwarte do swego nieodmiennego “chwała Bogu”, i zwracał zmęczone oczy na pułkownika.

– Powiada, panie pułkowniku, że ma suchoty. Pułkownik marszczył brwi.

– Suchoty? Nie wyglądacie na suchotnika.

– Panie pułkowniku, od roku już…

– Maulhalten! Nie pytam się! Żołnierz odpowiada tylko na pytania… Cóż to za zwyczaje znowu? Dlatego tylko, żeby się oduczyć rezonowania, pojedziecie na front, choćbyście mieli w dodatku i cholerę. Na drugi raz będziecie pamiętali o dyscyplinie, wy świnio! Abtreten!

Dopiero w pułku mógł, taki żołnierz wykazać swoją prawdomówność i wracał do szpitala, aby po jakimś czasie znowu stanąć przed podobną komisją i tak w kółko. Zasada niezwalniania stosowana była przez komisję z uporem godnym lepszej sprawy.

Kania, widząc to badanie, był olśniony szybkością, z jaką się ono odbywało.

– Podoba mi się ta komisja – szepnął do ucha Baldiniemu stojącemu za nim – ale im klina zadam!

Zbiegły jeniec włoski stawał przed komisją austriacką z całkowitą swobodą i humorem. Pierwszy z naszego grona badany był Hładun, który przypomniał sobie czasy udawania idioty w kompanii wartowniczej.

– Nic wam nie brakuje? Nic? Chwała Bogu, chwała Bogu. Zdatny na front, feldfeblu. Abtreten!

– Ich weiss nicht (Nie wiem) – ni z tego, ni z owego odezwał się Hładun.

– Was? (Co)

– Ich weiss nicht.

– Was wissen sie nicht? (Czega nie wiecie?) – zapytał pochylony lekarz.

– Ich weiss nicht – powtórzył po raz trzeci Hładun z tym samym tępym wyrazem twarzy. Lekarz odsunął okulary na czoło i przybliżywszy swoją twarz do jego twarzy bacznie mu się przyjrzał. Potem osadził okulary na swoim miejscu i westchnął.

– Ten idiota też jest zdatny, feldfeblu. Następny. Następny był Kania. Lekarz spojrzał na jego muskulaturę i przyłożył mu stetoskop do piersi.

– Wam to chyba nic nie brakuje, chwała Bogu, chwała…

– Chwała Bogu, mam, panie sztabsarct, padaczkę – zameldował zdecydowanie.

– Was?

– Mam padaczkę, panie sztabsarct. Lekarz zwrócił się do pułkownika.

– Powiada że ma padaczkę, panie pułkowniku. Pułkownik, oderwany od rozmowy, zamiast na Kanię, który zrobił krok naprzód, wywalił swoje czerwone oczy na Baldiniego,

– Padaczkę? Ta choroba wcale nie przeszkadza w służbie frontowej. Epilepsja nie jest zaraźliwa, prawda, panie doktorze? Nie ma obawy epidemii na froncie? Co? Właśnie! Pójdziecie więc na front, przyjacielu.

– Padaczka rzeczywiście nie jest zaraźliwa – odezwał się przecierając z westchnieniem okulary lekarz – ale pan pułkownik mówi do innego; ten jeszcze nie był badany. Pułkownik wsiadł na Baldiniego.

– Dlaczego nie odpowiadacie? Stoi jak ta latarnia i nie odzywa się! Ach co za ludzie, co za ludzie! Pułkownik z kolei zwrócił się do Kani.

– Dlaczego wyrywacie się bez pozwolenia naprzód? Wy jesteście ten epileptyk?

– Tak jest, panie pułkowniku. Dziedziczny…

– Nawet dziedziczny… Schauen sie mal, meine Herren… (Popatrzcie no, moi panowie…) dziedziczny epileptyk… Słyszeliście, że ta choroba nie jest zaraźliwa? Nic więc nie stoi na przeszkodzie waszemu wyjazdowi na front. Chłop jesteście jak byk! Gdyby zachodziła obawa zawleczenia na front epidemii, poszlibyście do szpitala, tak jednak nie widzę przeszkód, które by was miały wstrzymać od spełnienia obowiązku wobec ojczyzny. Abtreten!

– Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że…

– Stulcie pysk! Jak śmiecie odpowiadać bez zapytania? Co? Dlatego tylko, żebyście się nauczyli dyscypliny, pójdziecie na front, choćbyście mieli dziedziczne zapalenie mózgu! Tam was oduczą rezonowania! Abtreten, wy świnio!

Kania szurgnął bosymi nogami i odszedł do gromady zgrupowanej w kącie, gdzie poddał się piętnowaniu.

– 3. dywizjon artylerii konnej – rzekł feldfebel.

– Niech pan, z łaski swojej, pluje na ołówek, panie feldfebel – uprzejmie zwrócił się do feldfebla – bardzo nie lubię, kiedy mi plują na plecy. To jest niehigienicznie.

Feldfebel spojrzał na niego groźnie.

– Wy mi tu nie mówcie nic o higienie, bo was zaraz nauczę higieny swojej własnej!

Mimo to napluł na ołówek. Pozostali zostali zbadani bez większych przeszkód. Haber nie przejął się srogością pułkownika i wyjechał z platfusem.

– Platfus nie przeszkadza – zaczął lekarz.

– Wysokiej komisji nie przeszkadza, ale mnie bardzo. Nie mogę biegać.

– Przydzielą was do lotnictwa. Będziecie latali w powietrzu z waszym platfusem.

– Panie sztabsarct, melduje posłusznie, że ja mam zawroty głowy i do lotnictwa się nie nadaje. Będę rzygał na dół.

– Nie zawracajcie mi głowy, dobry człowieku, i bądźcie łaskawi pójść sobie do diabła.

Kiedy się wszyscy zebrali, Kania zaczął oglądać plecy,

– Każdy gdzie indziej. Dokąd idziemy, chłopcy?

– Smaruj jaki batalion etatowy i fertig!

– Zawsze to w tyle będziemy mieli spokój.

Zasłonięty przez towarzyszy, Kania wytarł to, co napisał im na plecach feldfebel, i wpisał każdemu identyczny przydział.

“Et. Bat. 16”.

Jemu ten sam przydział wymalował na łopatce Baldini, po czym podeszli do stolika, przy którym prezentowali plecy jakiemuś cugsfirerowi, wręczającemu karteczki z wypisanym numerem kolejnym i przydziałem. Po tej ceremonii mogli się ubrać i czekać na wezwanie do przyległego pokoju, gdzie kilku spoconych podoficerów wypełniało arkusze ewidencyjne. Przed każdym stolikiem stała kolejka i podoficer, nie podnosząc głowy, zadawał szybkie lakoniczne pytania, a odpowiedzi wpisywał w odpowiednie rubryki arkusza. Kiedy miała przyjść kolej na Hładuna, ten od wrócił się i szeptem oznajmił:

– Zaraz będziecie mieli przedstawienie.

Twarz wykrzywił w grymas ogromnej głupoty, opuścił dolną wargę, otwarzył usta i z przygasłymi oczyma podszedł do stolika, kładąc na nim karteczkę.

– Imię i nazwisko? – zapytał podoficer szybko, nie patrząc na niego.

– Pantelejmon Durnycia – odpowiedział Hładun ze smarknięciem.

– Wie? Wiederholen sie dass… (Jak? Powtórzcie to…).

– Pantelejmon Durnycia.

Podoficer oderwał głowę od arkusza i uważnie patrzył na jego usta.

– Jeszcze raz powtórzcie,

– Pantelejmon Durnycia,

– Aha, Pantelmon Durnisia. Geboren? (Urodzony?).

– Ich weiss nicht. (Nie wiem). Cugsfirer znowu podniósł głowę.

– He? Gdzie jesteście urodzeni? – powtórzył pytanie podoficer.

– Nie wiem.

– Toś mi zdrowego ćwieka zadał, człowieku! Nie wie, gdzie się urodził! Panie feldfebel, może pan pozwoli do mnie! Jest tutaj taki jeden ananas, że sobie z nim nie poradzę.

Do stołu podszedł feldfebel.

– Jakiej narodowości jesteście?

– Nie wiem.

Fedfebel otworzył szeroko oczy.

– No – powiedział, patrząc na idiotyczną minę Hładuna – mędrzec z ciebie, jak widzę.

– Kto zna tego człowieka? – zapytał, zwrócony do stojących w tyle.

– Ja go trochę znam – zameldował Kania.

– Czy to idiota?

– Nie wiem. Śpi ze mną na jednej sali. Wiem tylko, że nie umie po niemiecku.

– Jakiej on jest narodowości?

– Hucuł, panie feldfebel.

Hładun pociągnął nosem z takim hałasem, że podoficer zżymnął się.

– Nie masz chustki, idioto? Kapie mu z tego nosa jak z wodospadu. Pewno mu ten zjełczały mózg tak przez nos wycieka. Cóż to za naród ci Huculi, kapralu? Jeszcze nie słyszałem o czymś podobnym.

– Mieszkają na granicy serbskiej – bez wahania odpowiedział Kania – to taki ludek na wymarciu. Bardzo mało ich jeszcze jest na świecie.

– Na wymarciu… hm… Dlaczego ta bestia żyje wobec tego? Potraficie się z nim rozmówić?

– Spróbuję, panie feldfebel…

– No to tłumaczcie pytania i odpowiedzi. Zapytajcie go, gdzie się urodził. Kania spojrzał na Hładuna znacząco i rzekł po polsku:

– Gadaj, że nie wiesz. Dobrze to robisz.

– Ich weiss nicht – odpowiedział przedstawiciel wymierającego narodu.

Kania rozłożył ręce bezradnie.

– Zdaje mi się, że to jednak idiota, panowie. Powiada, że nie wie.

Feldfebel splunął.

– Musimy jednak ten arkusz wypełnić w jakiś sposób, do stu diabłów! Gdzie ci Huculi mieszkają, kapralu?

– Na granicy serbskiej.

– Trzeba będzie, cugsfirerze, pójść potem do kancelarii batalionu i znaleźć na mapie jakąś miejscowość graniczną. Wpisze mu to pan jako miejsce urodzenia. Zapytajcie go, kapralu, o imię ojca.

– Ty, bracie swoje – zwrócił się Kania do Hładuna i ten zaraz posłusznie odpowiedział jak przedtem.

– Ich weiss nicht.

– Nie wie, jakie jest imię jego ojca? – zdziwił się feldfebel. – A masz ty w ogóle ojca? Żyje twój ojciec, bałwanie?

– Ich weiss nicht – ze smarknięciem zadeklarował Hładun.

Wszyscy znajdujący się w kancelarii podoficerowie i szeregowcy patrzyli teraz na niego, jakby oglądali mastodonta. Feldfebel był stropiony.

– Podobnego kretyna spotykam w swojej służbie po raz pierwszy, cugsfirerze.

– Rzeczywiście, rzadki okaz – potwierdził cugsfirer – nie wiadomo teraz, jak napisać w tej rubryce “ojciec”. Nie wiadomo, żyje czy nie żyje. Jeżeli żyje, musiałby mieć imię, a tego, jak widać, nie dojdziemy do śmierci z tym idiotą.

– Pisz pan krzyżyk i fertig, panie cugsfirerze. Gdyby nawet miał ojca, to już pewno umarł ze zmartwienia, że takiego głupiego draba spłodził. Pytać o matkę nie ma sensu, bo nam to samo odpowie. W rubryce “matka” maluj pan tak samo krzyżyk. Kaput, bracie Durnisia, z twoimi rodzicami! Oficjalnie ich teraz do grobu wkładamy, verstanden? Sierotą zostałeś, Pantelemonie! Patrz pan! Ja do niego gadam, a on sobie afisze na ścianie ogląda. Zapytajcie go, kapralu, jakiego wyznania… Chociaż nie potrzeba, bo się od niego nie dowiemy. Jakiego oni są wyznania?

– Mahometanie, panie feldfebel – bez zająknięcia zameldował Kania – ale trafiają się miedzy nimi także chrześcijanie.

– Znowu klin – westchnął cugsfirer – diabeł wie, w co to bydlę wierzy.

– Pantelmon, hm… Pantelmon – mamrotał feldfebel – dziwne imię, co? To będzie prędzej chyba tureckie niż katolickie. Rypnij mu pan, cugsfirerze, wyznanie muzułmańskie.

– Zawód? Co tutaj napisać? Feldfebel popatrzył znowu na Hładuna.

– Jaki w ogóle zawód może mieć takie bydlę? Zawodowy idiota, należałoby napisać… Czym się trudnią ci Huculi, kapralu?

– Wyrabiają łapki na myszy i wędrują po całym państwie z różnymi wyrobami drucianymi.

– Kropnij pan w arkuszu “druciarz”! Czy to oni nie chadzają w takich łykowych albo rzemiennych sandałach, kapralu?

– Tak jest, panie feldfebel, to są ci sami.

– Teraz już wiem. – Feldfebel skinął głową. – Ale to są dosyć sprytni ludzie. Jeden mi raz wsadził fałszywą monetę, kiedy mi wydawał resztę. A ten to widać jakiś wyrzutek, jakaś oferma narodowa. Co tam dalej idzie, cugsfirerze?

– Wykształcenie.

– No, filozofii chyba nie studiował z tą swoją głupią jadaczką. Pisz pan “analfabeta”. Dalej?

– Dalej idzie opis osoby.

– Dosyć płynnie idzie nam ta ewidencja z tobą, Durnisia. Pisz pan opis osoby.

– Twarz?

– Powinno się napisać “morda” albo “paszczęka” i dodać w nawiasie “prosi o uderzenie cegłą”… Czy to można nazwać twarzą? Czego smarkasz tak, ty muzułmański ośle? Nos ci spuchnie.

Huculski muzułmanin stał w milczeniu przed stołem, a na twarzy miał wyraz bezdennie idiotycznego roztargnienia i w ogóle nie reagował na wypowiadane pod jego adresem uwagi. Przy rubryce “znaki szczególne” feldfebel wzruszył ramionami.

– Z tą rubryką kłopotu wielkiego nie ma także… napisze pan: “idiota” albo lepiej “kretyn”.

– Nie wiem, czy w instrukcji jest coś o tym powiedziane. W tej rubryce ma się pisać, panie feldfebel, cechy fizyczne, a to będzie cechą umysłową.

– Pisz, człowieku, na moją odpowiedzialność “kretyn”. To jest najtrafniejszy znak szczególny… Teraz niech odciśnie palec swój na arkuszu i niech idzie do cholery! Tak. Spal się, idioto! Przez ten czas można było dziesięć arkuszy wypełnić!

Hładun pożegnał się wyjątkowo solennym smarknięciem i odszedł od stołu.

Z kolei Kania przysporzył zmęczonemu cugsfirerowi roboty ze swoim skomplikowanym nazwiskiem.

– Pszkszbsz… Herr Gott im Himmel! (Panie Boże w niebie)! Jak to można takiego szeleszczącego tasiemca wymówić? Kto tym Polakom takie straszliwe nazwiska ponadawał? Powtórz pan jeszcze raz!

– Szczepan Brzę-czysz-czewski – wyskandował z zadowoleniem Kania.

– Przencisieski… Przensisieski… Język drętwieje od tego.

Aby go pocieszyć, podał Kania jako miejsce urodzenia miejscowość wprawdzie nie istniejącą, ale za to niemożliwą do wymówienia dla Niemca.

– Mszczonowieścice, gmina Grzmiszczosławice, powiat Trzcinogrzechotnikowo.

Cugsfirer odrzucił pióro i złapał się za głowę.

– Gdzie to jest? W Galicji? O zgrozo!… Od samego słuchania robi się słabo!

Do stołu podszedł z papierosem w ustach feldfebel.

– Co znowu, cugsfirerze?

– Nazywa się, panie feldfebel, Szczepan Przensisieski, urodzony w Moszoszeszisze, gmina Kszmiszszalwisze, powiat… tego sam diabeł nie powtórzy.

Feldfebel ze współczuciem pokiwał głową.

– Rzeczywiście, dziwaczne nazwy mają ci Polacy. Daj mu pan arkusz, niech to sam powpisuje.

Kania wypełnił arkusz zmyślonymi danymi biograficznymi, które wprowadziły cugsfirera w osłupienie. Kiedy wszystko przeczytał, pokiwał głową.

– Taki arkusz trafia się raz na dziesięć lat. Czegoś podobnego, panie kapral, jeszcze nie słyszałem! W ilu bitwach pan był? Tu chyba ze czterdzieści miejscowości jest wypisanych! Kiedy pan zdążył być w Azji, miły Boże!? Rzeczywiście, waleczny z pana człowiek.

Po spisaniu ewidencji całą paczką, nie zwracając uwagi na resztę kompanii, poszli do kantyny.

Wieczorem okazało się, że prawie wszyscy znajdujący się w stacji zbiorczej żołnierze zostali przeznaczeni na front. Czesi nabrali takiego wigoru wojennego, że śpiewali w swoim kącie tak głośno, iż podoficer służbowy musiał ich nieustannie uspokajać i nie mógł sobie z nimi poradzić.

– Śpiewać, bracie, wolno; jedziemy na front, musimy mieć nastrój, nie? Zapytaj samego komendanta, jeżeli nie wierzysz. Nastrój musi być i wyrabiamy go stale. Chcesz wypić za nasze zdrowie? Żłop, bracie Niemiaszku, i znaj prawdziwych, patriotów!

Przed capstrzykiem nastrój bojowy spotęgował się do tego stopnia, że zrezygnowany służbowy, ledwie trzymający się na nogach, machnął ręką.

– Sr…, przyjaciele, na służbę! Dosyć, sacra!… Śpiewajcie sobie, co wam się podoba, nie zwracajcie uwagi na mnie!

Wgramolił się na pryczę w czeskiej domenie i położył się z czapką naciągniętą na twarz.

– Jeżeli kto będzie pytał o mnie, powiedzcie, że umarłem; Der Dienstkorporal ist gestorben! (Kapral służbowy umarł!).

I zaczął pod czapką śpiewać starą sentymentalną piosenkę niemiecką:

Drahaj Lihilieen, drahaj Lilien (Trzy lilie, trzy lilie)

Die pflanz ich aug mein Grab (Sadzą na swym grobie)

tra la la la…

Potem zrobiło mu się bardzo smutno, że sam na swojej własnej mogile sadzi trzy lilie. Zaczął płakać i wreszcie usnął z mokrą od łez twarzą.

Wieczór ten odznaczał się wywracaniem do góry nogami całego obowiązującego na stacji zbiorczej porządku. W wytwarzaniu rozgardiaszu celowała specjalnie dwunasta sala w trzeciej kompanii. Dinstfirender nie mógł się doszukać podoficera służbowego i powierzył te funkcję jakiemuś zgryźliwemu kapralowi z obwiązaną twarzą, który cierpiał na dokuczliwy ból zęba, dzięki czemu miał pieskie usposobienie i wybuchał gniewem z byle jakiego powodu. Kania siedział w swoim kółku i popijał koniak właśnie wtedy, kiedy kapral zaczął wypędzać pluton na zbiórkę do capstrzyku, do czego żaden z nich nie miał ochoty.

– Na zbiórkę musicie pójść. Prędzej, bo kompania czeka! Kania niedbale pociągnął z butelki.

– Stawajcie na zbiórkę, bo pójdę do oficera służbowego.

– Idź sobie nawet po następcę tronu!

Ponieważ stojąca na korytarzu w dwuszeregu kompania okazywała swoje niezadowolenie w sposób zgoła niepokojący, kapral pogroził pięścią, zgrzytnął zębami i wyszedł na korytarz. Wracający do sali żołnierze zastali naszych przyjaciół nadal przyjemnie rozgadanych dokoła rozłożonych na pryczy zapasów.

– E, koledzy – zawołał Tyrolczyk – wyrywajcie, bo poszedł po oficera służbowego.

– Naprawdę?

– Zapytaj innych. Odgrażał się na głos.

– Właźmy pod prycze – zakomenderował Kania i ująwszy w rękę butelkę na czworakach wczołgał się pod szeroki barłóg. Za nim wpełzła reszta z pudełkami sardynek i wędlinami pod pachą.

W rozgwar rozbierających się i rozmawiających żołnierzy wpadł w pewnej chwili głośny okrzyk:

– Habt acht!

W sali ucichło. Kania wyciągnięty na płask na podłodze dojrzał zbliżające się do ich legowiska buty z cholewami, a za nimi podkute trzewiki kaprala.

– Gdzie są ci ludzie?

– Tutaj siedzieli i pili wódkę, panie lejtnant.

– Ja się nie pytam, gdzie siedzieli, tylko gdzie są teraz – mówił zasapany po wędrówce na drugie piętro oficer.

– Melduję posłusznie, panie lejtnat, że pozostawiłem ich tutaj.

– He? I rozpłynęli się w powietrzu, co?

– Kto wie, gdzie jest ten kapral? – zapytał służbowy żołnierzy.

– Wyszedł na zbiórkę z kompanią – odezwał się ktoś.

W podobnych wypadkach w szeregach austriackich panowała wyjątkowa solidarność.

– Nie widziałem ich na zbiórce.

– No więc co, kapralu – zawołał ze wściekłością oficer – gdzie są ci przestępcy?

– Melduję posłusznie, panie lejtnant, że pozostawiłem ich tutaj. Lejtnant żuł coś w zębach.

– Jeżeli się jest takim straszliwym durniem jak wy, to się zamyka drzwi na klucz i wtedy jesteście pewni, że ich macie. Tak zrobiłbym ja.

– Panie lejtnant, mel…

– Stulcie waszą głupią jadaczkę, kiedy ja mówię! Jeżeli jakiś drań zachowuje się wbrew przepisom – wywodził oficer – i chcecie go ukarać, to mu się nie otwiera drzwi na oścież i nie zaprasza do ucieczki. Rozumiecie, wy, niebotyczny idioto?

– Panie lejtnant, mel…

– Trzymajcie tylko wasz wychodek zamknięty, kiedy ja mówię, kapralu. Nie skończyłem – uciął inspekcyjny – a jeżeli ich nie ma, nie ma tym samym winnych i nie ma kogo ukarać, natomiast nastąpiło inne przewinienie, mianowicie wprowadzenie w błąd organu służbowego i za to poniesie karę ten, kto się tego przewinienia dopuścił, a więc wy.

– Bardzo ładnie mu to wytłumaczył – szepnął z uznaniem Kania do leżącego przy nim na podłodze Habera i łyknął z butelki.

– Panie lejtnant, meldu,…

– Co “meldu”?… Co “meldu”… Wy, wy… wielbłądzie dwugarbny! Jutro do raportu!

Oficer wyszedł. Służbowy odprowadził go aż na korytarz. Wróciwszy do sali zbliżył się do legowiska, na którym przed chwilą dopuszczono się tak jaskrawo naruszenia przepisów.

– Kto ich widział? – powtórzył zapytanie pod adresem żołnierzy.

– Ja, ja, ja… – odezwały się odpowiedzi z różnych stron.

– Gdzie są?

– W d…

Wobec tych jednobrzmiących odpowiedzi nieszczęsny służbowy już zamierzał wyjść, kiedy poczuł jakieś palce zaciskające mu się na łydce. Spojrzał w dół i najpierw zobaczył jedną dłoń z symboliczną figurą, a następnie drugą z butelką, wreszcie głowę. Spod pryczy gęsiego wyłazili ci, których widoku tak gorąco był spragniony kilka minut temu.

– Ach, wy!

– Nie radzę ci, przyjacielu, jeszcze raz iść do oficera służbowego, bo się niepotrzebnie zmęczy – dobrodusznie mówił Kania patrząc na butelkę pod światło.

Kapral zacisnął pięści.

– Ja się z wami policzę! Poznacie mnie jeszcze!

– Już pana znamy, panie kapral – wtrącił Szökölön. – Jest pan dwugarbnym wielbłądem…

– Ja was… ja wam… – Kapral zachłysnął się z wściekłości. – Zobaczycie!

– Kicham na pana z ironią, panie kolego – uprzejmie odezwał się Kania.

– Jawohl – potwierdził z ukłonem Baldini i wlazł na pryczę.

Kapral ze złością nacisnął czapkę i wyszedł z sali. Po wypróżnieniu butelki długi czas jeszcze trwały rozmowy po ciemku. Tematem ich były nie, jakby się tego można było spodziewać, bliskie perspektywy wyjazdu na front, lecz plany dalszej dezercji i łazikowania. Należy przypuszczać, że gdyby ci sami żołnierze pomysłowość swoją wykorzystali na froncie, państwa centralne wygrałyby wojnę światową w niedługim czasie.