37489.fb2
Nauka hymnu szła kapralowi Ulmbachowi jak po grudzie, co było wynikiem poufnej konferencji, jaką przed lekcją miał w kompanii Kania z kilkoma przyjaciółmi.
Przeczytał wyraźnie i powoli cały dostarczony mu z kancelarii tekst, zaśpiewał sam od początku do końca, po czym zaczął uczyć kompanię pierwszej zwrotki. Żołnierze w skupieniu wysłuchali recytacji, śpiew pana kaprala nagrodziło nawet kilka oklasków, ale z powtarzaniem poszło od razu źle i Ulmbach doszedł do wniosku, że najcięższym zadaniem w wojsku, a szczególnie w tej kompanii, jest nauczenie hymnu.
– Uważam, panie kapralu – zauważył Mladecek – że należałoby każdemu przetłumaczyć hymn na jego język ojczysty. Kiedy słowa są zrozumiałe, łatwiej jest spamiętać.
– Nie wtrącajcie się w nie swoje sprawy! Ulmbach podniósł dłoń do góry.
– Na drei zaczynacie wszyscy jednocześnie. Uwaga… eins, zwei, drei!
– Gooott eeerhaaalteee, Gott beschüüützeeeee…
– Halt! Dlaczego tak przeciągacie, kanalie? Przecież podałem wam melodię… Jeszcze raz od początku!
– Gooott eeeeerhalteeeee…
– Panie kapral! – wrzasnął nagle Ivanović, jakby go ze skóry obdzierali. Ulmbach opuścił rękę i śpiew ustał.
– Co się stało, dlaczego przerywacie?
– Panie kapral – zaczął mówić Ivanović z niewinną miną – chciałem posłusznie zameldować, że trzeba będzie ustawić głosami, osobno basy, osobno tenory, osobno alty, osobno…
– No nie…
Kapral wymówił to takim tonem, że nie wiadomo było, czy to jest pytanie, czy twierdzenie.
– U nas, w chórze kościelnym… – ciągnął dalej niezmieszany Ivanović, ale nie skończył.
– Ja was zgnoję, wy świnio! – wrzasnął kapral. – Dlaczego przerywacie. Kto ma uczyć, ja czy wy?
– Melduję posłusznie, że chciałem dać dobrą radę, bo ja się na tym znam. Byłem przez kilka lat członkiem takiego chóru, to wiem. Zawsze ustawia się głosami: osobno basy, osobno tenory, osobno alty, osobno…
– Jak ja was ustawię osobno, to będziecie śpiewali psim głosem… wy świnio!
– To wtedy wyjdzie g…, a nie hymn – zauważył jakiś głos.
– Milczeć! – wrzasnął Ulmbach. – Zaczynamy jeszcze raz od początku. I nie radzę nikomu więcej przerywać!
Żołnierze nie szczędzili tym razem płuc. Kapral spocił się.
– Chyba śpiewaliście już coś kiedyś, bodaj w dzieciństwie, wy nędzne śmierdziele! Dlaczego beczycie, jak te barany przed zarżnięciem? I dlaczego się wyrywacie? Gdzie wam tak pilno?
– Chcemy się prędzej nauczyć, żeby panu zaoszczędzić fatygi, panie kapral – uprzejmie rzekł Kania. Ulmbach popatrzył na niego zezem.
– Żebym ja wam czegoś nie ułatwił, frajtrze!… Zaczął jeszcze raz od początku i tym razem okazało się znowu co innego…
– No przecież mnie diabli wezmą przy was! – krzyczał ochrypnięty kapral. – Nie możecie zacząć razem?
– Uważam, panie kapral, że przydałaby się panu batuta – zauważył Holjan – taki krótki kijaszek, jaki mają kapelmistrze w orkiestrze. Wszyscy patrzą na pałeczkę i w takt śpiewają. Bez podania taktu nigdy z tego nic nie będzie.
Kapral Ulmbach najeżył się i otworzył usta do wygłoszenia jakiejś miłej recytacji żargonem koszarowym, ale widać wpadła mu rozsądna myśl do głowy, bo machnął ręką i zaczął mówić powoli, patrząc na stół:
– Słyszeliście rozkaz pana dinstfirendera. Mam was nauczyć hymnu, ludzie. Więc uczę. Hymn bezwzględnie musicie umieć, choćbyście wymyślali nie wiadomo jakie przeszkody. Rozkaz jest wyraźny: kompania ma umieć. Więc będziecie hymn umieli, choćbyście ogłuchli i oniemieli.
– Niemowy nie śpiewają – zauważył jakiś głos z kręgu żołnierskiego otaczającego stół. – Jeszcze o takim wypadku nie słyszałem.
Kapral zaczął się drzeć:
– Ludzie, nie doprowadzajcie mnie do furii!
– To pana kaprala zgrabnie zwiążemy w kij i zaniesiemy do izby chorych – mówił ten sam rozmowny głos. – Pamiętam, jak jeden oficer na froncie zwariował i zaczął krzyczeć. Tośmy mu zameldowali, żeby zamknął buzię, bo…
Ulmbach trzepnął pięścią w stół.
– Milczeć! Ostrzegam was, że jeśli mi będziecie robili wstręty, pójdę do pana dinstfirendera, a wtedy zobaczycie…
– …drugiego bałwana – uzupełniono uprzejmie z koła żołnierskiego.
Ulmbach wściekł się. Blisko kwadrans trwało śledztwo, które niczego nie wykazało.
Zaczął więc jeszcze raz od początku, nie reagując na bezczelne zaczepki. Tym razem wyłoniła się inna przeszkoda: jakiś bas huczał ostatnią zgłoskę jak krowa przy wodopoju i zagłuszał wszystkich urywanym: e e e e e.
Ulmbach usiadł i rozwichrzył włosy z wyrazem beznadziejnej rozpaczy.
Śpiewacy skapitulowali przed tym beczeniem i umilkli, po czym ucichł i zwycięski bas.
Nastała cisza.
– Właśnie popełniamy wszyscy profanację – zaczął poważnie mówić Kania, jakby do siebie. – Hymn powinno się śpiewać w postawie “habt acht”, a nie jak nas tu uczą. Zawsze przy hymnie powinno się stać na baczność… nawet sam Najjaśniejszy Pan stoi przy hymnie na baczność, bo to jest pieśń państwowa, a nie piosenka o ułanie i Marynie. W burdelu tak się nawet nie śpiewa hymnu…
Ulmbach milczał z opuszczoną głową.
– Masz rację – przyznał Mladecek – nastąpiła tu rzeczywiście profanacja.
– I to na rozkaz i pod okiem przełożonego – potwierdził Slavik.
Ulmbach ciężko, bardzo ciężko westchnął.
– To nas usprawiedliwia – uzupełnił Ivanović – bo gdybyśmy to zrobili sami, dostalibyśmy karne ćwiczenia i gonilibyśmy z wywieszonymi jęzorami do zemdlenia. Albo i (pod sąd mogliby oddać…
– Jest rzeczą jasną i oczywistą dla każdego, największego nawet bałwana w feldgerichcie, że do profanacji nakłaniał nas przełożony, nie?
Kania powiedziawszy to spotkał się z przygasłymi oczyma kaprala, który słuchał tej dyskusji jak we śnie lunatycznym. Kwestia popełnionej profanacji była rozstrzygana coraz bezwzględniej.
Kiedy kapral doszedł do jakiej takiej równowagi duchowej, powstał z ławy.
– Słuchałem tego wszystkiego i jedno wam powiem: jesteście największe łotry, jakich kiedykolwiek święta ziemia nosiła. Żołnierze wysłuchali tej opinii z całym szacunkiem.
– Nie ma większej profanacji, jak wy, politycznie podejrzani zdrajcy! Was powinno się powywieszać, jednego przy drugim! Nie myślcie, że mnie takie opowiadania przejmują, świńska inteligencjo. Jeśli zechcę, będziecie hymn wyli na kniet (klęknij) i nieder! (padnij!) Będziecie śpiewali z pyskami w błocie na jeden mój rozkaz i nawet wtedy żaden z was nie będzie miał prawa mówić o profanacji! Każę wam stać na głowie i będziecie musieli śpiewać, wy bydlęta międzynarodowe. Jeżeli wam się zdaje, że będziecie robili, co wam się podoba, to jesteście w błędzie, małpia bando słowiańska!
– Całe szczęście, że jesteśmy rozumni ludzie – przemówił Kania – bo już byś dotąd miał kilka bagnetów w żebrach, ty wszawy Austriaku!
Ulmbach szeroko otworzył oczy.
– I za takich drani człowiek miał zginąć na froncie, no… Przecież to jest niesłychane, co wy tu mówicie, człowieku! To jest obraza…
– No, myślę, że obraza – zgodził się Kania – rzeczywiście obraziłem za jednym, zamachem kilka paragrafów kodeksu wojskowego.
Urwał, namyślał się przez chwilę.
– Za to, frajtrze, pójdziecie pod sąd – odezwał się kapral – to już przebrało miarę, żeby taki parszywy Polak bezkarnie sobie gębę wycierał…
Kania w dwóch susach dopadł do kaprala i trzepnął go pięścią między oczy tak, że się od razu zwalił na ziemię.
– Trzymajcie go!
Szybko wyjął z kieszeni nóż i popróbował palcem ostrza.
Kapral zbielał.
– Nie bój się – uspokoił go Kania – krzywdy ci nie zrobię. Ale, że cię mamy dość, rozstaniemy się z tobą raz na zawsze. Zatkajcie mu gębę!
Żołnierze trzymali Ulmbacha i zatkali mu usta czapką.
Kania przejechał się nożem po policzku od ucha do podbródka i wyjął lusterko z kieszeni. Przyjrzał się, potem sumiennie rozmazał krew na policzku i położył się u nóg kaprala na podłodze.
– Zepsułem sobie na kilka dni cerę przez ciebie, ty gnido!… Zaczynaj, Slavik, krzyczeć.
W sali podniósł się raptem piekielny hałas. Wołania o pomoc krzyżowały się z głośnym rykiem Kani i wrzaskiem wydzierającego się Ulmbacha.
Wpadł służbowy oficer, zobaczył okrwawionego frajtra na podłodze, okręcił się dokoła swojej własnej osi i pędem pobiegł do kancelarii.
Przywołany przez niego dinstfirender krzyczał na żołnierzy, żeby uspokoili się, i kiedy się rozejrzał w sytuacji, rozkazał przede wszystkim przenieść Kanię na pryczę i posłał po sanitariusza.
– Cicho, do stu tysięcy diabłów, przecież żyje… Powoli hałas umilkł i feldfebel, nieć nie rozumiejąc, zaczął wypytywać.
– Zamknijcie gęby i nie gadajcie wszyscy naraz… opowiedzcie Slavik, co tu się stało.
– Właśnie śpiewaliśmy hymn, panie feldfebel – z przejęciem opowiadał Slavik, wymachując przy tym okrwawionym nożem – kiedy nagle pan kapral spojrzał na pana frajtra tak jakoś dziwnie, aż mi się nieprzyjemnie zrobiło. – “Dlaczego – powiada – nie nosicie wąsów?” – Pan frajter stanął na baczność i mówi: – “Nie noszę wąsów – powiada – ponieważ golę, panie kapral!” – Wtedy pan kapral wyjął z kieszeni nóż, o, ten sam, jeszcze na nim krew nie obeschła, i mówi do pana frajtra: – “Zarżnę ciebie – powiada – a potem – Slavik szurgnął nogami – przepraszam za wyrażania, tego drania dinstfirendera – powiada – za to, że mi kazał uczyć hymnu…”
Dinstfirender patrzył na Ulmbacha z podniesionymi brwiami i kręcił głową.
– “…potem – powiada – zarżnę tego zapijaczonego oberlejtnanta – ciągnął dalej Slavik – potem tego idiotę kapitana, potem arcyksięcia Fryderyka…”
– Nie rżnij tyle do cholery – szepnął mu w ucho Ivanović.
– “…Potem – powiada – wykastruję Najjaśniejszego Pana”. Wówczas pan frajter Kania odstąpił o krok i mówi: – “Pan bredzi od rzeczy, panie kapral, niech pan nie robi zgorszenia.” – Wtedy pan kapral zaczął wymachiwać nożem i krzyczeć: – “Będziecie hymn śpiewali w burdelu – powiada – z pyskami w błocie, będziecie śpiewali ten drański hymn, wy bydlęta!” – Pan frajter wtedy powiada: – “Pan popełnia profanację, panie kapral, to jest obraza pieśni państwowej! Idę o tym zameldować panu dinstfirenderowi.” – Wtedy pan kapral rzucił się na pana frajtra z nożem i zajechał go w twarz. Pan frajter zaraz upadł na ziemię, a ja wyrwałem panu kapralowi nóż.
Slavik zakończył swoją relację i półgłosem dodał:
– Zdaje się, że pan kapral zwariował, panie feldfebel…
Ulmbach patrzył na Slavika i na resztę żołnierzy z takim wyrazem twarzy, jakby chciał tę opinię o sobie potwierdzić. Dinstfirender pokiwał głową.
– Ładne historie zaczynają się w tej kompanii… no! Odprowadźcie, Slavik, z kim kaprala do aresztu i zameldujcie panu cugsfirerowi Koperce, żeby go zamknął w oddzielnej celi. I niech mu odbierze owijacze i pasek, bo się gotów obwiesić.
– Panie dinstfirender – wydarł się Ulmbach. – Ja nie zwariowałem, to Kania zwariował.
Kilka dłoni jednocześnie spadło na twarz kaprala i zamknęło mu usta.
– Zwariował na amen, panie feldfebel – powtórzył z cicha Slavik – zdaje się, że się pieni. Gotów jeszcze ataku furii dostać i nie damy sobie z nim rady…
– Odprowadźcie go i powiedzcie Koperce, żeby go owinął kocem i związał sznurem!
– Rozkaz!
Slavik wraz z kilkoma usłużnymi żołnierzami prawie wyniósł opierającego się kaprala z sali.
Sanitariusz kompanijny krzątał się przy Kani, jakby miał do czynienia z konającym.
– Tylko mi, bracie, gębę owiń sumiennie – pouczał go szeptem Kania.
– Nie martw się… będziesz tak wyglądał, jakby cię granat wyrżnął w ucho… ale radziłbym ci jeszcze dać sobie zajodynować. Mogą ci kazać odwinąć bandaże i zobaczą wąziutką szramę… albo może zalapisować…
– Dziękuję, żeby mnie piekło! Smaruj jodyną. Dinstfirender stanął nad siennikiem.
– Oprzytomniał już?
– Już… ale krwi z niego utoczył jak z wieprza – odpowiedział sanitariusz. – Ma przecięty policzek na durch… zęby przez tę szparę widać.
Głowa Kani była podobna do ogromnej białej kuli.
– Jak się czujecie, frajtrze? – zapytał dinstfirender.
– Boli mnie – słabym głosem odpowiedział Kania – szczęście, że mu nóż wyrwali.
Dinstfirender oddał frajtra pod opiekę kilku najbliżej śpiącym koło niego żołnierzom i odszedł do kancelarii, gdzie zaczął pisać szczegółowy raport o zajściu, przy czym spocił się i Haber, który musiał spisywać zeznania naocznych świadków, bez zająknienia potwierdzających w całej rozciągłości relację Slavika.
“Nie ulega wątpliwości – pisał feldfebel, któremu się z tego wszystkiego mąciło w głowie – że wymieniony wyżej kapral dostał pomieszania zmysłów i w ataku furii zranił frajtra nożem.”
Po kolacji obandażowany Kania rżnął w karty przy stole w takim błogostanie, jakby wygrał los na loterii.
– Będzie sobie teraz pan kapral śpiewał “Gott erhalte…” – odezwał się Ivanović – przyda się…
– Ciekawe, co z nim jutro zrobi kapitan – zastanowił się ktoś – czy odeśle go do Pesztu, czy na miejscu odda do szpitala?
– Tutaj potrzymają go ze dwa tygodnie – odrzekł Kania – a dopiero potem wyślą go na oddział psychiatryczny w szpitalu peszteńskim. A tam go wykończą bez bólu. Postawią przed obrazem osła i zapytają: – A może nam powiecie, łaskawy przyjacielu, co ta ilustracja przedstawia. – Wtedy powie, że osła. – Wówczas popatrzy na niego jeden z drugim, pogadają z sobą po cichu i znowu spytają. – Czy nie jesteście w błędzie, dobry człowieku? Może to jest zebra albo wielbłąd? – On znowu odpowie, że to jest osioł. – Poszeptają sobie i jeszcze raz grzecznie zapytają: – Czy możecie z całą stanowczością twierdzić, że to nic innego, tylko osioł? – Będą go tak pytali z dziesięć razy. Wtedy się zniecierpliwi i wyrżnie którego z wysokiej komisji w mordę. Od tej chwili będą w domu: “Zwiększona pobudliwość, brak opanowania odruchów, zmienność nastrojów, nie uzasadnione zmiany w układzie psychicznym z patologicznym wypaczeniem…” – zapomniałem już dokładnie, ale coś w tym guście. Potem odeślą go do pojedynki i będą leczyli hydropatią. Kania przerwał i zapalił papierosa.
– Kiedym po raz pierwszy zwiał z frontu serbskiego, chciałem zadekować się przez kilka miesięcy w jakim szpitalu i zacząłem robić wariata. W Zagrzebiu urządzałem grandy na ulicy i razu pewnego rozebrałem się przed komendą garnizonu w biały dzień i wlazłem do takiego basenu z trytonami. Żandarmom powiedziałem, że chcę się wykąpać. Wzięli mnie od razu do miejscowego szpitala. Następnego dnia odesłali mnie do szpitala w Budapeszcie. Wzięli mnie w kaftanie i całą drogę szczekałem. Tłumaczyłem, że jestem pies meldunkowy “Lux Drugi” i kazałem się nazywać Lux i gwizdać na siebie. Sanitariusze mieli przez całą drogę dużo kłopotu ze mną i rano byli zgrzani jak po łaźni. W szpitalu położyli mnie w izbie przyjęć oddziału psychiatrycznego między innymi przywiezionymi w kaftanach wariatami i sami poszli. Leżeliśmy sobie jak niemowlęta i czekaliśmy na lekarzy, bo to było za wcześnie i nikogo jeszcze nie było. Poszczekiwałem sobie dla wprawy, kiedy mówi do mnie jeden brodaty Dalmatyniec tak: “Zamknij gębę i nie szczekaj! Już tu jest jeden pies meldunkowy i możesz trafić do kryminału. Innym zaszkodzisz, a sam nic z tego nie będziesz miał” Nie wiedziałem, czy to wariat, czy nie, i udawałem, że nie rozumiem, co do mnie mówi. Szczekam sobie dalej. Znowu zaczyna mi tłumaczyć: “Radzę ci jak rodzonemu bratu, bo nic z tego nie będzie, drugi raz już tu jestem i znam stosunki. Dwa psy meldunkowe jednego dnia to za dużo i larwie się cała kombinacja.” Rzeczywiście, słyszę za chwilę skomlenie. Ruszyć się nie mogę, bo jestem związany, więc mówię temu Dalmatyńcowi, że nie jestem pies meldunkowy, tylko owczarek alpejski i dalej szczekani. “Pójdziesz, bracie, do kryminału za symulację, powiada, lepiej będzie, jak będziesz miauczał, bo kota jeszcze tu nie było… prędzej się uda.” Zastanowiłem się nad tym i zacząłem miauczeć. Starałem się naśladować kota w marcu i widać dobrze mi się to udało, bo usłyszałem takie warczenie, jakby prawdziwy pies był w pokoju. Potem zacząłem na odmianę śpiewać, bo to miauczenie denerwowało innych wariatów i wyli. Leżę sobie i wyśpiewuję, kiedy przychodzą sanitariusze i zabierają mnie na górę. Położyli mnie na stole przed komisją, a ja nic. Śpiewam sobie, przyjaciele. “Odesłać go do śpiewaków” – powiada jeden doktor í zabrali mnie.
Mówię wam, koledzy, dopiero tam myślałem, że naprawdę zwariuję. Wsadzili mnie do pojedynki, gdzie nie było drzwi, tylko kraty, i mogłem widzieć swego sąsiada z przeciwka. Pod wieczór powiedziałem sobie, że kwituję z tego interesu, i postanowiłem się stąd wydostać.
W nocy, kiedy sanitariusze poszli spać, zaczęły się rozmowy i wtedy się okazało, że prawdziwych wariatów była może połowa, reszta to same morowe chłopy i z cywila całkiem solidni obywatele. Powiedziałem temu z przeciwka, że żałuję, żem się tu dostał. Sąsiad był melancholik z manią prześladowczą i powiedział mi, że najgorzej będzie, jak będę tłumaczył doktorom, że mi nic nie jest, bo tak mówi każdy wariat, i pogorszę sobie tym sprawę. “Udawaj – powiada – melancholika jak ja, to cię potrzymają dwa miesiące i dostaniesz potem sześciomiesięczny urlop.”
Pytałem go, czy wytrzyma dwa miesiące. Powiedział, że wytrzyma, bo sobie zatyka uszy watą i nic nie słyszy. “Zresztą – powiada – wezmą mnie na salę dla melancholików, a tam będzie cicho.”
Rano wzięli mnie na badania przed komisją. Było ich sześciu chyba. Zdjęli ze mnie kaftan i przywiązali pasami do ściany, żebym nie uciekł. Podchodzi do mnie jeden z doktorów z obrazkiem w ręku.
Zobaczyłem namalowanego osła i ryczę, koledzy, aż szyby w uszach dzwonią. Wiedziałem, jak i co, bom się w nocy nauczył od tego melancholika. Po ośle pokazali koguta, zacząłem piać. Potem postawili mi przed oczami namalowanego nosorożca. Nie wiem, jakie głosy to bydlę wydaje, i namyślałem się, czy mani ryczeć, czy kwiczeć.
“Co to jest?” – pyta prędko ten doktor. “To jest pan oberlejtnant Huber z kadry mego pułku” – powiadam.
Więcej mnie nie badali i zawieźli mnie na wózku do suteren, a tam, koledzy, poznałem, jakie ciężkie życie ma prawdziwy wariat. Zimna wanna – gorąca wanna, zimny prysznic – gorący prysznic, potem kładą cię na ławę i na łeb wkładają taki gumowy worek z lodem. Hu! Leżałem tam związany i owinięty w mokre prześcieradła ze dwie godziny i myślałem, że mnie diabli wezmą przy tej hydropatii. Odechciało mi się marikieracji i sześciomiesięcznego urlopu. Następnego dnia znowu mnie wzięli na badanie przed komisję.
Ten sam doktor podchodzi do mnie z osłem. “Co to jest, przyjacielu?” “Osioł” – powiadam. “Naprawdę osioł?” “Naprawdę osioł” – mówię. “A może się mylicie? Może to nie jest osioł, ale dajmy na to, hipopotam? Rzeczywiście osioł? Rzeczywiście osioł?” “Rzeczywiście osioł” – powiadam. Pogadali z sobą trochę i znowu do mnie: “Czy jesteście pewni, że to nic innego, jak osioł? Może wam się zdaje? Przypatrzcie się jeszcze raz dobrze.” “Nie potrzebuję się przypatrywać, bo od razu wiedziałem, że to jest osioł” – powiadam. Zrobili małą przerwę i myślałem już, że mi dadzą spokój, ale gdzie tam.
Podchodzi do mnie drugi z tym samym obrazkiem. “Więc twierdzicie kategorycznie, że to nic innego, tylko stworzenie nazywane osłem?” “Twierdzę kategorycznie – powiadam – że to jest osioł. W zoologii nazywa się po łacinie asinus i nikt we mnie nie wmówi, że to jest mrówkojad, proszę mi dać spokój.” Tak, jakbym do ściany gadał, przyjaciele. “Czy moglibyście przysiąc, że to jest osioł?” – pyta mnie ten sam. “Mogę – powiadam – jak Boga kocham, to jest osioł!” Odszedł ode mnie i zaczęli gadać. Za chwilę przychodzi inny, siada przede mną, a obrazek jakiś trzyma odwrócony na kolanach. “Jak wynika – powiada – z waszej ewidencji, jesteście z zawodu mechanikiem (miałem wtedy rzeczywiście tak napisane), a mechanicy to ludzie inteligentni.
Możecie ze mną rozmawiać jak równy z równym i całkiem szczerze… Odpowiedzcie mi na to jedno pytanie, ale bez kłamstwa, chodzi o prostą rzecz. Powiedzcie mi, co to jest?” – i odwrócił ten obrazek.
Myślałem, że mnie krew zaleje. Ten sam osioł! Wiecie, żebym nie miał przywiązanych nóg do ściany, tobym z niego zrobił siekaninę. Trzeba wziąć pod uwagę, że to trwa dłuższy czas i człowieka może wytrącić z równowagi, jak go się pytają tysiąc razy o jedno i to samo. Doktor siedzi i obserwuje mnie. “Proszę, panie doktorze, nie robić ze mnie wariata i dać mi spokój – powiadam – bo zacznę krzyczeć.” Popatrzyli na mnie i za chwilę jeden wyciąga obraz z nosorożcem. “Jeżeli powiecie, co to jest, damy wam spokój. Więc?” “To jest nosorożec” – powiadam. “To nie jest nosorożec, tylko pan oberlejtnant z kadry waszego regimentu, nie poznajecie?” – “Proszę mi dać spokój, szanowna komisjo, bo ja zwariuję naprawdę” – powiadam. Wtedy zapytał mnie sam przewodniczący, taki gruby, w okularach: “Czy was głowa nie boli?” “Nie boli, panie sztabsarct.” “A nie latają wam czasami przed oczyma gwiazdy?” “Nie latają mi przed oczyma gwiazdy, panie sztabsarct” – powiadam. “Wobec tego pójdziecie do kryminału za podstępną symulację.”
Uratowała mnie tylko gorączka, bom się przy tej hydropatii przeziębił i odesłali mnie na oddział wewnętrzny, i tam już spokojnie przemarkierowałem kilka miesięcy, bo widać zapomnieli o mnie. Takie samo badanie czeka naszego pana kaprala i jeżeli wytrzyma, to mu nic nie pomoże, bo pójdzie pod sąd za usiłowanie zabójstwa. Nie kijem go, to pałką i, tak czy owak, więcej go nie zobaczymy. Będzie miał drań nauczkę… Rozdawaj karty, Holjan!
Jak to słusznie przewidział Kania, następnego dnia kapitan polecił kaprala odesłać do miejscowego szpitala na wstępną obserwację. Jego energiczne zapewnienia, że jest zdrów, zaszkodziły mu o tyle, że kapitan polecił go związać w kij i przewieźć na wozie, jak worek kartofli. Rad w głębi duszy z pozbycia się gorliwego patrioty, kapitan Zivancić przyjmował jego oświadczenia z ironią.
– Nie rób, człowieku, i ze mnie wariata, jeśliś sam sfiksował. Nikt mi nie wmówi, że człowiek o zdrowych zmysłach ni z tego ni z owego, wyjmie z kieszeni nóż i pokanceruje sobie pysk. Po was się tego można było spodziewać jeszcze przedtem, kiedyście godzinami wystawali pod wychodkiem i przychodzili do mnie z meldunkami o antypaństwowych rozmowach. Wasz ojciec był notorycznym alkoholikiem. Nie? No to dziadek. Też nie? W takim razie mieliście syfilis… nie zaprzeczajcie! musiał ktoś w rodzinie być obciążony. Pewnie ojciec. Milczcie! Odwieźć go, dinstfirender, tak jak powiedziałem.