37491.fb2
Zbliżał się wieczór, gdy Czarownica z Panienką weszły wreszcie do Lasu i tu dopiero odetchnęły z ulgą. W nim zawsze czuły się bezpieczne i nikt niepowołany nie mógł tu się zjawić.
Od setek lat cała przyroda dawnego Wielkiego Królestwa jakby sprzysięgła się przeciw Najeźdźcom. Rzeki lubiły niespodziewanie wzbierać, zalewając przejezdne wcześniej drogi; niewielkie mokradła nagle rozprzestrzeniały się, grożąc utopieniem każdemu, kto by się do nich zbliżył. Ale najszybciej i najwyraziściej zbuntowały się lasy. Te same Wielkie Lasy dawnego Wielkiego Królestwa, które Najeźdźca zamierzał wyciąć w całości, by zużyć na budowle swoich mostów, baraków roboczych dla zniewolonych pracowników i wreszcie by je spalać w swoich ogniskach. Te Wielkie Lasy były chlubą rodu Luilów i nikt w całym Królestwie nie miał prawa ich ciąć lub niszczyć bez zgody króla. Ród Luilów widział bowiem w lasach wartość samą w sobie – dla Najeźdźców to, co nie było dla nich bezpośrednio użyteczne, nie miało żadnej wartości. Więc zaczęli wstępować do Lasów całą armią i z potężnymi siekierami. Wówczas to Lasy zaczęły się buntować. Potężne dęby tak rozkładały swe konary, że cień w ich sąsiedztwie stawał się głęboki i mroczny, że strach było się do nich zbliżać. Buki, wiązy, sosny i świerki wykręcały swe korzenie w dziwaczne i najmniej przewidywalne kierunki, tak że idący z pozoru bezpieczną ścieżką, nagle potykał się o nie i upadał – a jeszcze wówczas złośliwe korzenie wplątywały się napastnikom we włosy lub chwytały znienacka za nogi. Leśne ptactwo i zwierzyna na widok Obcych zmieniały swe głosy – i nawet skowronek pohukiwał złowrogo jak puchacz, a niedźwiedź nigdy nie mruczał, lecz wydawał z siebie najgroźniejsze dźwięki. Najwięcej jednak zabawy miały strzygi i latawice. Ukryte zazwyczaj głęboko przed ludzkim wzrokiem i nie nękające wieśniaków zbierających jagody czy grzyby, ani mieszczuchów udających się na spacer – na widok Najeźdźców opuszczały bagna, mokradła i spróchniałe dziuple i ujawniały się natychmiast ze złowieszczym chichotem i w najstraszliwszych postaciach. Ba, zdarzało się, że nawet upiory, acz niechętnie, lecz przychodziły w sukurs swym dalekim kuzynkom – strzygom i opuszczały, wprawdzie na krótko, swe Podziemne Królestwo, by ukazać się znienacka natrętom. Wycinane siekierami drzewa zawsze – było to niemal regułą – padając niespodziewanie zmieniały kierunek i przywalały swym ciężarem leśnych zabójców. Gdy rozeźleni Najeźdźcy postanowili Lasy podpalać – rzadko udawało się im ujść przed rozżarzonymi iskrami, gdyż wiatr złośliwie kierował je nie w głąb Lasu, lecz akurat w ich stronę. Gwałtowny deszcz – zjawiający się nie wiadomo skąd – natychmiast gasił pożar. Nic zatem dziwnego, że bardzo szybko Najeźdźcy nie tylko dali Lasom spokój, ale zaprzestali wszelkich prób wkraczania na ich rozległe tereny. Mimo upływu setek lat i setki razy ponawianych starań zniszczenia Wielkich Lasów – to one zwyciężyły, nigdy nie poddając się Najeźdźcy, i stały się ostatnimi enklawami wolności.
– … po co w ogóle opuszczamy Lasy? – westchnęła Panienka. – Jesteśmy tu bezpieczne i szczęśliwe. Mamy jagody, źródlaną wodę, wygodne pieczary. Dlaczego każda z was, Sióstr Czarownic, tak ciągnie w kierunku ludzkich siedzib, choć przynosi to same kłopoty?
– Urodziłaś się dla ludzi, nie dla Lasów – odparła krótko Czarownica. – I wkrótce znowu powrócimy do Ludzi. Tym razem zamieszkamy w Miasteczku.
– W Miasteczku?! – wykrzyknęła zdziwiona Panienka. Sama widziałaś, że w każdym z Miasteczek są setki Najeźdźców! W jednym z nich o mało co by mnie złapano! Po co nam to?
– Musisz poznać dokładnie warunki, w jakich żyją obecni mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa. Musisz na własnej skórze doświadczyć ich losu, poznać krwawy pot ich doli – rzekła Czarownica tonem wykluczającym wszelki sprzeciw, więc Panienka zacisnęła z gniewem wargi i zamilkła, wiedząc dobrze, że na upór Czarownic nie ma sposobu.
Noc spędziły wygodnie w wielkim, wydrążonym pniu starego dębu. Gdy Panienka otwarła oczy, ujrzała, że w zagłębieniu jej szyi spokojnie spała malutka wiewiórka. Zwierzątko przeciągnęło się teraz, ziewnęło, wskazało główką na niewielki otwór w pniu – i zniknęło. Otwór był pełen słodkich leśnych orzechów.
– Pozwoliła nam je zjeść – stwierdziła z zadowoleniem Dziewczynka. – Widocznie ma jeszcze gdzie indziej schowane zapasy…
Obie z Czarownicą umyły się w pobliskim źródełku, a potem wiedźma wyjęła ze swego przepastnego worka nożyce.
– Po co to? – spytała nieufnie Panienka.
– Obetniemy twoje drugie włosy tak, byś wyglądała na chłopca, a potem jeszcze raz umyjemy je w korze dębu, by ściemniały. Do Miasteczka przybędziemy jako ciotka Olsten ze swym siostrzeńcem Kisbe. Jesteś sierotą i przygarnęłam cię po śmierci twoich rodziców.
– Kisbe… Kisbe… – zamruczała Panienka. – Czy wiesz, że jest to moje pierwsze w życiu imię i w dodatku imię chłopca! Czy doprawdy nigdy nie dowiem się, jakie jest moje własne, prawdziwe? A może w ogóle go nie mam?!
– Masz swoje prawdziwe imię, ale musisz na nie zasłużyć. Minie jeszcze kilka lat, może trzy, cztery i poznasz je. A coś mi mówi, że stanie się to w dość niespodziewanych okolicznościach. Nie wiem co prawda w jakich, ale w każdym razie w innych niż my, Siostry, sobie to wyobrażamy. Pamiętaj, że przeczucie przyszłego losu i instynkt są u Czarownic niemal drugą stroną ich natury.
– Niespodziewane okoliczności? Nie wiem czemu, ale brzmi to zachęcająco – powiedziała Panienka.
W czasie tej rozmowy Czarownica energicznymi ruchami ścinała długie złociste włosy swej podopiecznej. Jasne pasma spadały na miękki, ciemnozielony mech, ale nie leżały tam dłużej niż chwila, bo od razu zlatywały ptaki i porywały mieniące się sploty w swoje dzioby, niosąc do gniazd. Panienka przejrzała się w tafli źródełka i ujrzała szczupłą, niemal wychudzoną i obcą sobie twarz chłopca z wielkimi, szaroniebieskimi oczami, którą otaczały krótkie, ciemne kędziory.
– Kisbe… – uśmiechnęła się zadowolona Czarownica. Klnę się na Święty Kamień, że nikt cię nie pozna.
Po chwili już szybkim krokiem szły przez Las, a gdy wyszły na pobliskie łąki, z daleka ujrzały najbliższe Miasteczko.
– Posłuchaj, Kisbe, mój siostrzeńcze – mówiła Czarownica w rytm szybkich kroków. – Ja, twoja ciotka Olsen, przygarnęłam cię piętnaście lat temu, gdy twoi rodzice zmarli na tyfus z nędzy i wyczerpania. Żyliśmy na Wsi, ale nie mając własnej ziemi, było nam ciężko, więc teraz przyszliśmy do Miasteczka, żeby znaleźć jakąkolwiek pracę i jakikolwiek dom. Zapamiętaj to i nie pomyl się.
– Och, nie jestem głupia – odparła zniecierpliwiona Panienka, spoglądając z niepokojem na coraz to zbliżające się mury Miasteczka. Przez piętnaście lat swego życia tylko dwa razy była w Miasteczkach. Raz przemykała się przez nie nocą, drugi raz o mało co – tylko przez nie przechodząc byłaby schwytana wraz ze swoją Opiekunką. Za pierwszym razem, w nocy, Miasteczko wydawało się jej piękne, niemal baśniowe, ze swymi wysokimi domami, z wieżą ratuszową, z małym ryneczkiem i zegarem na wieży. Tam po raz pierwszy usłyszała Pieśń Jedyną. Za drugim razem Miasteczko przedstawiło jej tylko swą groźną, niepokojącą stronę – siedziby Najeźdźców.
– Wolę już Wieś – szepnęła sama do siebie, choć prawdę mówiąc Wsi też nie znała, mieszkając zawsze z dala od jej mieszkańców. – A tak naprawdę to kocham tylko Las – westchnęła, gdy szybkim krokiem wchodziły już w obręb murów. Jej Opiekunka szła wyprostowana i z siwej, rozkudlonej wsiowej żebraczki przeistoczyła się w silną kobietę w średnim wieku, steraną życiem, ale ciągle zdolną do pracy.
– Gdzie się pchacie, głupcy? – zamyślona Panienka aż podskoczyła, słysząc nad sobą ten obcy, wrogi głos. W szerokiej bramie, wiodącej w głąb Miasteczka, stał Najeźdźca z halabardą i zagradzał im dalszą drogę.
– Szukamy pracy, jasny panie – wymamrotała Czarownica. – Na wsi pełnia zimy i nie ma co jeść, a w mieście cały rok praca… Ja i ten chłopiec, mój siostrzeniec…
– No dość tego – przerwał brutalnie strażnik. – Macie szczęście. Możecie zgłosić się w Ratuszu. Tam szukają robotników do budowy nowego mostu, bo stary już się rozleciał. Dostaniecie jeść i dach nad głową…
… i pchnął j e tak energicznie, że Czarownica zatoczyła się na najbliższy mur.
Ulice Miasteczka były opustoszałe. Chyba nikt dobrowolnie nie opuszczał swych domostw, które dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Jedynie z rzadka jakiś wystraszony przechodzień przemykał pod murami ulic. Domy robiły wrażenie zniszczonych przez upływ czasu i nigdy nie naprawianych. Zza brudnych szyb czasem wyjrzała czyjaś wylękniona twarz, by zaraz zniknąć. Tylko Najeźdźcy przejeżdżali z tupotem na swych wielkich, czarnych koniach, połyskując zbrojami i spoglądając obojętnie na steraną życiem kobietę z wychudzonym chłopcem.
– Coś złego musiało się tu stać i to niedawno – szepnęła Czarownica do swej wychowanki. – Prawdziwe życie w Miasteczkach od dawna nie jest bujne i radosne, spokojne i pracowite, ale nie jest też aż tak wygaszone.
W tej chwili na ulicę wjechał duży oddział Najeźdźców. Nie zsiadając nawet z koni zaczęli bić swymi lancami w drzwi i okna najbliższych domów, aż leciały drzazgi drzewa i kawałki szkła z okiennych szyb.
– Wychodzić! Jazda! Nuże do roboty! – ryczeli nadal tłukąc szyby i kalecząc drzwi.
– Burmistrz nakazał budowę mostu! – krzyczał jeden z Najeźdźców w zdobnej zbroi. – Wszyscy mieszkańcy, wyjąwszy starców i malutkie dzieci, mają stawić się nad rzeką! Kto nie wyjdzie w ciągu pięciu minut, czeka go więzienie!
– Wychodzić! Jazda! Nuże! – darli się jego podwładni, niszcząc w bezsensownej złości zrujnowane już domostwa.
Powoli z najbliższych domów zaczęli wychodzić ludzie kobiety, mężczyźni, starsze dzieci. Wychudzeni, ubrani w byle jakie łachmany, z wyrazem lęku na twarzach, szli, formując się – w miarę jak ich przybywało – w niezgrabny pochód. Czarownica z Panienką dołączyły do nich.
– Hej! Wy! – usłyszały w pewnej chwili. – Nie znam was! Skąd przychodzicie?!
Czarny Najeźdźca w zdobnej zbroi zatrzymał je swoją lancą.
– Ze Wsi, panie – wyszeptała pokornie Czarownica. – Ale tam głodno, bo zima, więc przyszliśmy z moim siostrzeńcem tutaj, szukać pracy, jadła i dachu nad głową…
– Dobrzeście trafili! – zaśmiał się Czarny. – Od wczoraj dwadzieścia domów straciło swych właścicieli, możecie sobie zająć, który chcecie, bo moi żołnierze i tak już je wyszabrowali!
Czarownica z Panienką znowu wtopiły się w tłum, który milcząc kornie, z ponurym lękiem zmierzał w dół Miasteczka, w stronę rzeki.
– Co tu się stało? – spytała szeptem Czarownica najbliższego sąsiada. Ten spojrzał na nią podejrzliwie spod spuszczonych powiek i nie odparł ani słowa.
– Dobra kobieto, co tu się stało? – ponowiła Czarownica pytanie, kierując je tym razem do młodej jeszcze i nie zniszczonej, choć wychudzonej nadmiernie kobiety.
– Dwadzieścia najbardziej szanowanych w Miasteczku rodzin oddało wczoraj swoje głowy pod topór – wyszeptała zapytana.
– Za co?
– Nie wiem. Lepiej nic nie wiedzieć. Zapamiętaj to sobie odparła Kobieta, rozglądając się dokoła niespokojnie, ale po chwili dodała szeptem: – Śpiewali nocami Pieśń Jedyną. A może nie śpiewali? Kto ich tam wie? Może o n i chcieli kogoś ściąć, to ścięli? Lepiej nie wypytuj nikogo, bo nigdy nie wiadomo, z kim rozmawiasz. Nie wiadomo, kto potajemnie służy Najeźdźcy choćby za kromkę chleba. I nie można ich o to winić, bo dzieci głodne, a chleba stale za mało. Wydzielają po pięć kromek dla każdego kto pracuje, ale gdy masz w domu malutkie dzieci lub starych rodziców, to nie wystarczy, a dla nich przydziału nie ma.
Kobieta zamilkła. Po chwili już było słychać tylko szuranie nóg idących o brukową kostkę. Panienka, idąc karnie w tym tłumie, czuła, jak z gniewu lodowacieją jej stopy i ręce, a cała krew napływa do głowy. W wyobraźni już widziała, jak przemienia wszystkich Najeźdźców w bezradne, ohydne robaki, które ten upodlony tłum niewolników rozdeptuje, a potem ona, Panienka, stwarza całe potężne góry chleba, by nakarmić głodnych.
– … nie. Tego nie umiem. Nie umiem stwarzać chleba i wątpię, by można go było tworzyć magią – szepnęła sama do siebie. – Chyba chleb można tworzyć tylko pracą. Prawdziwy chleb.
I przypomniała sobie, jak kolejne jej Opiekunki, Czarownice, wyjmowały ze swych przepastnych worków nieskończone zda się ilości suszonego mięsa i chleba, ale po ich zjedzeniu Panienka bardzo szybko znowu czuła się głodna. Był to bowiem magiczny chleb i magiczne mięso, pozornie sycące, żeby można było jakoś oszukać głód. I dlatego zawsze trzeba było w końcu iść do Wsi po prawdziwe jedzenie.
– Nawet gdybym jednego czy choćby i pięciu Najeźdźców przeobraziła w coś ohydnego i bezradnego wobec tłumu, to pozostali i tak zdążyliby mnie zabić – westchnęła w duchu, myśląc bezsilnie, że jednak magia to nie wszystko, magia to bardzo mało.
– … a jeżeli nie magia, to co jest w stanie pomóc tym ludziom? Co lub kto? Chyba nic i nikt – dokończyła w duchu swej myśli. Idąca obok Czarownica obserwowała ją i nagle Panience wydało się, że jej myśli są dla jej Opiekunek całkiem nagie, widoczne jak na dłoni i że Czarownica – mimo tej ponurej sytuacji – uśmiecha się skrycie, sama do siebie. I Panienkę ogarnęła na moment szalona wściekłość – wściekłość osoby bezradnej wobec Najeźdźców, ale bezradnej też wobec swych Opiekunek. Lecz zaraz stłumiła to uczucie.
Nad rzeką spoczywały ogromne głazy i stosy drewna. Po chwili wszyscy nosili je w pocie czoła w stronę rozpoczętej już budowy. Co jakiś czas głazy wypadały z rąk utrudzonych i słabych ludzi, a wtedy nad ich głowami świstał bat Najeźdźcy. Dziesięć godzin trwała ta zdająca się nie mieć końca mozolna robota. Dłonie Panienki – mające do tej pory do czynienia jedynie z kwiatami, gałązkami drzew i kłębuszkami wełny – byty poranione do krwi. Jej plecy znaczyła jedna gruba, krwawa pręga od uderzenia batem, które przyjęła z zaciśniętymi zębami, pod surowym, nakazującym milczenie spojrzeniem Opiekunki.
Gdy późnym wieczorem w cudzym i ponurym domu Panienka z jękiem opadła na prymitywne i brudne legowisko jej żal nad samą sobą skierował się nie do kogo innego, tylko do Czarownicy.
– Nie widziałam w twych oczach nawet iskierki współczucia dla mojego losu! – krzyknęła z gniewem. – Ani jedna łza nie spłynęła z twych oczu, gdy ten potwór uderzył mnie batem!
– W moich oczach nie ma iskierki współczucia dla ciebie, jest za to całe wielkie morze żalu. Lecz nie jest to żal nad twoim losem, lecz nad losem tych nieszczęśników odparła oschle Czarownica. – Oni tak żyją od lat, dzień po dniu, przymierając głodem, pracując ponad ludzkie siły, batożeni, osadzani w więzieniach, skazywani na śmierć. Ty spędziłaś wśród nich raptem dziesięć godzin!
I Panienka, wbrew swojej woli, zawstydziła się. Milczenie zapadło w mrocznej, biednej izbie, gdzie po kątach jeszcze ciągle znajdowały się ubrania i sprzęty jej poprzednich, od wczoraj dopiero martwych mieszkańców.
– Dlaczego oni się nie buntują? – spytała Panienka. – Jest ich przecież więcej niż Najeźdźców!
– Tak, ale nie mają żadnej broni, są słabi, głodni, a lata niewoli i widok umierających braci i sióstr pozbawił ich woli buntu. Myślą już tylko o tym, żeby jakoś przeżyć. Niektórzy za niewielką poprawę losu gotowi są sprzedać swoich przyjaciół, a nawet rodzinę. I tylko raz na jakiś czas pojawia się ktoś, kto nawołuje do buntu, w kim jeszcze drzemie odwaga i godność, ale jego ponury los – śmierć z ręki Najeźdźców odstrasza innych.
– Po co mnie tu przyprowadziłaś? – wyszeptała po chwili Panienka.
– Żebyś na własnej skórze doświadczyła, jak żyją mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa.
– Czy muszę tego doświadczyć?
– Musisz. Po prostu musisz – odparła Czarownica. – Tego nie wystarczy wiedzieć. To trzeba czuć. Cóż z tego, że opowiadałam ci o ciężkim losie twych współrodaków? Dopiero dziś wiesz naprawdę, jak bardzo jest on ciężki. A teraz śpij, bo jutro znowu, skoro świt, czeka nas mordercza praca nad rzeką.
Utrudzona Panienka podniosła głowę ze swego posłania.
– Kiedy stąd pójdziemy? – spytała niemal błagalnie.
– Zostaniemy tu cały rok. Przez ten cały rok dzień po dniu będziesz smakować prawdziwe życie mieszkańców tego kraju. Razem z nimi będziesz przymierać głodem, razem z nimi pracować aż do krwawego potu, razem z nimi cierpieć i płakać. I pamiętaj: ani razu nie wolno ci użyć magii, gdyż obróciłoby się to przeciw tobie.
– Ale dlaczego?! Dlaczego?! Dlaczego?!! – krzyczała Panienka, bijąc pięściami w podłogę, nie bacząc na rany już pokrywające jej dłonie.
– Nauczyłaś się już, kim jest Matka Natura, jak ją szanować i oddawać cześć, jak nie łamać jej świętych praw. Teraz nauczysz się, czym jest Natura Człowiecza, jak ją rozumieć i honorować.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że mam szanować tych upodlonych, zaszczutych jak zwierzęta ludzi? – wykrzyknęła z oburzeniem Panienka. – Jak zwierzęta?! Co ja mówię? Każde zwierzę ma większą godność, niż którakolwiek z tych ludzkich istot, jakie widziałam nad rzeką! Byle mysz, byle stonoga czy dżdżownica jest więcej warta szacunku, niż oni wszyscy razem wzięci! I tych ludzi ja mam szanować?! Ja, rozmawiająca z Gwiazdami? Ja, zdolna przemieniać szyszki w rude liski i na odwrót? Ja, umiejąca odczytywać cudze myśli? Ja, która mogę każdego Najeźdźcę przemienić w pochrząkującą świnię?! Ja mam ich szanować…?!
– Tak. Właśnie ty. Nią kto inny, ale ty – odparła spokojnie Opiekunka i zamknęła oczy. Już po chwili Panienka usłyszała jej spokojny, głęboki oddech. Ale sama długo nie mogła zasnąć.
Jak wiosenna burza kłębiły się w niej myśli, mnóstwo całkiem wykluczających się nawzajem skojarzeń i szalonych uczuć. W jej oczach kręciły się łzy żalu nad losem dziecka, na które upadł ciężki głaz, raniąc je śmiertelnie – i łzy wściekłości, na widok mężczyzny, który udał, że tego nie dostrzega, byle nie zwrócić na siebie uwagi Najeźdźcy. Ogarniała ją furia na myśl o ludziach, którzy wzajem wyszarpywali sobie chleb – i pełne smutku zdziwienie, gdy przypomniała sobie staruszkę dzielącą swoją kromkę między siebie i wnuczka.
Przeważało jednak poczucie pogardy. Głębokiej, bezbrzeżnej pogardy dla pokornych i pełnych lęku, zniewolonych ludzi.
– Moi współrodacy – szepnęła ze złością. – Och, jakże daleko im do królewskiej dumy orła, czy pełnej godności siły niedźwiedzia! A nawet do malutkiej, ale faktycznej niezależności wróbla. Głupi, tępi ludzie…
I z tymi myślami Panienka zasnęła wreszcie, na biednym, cudzym legowisku, gdzie jeszcze wczoraj spoczywała głowa, kogoś – kto już dziś nie żył.
– … oddając życie za Pieśń Jedyną? – wymamrotała sennie, nie mogąc pojąć związku między tymi wszystkimi, tak sprzecznymi obrazami.
Zaś pozornie śpiąca głęboko Czarownica czujnie śledziła tok jej burzliwych myśli, zastanawiając się dokąd też on doprowadzi.