37491.fb2
Pośrodku dawnego Wielkiego Królestwa, w samym jego sercu, leżała stolica – Ardżana. Kilkaset lat temu, nim została podbita przez dzikie plemiona Urgha, była jednym z najpiękniejszych miast tej ziemi. Pełna ogrodów, fontann, lekkich pałacyków i smukłych, wysokich kamieniczek, bogata w liczne świątynie i szerokie, ukwiecone place – tętniła życiem od świtu do późnej nocy. Wszystkimi czterema, szerokimi, prowadzącymi do niej drogami co dzień zmierzali zewsząd ludzie: kupcy z Dalekich Krain, goście z innych, odległych państw i sami mieszkańcy Wielkiego Królestwa, dla których pielgrzymka do Ardżany była dorocznym obowiązkiem. A każdy przybysz zmierzał prosto do wspaniałego Pałacu Królów, gdzie nikt nie bronił mu wstępu. Każdy mógł się pokłonić królowi, niekiedy nawet, gdy w Pałacu nie było zbyt wielkiego natłoku przybyszów – ścisnąć mu dłoń i porozmawiać. Nic dziwnego – Pałac Królów znajdował się w samym środku miasta, na niestrzeżonym ogromnym Placu Pałacowym, a do jego wnętrza prowadziło kilkadziesiąt bram, przy których z rzadka jedynie stali królewscy strażnicy – a jeśli nawet, to wyłącznie z przyczyn czysto dekoracyjnych.
Gdy Najeźdźcy podbili Wielkie Królestwo i wtargnęli do jego stolicy – ich przywódca, dziki i okrutny Urgh (który mianował się wówczas Urghiem I, tym Który Zwyciężył) natychmiast zajął Pałac Królów, mianując go swą stałą siedzibą. Ale już pierwsza spędzona w nim noc napełniła go lękiem. Leżąc w wielkim łożu, obracał się z boku na bok, umęczony brakiem snu – i nasłuchiwał kroków. Zdawało mu się, że słyszy ich tysiące. Tysiące kroków tysięcy ludzi wdzierających się bez problemu do Pałacu przez kilkadziesiąt zawsze otwartych bram. Jasny, rozsłoneczniony i piękny Pałac Królów wydał się Urghowi miejscem najstraszliwszym w świecie; miejscem niebezpiecznym – bo niemożliwym do strzeżenia. Zbyt wielu wojowników musiałoby stale pilnować wszystkich kilkudziesięciu zawsze otwartych bram, żeby Urgh poczuł się lepiej. Tymczasem wojownicy potrzebni byli do innych, bardziej krwawych celów: podbijania reszty kraju, wtargnięcia do każdego z jego zakątków – wyjąwszy Pustynię. Na Pustyni – o czym wiedziano w całym świecie, a nie tylko w Wielkim Królestwie – nie było czego podbijać ani grabić. Żył tu jedynie samotny i ubogi Pustelnik, zajmujący się modlitwą – i leczeniem chorych. Było mu zresztą obojętne, czy leczy mieszkańców Wielkiego Królestwa, przybyszów z obcych stron, czy też nawet bestialskich żołnierzy Urgha I. Dla Pustelnika liczyła się jedynie choroba – i wyzdrowienie, życie – i Śmierć. I one, tylko one, stwarzały wszelkie różnice między ludźmi.
Mijały lata i mijały kolejne pokolenia królewskich Urghów – Najeźdźców, a Pustelnik trwał. I tylko Gwiazdy mogłyby odpowiedzieć na pytanie, czy był to stale ten sam Pustelnik, czy też po śmierci jednego pojawiał się następny. Nikt jednak nigdy Gwiazd o to nie pytał; ważne było jedynie to, że Pustelnik trwał i można było udać się do niego w potrzebie.
… więc Najeźdźcy nie pojawili się na Pustyni, by ją podbić, gdyż wszyscy wojownicy niezbędni byli Urghowi do trzymania w ryzach podbitego kraju, do grabienia go i pilnowania zarazem, żeby nikt z podbitych, zniewolonych mieszkańców nie buntował się. Nie można było poświęcić ich blisko trzy setki jedynie do pilnowania kilkudziesięciu bram Pałacu Królów. Więc Urhg I z wielką ulgą dowiedział się, że w Ardżanie – a właściwie już na samym jej skraju – jest jeszcze niewielki, warowny zamek. Zbudowano go ongiś dla królewskich dzieci rodu Luilów. Tu mieszkali wraz ze swymi nauczycielami synowie i córki kolejnych pokoleń królów, prowadząc pracowity żywot uczniów i zarazem w przypadku synów – żywot młodych rycerzy. Kolejne królewny również uczyły się władania bronią, ale przede wszystkim poznawały tajniki różnorakich ksiąg, sztukę tkactwa i sztukę leczenia, przyswajały sobie umiejętność współżycia z przyrodą, a tak -.] że umiejętność śpiewu i tańca oraz właściwego zachowania.
Pewne oddalenie od serca stolicy, Pałacu Królów, nie utrudniało królewskim dzieciom kontaktu z rodzicami – gdyż odległość ta była niewielka – a zarazem izolowało je od zbyt bujnego życia w Ardżanie. Tu, w Zamku, miały dość czasu, by doskonalić swe umiejętności – albowiem każde z nich mogło zostać kiedyś królem.
Dla Urgha ten Zamek przedstawiał całkiem inną wartość. Dwiema ścianami wspierał się o wysokie skalne ściany, których nie trzeba było pilnować, gdyż wdarcie się tędy było niemożliwe. Dwie pozostałe ściany zamykał wysoki mur zaś wejście było tylko jedno: przez bramę, do której w dodatku wiódł zwodzony most. Wystarczyło postawić najwyżej kilku strażników, by nowy władca Imperium mógł czuć się bezpiecznie.
Po więcej niż siedmiuset siedemdziesięciu latach niewoli piękna ongiś Ardżana przedstawiała przedziwny widok. Gdy Urgh ją opuścił, przenosząc się do Zamku – opuściła ją też, grabiąc wcześniej z cennego mienia, cała wataha jego rycerzy. Nikt z nowych rządców o miasto nie dbał. W Pałacu Królów zamieszkały bezpańskie koty, szczury – a potem żmije. Bliskość okrutnych nowych władców spowodowała, że bardzo szybko Ardżanę opuścili również jej mieszkańcy, zamieszkując po wsiach i miasteczkach, byle jak najdalej od groźnego prześladowcy i jego siedziby. Opustoszałe pałacyki, pałace i kamieniczki z wolna popadały w ruinę. Zarazem powoli, ale nieubłaganie stolicę zaczęła pochłaniać Dżungla. Sprowadzane ongiś przez królów rzadkie odmiany egzotycznych drzew i roślin, tworzące wspaniały Pałacowy Park zaczęły rozrastać się, rozrastać, obejmować powoli w swe władanie każdy skrawek ziemi, każdą szparę w chodnikowych płytach – aż wreszcie po paru setkach lat Dżungla nieodwołalnie zwyciężyła. I wówczas to Ardżana stała się przedziwnym tworem ruin – i zieleni pokrywającej je, a tworzącej gdzieniegdzie tak gęstą, żywą ścianę, że noga ludzka nie była w stanie jej przekroczyć. W ruinach zamieszkały ogromne, złote żmije. Było ich dosłownie miliony – i one to objęły we władanie dawny Pałac Królów, a raczej to co z niego zostało. A co zostało – tego nie wiedział nikt; nikt już bowiem nie miał ochoty zapuszczać się w dzikie tereny dawnej, cywilizowanej i pięknej stolicy.
Żołdacy Urgha nie umieli ani nie chcieli nawet niczego budować. Chcieli czerpać z gotowego – i wydawało się im to Niewyczerpalne. I rzeczywiście, przez setki lat takie właśnie wydawało się być, skoro Najeźdźcom – koczownikom było dość obojętne, jak mieszkają, byle w garnku czekało proste, choć obfite jadło, a beczki były napełnione piwem i winem. Ardżana nie była im już do niczego potrzebna. Mogła umrzeć.
Po siedmiuset siedemdziesięciu latach okradania bogatego ongiś Imperium Luilów przedstawiało ono sobą smutny widok. Ale kolejnym pokoleniom Najeźdźców wydawało się i tak ósmym cudem świata. Wszak ich praprzodkowie bytowali jedynie na Wielkich Stepach, przenosząc się stale z miejsca na miejsce, nie budując miast, nie uprawiając roli. Zatem Wielkie Królestwo jeszcze przez długie wieki mogło się im wydawać niewyczerpane w swych bogactwach, zaś miasta – nawet tak zrujnowane po setkach lat – jednak wciąż jeszcze były miastami, wyjąwszy Ardżanę, Żmijowe Królestwo.
W ocalałych z pogromu ogromnych świątyniach i pałacykach innych miast Najeźdźcy pozakładali tkalnie, szwalnie, farbiarnie, garbarnie i inne pracujące dla nich fabryki. Zarówno w nich jak i w dawnych kopalniach postawiali byle jakie baraki – żeby jeńcy, ich zniewoleni robotnicy mieli blisko do trwającej od świtu do zmierzchu ciężkiej harówki. Mianowani przez Najeźdźców wójtowie zagrabiali niemal cały plon rolnikom, zostawiając im tylko tyle, by nie zdechli z głodu. I tylko Lasów nie udało się wyciąć, gdyż jedynie one umiały skutecznie stawić im czoła. Wszystkie jeziora i rzeki zostały zatrute, albowiem Najeźdźcy uczynili z nich swoje śmietniki – dla odpadów z fabryk i kopalń.
… byłoby nieprawdą twierdzić, że Najeźdźcy podbili Wielkie Królestwo całkiem bez rozlewu własnej krwi. Pozbawieni broni poddani króla Luila XXIV walczyli z wrogiem czym tylko mogli i jak umieli. Ale umieli niewiele – gdyż nikt nie uczył ich sztuki walki, nie mieli też prawdziwej broni, lecz tylko owe sakralne, drewniane miecze. Uzbrojonym w żelazo wrogom mogli przeciwstawić początkowo tylko gołe pięści. Później, na przestrzeni siedmiuset lat parokrotnie próbowali wzniecać przeciw okrutnemu Urghowi i jego kolejnym następcom liczne powstania i bunty – zawsze jednak szybko i krwawo unicestwiane. Ostatni z nich miał miejsce jakieś 150 lat temu – wówczas pod topór oddało swe głowy ponad dwadzieścia tysięcy powstańców i ich rodzin. Od ponad stu pięćdziesięciu lat w kraju trwała pozornie martwa cisza. Zdawało się, iż zniewoleni mieszkańcy ostatecznie ulegli wyjątkowo okrutnym rządom trzech ostatnich Urghów – XI, XII i aktualnie panującego Trzynastego Urgha. Władcy ci nie czekali, aż ktokolwiek podniesie bunt. Tropili jego przejawy nawet tam, gdzie ich w ogóle nie było – i karali śmiercią, nie bacząc na stopień winy. Wystarczyło podejrzenie, dość było jednego donosu czy nawet zwykłej samowoli któregokolwiek z Najeźdźców, który właśnie miał chęć ściąć głowę temu, a nie innemu poddanemu, gdyż spodobał mu się jego dom, jego żona czy też nie spodobało się spojrzenie.
A spojrzenia poddanych coraz bardziej nie podobały się żołnierzom Urgha i samemu Urghowi XIII, nawet jeśli nie wyrażały nic poza lękiem. Najeźdźcom wystarczała sama pamięć o krążącej po kraju Pieśni Jedynej – i sen uchodził spod ich powiek bezpowrotnie.
Jeśli baronowie i żołnierze Urgha XII mieli jeszcze sen stosunkowo spokojny – słowa Pieśni wywoływały w nich co najwyżej gniew, ale nie obawę – to służkowie Urgha XIII coraz częściej przepowiadali je sobie w niespokojnych, a nawet jakby zalęknionych myślach.
Pierwszych kilka zwrotek tej ponurej wieszczej Pieśni nie miało znaczenia. Przypominały jedynie, czym było Wielkie Królestwo, nim je podbito, jak było wspaniałe, bogate i wolne. O tym wiedzieli wszyscy i wszak dlatego właśnie Urgh I na nie napadł. Te zwrotki nie budziły w Najeźdźcach lęku; przeciwnie, budziły dumę, że aż tak potężne Imperium udało się im zdobyć. Podobnie było z paroma następnymi zwrotkami. Wszak sławiły one chwałę ich oręża, ukazywały, z jak dziecinną wręcz łatwością Urgh I i jego dzielni żołnierze zalali cały kraj ł wzięli go w swoje władanie raptem w kilka dni. Wszystkie niepokoje związane były ze zwrotkami, które zaczynały się od słów:
“… za siedem setek, siedem dziesiątek i siedem lat
dla krwawych Urghów złowieszczy Czar przyniesie los
i nie żelazny sprawi to miecz, nie krew przelana,
lecz Wszechpotężna, Drzemiąca Moc, Moc nienazwana,
którą obudzi stóp drobnych ślad…”
I te, i dalsze słowa były coraz bardziej zagmatwane, zagadkowe, niepojęte – i tym bardziej budziły lęk. Na Zamku Urgha XIII głowiono się nad nimi niemal od początku panowania tego właśnie władcy. Gdyż to za jego życia upływało siedem setek, siedem dziesiątek i siedem lat – a zatem po prostu 777 lat, liczonych od Dnia Grozy, Dnia Podboju Wielkiego Królestwa. I dlatego Urgh XII, ojciec obecnego władcy, panował spokojnie, a nawet złośliwie chichotał, spoglądając na swego nieletniego jeszcze następcę i jedynego syna:
– Nie j a będę miał TO na głowie, mój synu! Nie ja! Nie mój to będzie strach, lecz twój, więc ty się martw, ile prawdy w tych głupich słowach, bo zanim cośkolwiek z nich się spełni, mnie i tak już nie będzie na tym świecie…
Pytanie: “ile prawdy w tych głupich słowach” stawało się coraz bardziej palące. Przepowiedziane w Pieśni Jedynej 777 lat upływało już wkrótce – dokładnie za trzy lata. Albo cztery. Jednym wychodził taki, a drugim inny rachunek, ale rok mniej, rok więcej i tak w tym przypadku nie miało znaczenia. Tak czy owak świat Urgha miał runąć, a Imperium powrócić do rąk prawowitych władców.
I dziś też Urgh XIII, niemal jak co dzień, wielkimi krokami chodził po swojej komnacie w Zamku i wyrzucał z siebie gniewne zdania.
– … mówiłem, że to wyjaśni tylko astrolog. Astrolog, mag lub Czarownica! I żądam, żeby wreszcie kogoś takiego doprowadzono przed moje oblicze! Kogoś, kto wyjaśni słowa tej przeklętej Pieśni i oceni ich prawdopodobieństwo!
Woodou, jego doradca, malutki, chudy, zgarbiony – kulił się w sobie jeszcze bardziej pod wzrokiem swego pana.
– Królu, wszak wiesz, że każda osoba spośród mieszkańców tego kraju, która została choćby podejrzana o bycie Czarownicą, magiem lub astrologiem była natychmiast, bez sądu, palona na stosie. Nie tylko za twego, ale i twoich ojców panowania. Więc dzisiaj nie ma w tym kraju nikogo takiego. Już nie ma.
Woodou nie pochodził z rodu Najeźdźców, tym bardziej jego lęk i uniżoność wobec Urgha XIII były większe. Woodou urodził się jako mieszkaniec podbitego przez Urghów kraju i byłby zapewne niewolnikiem, jak jego pobratymcy, gdyby nie spryt, inteligencja i chytrość, dzięki którym stał się dla króla niezastąpiony. Początkowo Woodou, jako chłopiec, był tylko pachołkiem Urgha, wyznaczonym do trzymania za uzdę konia, gdy władca nań wsiadał. Bystrość chłopca i zdolność do pochlebstw spowodowały, że rychło został najpierw osobistym pokojowcem władcy, a potem kimś w rodzaju jego doradcy i sekretarza. Rady Woodou dotyczyły stale tego samego – i w tym temacie był najlepszym ekspertem Urgha: jak najskuteczniej unicestwiać w porę jakiekolwiek przejawy buntu ze strony zniewolonych poddanych, jak tropić śpiewaków Pieśni Jedynej, jak skutecznie wzbudzać i utrwalać lęk przed Najeźdźcami – taki lęk, który uniemożliwi jakiekolwiek działania przeciw nim. A w tym Woodou był niezastąpiony, bowiem sam będąc poddanym i mając duszę niewolnika, najlepiej znał (lub przynajmniej tak mu się zdawało) sposoby działania przeciw swym współrodakom.
Od paru lat Urgh XIII ponawiał jedno i to samo żądanie. Pragnął spotkać się z kimś, kto ostatecznie wyjaśniłby mu, czy słowa Pieśni Jedynej są słowami wieszczymi, proroczymi, czy też nie mają żadnego znaczenia, a magiczna liczba 777 jest zwykłą zachcianką śpiewających, marzeniem, ułudą – a nie rzeczywistą groźbą. Od tych samych paru lat Urgh niezmiennie dowiadywał się od swych sług, rycerzy i krewnych, że wszyscy umiejący posługiwać się magią lub mową Gwiazd na mocy nie kogo innego, ale jego własnych, a także jego praojców rozkazów, zginęli okrutną śmiercią.
Urgh popadał wówczas w straszliwy gniew i Woodou wysilał swój spryt, by przyprowadzić władcy kogokolwiek, kto mógłby z powodzeniem odegrać rolę astrologa, maga lub Czarownicy. Ileż fałszywych Czarownic spłonęło, nie mając pojęcia o magii i czarach – o czym wiedzieli zresztą wszyscy, nawet sam Urgh, który każdorazowo nakazywał jednak wieść je przed swoje oblicze, choć z góry wiedział, że spotka go rozczarowanie. Czepiał się jednak choćby najcieńszej niteczki nadziei. Nie ufał też fałszywym, podstawionym przez Woodou astrologom i magom. Choć ci, przebrani przez sługę w czarne, zdobne gwiazdami płaszcze, wlepiali bezradny wzrok w nocne niebo, aby później zapewniać władcę, że gwiezdne konstelacje gwarantują mu długie i bezpieczne panowanie – Urgh jednak wpadał w szał i nakazywał im ścinać głowy za to, że kłamią. Od lat zatem nikt już, za żadne ofiarowywane sobie pieniądze, nie godził się odgrywać roli maga, astrologa czy Czarownicy. Ustawione na szalach tej fałszywej wagi worek złota lub pewna śmierć powodowały, że każdy wolał życie.
– Panie, nie ma już nikogo z nich – przysięgał Woodou, wyjątkowo szczerze jak na siebie, choć trzęsąc się ze strachu. Lecz Urgh spoglądał na niego ponuro i bijąc pięścią w długi, dębowy stół, wołał:
– To kłamstwo! Sama Pieśń mówi o tym, że one jeszcze są!
– Panie, jeśli są, to skryły się w tak niedostępnych miejscach, z dala od ludzi, że nie są w stanie tobie szkodzić, nie mają na nic wpływu! – zaklinał się Woodou. – Ostatnie dwie prawdziwe Czarownice spalił twój ojciec, niech mu będzie chwała.
– Tak. I przed okropną śmiercią w płomieniach każda z nich wykrzyczała mu prosto w twarz, że Pieśń Jedyna nie kłamie, albowiem poczęła się z wiatru, wody i ognia! – wykrzyczał Urgh, zbliżając się wielkimi krokami do swego służki, który ze strachu przykucnął za fotelem. Władca kopnął go boleśnie i znów jął chodzić po komnacie.
– Co robi mój syn? – spytał po chwili gniewnie.
– Jest w ogrodzie – wyszeptał Woodou.
– To wiem, bo zawsze tam jest, ale co tam robi?! – ryknął władca. – Fechtuje się ze swym kuzynem, przekłuwa mieczem swoje psy, strzela z łuku do ptactwa czy też wzdycha do obłoków na niebie?!
Woodou zamilkł i znów skulił się za fotelem. Syn Urgha był tematem równie niebezpiecznym jak Pieśń. Ten jedyny syn, który – jakby na urągowisko Losu – nie chciał ani nie mógł spełnić nadziei swego ojca.
– Wezwij przed moje oblicze jego nauczycieli – burknął nagle Urgh i Woodou już pędził korytarzem. Po chwili w komnacie stanęło czterech potężnych, zakutych w zbroje rycerzy.
– Czy mój jedyny syn umie już jeździć konno, czy też nadal spada z każdego konia, gdy tylko ten przyśpieszy kroku? warknął Urgh do jednego z nich.
– O panie, twój syn jest bardzo zdolny i doprawdy… on… ja bym powiedział, że…
– Nie jąkaj się! I tak będę znać prawdę!
– Spada z konia, o panie. I nie chce jeździć. A gdy już jeździ, to bez ostróg. Mówi, że ostrogi kaleczą konia. Karmi konie cukrem i gada do nich jak do człowieka, ale…
– … ale nigdy nie będzie dobrym jeźdźcem – dokończył Urgh ponuro i zwrócił się do następnego z rycerzy: – Czy mój jedyny syn potrafi już władać mieczem?
– O panie… – wyszeptał rycerz, ale pod wpływem piorunującego wzroku Urgha, zdobył się na odpowiedź: – Nasze miecze ciągle są dla niego zbyt ciężkie. Twój syn ma wątłą budowę w porównaniu do swych rówieśników…
– Mój syn! Mój jedyny syn…! Mój jedyny następca tronu ma za wątłą budowę, by władać mieczem! – zakończył Urgh z wściekłością i bólem. – Wątła budowa nie przeszkadza jednak w sprawnym strzelaniu z haku. Czy mój jedyny syn jest już dobrym łucznikiem?
Trzeci z zagadniętych rycerzy mienił się na twarzy jak poprzednicy:
– Tak, panie, on jest dobrym łucznikiem, ale tylko wobec nieruchomego celu. Nie masz mu równych w strzelaniu do tarczy, ale… – rycerz urwał, zaś Urgh zakończył:
– … ale nie chce strzelać do celów ruchomych, ani do ptaków, ani do psów, nie wspominając już o specjalnie wybranych do tego celu niewolnikach.
– Tak, panie – wyszeptał rycerz. – Twój syn mówi, że wszystko co żyje, żyje nie z jego woli, więc nie może zginąć z jego ręki. Twierdzi, że to Bogowie dają życie i tylko oni mogą je odebrać.
– Ciebie już chyba nie mam o co pytać – powiedział Urgh z wściekłością i żalem, patrząc na czwartego rycerza. – Walka na pięści zapewne też nie należy do ulubionych zajęć mego syna.
– Nie należy, panie – przytaknął czwarty rycerz. – Na lekcjach boksu twój syn pisze wiersze.
– Wiersze?! – ryknął Urgh zaskoczony.
– Tak mi się wydaje, panie, choć sam nie znam się zbytnio na tym. Czytał mi jednak pewien fragment i niczego w nim nie pojmowałem. Wydawało mi się, o panie, że twój syn chciał wyrazić wierszem uczucia lecącego ptaka, którego goni strzała. Gdybyż chciał chociaż pisać wiersze o walce…
– Tego tylko mi jeszcze brakowało! Wierszy! – zazgrzytał zębami Urgh. – Gdyby to nie był mój jedyny syn, albowiem innego nie mam, nie mam zatem następcy, bez którego runie panowanie Urghów w Imperium… Doprawdy gdyby nie to, już by nie żył ten maminsynek!
Ruchem ręki odesłał rycerzy sprzed swych oczu. Gdy wyszli, ponownie zwrócił się do swego służki, nadal opętany jedną myślą:
– … ale czy będzie mi potrzebny następca, Woodou? Powiedz sam… Skoro ten jakiś Złowieszczy ma przerwać nasze panowanie…
– Jak, panie, możesz w ogóle pytać! Wielki, królewski ród Urghów nigdy nie…
– Znowu kłamiesz! – ryknął Urgh. – Ten mój wielki ród zakończy swe panowanie na mojej osobie! Tak mówi Pieśń Jedyna i ty o tym dobrze wiesz! Zginiemy wszyscy! Ja, mój syn i ty też, zapewniam cię!
– Pieśń Jedyna nie mówi nic o naszej śmierci, panie zaprotestował słabo Woodou. – Ona mówi tylko o naszym wygnaniu. Bezkrwawym wygnaniu, bez, użycia mieczy. Po prostu wrócicie na stepy, boja… Mój los będzie gorszy, jeśli mnie ze sobą nie weźmiecie. Więc żyć będziemy, nawet w najgorszym przypadku, jeśli Pieśń ma naprawdę wieszcze znaczenie…
Ale właśnie tego nikt na pewno nie wiedział.