37491.fb2
Zielona brama Lasu… Próg utkany z gąszczu borowiny i mchu; odrzwia uformowane z grubych konarów dębu i /wieńczenie z korony drzew – a zaraz potem ledwo widoczna wąziutka ścieżynka, wijąca się głęboko w gęstwinę i wiodąca niechybnie do wody, gdyż wydeptały ją lekkie nogi saren, zajęcy i lisów.
– Lesie, mój kochany Lesie! Witaj wolności! – wołała Panienka, przytulając twarz do białych, brzozowych pni, by zaraz potem tarzać się we mchu, obmywając w nim miejski kurz i brud, który – choć z pozoru niewidoczny – przeniknął jej w ciągu ostatniego roku głęboko pod skórę.
Czarownica spoglądała na nią z uśmiechem pełnym pobłażania, ale widać było, że i ona cieszy się widokiem bezpiecznej zielonej głuszy.
– Nienawidzę miast i uwięzionych tam ludzi! – krzyczała Panienka najgłośniej jak umiała, po całym, długim roku niespokojnych szeptów, niespokojnych spojrzeń, strachu, czy aby ktoś nie podsłuchał ich słów, niespokojnych myśli i snów pełnych koszmarów.
– Te miasta i ludzie byli kiedyś zupełnie inni – przypomniała jej z wyrzutem Czarownica. – I sama czytałaś o tym w Księdze Wielkiej i Mniejszej. Nie oni zawinili, że ich domy to teraz nędzne, ubogie klatki, a ulice miast to pułapki pełne wrogów. Cały rok uczyłam cię współczucia dla ich doli, czyżby nic w tobie z niej nie zostało?
– Och, daj mi spokój! Nareszcie jestem znowu wolna i nawet nie chcę pamiętać tego co było! – zawołała jej zniecierpliwiona wychowanka. – Chodźmy lepiej szybko do źródła i obmyjmy w nim wszystkie ślady tamtego okropnego życia!
Czarownica zmarszczyła brwi, a na twarzy jej pojawił się wyraz smutku i zwątpienia, ale nic nie mówiąc podążyła za szybko biegnącą Panienką. Ścieżka już gdzieś po godzinie doprowadziła je do bystrej strużki wody, sączącej się wzdłuż spiętrzonych, omszałych głazów. Zdjęły swoje długie, proste suknie, wyprały je w źródlanej wodzie i ułożyły do suszenia na słońcu. I choć poprzeczna długa zmarszczka nie znikała z czoła Czarownicy, widać było, że i jej ogromną ulgę sprawiło obmycie siew lodowatym, przezroczystym strumyku. Odrośnięte już kędziory Panienki znowu zalśniły pszenicznym złotem. Przyciemniona orzechowym sokiem twarz rozjaśniła się, poróżowiała, a szaroniebieskie oczy rozświetliła tak wielka radość, że nie przypominały już nieba przed burzą – ale niebo tuż po niej.
W spojrzeniu obserwującej wychowankę Czarownicy mieszały się wzajem to uznanie dla jej urody, zdrowia, pełni życia – to niepokój połączony z dziwnym smutkiem.
– Jak długo tu zostaniemy? – spytała ta nagle. – Chciałabym jak najdłużej!
– Całe życie? – spytała Czarownica. Panienka namyślała się chwilę.
– Tak… chyba tak… Nie… Nie wiem. Może całe życie to zbyt długo, ale… pół życia?
Czarownica westchnęła. Długa zmarszczka nie znikała jej z czoła, przydając jej oczom smutku i gniewu.
– Nie jesteś lisem, sarną ani wilkiem, żeby zawsze żyć w lesie. Jesteś człowiekiem i musisz nauczyć się żyć wśród ludzi. Musisz pojmować ich biedę, kłopoty, troski…
– Nawet jeśli ludzie żyjący gromadami we wsiach i miasteczkach są niewolnikami, a wy, Czarownice, chowałyście mnie na wolną istotę?! I taką właśnie jestem?!
– Tym bardziej – odparła Czarownica. – Właśnie dlatego, że nosisz w sobie iskrę wolności, powinnaś żyć wśród tych biednych, zniewolonych ludzi. Właśnie dlatego.
Panienka zamilkła. Po dłuższej chwili spytała z udawaną obojętnością:
– Co dalej? Gdzie teraz pójdziemy?
– Za trzy dni mijają twoje kolejne urodziny. Skończysz szesnaście lat. Przestaniesz być Panienką, która dopiero co wyrosła z dziewczynki, a wcześniej z Dziecka. Daję ci jeden dzień i jedną noc na radość obcowania z Lasem, a potem powędrujemy w Wysokie Góry, na spotkanie z moją Siostrą Czwartą.
– Ileż was jest, tych Sióstr… – westchnęła kapryśnie Panienka. – Czy całe swoje życie będę przechodzić z rąk jednej do drugiej i nigdy to się nie skończy? Czy nigdy nie będę sama decydować o swoim losie?
– Jest nas tylko pięć – odparła chłodno Czarownica Trzecia i biorąc swój bury płaszcz oddaliła się w głąb Lasu.
Panienka siedziała w milczeniu, patrząc, jak woda spływa szybko wśród kamieni, coraz niżej i niżej.
– … to malutkie źródełko przemienia się w strużkę, strużka w strumyk, a ten zaś w rzeczkę. Rzeczka, zgarniając sąsiednie strumyki przeobraża się w rzekę, aby potem, na nizinach, rozlać się szeroko, szeroko… Tak niewiele z pozoru tej wody tu, w źródle, a ileż w niej siły, jaka moc… – myślała mrucząc sama do siebie. Było jej przykro. Wyczuła, że zraniła swoją Opiekunkę.
– Mogłabym, tak jak ta woda, zostać w tym malutkim zagłębieniu źródełka na całe życie. Słowem – zostać w Lesie. Byłoby mi dobrze, źródlanie czysto i bezpiecznie. Ale mogę też wybrać inną drogę, jak tamta strużka, która spływa coraz niżej i niżej po głazach, rozlewając się coraz szerzej, i płynąć ciągle naprzód i naprzód, coraz dalej i dalej, nie wiadomo gdzie, wydrążając coraz szerszy i głębszy ślad. I kiedyś będę musiała wybrać, już bez i c h pomocy. Ale jeszcze nie wiem, co wybiorę – wyszeptała Panienka do siebie.
Jej słów słuchał tylko mały, przycupnięty na najbliższym głazie szary ptak, przekręcając główkę to w lewo, to w prawo. Gdy jednak Panienka chciała wyczytać coś z jego oczu – nie udało się jej to. Zdziwiona swą nieudolnością, patrzyła, jak ptak rozwija skrzydła i znika.
– To mogła być jedna z ich Sióstr, jedna z tych, które nim spalono na stosie, przemieniły się w ptaka i już nigdy nie wrócą do ludzkiej postaci. W dodatku są ptakami niemymi – wymruczała Panienka.
– Tak – odparła Czarownica za jej plecami. – Oby tylko nie była to Siostra Czwarta lub Piąta. Wówczas mogłoby zdarzyć się nieszczęście o wiele większe niż śmierć.
– Jakie nieszczęście?
– … ale to nie była żadna z nich, gdyż chybabym to wyczuła. A zatem była to jedna z tych, które zginęły sto, trzysta lub nawet siedemset lat temu – mówiła dalej Czarownica.
– Pytałam, jakie nieszczęście? Że straciłabyś Siostrę?
– O wiele większe – odparła Czarownica. – Że straciłabym nadzieję. Nie tylko ja. Wszyscy, którzy żyją w tej ponurej krainie.
I urwała w taki sposób, że Panienka nie odważyła się spytać o nic więcej…
Cały ten dzień i taką część nocy, ile tylko mogła wytrzymać bez snu, Panienka poświęciła na cieszenie się Lasem. Goniła po drzewach wiewiórki i przemieniała je na mgnienie oka w malutkie szyszki, by potem z powrotem uchwycić w dłonie puszystą rudą kulkę i dostrzec jej radość, gdy znowu śmigała wśród drzew. Przytulała się do grubych pni świerków, sosen, brzóz i dębów, słuchając, jak płyną w nich ożywcze soki. Rozmawiała z ptakami, wypytując je o to, co widzą, gdy wzbijają się wysoko w chmury. Ba, przywołała nawet strzygi, żeby namówić je do wspólnej zabawy, ale te tylko zachichotały i zniknęły. Gdy kładła się w mchu, przykładając ucho do ziemi – słyszała, jak ziemia jęczy i wzdycha, jak wrze pod nią życie, nie mniej intensywne, niż to na ziemi.
– Tam, pod ziemią, są całe światy, równie wielkie jak nasz – powiedziała Czarownicy. – Są światy mniejsze, jak świat mrówek, kretów czy nornic, ale wyczuwam, że głębiej są też światy ogromne i mroczne, których nigdy nie powinno się budzić ani przywoływać na ziemię. Wydaje mi się, że to właśnie one, na prośbę Gwiazd, wywołały trzęsienie ziemi w Miasteczku. Gdybym wówczas wiedziała, jak te Moce są potężne i groźne, nigdy bym się na to nie ważyła…
– Musisz Gwiazdom podziękować za pomoc, jeszcze tej nocy – przypomniała jej Opiekunka. – A mroczny świat Podziemia jest tematem, którego lepiej nawet nie poruszać. My, Czarownice, przynajmniej raz w życiu musimy – nie ciałem, ale swym duchem – zejść tam, do Królestwa Podziemi, do Prastarych Mocy, które ongiś jako jedyne rządziły tym światem i wieloma innymi światami. Nasz duch wchodzi tam wówczas, gdy po długim używaniu Daru Magicznego lub trwonieniu go, Dar ten słabnie. Wtedy jedyna szansa, by go odzyskać, to zstąpić do Królestwa Podziemi i napić się z krynicy mądrości Prastarych Mocy, tak aby ich nie obudzić. Ale to straszna wyprawa… Proszę cię jeszcze raz, żebyś pamiętała o Gwiazdach.
I rzeczywiście: gdy tylko zapadła noc i na niebie pojawiły się pierwsze złotosrebrzyste punkciki, Panienka usiadła na omszałym głazie i wpatrując się w granatowe niebo przesłała Gwiazdom słowa wdzięczności.
– Tak… tak… tak… – pulsowały Gwiazdy. – Tak… tak… zrobiłyśmy to dla ciebie, małej ludzkiej istoty, gdyż nie zagrażało to substancji Ziemi. Święte są bowiem Prawa Kosmosu i nikomu nie wolno ich naruszać. Możemy wpływać o tyle na losy ludzi, o ile zmiana ta nie narusza losów planet. Jesteśmy więc w stanie spełniać prośby malutkie, takie jak twoja, ale nie wolno spełniać takich, które mogłyby zmienić losy Kosmosu…
“Szkoda, że nie mogę być astrologiem – myślała Panienka. – Obcowanie z Gwiazdami jest o tyle ciekawsze niż przebywanie wśród ludzi. Ale gdy dorosnę i wyzwolę się spod i c h wpływu, będę astrologiem, i już.”
Spała tej nocy bardzo krótko, gdyż żal jej było każdej chwili spędzonej w Lesie, po długim, ciężkim roku życia w Miasteczku. Skoro świt wyruszyły dalej, w stronę Wysokich Gór. Wędrując, Panienka zauważyła, że tym razem zbliżają się do nich od innej strony niż poprzednio.
– Za każdym razem od innej strony – wyjaśniła jej Opiekunka. – Zapewne nie zapamiętałaś, ale byłaś już w trzech różnych stronach dawnego Wielkiego Królestwa. Gdy osiągniemy serce Gór, tym razem udasz się w kolejną, czwartą stronę, na Północ.
– Wolałabym zostać w Górach – westchnęła Panienka. Wielkie Królestwo jest nudne, ciągle tylko wsie i Najeźdźcy, miasteczka i Najeźdźcy, miasta i Najeźdźcy, i niewola, niewola, niewola. Wolność w dawnym Wielkim Królestwie jest tylko w Lasach i Wysokich Górach.
– Siedemset siedemdziesiąt pięć lat temu wolność była wszędzie, w każdym zakątku kraju, zarówno w największym mieście, jak i w najmniejszej wioseczce. Była w sercach mężczyzn, kobiet, dzieci, starców. Nie trzeba jej było szukać w Lasach i Górach – powiedziała surowo Czarownica. – 1 kto wie, może nadejdzie dzień, w którym wolność wyjdzie z Lasów i Gór, rozprzestrzeni się po całym kraju i znowu nastanie Wielkie Królestwo.
– A któż ma tego cudu dokonać? – spytała kpiąco Panienka. – Gwiazdy? A może ty lub ja?
– Może Gwiazdy, a może ty lub ja? – uśmiechnęła się Czarownica.
Wędrowały teraz wyżej i wyżej, nie spotykając poza zwierzyną żadnej żywej istoty, nie widząc choćby w największej oddali czarnych sylwetek Najeźdźców. Tych noga nigdy tu nie stanęła. Tak jak bali się mrocznej czeluści Lasów – żywili zabobonny lęk przed Wysokimi Górami. Oni – potomkowie kolejnych Urghów i ich wasali – mieli we krwi step, długie konne wędrówki po równinach, gdzie już z oddali widać było każde niebezpieczeństwo, jakie tylko mogłoby im zagrozić. Wieczni koczownicy – choć żyli w podbitym przez siebie Wielkim Królestwie prawie osiem długich wieków – nadal woleli rozjeżdżać konno po równinach i dolinach podbitego państwa, niż osiąść gdzieś na stałe lub zbliżyć się do groźnych Lasów i Wysokich Gór. Zabraniali też tego swym zniewolonym poddanym – i co jakiś czas przesiedlali całe ludzkie gromady, całe wsie lub miasteczka z ich dotychczasowych siedzib w inne miejsce, trzymając je zarazem z dala od Lasów i Gór. Jakby bali się, że Lasy i Góry wchłoną ich niewolników i nigdy nie zwrócą. A niewolnicy byli Urghom niezbędni: to oni siali, orali, uprawiali ziemię, żywiąc całe watahy Urghowej armii. To oni pracowali w pocie czoła w licznych kopalniach, przy budowie domów i baraków, warowni i fortec, w warsztatach tkających sukno, robiących buty, szyjących odzież. Tylko wytwarzanie broni Najeźdźcy pozostawili wyłącznie sobie. Dzięki pracy podbitego narodu Wielkie Królestwo, choć niemiłosiernie grabione, ciągle istniało. Urghowie umieli tylko niszczyć – i korzystać z cudzej pracy. Mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa znali smak pracy i nie brzydzili się go, choć praca pod batem pachołków Urgha nie była pracą wolną, dającą ludziom szczęście i satysfakcję. Była pracą niewolniczą, której owoce spożywali nie oni, ale ich wróg.
… więc Panienka z Czarownicą, nie nękane żadnym pościgiem, wędrowały swobodnie coraz dzikszą, górską krainą, napotykając jedynie lisy, sarny, wilki, niedźwiedzie. Ale żadne z tych zwierząt nie zwracało na nie uwagi, ani zagrażało ich życiu. Nawet największe drapieżniki, żyjące w najdzikszych górskich ostępach wyczuwały już z daleka charakterystyczny – na szczęście tylko dla nich, nie dla każdego zapach Czarownic i zostawiały je w spokoju. Owszem, przychodziły na każde skinienie ich ręki, bez obawy i z dumą, ale na wszelki wypadek wolały je omijać z daleka, by nie usłyszeć jakiejś niewygodnej dla siebie prośby, która mogłaby naruszyć ich swobodę.
Wędrowniczki szły dwa dni i dwie noce, odpoczywając co jakiś czas, a parę godzin nocnych śpiąc u podnóży drzew, otulone swymi grubymi płaszczami. Żywiły się, jak zwykle, leśnymi owocami, suszonym mięsem i chlebem – wyciąganymi bez ograniczeń z przepastnego worka Czarownicy – a nawet plastrami miodu, które wiedźma bez obawy zabierała dzikim pszczołom.
– Chleb i mięso w waszych workach nigdy się nie kończą, tyle że jest się po nich niemal od razu z powrotem głodnym – zauważyła z przekąsem Panienka.
– Twoje podejrzenia są słuszne! – zaśmiała się Czarownica.
– Tylko mała cząstka naszego pożywienia jest prawdziwa i rzeczywiście zaspokaja głód. Reszta to magiczne suchary i magiczne mięso. Tworzę je dla nas z Niczego, więc choć żując, czujemy ich smak, dają one tylko magiczne nasycenie, a nie prawdziwą sytość. W rzeczywistości jesteśmy nadal głodne, choć nie od razu to czujemy. Byłoby jednak niebezpiecznie żywić się tylko magią, dlatego w moim worku zawsze jest trochę prawdziwego jedzenia, ot, tyle byśmy nie pomarły z głodu. Więc ten plaster miodu to dla nas prawdziwe bogactwo!
Panienka zauważyła, że im bliżej była gór, tym bardziej zmieniała się sylwetka jej Opiekunki. Niemal z godziny na godzinę prostowała się, wzrok jej jaśniał, a z twarzy znikały zmarszczki.
– Ile masz właściwie lat? – spytała w zadumie. – Zapewne nie ma na to odpowiedzi?
– Nie ma. Czarownice nie mają wieku. Ich ciało zużywa się, jak wszystkie ciała, ale o wiele wolniej niż ciało zwykłego człowieka. Lecz ich pamięć i umysł są bezdenne, w niczym nie ograniczone czasem i nie starzeją się nigdy.
– Więc co robi Czarownica, gdy jej ciało mimo wszystko postarzeje się nieodwołalnie i musi wreszcie umrzeć? – spytała niecierpliwie Panienka.
– Znacznie wcześniej, niż to nastąpi, każda z nas znajduje uzdolnioną magicznie uczennicę. Oczywiście, musi ona wyrazić zgodę na wybranie losu Czarownicy, gdyż nie każda dziewczyna pragnie takiego życia, mimo że jest ono parokrotnie dłuższe. Jest to jednak żywot bardzo samotniczy, pamiętaj o tym. Żadna z nas nie ma męża, dzieci, rodziny. Żadna nie ma prawa pokochać jednego tylko człowieka, czy choćby jedno tylko zwierzę. Musi kochać wszystkich równo i równo obdarzać swymi darami. A skoro kochamy wszystkich, nas nie kocha nikt. Ludzie pragną mieć czyjąś miłość na wyłączność i tylko wówczas ją odwzajemniają.
– Więc w dniu, w którym nadejdzie śmierć twego ciała, wchodzisz duchem i umysłem w ciało młodej dziewczyny? zdziwiła się Panienka, a w jej oczach pojawił się niepokój i zarazem satysfakcja.
– Tak. Moje ciało umiera długo, powoli stygnie, a coraz chłodniejsze dłonie trzymają żywe, ciepłe ręce wybranej dziewczyny. Nasze oczy wpatrują się w siebie tak długo i intensywnie, aż wreszcie w momencie całkowitej śmierci mojego ciała, ja staję się nią. I wówczas jej oczy, jakiego by nie były koloru, przebarwiają się w szare. Moje martwe ciało, które żyje przeciętnie trzysta lat, w okamgnieniu rozsypuje się w proch i znika, bowiem wiatr porywa go i rozsypuje daleko, daleko. Niektóre drobiny trafiają do ludzkich siedzib, niekiedy w postaci pyłu wpadają komuś do oka. Jeśli jest to dziewczyna, pyłek kiełkuje w niej stając się zalążkiem przyszłego magicznego daru. Ale zdarza się to bardzo rzadko. Dlatego znalezienie utalentowanej uczennicy – następczyni jest bardzo trudne, a niekiedy nawet niemożliwe. Wówczas Czarownica umiera naprawdę, a wraz z nią znika bezpowrotnie jej cała wiedza i magiczne talenty. A wiedza ta i talenty nie są jednakowe wśród wszystkich Sióstr, zawsze coś je różni.
Panienka uśmiechnęła się domyślnie:
– … rozumiem. Cały czas okłamywałyście mnie. Lecz, jak widzę, twemu ciału daleko jeszcze do trzystu lat…? Czy nie za wcześnie zatem wybrałaś mnie na siebie?
Czarownica roześmiała się.
– Nie, nie wybrałam cię na siebie, ani ja, ani żadna z moich Sióstr, które przecież kolejno opiekowały się tobą! Zapewniam cię, że każda z nas ma jeszcze co najmniej ze sto lat czasu na szukanie następczyni!
– Więc ja…? Kiedy się dowiem, do czegóż jestem wam potrzebna?
– Do spełnienia – mruknęła Czarownica i przyśpieszyła kroku. Panienka już wiedziała, że nie dowie się ani słowa więcej.
Krajobraz stawał się coraz dzikszy i piękniejszy w swej surowej, naturalnej urodzie, nie tkniętej ręką człowieka. Nie tkniętej…? Panienka przybywała w te strony po raz trzeci. Najpierw była ośmioletnim dzieckiem, potem Dziewczynką trzynastoletnią, wreszcie Panienką. Teraz miała lat szesnaście. Ale oczy Panienki już nie były oczami Dziecka czy Dziewczynki i widziały więcej. Kraina Wysokich Gór jawiła się jej teraz inaczej. I Panienka nagle odkryła, że ta dzika okolica jednak nosi na sobie ślady pradawnej działalności człowieka. To co ongiś brała jedynie za chaotycznie spoczywające jeden na drugim głazy, dziś w jej oczach przyoblekło się w kształt ruin. Jeszcze można było dostrzec pozostałości okrągłej wieży, zarys szerokich schodów, ślad po fundamentach jakiejś potężnej, niezwykle rozległej komnaty, którą jakby w pół przecięła wysoka, samotna skała.
… a więc tu, wysoko w Górach, stała kiedyś, przed wiekami jakaś budowla. Dziwna budowla, zapewne nie zwykła ludzka siedziba, skoro czyjeś ręce postawiły ją t u, z dala od ludzi, łąk, pastwisk, uprawnych pól. Teraz to tylko ruiny. Nie… nie tylko. Panienka ma uczucie, że tu ruiny nie są zwykłym zwałowiskiem kamieni, że ta dziwna budowla wciąż żyje, choć uległa całkowitemu zniszczeniu – a w formie tego życia jest coś niepojętego. Jest w niej jakiś wielki, niemal zimowy chłód – i zarazem bujne, gorące, wiecznie żywe namiętności, drzemiące gdzieś, głęboko skryte.
– To musiała być świątynia – mówi głośno Panienka a echo odpowiada jej:
– To jest świątynia.
Nie, nie echo. To wysoka dojrzała kobieta o śniadej twarzy i szarych, niemal stalowych oczach. Ubrana jest w taki sam bury, żebraczy płaszcz jak Czarownica Trzecia i wygląda niemal jak jej siostra. Jest jej Siostrą.
– Witaj, droga Siostro Czwarta! – mówi Trzecia z wyraźną radością. – Cała, zdrowa i w ludzkiej postaci. Jak to dobrze!
– Nie musiałam stawać się ptakiem, choć dotarła do mnie smutna wieść, że nasza Siostra Druga, pragnąc ratować tę istotę odebrała sobie ów bezcenny dar, przemieniając się w orła – odparła Czarownica Czwarta. – Ale ciebie, droga Siostro, widzę taką, jaką chciałabym zawsze oglądać. Więc to jest moja wychowanka…
– Tak, to ja jestem Panienką – mówi Panienka wyniośle, choć sama nie wie czemu.
– Nie jesteś już Panienką. Jesteś Dziewczyną – poprawia ją tamta spokojnie. Wyniosłości jakby nie dostrzegła.
– A jakie jest moje imię? – pyta szybko Dziewczyna. Przecież każda istota ludzka w Wielkim Królestwie nosi jakieś imię! Posiadają je Najeźdźcy, ba, mają je psy i koty, jeśli tylko przyplątały się do ludzi. Czy nie pora, bym wreszcie i ja poznała swoje imię? Dziecko… Panienka… teraz Dziewczyna. Mam tego dość!
– Poznasz swoje imię za rok – odpowiada spokojnie Czarownica Czwarta. – Gdy na nie zasłużysz.
– Więc idźcie sobie teraz tam, w te ponure ruiny i obgadajcie mnie! Obmówcie! Zawsze to czynicie! Mruczycie swoje tajemnice bez końca, patrzycie na mnie podejrzliwie, a w waszych oczach maluje się to gniew, to podejrzliwość, to znowu zawód! – zawołała Dziewczyna. Wraz z mianem Dziewczyny poczuła się nagle doroślejsza, pewniejsza siebie i gniewna, wręcz zła o tę jakąś przeklętą tajemnicę, której żadna z Czarownic nie zamierzała jej zdradzić. Jej imię? Jej przyszły Los, skoro nie miała być ich następczynią? Słowa Pieśni Jedynej? I wreszcie, dlaczego to właśnie one zajmowały się nią cały czas, jak własną córką?
– W naszych oczach nie maluje się podejrzliwość, ale smutek, gdy się tak zachowujesz – szepnęła Czarownica Czwarta.
– Nie wiem, czyja to wina, może i moja? – powiedziała jakby zmartwiona Trzecia. – A może i Pierwszej, i Drugiej, i moja także? Lub też ona już taka jest i żadna z nas nie popełnia błędów, ale to Los odciska swoje piętno na jej osobie?
Dziewczyna spłoszyła się. Gniew Czarownic przyjęłaby z otwartym czołem. Ich smutek ją przygnębił.
– Przepraszam – szepnęła. – Porozmawiajcie swobodnie, a ja pochodzę po tych dziwnych rumach…
Dwie wysokie postacie w burych długich płaszczach spoglądały w ślad za nią z głęboką troską w szarych, przejrzystych oczach.