37491.fb2
W szarych oczach Trzeciej z Czarownic, żegnającej swą wychowankę, tak jak w oczach dwu poprzednich zamigotało na krótko coś na kształt żalu, gdy ta, nie odwracając głowy, powędrowała z nową Opiekunką wąską ścieżką wśród głazów. Trzecia Czarownica jeszcze długi czas śledziła wzrokiem wysmukłą, niemal chłopięcą sylwetkę dawnej Panienki, zaś Panienka – dziś już Dziewczyna – szła szybkim, sprężystym krokiem u boku Czarownicy Czwartej, śledząc z ukosa wyraz jej twarzy. Niczego jednak nie umiała się dopatrzeć. Z pewną urazą dostrzegła, że choć pragnęła wywrzeć jak najlepsze, najciekawsze wrażenie, chyba się jej to nie. udało. Twarz nowej Opiekunki była spokojna, ale pochmurna.
– Mówiłyście, że te ruiny to świątynia? – przerwała wreszcie przykre, przedłużające się milczenie.
– Dawna Wielka Świątynia, do której dwa razy w roku wyruszały z całego kraju ogromne procesje mieszkańców Królestwa: na Święto Wiosny, które wypadało mniej więcej o tej porze i w Przeddzień Zimowego Snu – odparła Czarownica Czwarta. – Na czele procesji, która wyruszała ze stolicy Królestwa, Ardżany, szła zawsze cała królewska rodzina, świątynia była równie potężna jak otaczające ją wysokie, skaliste szczyty gór i sama też zbudowana z dużych, skalnych głazów, spojonych gliną. Nie była niczym ozdobiona; nie wisiały w niej święte obrazy, nie stały święte posągi, nie leżały dywany, nie kapała od złota, srebra i drogich kamieni. Była tylko skałą, ziemią i gliną – wszystkim tym, co dała sama Matka Natura. Ale mimo to, a może właśnie dlatego była bardziej świątynna niż wszystkie najbogatsze świątynie całego Wielkiego Królestwa razem wzięte. Jej zbudowane z potężnych głazów ściany otaczały bowiem Święte Miejsce…
– … skoro tak, to nawet jeśli zniknęły ściany i dach, Święte Miejsce musiało pozostać? – zauważyła chytrze Dziewczyna.
– Mogą znikać ściany, dachy i schody, ale Święte Miejsca, skoro są naprawdę świętymi, znikać nie mogą!
– Święte Miejsce nie zniknęło, ale zostało ukryte – odparła Czarownica. – Tej Świątyni nie zburzył bowiem czas, wiatr, deszcze czy śniegi, ale trzęsienie ziemi.
– Trzęsienie ziemi?! – zawołała zaskoczona wychowanka.
– Tak. Siedemset siedemdziesiąt pięć lat temu, gdy Urgh I podbił już cały kraj, o jego uszy dopiero wówczas obiła się wieść o Wielkiej Świątyni, wysoko w górach, kryjącej w swym wnętrzu Święte Miejsce, które było sercem Wielkiego Królestwa i instrumentem jego władzy…
– Instrumentem jego władzy? – powtórzyła nie rozumiejąc Dziewczyna.
– Tak. Świętym Miejscem był po prostu Święty Kamień, na którym stawali zawsze kolejni synowie królów, aby Ka -. mień mógł zdecydować, który z nich winien być następnym władcą…
– Więc to t u znajdował się Święty Kamień – powtórzyła z najwyższym przejęciem Dziewczyna. – Był i go nie ma…?!
– Urgh I, niszcząc Wielkie Królestwo, zapragnął też zniszczyć jego serce i jego ducha, czyli Wielką Świątynię. Wojska Najeźdźców runęły w stronę Wysokich Gór, przepojone żądzą niszczenia i rabunku. Tak, rabunku, bowiem w głowach im nie postało, że Wielka Świątynia może być tylko skałą, kamieniem, ziemią, gliną. Liczyli na duże i bogate łupy. Więc żołnierze Urgha gnali niemal na wyścigi w stronę, którą wskazali im zdrajcy, jacy zawsze znajdą, się w każdym podbitym państwie. I wydawało się im, że nie ma nic prostszego, niż zdobyć nie bronioną przez nikogo Wielką Świątynię. Okazało się jednak, że była to jedyna przegrana bitwa Urgha, choć jego przeciwnikiem była nie armia, ale sama Matka Natura. Konie i żołnierze Urgha nie byli przyzwyczajeni do gór, lecz do stepowych równin. Nim jeszcze dotarli w pobliże Świątyni, już duża część armii musiała się wycofać. Konie w większości okulały, jedni żołnierze wpadali do przepaści, a innych zabijały na miejscu zsuwające się z niewiadomej przyczyny potężne głazy. Nie wiedząc nic o tym, wjeżdżając hałaśliwie całą armią w Wysokie Góry, obudzili Złe Echa górskie, które sprzysięgły się przeciw ich obecności i jęły ich straszyć swymi głosami. Gdy wreszcie, przetrzebieni, ale ciągle liczebni, dotarli blisko Świątyni, rozległo się nagle potężne, głuche dudnienie i ziemia zaczęła drgać pod ich nogami. Tam gdzie do tej pory była gładka droga, rozwierały się przepaście, do których wpadali, wraz ze swymi końmi, przerażeni żołnierze, a wówczas ziemia nagle zwierała się, zamykając ich w sobie na wieczność. I choć wszystko to razem trwało krótko, było tak pełne grozy, że pokonana przez Matkę Naturę armia Urgha I uciekła z przeklętego jej zdaniem miejsca, by już nigdy nie wrócić. Od tej pory cieszy się ono tak złą sławą, że choć mija prawie osiem wieków, żaden z Urghów ani jego żołnierzy nie postawił tu swojej stopy. Niestety, trzęsienie ziemi zniszczyło też świątynię. Runęły potężne głazy, tworzące jej ściany, ziemia nagle zapadła się, aby potem wybrzuszyć. Gdy wreszcie uspokoiła się, na powierzchni pozostały jedynie fragmenty fundamentów gmachu. Zaś tam, gdzie dawniej znajdowało się Święte Miejsce, jest dziś wysoka, skalista góra, której szczyt zdaje się sięgać chmur.
– … a Święty Kamień? – niemal bez tchu spytała Dziewczyna, gdyż Kamień ów, gdy tylko usłyszała o Nim od swych Opiekunek, niezwykle mocno oddziaływał na jej wyobraźnię. Niekiedy zasypiając miała złudzenie, że Go widzi: potężny, omszały głaz, w kształcie wielkiej koleby…
– Święty Kamień zniknął wprawdzie z ludzkich oczu, ale istnieje nadal, w głębi góry. Góra jakby przykryła Go sobą. Chwilami wydaje się nam, Czarownicom, że Matka Natura specjalnie wraz z Prastarymi Mocami wywołała trzęsienie ziemi, by ukryć na zawsze Święty Kamień przed Najeźdźcami. Tak, że już nigdy żaden Urgh do Niego nie dotrze. Gdyby nawet udało mu się pokonać zabobonny lęk i dotrzeć w te okolice, musiałby zwalić całą potężną górę, aby dojść do Świętego Kamienia. Ale i wówczas mieliby przeciw sobie Matkę Naturę i tylko Bogowie wiedzą, co Ona by uczyniła.
– Więc chcesz powiedzieć, że już nikt i nigdy nie dotrze do Świętego Kamienia?! Że na wieki utkwił w sercu tej skały?
– Powiedziałam, że nigdy nie dotrze do niego żaden Urgh – odparła z naciskiem Czarownica.
Szły dłuższą chwilę w milczeniu, spadzistymi, zielonymi halami, które spływały w dół i w dół, coraz dalej od Wysokich Gór. Pasły się na nich jelenie, kozice i sarny, przyglądając się wędrowniczkom podłużnymi, wypukłymi oczami.
– Nawet nie pytasz, dokąd zmierzamy? – spytała wreszcie Czarownica.
– Myślę… myślę, że wiem gdzie – odparła Dziewczyna. W oczach Czarownicy zabłysła ciekawość i nieme pytanie.
– Poznałam już wiele wsi i miasteczek. Znam Wielkie Lasy i Wysokie Góry… – zaczęła niepewnie Dziewczyna. – Wydaje mi się, że z jakiegoś powodu chcecie, żebym znała całe Wielkie Królestwo, więc… Więc chyba idziemy teraz tam, gdzie mnie jeszcze nie było, do Ardżany, dawnej stolicy. Ale nie wiem po co i wydaje mi się, że to błąd.
– Błąd?
– Tak, narażamy się na jeszcze większe niebezpieczeństwo niż to, które groziło nam do tej pory – powiedziała Dziewczyna. – Przecież cały czas tropią nas Najeźdźcy. Nie wiem, czy tylko dlatego, że jesteście Czarownicami, czy też jeszcze z innego powodu. Wiem tylko, że gdy zbliżamy się do ludzkich siedzib, niebezpieczeństwo rośnie. W każdej ze wsi czy Miasteczek, w których byłam do tej pory, zawsze cudem ratowałyśmy się przed schwytaniem. W ostatnim z Miast wreszcie nas naprawdę schwytano i tylko Gwiazdy pomogły w ucieczce. Nawet twoja Siostra Trzecia była bezradna. Ileż razy Gwiazdy mogą pomagać? Nie sądzę, by można je było nudzić swymi prośbami częściej niż raz w życiu. A w stolicy będziemy narażone na niebezpieczeństwo bardziej niż gdzie indziej. I wreszcie pewnego dnia nie uda się nam uciec.
– Mimo to musisz poznać Ardżanę. I zapewniam cię, że zmienisz wówczas zdanie – odparła z uporem Czarownica. Dziewczyna zamilkła, wiedząc dobrze, że na razie to one, jej Opiekunki mają ostatnie słowo, a nie ona.
“Ale pewnego dnia” – pomyślała – “pewnego dnia pokażę im, że jestem od nich mądrzejsza…”Ledwo jednak pomyślała te słowa, na jej policzki wypełzł rumieniec, gdyż ujrzała wpatrzone w siebie bystre i wszechrozumiejące, szare oczy swojej nowej Opiekunki. I choć nie było w nich śladu szyderstwa, Dziewczyna zawstydziła się.
Odpoczywając co jakiś czas, drzemiąc nocami po kilka godzin wśród wysokich traw, to znowu wędrując dalej i dalej, niestrudzone podróżniczki zbliżały się do niegdysiejszej Perły Miast, królewskiej Ardżany. Jeśli jednak parę wieków temu podróżny zmierzający do stolicy już z oddali widział jej białe wieże, wysmukłe i wysokie pałace, kamienice i publiczne budynki, zieleń ogromnych parków – to dziś Ardżana z oddali wyglądała jak śpiący nędzarz okryty żebraczym płaszczem, skryty wśród bujnej i dzikiej zieleni.
Ajok, syn wielkiego Urgha XIII nudził się. Wprawdzie spełniło się jego największe marzenie, bowiem ojciec odesłał wszystkich groźnych i nienawistnych mu nauczycieli – ale w zamian chłopiec zyskał nadmiar wolnego czasu, z którym nie bardzo wiedział co robić.
Wątłej budowy, niewysoki, o jasnych, niemal dziewczęcych złotych kędziorach, Ajok w niczym nie przypominał swego walecznego ojca. Ba, nie przypominał w ogóle nikogo z jego rodu, czy choćby kogokolwiek z żołnierzy. Jeśli oni byli na ogół potężni, mocno zbudowani, o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i mocnych szczękach, czarnowłosi, ciemnoocy i śniadzi – to on stanowił ich zupełne przeciwieństwo. Nawet jego Matczyne Imię było dziwaczne, jak na obyczaje Urghów. W rodzie tym, zanim syn z ręki umierającego ojca zyskał imię Urgha i kolejną liczbę, oznaczającą ciągłość panowania – nosił miano, jakim obdarzyła go przy urodzeniu matka. Imiona te miały także swoją rodową tradycję – i brzmiały jak dźwięk oręża, groźnie, gardłowo, jak imię po ojcu. Matczyne imię jego ojca, nim objął władzę, brzmiało Krhak, a dziadka Agrht, pradziadka za lat chłopięcych wołano Werght. I tylko jego własne imię, Ajok, brzmiało śmiesznie łagodnie, niemal dziewczęco i zbyt śpiewnie jak na twardą mowę rodu jego ojców.
To imię, szczególnie w ustach jego ojca, zawsze brzmiało dziwacznie, ba, niemal pogardliwie. Chociaż nie… nie zawsze. Ajok doskonale pamięta, że jeszcze za życia matki, gdy on sam miał dziewięć, dziesięć lat – ojciec to imię wypowiadał z czułością i dumą. Wszystko zmieniło się potem, gdy matka umarła, a on, Ajok, został sam, pozbawiony jej uczucia, opieki i delikatności. A wkrótce potem opiekę tę przejęło czterech groźnych i brutalnych nauczycieli walki na miecze, walki na pięści, jazdy konnej i strzelania z łuku. Wtedy, nieomal z dnia na dzień, okazało się, że nie ma mowy, by Ajok nauczył się choćby jednej z tych straszliwych dla niego sztuk. Z konia spadał po parunastu metrach najpowolniejszego, końskiego truchtu. Ale też konie Urghów nie były koniami zwykłymi: kopały, gryzły, gnały jak wicher i słuchały tylko silniejszych od siebie. Każdy miecz, nawet najlżejszy, był dla niego zbyt ciężki. Wątłe ręce nie były zdolne napiąć cięciwy haku, a walka na pięści przyprawiała go o taki strach, że na sam widok barczystego nauczyciela, Ajok chował się w najciemniejszy kąt komnaty.
Kto wie, może Ajok powoli i z trudem nauczyłby się co nieco z tego, co usiłowali wpoić mu nowi nauczyciele – gdyby przeskok nie był tak gwałtowny i okrutny. Prosto z objęć kochającej i czułej matki – do brutalnych, gwałtownych poszturchiwań i rozkazów; wprost ze świata baśni i poezji w świat okrutnych męskich zabaw. Ajok miał wówczas raptem dwanaście lat. Wtedy też słyszał z jej ust ostatnie baśnie i deklamował jej, w tajemnicy przed ojcem, swoje najnowsze wiersze. A potem matka umarła. Dziwna to była choroba, która ją zabrała. Wyglądało na to, że matka powoli umiera, usycha, jakby więdnie w murach zamku, w którym osadził ją Urgh jako swą żonę. Splendory możnowładców nie dawały jej żadnej radości. Całymi dniami przesiadywała z Ajokiem w swojej komnacie i z jakąś ogromną tęsknotą wypatrywała czegoś przez okno. Gdy chłopczyk patrzył w ślad za jej wzrokiem, dostrzegał tylko jakieś skryte w dzikiej, bujnej zieloności ruiny. Dość późno, już po śmierci matki, dowiedział się, że te ruiny i ta zielona spowijająca je Dżungla to Ardżana, ongiś stolica tego kraju, jeszcze zanim przybyli tu wszechpotężni Urghowie. Ale tego dowiedział się po jej śmierci. Ajakowi wydawało się, iż umarła z jakiejś nieokreślonej tęsknoty, która była silniejsza od jej miłości do syna i wreszcie zabrała ją w sposób bezpowrotny.
Gdy matka umarła, niemal już w rok po jej śmierci próbował nieśmiało powiedzieć ojcu o swych wierszach; pokazać mu, że nie jest taką niezgułą, za jaką mają go tu wszyscy, gdyż umie pisać wiersze; prawdziwe, najprawdziwsze wiersze. Był to wiersz o matce, dzikiej róży, ostatnim z kwiatów kwitnących w ponurej warowni, której pozbawione zieleni kamienne mury musiały ją w końcu zabić. Ojciec wpadł wtedy w szał. Po raz pierwszy, choć nie ostatni zbił wówczas Ajoka swoim pejczem do konnej jazdy i raz na zawsze zakazał “bełkotać te niedorzeczności, niegodne syna prawdziwych Urghów”.
Ajok był niemal gotów spełnić wszystkie żądania ojca, bardzo pragnął go zadowolić – ale nie umiał i nie mógł. Nie umiał dorównać dzikością i siłą swym rówieśnikom – synom królewskich rycerzy – i nie mógł rozstać się na zawsze z tym, co łączyło go z matką: ze światem baśni i poezji. To matka dziecka nauczyła go patrzeć na świat swoimi oczami – nie ojciec, który pojawiał się rzadko, brzęcząc długim mieczem, tupiąc groźnie grubymi butami i krzycząc tubalnym głosem. Matka nauczyła go miłości do ptaków, zwierząt i roślin, a nawet owadów. Doskonale pamiętał, jak nie pozwalała mu zabić nawet pszczoły, czy rozdeptać mrówki, a każda jaskółka kojarzyła mu się z jej baśnią o Królowej Jaskółek, więc jak mógłby ćwiczyć się w łuku strzelając do nich…? To matka zaludniła jego dziecięcy świat wyobraźni dobrymi Czarownicami, mówiącym zwierzostanem w Wielkich Lasach i poezją, która frunie na skrzydłach ptaków, na chmurze niosącej deszcz, na warkoczach wiatru. Matka wreszcie nauczyła go pisać i czytać – co było rzeczą dość rzadką w królewskim rodzie Urghów, nie wspominając już o jego rycerzach. Tyle, że pismo matki było całkiem inne niż to, którym pisano rozkazy jego ojca…
… i była to pierwsza tajemnica, z jaką zetknął się mały Ajok. Długo nie umiał jej rozwiązać. Dopiero po śmierci matki, gdy został sam i zaczęły mu towarzyszyć nienawistne spojrzenia nauczycieli, narażonych na wieczne pogróżki Urgha za niemożność wykształcenia syna na prawdziwego rycerza – ze skąpo rzucanych tu i ówdzie słów jęła mu się rysować odpowiedź na tę zagadkę. Była ona wręcz nieprawdopodobna: wydawało się – gdy zaczął układać tę łamigłówkę z podchwyconych słów i zdań – że jego ojciec, waleczny Urgh XIII, nie wahający zda się nigdy, co należy czynić, popełnił niepojęty błąd, jaki – zdaniem jego rycerzy – mści się na nim do dziś. Otóż Urgh XIII zamiast pojąć za żonę jedną z plemiennych księżniczek swego rodu – co tradycyjnie czynili jego ojcowie i pradziadowie – ożenił się z… niewolnicą! Uczynił swą małżonką mieszkankę tej podbitej krainy, którą pewnego dnia ujrzał w pobliżu swego Zamku. Z podsłuchanych szeptów i słówek Ajok zrozumiał, że jego ojcu nie zarzucano, iż zakochał się w niewolnicy. To było na porządku dziennym i wielu rycerzy nie tylko kochało swoje niewolnice, ale płodziło z nimi dzieci – lecz dzieci te także pozostawały niewolnikami. Jednak jego ojciec, Urgh XIII, ożenił się z tą dziewczyną! Uwiedziony jej czarem, stracił głowę i wziął ślub! Niektórzy rycerze przebąkiwali nawet, że było w tym fakcie coś z czarnej magii, coś czarnoksięskiego, że dziewczyna ta, matka Ajoka, po prostu powinna zostać spalona na stosie, a nie stanąć pod ślubnym baldachimem z ich władcą. “Zauroczyła go…” – mówiono.
Tym samym spłodzony z tego małżeństwa syn, Ajok, został jedynym i głównym spadkobiercą rodu. Ajok – mieszaniec, Ajok – syn niewolnicy, Ajok – półniewolnik następcą tronu!
Ajok nie dziwił się miłości ojca. Doskonale pamiętał Matkę – i mimo woli zawsze porównywał ją z żonami rycerzy Urgha. Matka – wysmukła, piękna, delikatna – i one: z regufy mocno przysadziste, mocno zbudowane, niemal męskie w obejściu, pokrzykujące rubasznymi głosami i władające mieczem równie sprawnie jak ich mężowie. Ale płodziły dzieci na miarę swych wojowniczych, drapieżnych rodów. Zaś Ajok był jak matka: wątły, wrażliwy, delikatny.
– On jest karą za grzech Urgha przeciw rodowym nakazom – usłyszał raz ponury głos swego stryja, rozmawiającego ze stryjenką.
– Jest karą za waszą słabość do tych niewolnic – syknęła mściwie jego żona.
Ajok czuł się winny. Żal mu było ojca i jego zawiedzionych nadziei. Wiedział, że nie jest godny, by dziedziczyć po Urghu XIII podbite przez jego dziadów Imperium. Ani nie jest godnym, ani nawet nie byłby w stanie utrzymać tak ogromnego kraju w ładzie, dyscyplinie i posłuszeństwie. A zresztą jak mógłby ciemiężyć rodaków swojej matki…?! Więc Ajok wcale nie dziwił się, że jego ojciec coraz cieplejszym wzrokiem patrzy na swego siostrzeńca, Warghra.
– Oby mu oddał kiedyś swój tron, może by mnie wówczas zostawił w spokoju – marzył Ajok w czasie uciążliwych i przynoszących mu wstyd lekcji fechtunku czy konnej jazdy, gdy tuż obok jego rówieśnik i zarazem kuzyn, Warghr, kręcił w powietrzu młynki potężnym mieczem.
Tak, Urgh XIII, jego ojciec, cierpiał przez niego, Ajoka więc choć chłopiec odczuł ogromną ulgę, gdy nauczyciele orzekli, iż nie ma co dalej trudzić się jego nauczaniem, czuł równocześnie żal i wstyd. Żal – że aż do tego stopnia zawiódł nadzieje i ambicje ojca, wstyd – że jest inny od wszystkich w swoim rodzie. Aż tak inny – że nie ma tu dla niego miejsca. Owszem, umie pisać wiersze – ale któż w rodzie Urghów lub wśród rycerzy ojca chciałby je czytać? Mógłby – czuł to wyraźnie – pisać całkiem dorzeczne księgi o Matce Naturze, o której tyle nauczył się od swojej matki – ale królewscy Urghowie chlubili się panowaniem nad Naturą, a nie współżyciem z nią czy też – o Bogowie! – miłością do Niej! A zresztą rodowi Urghów księgi nigdy nie były potrzebne. Dlatego teraz Ajok tak ogromnie się nudzi, bowiem w całym Zamku nie ma ani jednej, choćby i najgłupszej księgi do czytania. Owszem, w komnacie jego ojca jest trochę zapisanych papierów, ale zawierają wyłącznie wojskowe rozkazy i sprawozdania, w dodatku pisane są prymitywnym, plemiennym językiem, tak prostacko, że nie ma sensu ich czytać. Ajok nawet próbował, lecz utknął na sprawozdaniu o workach pszenicy zebranych ubiegłego lata od wieśniaków tej krainy i na kwartalnym wyliczeniu urobku z kopalni złota. Zapamiętał tylko jedno zdanie: “Złota – 24 kilogramy, straty w niewolnikach – 112”. Po tym zdaniu Ajok uciekł. Pomyślał bowiem, że przecież jego matka, gdyby nie została poślubiona Urghowi, mogła pracować w takiej kopalni i jedynym śladem po niej byłaby jakaś jedność z tej liczby: 112…
… więc Ajok nie bardzo wiedział, co ze sobą robić. Nie chciał przebywać wśród rówieśników i patrzeć, jak biją się na miecze lub pięści, wydając radosne, gardłowe okrzyki. Tym bardziej nie mógł przyglądać się, jak strzelają ze swych łuków do przelatujących ptaków. Na szczęście większość tych ostatnich już nauczyła się omijać z daleka Zamek, jakby wiedząc,^ że czeka je tu niczym nie zasłużona, okrutna śmierć. Śmierć dla wprawy ich morderców.
Więc Ajok nudził się, pozostawiony sam sobie, bo jak długo można pisać wiersze tak, aby nie stawały się coraz gorsze i gorsze, lub też ile można ułożyć baśni, aby nie zaczęły się powtarzać. I właśnie w ten sposób, mając nadmiar wolnego czasu, gdy już ojciec rozstał się z wszelkimi nadziejami co do jego osoby – Ajok odkrył, że w całym zamku najciekawszym miejscem jest kuchnia… Owszem, bał się. Cóż by to było, gdyby ojciec odkrył, że jego już osiemnastoletni syn – idealny wiek dla rycerza! – szwęda się po zamkowej kuchni wśród niewolnic i niewolników, a nawet usiłuje im pomagać?! Ajok nie chciał o tym myśleć. I nie myślał, bowiem zamkowa kuchnia stała się dla niego najmilszym miejscem. Po pierwsze – w ogóle nie wchodzą tu z tupotem nóg i zgrzytem broni Urghowi rycerze, nie wrzeszczą, nie plują co chwila na podłogę, nie popychają się nawzajem w rubasznej zabawie i nie zioną winem lub piwskiem, którym dopiero co się nażłopali. Po drugie – wszystkie pracujące tu dziewczyny i kobiety, w jakiś odległy co prawda sposób, przypominają mu matkę. Są o wiele wyższe i smuklejsze niż kobiety z rodu Urgha, a ich głosy cieńsze i delikatniejsze, bardziej śpiewne. Po trzecie – jakoś go. polubiły.
Na początku było to niełatwe. Widok królewskiego syna budził w nich popłoch i strach. Niewolnice milkły z chwilą jego wejścia i garbiły plecy, jakby w obawie, że zaraz spadnie na nie bat. Musiało minąć wiele czasu, musiały oswoić się z jego codziennym widokiem w kuchni, nim ponownie zaczęły rozmawiać. A jeszcze więcej czasu, nim zaczęły w tej rozmowie być całkiem swobodne. I dwa razy tyle czasu, nim go polubiły. A dziesięć razy tyle, nim Ajok zdołał z ich ust usłyszeć to – co usłyszał…
Tak, dziesięć razy tyle, gdyż Ajok już niemal od roku chowa się w zamkowej kuchni przed nienawistnymi spojrzeniami ludzi z rodu jego ojca – a tam wita go serdeczność i sympatia. Nawet współczucie. Ajok czuje, że te kobiety naprawdę go lubią; niektóre przytulają go jak matka lub głaszczą po głowie, inne próbują rozpędzić jego wieczny smutek wesołymi piosenkami. Jakby całkiem zapomniały, że on, Ajok, może za parę lat otrzymać z rąk swego ojca imię i liczbę: URGH XIV. Może, ale nie musi. Bowiem sprzysiężenie rycerskich rodów jest tak silne, że szansę syna jego stryja, kuzyna Warghra, rosną z miesiąca na miesiąc. Mówi się nawet o tym, że Urgh go usynowi. Wprawdzie władca jeszcze broni się przed tą myślą, jeszcze śni mu się po nocach syn waleczny rycerz, jeszcze liczy na jakiś cudowny przypadek ale rycerze i rodzina szepczą mu do ucha, że jest to jedyne i honorowe wyjście, aby nie ośmieszyć tak znamienitego rodu. W zamkowej kuchni chyba nikt się nad tym nie zastanawia. Te dziewczyny i kobiety widzą w Ajoku półsierotę, którego matka pochodziła z ich krwi; widzą nieporadnego, drobnego chłopca, którego smutek i samotność należy rozproszyć serdecznością i śpiewem.
… ś p i e w e m. I stało się. Pewnego dnia Ajok usłyszał cichutko wymruczane słowa Pieśni Jedynej i aż osłabł ze wzruszenia. Bo to była poezja. Poezja co prawda bardzo prosta, ale za to najprawdziwsza i samorodna, jak mu powiedziały kobiety. Tę Pieśń stworzyły wiatry i deszcze, śniegi i chmury, rzeki i jeziora, drzewa i ptaki – człowiek jedynie ją podsłuchał. I nie była to zwykła poezja – ale poezja wieszcza. Miała Moc sprawdzania się.
I Ajok przestał się nudzić. Całe ranki i popołudnia spędzał w zamkowej kuchni i spisywał jej słowa. A spisywanie to nie miało omalże końca. Tak wiele było wersji owej niezwykłej Pieśni. Były wersje prościutkie, o prostych i krótkich ludowych rymach, śpiewane po wsiach i były długie, z rytmem choć bez rymu, rozlewne jak rzeka, przypominające dawne święte Pieśni.
Wieczorami Ajok przepisywał wszystko, zwrotka za zwrotką do grubej, zrobionej przez siebie księgi – nazwał ją Księgą Pieśni – a każda pierwsza litera nowej zwrotki była pięknie iluminowana. Słowa Pieśni wchodziły mu w serce, w duszę i w umysł – którym analizował każde ich możliwe znaczenie – i nieomal w całe ciało. Ajok powoli zaczął odczuwać, że to on sam jest tą Pieśnią, że jest jakąś jej częścią. I choć wątły, bez daru walki, poczuł, że jest Jej, Pieśni, rycerzem i że o Nią, i jej spełnienie, będzie walczył. Zawsze.