37491.fb2
Po krótkim nocnym odpoczynku, spędzonym wśród ruin Domu Zdrowia, podróżniczki obudziły się i podjęły dalszą wędrówkę. Teraz znalazły się wśród szczątków dawnej Akademii Nauk. Założona przez Luila XI, w skromnej jeszcze postaci, z roku na rok rozrastała się, aż za panowania Luila XIX stała się niemal miastem w mieście. Każdy z kolejnych królów doceniał rolę nauki w swym państwie – mówiła Czarownica, idąc wolnym krokiem wśród ruin – lecz Luil XIX uczynił ze swych uczonych i twórców prawdziwą arystokrację ducha. To w jego czasach głębszy ukłon składano uczonemu czy artyście niż nawet najsprawniejszemu rycerzowi lub królewskiemu urzędnikowi, a nawet kupcowi, który zdobył najwięcej worków ze złotem.
– Nie sądź, że stało się to od razu i nagle – opowiadała Czarownica. – Dużo czasu musiało minąć, nim ludzie pojęli, że bogactwo rozumu przewyższa bogactwa złota i drogich kamieni, czy też bogactwo władzy. Pojęto też, że o wiele łatwiej jest posiąść sztukę zwyciężania w rycerskich turniejach niż na przykład sztukę pisania uczonych ksiąg czy malowania obrazów, od których nie można oderwać oczu.
Akademia Nauk rozciągała się na ogromnej przestrzeni i przebycie jej zajęło podróżniczkom niemal cały dzień – choć szybciej poruszały się jednak wśród ruin niż dawnymi ulicami, które w całości pochłonęła dżungla. Z kolei ruiny były trudne do przebycia z całkiem innych przyczyn. Nie dlatego, iż za swe siedziby obrały je złotozielone żmije. Tych już Dziewczyna całkiem przestała się obawiać. Ale labirynty pokoi, korytarzy, schodów, to całych, to znowu zwalonych ścian, nie pozwalały iść stale naprzód. Wędrowały więc właśnie jak w labiryncie – to idąc naprzód, to znowu zawracając, niekiedy nawet setki metrów w tył, aby potem ujść parędziesiąt metrów w przód.
Kolejna noc zastała je w ruinach ostatniego budynku Akademii Nauk, poza którym panowała już niepodzielnie dżungla – niezwykle gęsta i najeżona trującymi kolcami rozlicznych krzewów.
– To musi być dawny Plac Pałacowy – westchnęła Czarownica. – Było to ongiś miejsce nader rozległe, niemal niemożliwe do objęcia wzrokiem, a jeśli tak, to jedynie z najwyższej pałacowej wieży. Piękny, ogromny, okrągły, tętniący życiem plac – a w jego samym środku stał Pałac Królów. Tu przyjeżdżały karawany kupieckie z całego świata, aby zaprezentować królowi, jego rodzinie i poddanym swoje towary. Po tym placu spacerowali w wolnych od pracy chwilach mieszkańcy stolicy i niemal wszyscy przybysze, sycąc swe oczy urodą Pałacu. Plac był nie tylko placem; w wydzielonych połaciach rozrastały się wielkie parki, pełne zielonych trawników, z rzadka rozsianych potężnych drzew, a wśród nich stały pomniki wszystkich kolejnych królów i co znaczniejszych rycerzy, uczonych i artystów. Setki fontann zraszało zieleń swymi wodotryskami. Kochały te fontanny zwłaszcza dzieci, które w upalne dni kapały się w nich ze swymi psami, wydając radosne piski. Na tym placu odbywały się doroczne turnieje rycerskie, a także turnieje poetyckie. I nieraz zdarzało się, że dopiero co uwieńczony laurem poeta wdziewał na siebie rycerski strój i stawał w szranki. Oczywiście, turnieje na miecze, łuki czy topory były bezkrwawe, bowiem już Luil VI zabronił pojedynków do ostatniej krwi. Wspaniałe było życie na pałacowym placu. Wiem o tym doskonale, bowiem właśnie z tym placem sąsiadowała Akademia Magiczna…
Czarownica rozłożyła swój płaszcz na omszałym kamieniu, przysiadła na nim i zapatrzyła się w nieprzenikniony gąszcz zieleni, jakby widziała tam Plac Pałacowy w całej swej dawnej wspaniałości. A po placu, wśród tłumów przechodniów szły tam one wszystkie, one z czasów Luila XXIII – Trzynaście Sióstr Starszych, wielkich i wszechpotężnych władczyń Akademii Magicznej, kochanych przez lud, szanowanych przez króla. A dziś…? Dziś już osiem spośród nich pędzi żywot niewielkich i niemych szarych ptaków, które wyfrunęły z płonących stosów. Nieme, choć czujne strażniczki ruin Wielkiej Świątyni i Świętego Miejsca…
– O, moje drogie Siostry… – westchnęła Czarownica, układając się do snu. Po całym dniu wędrowania przez ruiny Akademii Nauk obie czuły się zmęczone.
– A jak przebrniemy przez tę Dżunglę? – wymamrotała sennie Dziewczyna, przeganiając złotozieloną żmiję, która usiłowała zająć jej miejsce.
– Być może trzeba będzie użyć szczególnego rodzaju magii – szepnęła Czarownica, otrząsając się ze wspomnień. Po chwili obie już spały; jedyne dwie ludzkie istoty pośród potężnych ruin dawnej, wielkiej stolicy. Cichy śpiewny syk żmij towarzyszył im niby kołysanka.
Gdy wschodzące słońce obudziło Dziewczynę, ujrzała Czarownicę w rytualnej, na poły klęczącej pozycji, z wyciągniętymi ramionami, szepczącą jakieś zaklęcia. Wychowanka z napięciem obserwowała jej czynności. Po długiej, długiej chwili, gdy wydawało się, iż już nic sienie stanie – Dziewczyna dostrzegła, że między rozwartymi szeroko dłońmi Czarownicy zaczyna, coś delikatnie połyskiwać, jakby wąska, długa, cieniutka, srebrzysta nić. Nić? Raczej smuga światła? Powoli, powoli smuga ta intensywniała i przypominała teraz jak gdyby zmaterializowany promień Księżyca. Jednak na niebie świeciło słońce, nie księżyc. Promień drgał, pulsował światłem i nadal zmieniał swój kształt – a choć dzień już dawno zwyciężył i przegonił noc, to coś, co materializowało się w dłoniach Czarownicy, miało nocny, mroczny rodowód. Upłynęły kolejne, napięte ciszą chwile – ustało nawet brzęczenie owadów, śpiew ptactwa i syczenie żmij; cała przyroda wokół znieruchomiała w oczekiwaniu. I oto w rozwartych dłoniach Czarownicy tkwił Miecz. Ku temu kształtowi zmierzało od początku srebrzyste światło, w rytm zaklęć wszechpotężnej Wiedźmy – która teraz westchnęła z ulgą i złożyła go delikatnie wśród traw. Leżał tam, lśniąc srebrzyście i zdawało się, że w każdej chwili gotów jest zniknąć.
– To jest miecz magiczny – wyjaśniła wreszcie Opiekunka, a jej dłonie drżały. – Nie raniąc drzew tej dżungli, kwiatów czy krzewów, ani niczego co w niej żyje, gdyż wówczas obróciłaby się ona przeciw nam, utoruje nam ten miecz wolną drogę przez Dżunglę. Długo to trwało i musiałam użyć całej swojej Mocy. Najtrudniej jest bowiem stwarzać Coś z Niczego. Obawiam się, że wkrótce będę musiała zejść do Podziemi, by u Prastarych Mocy wzmocnić swój magiczny dar. T o bowiem wyczerpało mnie aż nadto.
– Dlaczego ja tego nie umiem? – spytała Dziewczyna z urazą. – Uczyłyście mnie jak przemieniać Coś w Coś, ale stwarzać Coś z Niczego, nigdy! Chciałabym to umieć. To o wiele ciekawsze niż przemiany szyszek w wiewiórki.
Czarownica pokręciła przecząco głową.
– Ale ja chcę! – tupnęła nogą Dziewczyna. – Muszę i chcę! Czemu mi odmawiasz?!
– Nie podnoś głosu przy Magicznym Mieczu, bo sprowadzisz na nas nieszczęście – odparła surowo jej Opiekunka. Nie jesteś Czarownicą ani też nigdy nią nie zostaniesz. Warto, byś poznała odrobinę magii, choćby po to, by lepiej dawać sobie radę w naszym obecnym, pełnym niebezpieczeństw życiu Ale prawdziwa dziedzina czarów jest zastrzeżona tylko dla najwyżej wtajemniczonych. Posiadło ją tylko Trzynaście Sióstr Starszych, a w Akademii Magicznej uczono jej jedynie wybrane uczennice, godne najwyższego zaufania. Bowiem do stwarzania Czegoś z Niczego trzeba przywołać na pomoc drzemiące głęboko pod ziemią Prastare Moce, Moce Najstarszego Świata i biada temu, kto uczyni to zbyt gwałtownie i je przy tym rozbudzi. Moce te ongiś władały także naszym światem, wówczas gdy jeszcze nie było na nim człowieka. Nie wykluczone, że to one go stworzyły. Gdyby rozbudziły się, kto wie czy nie zapragnęłyby ponownie władzy nad ziemią, ale wówczas musiałby zniknąć z niej człowiek. Nie ma bowiem tu, na ziemi, miejsca dla nich obu naraz, rozumiesz? A jeśliby człowiek nawet ocalał, znalazłby się w niewoli znacznie okrutniejszej niż niewola u prymitywnego, barbarzyńskiego Najeźdźcy. Bowiem Najeźdźca, sam będąc człowiekiem, panuje tylko nad ciałem ludzi, swych niewolników. Podziemne, Prastare Moce zapanowałyby nad ich umysłem, a taka niewola, zapewniam cię, jest najstraszliwsza i nie ma z niej żadnego wyjścia, żadnej ucieczki, ani sposobu obrony.
Dziewczyna milczała chwilę, wpatrując się w Magiczny Miecz, połyskujący srebrzyście wśród traw, a potem szepnęła cicho:
– Gdybyś mi jeszcze zechciała powiedzieć, kim mam być, jeśli nie Czarownicą, może wówczas pogodziłabym się z tym, że nie cała dziedzina Czarów będzie mi dostępna…
– Już niedługo – uspokoiła ją Czarownica. – Gdy skończysz siedemnaście lat, nasza Siostra Piąta opowie ci wszystko…
– To prawie cały rok – pokręciła głową Dziewczyna.
– Tylko dziesięć miesięcy – rzekła łagodnie jej Opiekunka. – A w ich czasie poznasz każdy kamień Ardżany i każdą komnatę dawnego Pałacu Królów. Będziesz tu się czuła rzeczywiście jak w domu. I spłynie na ciebie Czar o wiele ważniejszy niż przemiana Niczego w Coś. Będzie to Czar Przeszłych Wieków, pozornie odległych i już nieobecnych, ale w rzeczywistości wiecznie żywych. Człowiek bez swojej przeszłości jest jakby martwy, jego teraźniejszość jest martwa.
Czarownica przyklękła i ostrożnie wzięła do rąk Magiczny Miecz, który natychmiast rozjarzył się srebrzystym wewnętrznym światłem. Ruszyły naprzód w stronę Dżungli tak gęstej, iż nie sposób było do niej wejść inaczej niż z maczetą lub potężnym, ostrym nożem – i zabijać wszystkie znajdujące się na ich drodze rośliny. Potężne drzewa wyrastały niemal jedne koło drugich, między nimi rozprzestrzeniały się gęste, ostre krzewy o kłujących i trujących kolcach, a wszystko razem oplatały śliskie pnącza, tworząc szczelną, nie do przebycia zieloną ścianę.
Dżungla śpiewała. Śpiewała głosem milionów dzikich pszczół, os i trzmieli, głosem niemal wszystkich gatunków ptaków, cichym i melodyjnym sykiem żmij, drżeniem swych liści na wietrze. Ten śpiew – dziki i swobodny – kojarzył się Dziewczynie z Praczasami, z erą panowania na ziemi Prastarych Mocy. W tej dżungli, zajmującej całą przestrzeń dawnego Królewskiego Placu, nigdy jeszcze nie stanęła noga człowieka. One były tu pierwsze. One pierwsze po setkach lat miały dotrzeć do Pałacu Królów, lub tego co z niego zostało, jeśli pokonała go Dżungla. A wszystko na to wskazywało.
Lśniąca klinga Magicznego Miecza przybliżyła się do gęstej, zielonej ściany – i przebiła ją bezboleśnie. Nie, nie przebiła… Wszędzie tam, gdzie kierowało się ostrze Miecza, zielona ściana pokornie rozstępowała się. Czarownica z Dziewczyną wstąpiły w wąziutką ścieżkę, która natychmiast zamknęła się za nimi, gdy tylko ruszyły naprzód. Ten marsz był powolny i niepokojący. Zewsząd otaczała je nieprzebyta ściana Dżungli i jedynie przed nimi, tam gdzie kierował się Miecz, ciągle na nowo i na nowo tworzyła się mała ścieżynka.
Dziewczyna najpierw rozglądała się wokół z niespokojną ciekawością, ale wkrótce, wiedziona jakimś wezwaniem, utkwiła wzrok w lśniącym Mieczu – i wówczas nagle utraciła poczucie czasu. Wydawało się jej, że mijają wieki, zaś ona sama wstępuje powoli w niezwykłe, zaczarowane, niewidoczne dla ludzkich spojrzeń Królestwo. Początkowo osądziła, że jest to jedynie Królestwo Ciemności, gdyż tracąc sprzed oczu zieloność Dżungli, ujrzała, iż otacza ją całkowita ciemność, głęboka i czarna. Lecz gdy wzrok już się z nią oswoił, zaczęła rozpoznawać jakieś ulotne, chybotliwe, choć potężne kształty. Zdawały się płynąć w mroku – jak w wodzie – w jakimś leniwym, spowolniałym rytmie i choć wydawało się to niemożliwe, były czarniejsze niż otaczająca je czarna Ciemność. Dziewczyna na wpół sennie pomyślała, że pragnie stopić się w Jedność z tym najczarniejszym i najpotężniejszym z czarnych, nieokreślonych kształtów i popłynąć wraz z nim w Nieznane. Muśnięcie tego niematerialnego, ale wyraźnie realnego kształtu spowodowało, iż poczuła się bezgranicznie szczęśliwa.
– Idę… – powiedziała bezwiednie i głośno. – Idę do was…
Czarownica nagle szarpnęła ją za ramię, brutalnie i boleśnie, wpijając zarazem swoje paznokcie w ciało Dziewczyny aż do krwi:
– Nie patrz w Miecz… Natychmiast oderwij wzrok od Niego! Spójrz w zieleń… szybko… Grozi ci ogromne niebezpieczeństwo!… szybko… szybko!
Napomniana w ten sposób, z początku jeszcze nie czuła ani bólu wbijających się w jej ciało paznokci Czarownicy, ani jej głosu, ale powoli, powoli jedno i drugie zaczęło do niej docierać. Z najwyższym trudem odwróciła wzrok od Magicznego Miecza i utkwiła go w zielonej ścianie Dżungli. Ale nie rozpoznała jej. Zieleń jawiła się jako szarość, zaś ona, Dziewczyna, była chora. Powoli i z wysiłkiem zaczęła rozpoznawać kształt drzew i krzewów. Jeszcze długo, długo były szare, nim wreszcie przeobraziły się w zielone. Najpierw poczuła ogromną tęsknotę do Królestwa Ciemności, które tak raptownie opuściła – a później równie ogromną ulgę, że znowu jest tu, u boku swej Opiekunki. Ta szła cały czas naprzód, ale jej spojrzenie utkwione było niespokojnie w twarzy wychowanki. Po chwili jednak Czarownica odprężyła się.
Właśnie stanęły pod wysoką ścianą z białego kamienia, która nagle zagrodziła im dalszą drogę. Dżungla nie panoszyła się tu już tak wszechpotężnie, więc Czarownica przyklękła, trzymając Miecz w szeroko rozwartych dłoniach i znowu jęła szeptać swoje zaklęcia. Jej twarz, pełna najwyższego skupienia, była blada i pokryta kropelkami potu. Srebrzysta klinga po chwili zaczęła blaknąć. Najpierw z wolna zniknęło dziwne, wypełniające ją światło, a później zaczęły zanikać także jej kształty. Za moment była tylko wąskim, srebrnym promieniem. W sekundę później i on się ulotnił. Magiczny Miecz powrócił w swoją Nicość.
Teraz dopiero Czarownica westchnęła z ulgą i przysiadła, zmęczona, na ziemi:
– Z mojej winy byłaś blisko najpotężniejszego niebezpieczeństwa. Zapomniałam cię ostrzec, że pod żadnym pozorem nie wolno spoglądać w Magiczny Miecz i jego światło. W ogóle nie wolno patrzeć na Nic, co powstało z Nicości. Podziemne Moce wprawdzie drzemią, ale ciągle są o wiele potężniejsze niż my, nawet gdy śpią. I w tym śnie zdolne są wziąć w niewolę twój umysł, bez żadnego wysiłku ze swej strony. One to czynią niemal bezwiednie, mimochodem…Zapatrzyłaś się w Magiczny Miecz i zatraciłaś poczucie czasu. To był twój pierwszy krok w Ich kierunku. Jeszcze byłaś ze mną, ale już częścią swego umysłu znajdowałaś się po i c h Stronie, w ich Królestwie. Gdybyś patrzyła w Miecz jeszcze dłużej, ale na szczęście twoje słowa ostrzegły mnie co się dzieje, to choć twoje ciało szłoby nadal tu, koło mnie, w rzeczywistości byłabyś już tam i nie miałabym żadnej możliwości, żeby cię przywołać. Ich Moc jest o wiele potężniejsza niż nasza, choć pochodzi ona rodem także stamtąd. Lecz jest jedynie malutką cząstką ich możliwości. Gdybyś umysłem została tam, byłabyś wówczas Arghillem – istotą, którą niektórzy czczą jako świętą, ale naprawdę jest to tylko nieszczęsne stworzenie, które popadło przez przypadek w niewolę Prastarych Mocy. Dusza Arghilla – choć ciało ma takie jak my, ludzkie i przebywa wśród ludzi – nigdy nie powróci do ziemskiego świata, ale błąka się bez celu w Podziemnym Królestwie, nie mogąc znaleźć drogi powrotu. Bo też nie ma takiej. Jedynie my, Czarownice, ją znamy. Dziewczyna otrząsnęła się.
– Już nie marzę, by stwarzać Coś z Niczego – wyznała Opiekunce. – A jeszcze tam, w ruinach Akademii Nauk poprzysięgłam sobie wbrew twej woli nauczyć się tego. Sama. Z ich pomocą. Teraz wiem, że miałaś rację. Byłam już o krok od Nich i to było straszne, choć zarazem wspaniałe. Gdyby nie ty, byłabym już Arghillem…
– Widzę, że Ardżańskie Mury dokonują w tobie przemiany. Po raz pierwszy przyznajesz się do błędu. Nie lubiłaś zdaje się tego czynić.
– Nie lubiłam – przyznała Dziewczyna.
– Tak, ale teraz masz więcej niż szesnaście lat. Dojrzewasz, doroślejesz, a cechą dorosłości jest umiejętność przyznania się do błędu. Inaczej, mając nawet z pięćdziesiąt lat, będziesz nadal dzieckiem. Ale oto jedna ze ścian Pałacu Królów. Musimy znaleźć bramę. Chciałabym, żeby to była brama główna…
Szły wzdłuż wysokiego muru z białego kamienia, mając z prawej strony nieprzebytą Dżunglę. Mur, o dziwo, zachował się \v dobrym stanie. Wydawało się, że toczy stałą walkę z przyrodą – i ją wygrywa. Nie pozwolił się zniszczyć, ani – jak wszystko na to wskazywało – nie dopuścił Dżungli w głąb pałacowego dziedzińca. Idąc, Czarownica opowiadała Dziewczynie historię Pałacu Królów. Zaczął budować go już Luil I, gdy na jego skronie kapłani i plemienni książęta włożyli koronę. Wcześniej ród Luilów był jednym z wielu książęcych rodów w krainie, złożonej z paru tysięcy niewielkich plemion. Były to plemiona osiadłe. Tworzyły swoje osady, uprawiały rolę, posiadały też swoje rycerskie zagony. Jednak w przeciwieństwie do koczowniczych, dzikich plemion z Wielkich Stepów, te nie toczyły między sobą wojen, ale współżyły w miarę harmonijnie, tocząc jedynie drobne potyczki.
– Szczerze mówiąc, Wielkie Królestwo powstało jedynie dzięki Najeźdźcom – zaśmiała się Czarownica. – Ich wojowniczy przodkowie ciągle napadali na spokojne plemiona tej krainy, porywali dzieci, kobiety, niewolników, broń, bydło i wszelki dobytek. Aby stawić im skutecznie czoła, małe plemiona łączyły siew większe, te z kolei jednoczyły się z innymi wspólnotami, aż wreszcie powstał naród wielki i potężny, zjednoczony duchem wspólnych interesów: obrony swego spokojnego życia. A wówczas zaistniała potrzeba wyboru króla. Wszyscy książęta zjechali w Wysokie Góry, gdzie od pradawnych wieków stała Wielka Świątynia, a w niej znajdowało się Święte Miejsce – którego roli jak dotąd nikt nie dociekł. Tylko niektórzy, najbardziej wtajemniczeni kapłani podejrzewali, iż ta rola związana jest z pasowaniem na króla. Początkowo trwały między książętami kłótnie, ale wreszcie najstarszy kapłan, natchniony tajemniczym snem, nakazał, by każdy z książąt kolejno wstępował na Święty Kamień, który sam wskaże, kto winien być królem. Uniesieni ambicją plemienni książęta stawali na nim, ale Kamień albo spał wiecznym snem, bądź też zrzucał niektórych z siebie, niemal ze złością. Wielu z książąt orzekło wówczas, że to zwykłe brednie, że żaden kamień, nawet najświętszy nie może zadecydować o wyborze króla! I wówczas, jako jeden z ostatnich stanął na nim młody książę z rodu Luilów – a Święty Kamień leciutko zadrżał, jakby z ulgą i rozjarzył się ciepłą poświatą. Więc nikt nie sprzeciwiał się, gdy na jego głowę włożono koronę i nazwano go Luilem I. Wszyscy, nawet najbardziej żądni władzy pojęli bowiem, że bogowie sprzyjać będą tylko jego, Luila, rządom. I tak się stało. Wyobraź sobie teraz, że zamek, pierwszy jaki zbudowano w Wielkim Królestwie – istnieje po dziś dzień! Może w postaci ruin, ale istnieje – i stanowi samo serce późniejszego Pałacu Królów, który rozbudowali już kolejni królowie tego rodu. Ów zamek to po prostu wielka, biała, kamienna komnata, pośrodku której stoi również kamienny królewski tron. Nazwano go potem Białą Salą i miała ona niespotykany owalny kształt. Zbudowana była na wzór amfiteatru – kamienne, szerokie schody – ławy opadały coraz niżej i niżej dokoła, a na samym dole, na szerokiej, owalnej przestrzeni stał tron. Kolejni królowie rozbudowywali Zamek, nie tykając jednak Białej Sali Luila I, jedynie dodając nowe pomieszczenia. A gdy umilkły echa wojen z sąsiednimi, koczowniczymi plemionami dzisiejszych Najeźdźców – zamek zaczął przekształcać się w Pałac. Nie był już miejscem obrony i walki, ale miejscem zamieszkania, odpoczynku, przyjmowania gości, miejscem nauki i zabawy. Mieszkała w nim nie tylko królewska rodzina, ale także wielu uczonych, pisarzy, malarzy, muzyków czy zręcznych rzemieślników. Pałac zawsze był otwarty dla każdego z poddanych. Dlatego właśnie prowadziło do niego 77 bram, jedna główna, szeroka, ozdobna, z wielkimi kutymi w żelazie drzwiami i 76 bocznych, całkowicie otwartych, łukowatych i równie szerokich.
– Dlaczego aż tyle tych bram? – zaśmiała się Dziewczyna.
– Aby uniknąć tłoku, gdy ktoś pragnął odwiedzić króla i jego rodzinę lub rodziny innych mieszkańców – roześmiała się w odpowiedzi Czarownica. – A chętnych co dzień było paręset osób, a nieraz i ponad tysiąc. Pałac tętnił życiem od rana do nocy. Ta wielość bram była wygodna także dla królów. Gdy bowiem doskwierał im już nadmiar gości i przybyszów z różnych dalekich stron, wymykali się po prostu jedną z nich i ruszali do Zamku – tego w którym teraz rezyduje Urgh XIII, lub do swych ukochanych Lasów.
– Kochali zatem Lasy – westchnęła Dziewczyna.
– Tak. Ród Luilów wyrósł w Wielkich Lasach i nigdy, z pokolenia na pokolenie, nie wygasła w nim miłość do nich. Prawdziwie wolni i swobodni czuli się właśnie tam. Ale oto chyba nasza brama główna…
Z głównej bramy jakimś cudem pozostało ogromne, hakowate, rzeźbione w kamieniu zwieńczenie i duży fragment bocznych murów. Na obluzowanych zawiasach nadal zwisały potężne, żelazne drzwi, kute na całej swej powierzchni w delikatny zwierzęco – roślinny wzór. Dwie wielkie klamki, jakby na ironię, miały kształt smukłych, wygiętych żmij, których wąskie łby stanowiły sam uchwyt. A teraz właśnie żmije objęły Pałac w swe władanie…
– Tą bramą wchodziło się na dziedziniec od frontu Pałacu. Dziedziniec, bardzo rozległy, otaczał cały Pałac dookoła. Zaś sam Pałac z kolei budowany był dookoła starodawnej, Białej Sali Luila I, która była pierwotnym i pierwszym Zamkiem królewskiego rodu – mówiła Czarownica rozglądając się wokół. Z dziedzińca nie zostało wiele. I tu rozpleniła się zieloność, choć nie aż w tak bujnej formie. Jej swobodny rozwój zahamowały wysokie pałacowe mury i grube, szczelnie ułożone marmurowe płyty, wyłożone gęsto na całej przestrzeni, tworząc bladoróżową posadzkę.
Dziewczyna stanęła w bramie głównej i jej oczy w zachwycie chłonęły widok, który się przed nią rozpostarł. Wbrew przypuszczeniom, Pałac uległ zniszczeniu w nikłym tylko stopniu. I oto teraz, pośrodku dziedzińca, otoczonego lekkim, choć wysokim murem z białego kamienia, którego krańce trudno było dostrzec, rozpościerał się Pałac Królów, zbudowany cały także z oślepiająco białego kamienia i przykryły szmaragdowe połyskującym dachem. Jakimś cudem zachowały się prawie nietknięte wszystkie jego nieduże, smukłe wieżyczki, których była nadzwyczajna mnogość, a także balkoniki i rozległe tarasy, krużganki obwodzące Pałac wzdłuż jego pierwszego piętra, wsparte na smukłych kolumienkach. Pałac właściwy także miał wiele bram, ale było ich równo o połowę mniej niż w murach zewnętrznych. W Pałacu także najważniejsza i najzdobniejsza była brania główna, do której wiodły szerokie schody z różowego marmuru, a pozostałych 37 bram bocznych, tak jak w pałacowym murze, nie posiadało drzwi, a jedynie hakowate zwieńczenia. Wszystko stało otworem, jakby ci, którzy przed wiekami opuszczali Pałac w pośpiechu, zapomnieli go zamknąć. Na dziedzińcu, w gorących promieniach słońca wygrzewało się setki tysięcy żmij. Na widok podróżniczek z bezdźwięcznym sykiem zaczęły opuszczać swe miejsca i znikać we wszelkich możliwych dziurach i szparach.
– Połknijmy ponownie karadorm – rzekła Czarownica. Jest ich tu o wiele więcej niż w samym mieście. Jakby wyczuły, że to Pałac jest królewską, a zatem jedynie właściwą dla nich siedzibą. A teraz spróbujemy do niego wejść…
Dziewczyna – na którą urok tego miejsca oddziaływał silniej niż wszystko, co kiedykolwiek do tej pory ujrzała odczuła dziwne drżenie na myśl o przekroczeniu progu Pałacu Królów. Nagle, nie wiedzieć czemu, zaciążyło jej całe brzemię jego wielowiekowej historii, jego świetności i upadku. Brzemię to było na przemian ciężkie i bolesne – to znowu lekkie, ciepłe, pełne wewnętrznej radości.
– Ardżana – szepnęła cichutko sama do siebie. – Chyba ją kocham równie mocno jak Las i Wysokie Góry. Jest w niej dziwna godność, duma i piękno. Jak w Lesie. Ale Las jest dziełem Matki Natury, a ją stworzyli ludzie. A skoro ludzie… ci, stąd, z tej zniewolonej krainy, ich prapraprzodkowie, to musieli być również godni szacunku, skoro umieli tworzyć takie zaklęte w kamieniu piękno…
Przymknęła oczy i wydawało się jej, że słyszy echo odgłosów rzezi, jaka miała tu miejsce, gdy na bezbronnych mieszkańców Pałacu napadła czarna wataha Najeźdźców. Oczami wyobraźni widziała uniesione bezradnie w górę drewniane miecze, niezdolne przeciwstawić się stali i żelazu napastników. Słyszała jęki rozpaczy, bezsilności, płacz konających, ojców, matek i dzieci, słabe nawoływania umierających z ran starców. Wzdrygnęła się cała na myśl o przemocy, która dotknęła to miejsce, ten kraj, tych ludzi…
… otwarła oczy. Na pałacowym dziedzińcu trwała charakterystyczna dla tego miejsca cisza – którą pogłębiało jakby, a nie przerywało, brzęczenie milionów os, pszczół i trzmieli, syk żmij, szum liści na wietrze.
– Po raz pierwszy od siedmiuset siedemdziesięciu pięciu lat słychać na tym dziedzińcu głos ludzi – powiedziała Czarownica jakby w odpowiedzi jej myślom. – Chodź już…
I obie wkroczyły na szerokie, kamienne schody głównej, pałacowej bramy.