37491.fb2
Od czasu tamtych wydarzeń Dziecko spoglądało na swą Opiekunkę z mimowolnym szacunkiem i podziwem. Do tej pory miało ją za zwykłą Starą Kobietę, żebraczkę, jakich wiele błąka się po drogach i bezdrożach tej krainy. Siebie zaś – za ubogie, żebracze dziecko, sierotę, przygarniętą z litości przez ubogą, lecz dobrą staruszkę. Teraz Dziecko nie było już pewne swej własnej, nieciekawej z pozoru osoby.
– Jeśli ona jest czarownicą, to j a… – zastanawiało się nieraz z pewnego rodzaju zarówno ciekawością, jak lękiem i nigdy nie kończyło tych zagmatwanych, nieporadnych rozmyślań.
Stara Kobieta – Czarownica – której dopiero teraz Dziecko zaczęło przyglądać się z większą niż zazwyczaj uwagą, okazała się być o wiele bardziej niejednoznaczna, niż na to wyglądała na pierwszy rzut oka.
Mogło też być inaczej: to Dziecko powoli dorastało, miało już pięć lat, wiek w którym dziecięcy umysł rozwija się coraz szybciej i zaczyna lepiej rozpoznawać otaczający je świat. Nie wykluczone, że różne czarodziejskie wydarzenia miały też miejsce wcześniej, gdy Dziecko miało dwa, trzy lub cztery lata, lecz nie umiało jeszcze ogarnąć ich swym wątłym umysłem.
– Może – myślało Dziecko z rosnącą ciekawością – za sprawą Czarownicy byłam już kiedyś myszką lub jabłkiem na drzewie, kwiatem na łące albo królikiem w norze…?
Dziecko nie mogło zapomnieć cudownego choć niepokojącego uczucia, gdy było Choinką, smukłą, srebrzystą, iglastą – a równocześnie nadal było Dzieckiem, myślącym, czującym, i dokoła kłębili się na spoconych, rżących koniach groźni rycerze w zbrojach, nie widząc go, choć mając w zasięgu dłoni.
Stara Kobieta, która to sprawiła, musiała być kimś niezwykłym; kimś całkiem, ale to całkiem innym od odwiedzających ich czasem Wieśniaków. Teraz, gdy Dziecko ukradkiem przyglądało się swej Opiekunce, z ciekawością, choć już bez zdziwienia stwierdziło, że Czarownica nie jest wcale taka stara, na jaką na ogół wygląda. Jej dłonie – duże i ciepłe – były gładkie, a nie pomarszczone, jak przystałoby u staruszki. Jej zgarbione zazwyczaj plecy – zwłaszcza gdy nikt nie patrzył – prostowały się swobodnie, a ruchy były zgrabne i płynne, jak u dojrzałej, lecz ciągle młodej kobiety. Oczy też miała nadzwyczaj bystre, o nieruchomych, długich powiekach; były one szare i chłodne jak górski strumień.
– Czy mogłabyś znowu zaczarować mnie w choinkę? – spytało Dziecko, gdy już znalazły kolejną, tymczasową siedzibę. Tym razem była to solidna, ciepła stajnia, stojąca koło rozwalonego i dawno opuszczonego domu. Wieś znajdowała się na tyle daleko, że nikt tu nie zaglądał, zwłaszcza że zbliżała się zima i pasterze już dawno przestali wyganiać swe owce, kozy i krowy w poszukiwaniu świeżej trawy.
– Mogłabym – odparła spokojnie Czarownica.
– Więc zrób to – poprosiło Dziecko. – To było piękne. Moje ręce były smukłymi srebrzystymi gałązkami, a głowa… głowa była taka dumna, jak wierzchołek choinki! Zrób to…
– Nie wolno mi – powiedziała Czarownica. – Mam prawo tylko do trzech sztuk magicznych, żeby cię ocalić. Co innego zwykłe sztuczki, tych mogę robić ile tylko pragniesz. Mogłabym też robić je dla Wieśniaków, dla ich dobra, i to bez ograniczeń, ale nie chcę, bowiem zostałabym wówczas rozpoznana jako Czarownica…
– …i co wtedy?
– Wtedy, jak to na ogół w życiu bywa, jedni by nam pomagali ukryć się przed Najeźdźcą, ale znaleźliby się też tacy, którzy by nas wydali w ich ręce. Ludzie są słabi, a za nasze głowy wyznaczona jest wysoka nagroda.
W ten sposób, w starej stajni za Wsią, Dziecko – wkraczając w szósty rok swego życia – dowiedziało się, że istnieje ktoś taki jak Najeźdźcy, którzy wiele by dali, iżby ono, Dziecko, i Czarownica zostali schwytani. I choć Najeźdźcy w swych wspaniałych, lśniących zbrojach z ogromnymi czarnymi końmi wydawali się Dziecku nadal piękni – już wiedziało, że uosabiają sobą Śmierć. Pojęło to po krótkiej wymianie zdań z Opiekunką:
– … a gdyby nas już schwytali, co potem?
– Zabiliby – odparła krótko Czarownica, bez specjalnego wzruszenia w głosie.
– A kim są Najeźdźcy? – spytało znowu Dziecko.
– Wkrótce nadejdzie czas, by ci to wytłumaczyć. Jeszcze nie nadszedł. Za to pora już nauczyć cię pisać, czytać i rachować – zakończyła Czarownica krzątając się po starej stajni.
Dopiero teraz Dziecko dostrzegło po raz pierwszy, że takie krzątanie się Starej Kobiety po każdorazowej, tymczasowej siedzibie ma wiele wspólnego z czarami. Nie przemęczając się zbytnio, paroma dosłownie ruchami swych zgrabnych, dużych rąk, Czarownica doprowadzała stajnię do przytulnego wyglądu. I wkrótce okazało się, że dawna rudera jęła przypominać całkiem przyzwoite pomieszczenie mieszkalne; że ma stół, łóżka, komodę, a nawet lampę nad stołem. Myszy, od których stajnia dosłownie roiła się, na jeden ruch jej ręki kicnęły do swych norek. Lampa rozbłysła różowym światłem. A co dziwniejsze – lecz tego Dziecko jeszcze nie wiedziało – światła lampy nie było widać z zewnątrz i stajnia nadal wyglądała na opuszczoną.
Całą zimę, długą i mroźną, Dziecko uczyło się pod okiem Czarownicy. W dzień odczytywało wszystkie litery alfabetu, a wkrótce potem całe teksty z wielkiej, zniszczonej księgi, wyjętej z worka – zaś w nocy, gdy spało, Opiekunka kładła na jego głowie swoje duże dłonie i mamrotała coś pod nosem. Każdy dzień posuwał naukę naprzód o dni przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście. W ciągu niecałego miesiąca Dziecko opanowało płynnie czytanie, pisanie, liczenie. Teraz długie, zimowe wieczory zaczęły być przyjemniejsze. Dziecko czytało już bowiem swobodnie wielką, zniszczoną Księgę Czarownicy.
Była to najdziwniejsza Księga świata, ale Dziecko – dla którego była ona w ogóle pierwszą książką w życiu – nie wiedziało o tym. Kto wie, może sądziło nawet, że wszystkie książki są właśnie takie…?
Czarownica śledziła je spod oka, gdy rozczytywało siew pożółkłych i nieco już kruchych, zetlałych stronicach – i uśmiechała się do siebie wąskimi wargami. Raz nawet – a zdarzyło się to po raz pierwszy w całej, blisko sześcioletniej znajomości Dziecka i Czarownicy – ta ostatnia roześmiała się głośno – i jakby z triumfem. A było to tak:
Dziecko czytało właśnie w skupieniu króciutki rozdział Wielkiej Księgi, zatytułowany: “Magiczne przeobrażenia”. Nieznany autor wyjaśniał w nim, jakie zaklęcia należy wyszeptać i jakie ruchy rąk przy tym wykonywać, by przeobrazić na przykład mysz w jabłko lub pająka w kłębek wełny. Czarownica wpatrywała się w Dziecko chłodnymi, szarymi oczami z napięciem i uwagą. Obserwowała czujnie, jak Dziecko bezgłośnie porusza wargami, jak mamrocze szeptem słowa zaklęcia, a potem wykonuje nieporadnie określone ruchy rąk. Bystre oczy Czarownicy już dawno dostrzegły na stole małego, brązowego pajączka. Dziecko również go widziało.
… pajączek swobodnie kroczył na swych wysokich, zgiętych nóżkach po ogromnej dla niego przestrzeni stołu. Różowe światło lampy przydawało jego ciału fioletowego odcienia. Dziecko mamrotało świeżo wyuczone zaklęcia i czyniło dziwne gesty rękami – a pajączek szedł… Ruchy jego rąk były coraz mniej nieporadne i bardziej płynne, a mamrotane słowa jakby szybsze – a pajączek coraz szybciej zbliżał się do krawędzi stołu. Dziecko nadal próbowało nowej sztuki, określonej przecież tak prosto i precyzyjnie w Wielkiej Księdze a pajączek już dobiegał krawędzi… zaraz spadnie lub opuści się wolno na długiej, pajęczej nitce… Czarownica nie spuszczała z Dziecka chłodnych, szarych oczu… a pajączek biegł., biegł… biegł… I NAGLE STOCZYŁ SIĘ ZE STOŁU JAKO MAŁY KŁĘBEK WŁÓCZKI! I wówczas to Czarownica wybuchnęła radosnym, swobodnym, niemal triumfalnym śmiechem. Jednak zaraz rzekła surowo:
– A teraz odczaruj pajączka z powrotem…
– Nie chcę – odparło Dziecko. – Z tej włóczki można zrobić coś ładnego… Pomponik albo laleczkę. Nie chcę…
– To nie jest włóczka. To jest mały, żywy pajączek. I musisz wrócić mu życie – rzekła z naciskiem Czarownica.
– Nie umiem – odparło niechętnie Dziecko, nie spuszczając łakomego wzroku z kolorowego kłębka. – To mi się teraz bardziej podoba.
– A jednak z powrotem przeobrazisz włóczkę w pajączka powiedziała twardo Czarownica.
Mały, barwny kłębek leżał nieruchomo koło nogi stołu cały długi dzień, nim Dziecko – szukając wśród pożółkłych stronic Wielkiej Księgi – odnalazło rozdział o odczarowaniu przeobrażonych za sprawą magii przedmiotów i żywych istot. Tym razem niemal w godzinę opanowało nową sztukę – i za chwilę mały pajączek, spiesznie przebierając wysmukłymi nóżkami, skrył się w szparze podłogi. Opiekunka patrzyła na to z nieskrywanym zadowoleniem.
Gdy zapadła już noc i Dziecko układało się do snu na wygodnym, wyścielonym liśćmi łóżku, nagle otwierając szeroko oczy spytało:
– … więc jestem także Czarownicą, jak ty?
– Nie – odparła krótko Opiekunka. – A kim jestem?
– Kiedyś się o tym dowiesz – padła sucha odpowiedź, a Dziecko, nie zastanawiając się nad tym dłużej, usnęło. Tej nocy śniły mu się myszy przemieniane w ciepłe, pluszowe pantofelki, jabłka przeobrażające się w wielkie różowe balony i kolorowe ptaki zaczarowane w błyszczące, złote gwiazdy.
Od tego czasu Dziecko, niemal co dzień, dla zabawy, przemieniało coś w coś – na przykład łyżkę w małą, zwinną jaszczurkę lub muchę w kręcącą się szybko srebrną kuleczkę, albo grzebień w niedużego jeża lub na odwrót. Ale natychmiast, pod wpływem natarczywego, surowego spojrzenia Czarownicy odczarowywało przedmioty i zwierzęta w swe dawne kształty.
– Czy nigdy nie będę mogła zostawić ich zaczarowanych? – spytało raz z gniewnym zawodem.
– Nigdy. Nie wolno działać przeciw Matce Naturze, łamać to co Ona ustaliła. Wyjątek stanowi jedynie sytuacja, gdy w grę wchodzi konieczność uratowania w ten sposób czyjegoś życia – odparła Czarownica.
– Dlaczego więc nie przemieniłaś tych okrutnych rycerzy i ich koni w małe skaczące żabki albo w jaszczurki? Wolałaś przemienić nas?
– Nie czytasz z uwagą Wielkiej Księgi – powiedziała z przyganą Czarownica. – Nie mogłabym przemienić naraz wszystkich jeźdźców, najwyżej jednego, dwóch, kto wie, może i trzech, ale ci pozostali schwytaliby nas. W czasie magicznych przeobrażeń nie wolno odrywać oczu od czarowanego przedmiotu czy istoty. Musisz na wiele sekund skupić na nim całą swoją Moc. A przecież Najeźdźców było kilkudziesięciu…
Po paru dniach Dziecku znudziły się zabawy w przeobrażanie. Nowa, tak fascynująca początkowo sztuka spowszedniała i po kilkudziesięciu udanych zaczarowaniach i odczarowaniach Dziecko zarzuciło tę czynność i rozpoczęło czytać inne rozdziały Wielkiej Księgi. Tym razem zaintrygowała je stara, długa i niekiedy trochę nudna baśń o Wielkim Królestwie.
– Wielkie Królestwo było najpiękniejszym i najbogatszym krajem, rozciągającym się na południowo – wschodnich obszarach naszego świata. Było w nim kilkaset jezior, nieprzeliczona ilość ogromnych, przepaścistych lasów, wspaniałe i żyzne tereny rolnicze, kilkadziesiąt bogatych, niezwykłej urody miast – wśród których szczególny podziw budziła zwłaszcza stolica Wielkiego Królestwa, Ardżana, ze swymi pałacami, sławnym Pałacowym Placem, i rozległym królewskim ogrodem. Nigdzie nie żyło tylu mądrych uczonych, tak wielu utalentowanych artystów, tak walecznych żołnierzy. Nigdzie też nie było tak ogromnej ilości zdrowych i szczęśliwych dzieci, jak właśnie tutaj. Rozsądnie uprawiana żyzna ziemia przynosiła takie plony, że nikt nie był głodny, zaś zdolni królewscy Technicy wymyślali coraz to nowe usprawnienia i wynalazki, ułatwiające mieszkańcom życie i pracę – czytało Dziecko, to z ciekawością, to znowu z pewnym znudzeniem, oglądając równocześnie barwne ilustracje, z których kolorów wyłaniały się wspaniałe i egzotyczne obrazy życia w Wielkim Królestwie. Czarownica siedziała skulona przy kominku, w którym wesoło trzaskały palące się żywo polana, i spod oka przyglądała się czytającemu Dziecku.
– Wielkie Królestwo powstało z kilkudziesięciu skłóconych przedtem ze sobą niewielkich państw, rządzonych przez ambitnych i skłonnych do wzniecania lokalnych wojen książąt. Minęło wiele, wiele lat, nim książęta uprzytomnili sobie, że wobec wzrostu potęgi dzikich, koczowniczych plemion na wschodzie, należy się zjednoczyć i wybrać jednego spośród siebie na króla. Najświętsza Magia i Święte Miejsce pomogły wybrać spośród książąt najmądrzejszego i cieszącego się powszechnym szacunkiem władcę. Właśnie on zdołał do końca zjednoczyć skłócone państewka i stworzył Wielkie Królestwo. Za zgodą wszystkich poddanych, włącznie z rodami książęcymi, władza w Wielkim Królestwie stała się dziedziczna i przechodziła z ojca na syna w niczym nie zakłóconym rytmie przez setki lat. Każdy syn spośród królewskich dzieci, którego Święte Miejsce naznaczyło, otrzymywał po dojściu do pełnoletności imię Luil – było to bowiem rodowe imię ojców. Ostatni Luil nosił miano Luila XXIV. Każdy z kolejnych dwudziestu czterech Wielkich Królów był twórcą dalszego udoskonalania sposobu sprawowania rządów w swym państwie. Jeśli na przykład Luil I doprowadził do tego, że z królestwa zniknął głód, nękający ciągle sąsiednie państwa przez niewłaściwą dbałość o ziemię – to na przykład Luil IV stworzył mądry, sprawiedliwy zbiór praw, dzięki któremu wkrótce w Wielkim Królestwie nie wiedziano co to zbrodnia, kradzież czy ludzka krzywda. Luil X hołubił lekarzy; doprowadził do tego, że medycyna znalazła się w takim rozkwicie, iż większość groźnych do tej pory chorób została opanowana, zniknęły wielkie epidemie, jak dżuma, a poddani królewscy zaczęli cieszyć się iście wspaniałym zdrowiem. Luil XIII był szczególnym władcą: otoczył bowiem swoją królewską opieką prześladowane, kryjące się w górach i lasach kobiety, obdarzone nadprzyrodzonym darem magii i zwane potocznie Czarownicami. Jeśli do tej pory schwytana przez władze Czarownica bywała palona na stosie lub topiona w jeziorze z ogromnym kamieniem u szyi – to król Luil XIII wydał im glejty nietykalności… Tym razem jednak to poddani byli pierwszymi, którzy jęli chronić Czarownice przed stosem, poznając ich ogromną użyteczność dla siebie. Luil XIII musiał jedynie nauczyć szacunku wobec Czarownic swoich rycerzy, Techników i uczonych. Ci bowiem długo wzdragali się przed uznaniem “zabobonów”. Luil XIII posunął się tak daleko, iż stworzył Akademię Magiczną, kształcącą utalentowane w tym kierunku dzieci (z reguły były to dziewczynki). Dzieci te już we wczesnym wieku zdolne były przeobrażać niektóre przedmioty, zaklinać pogodę, odtruwać studnie, leczyć niektóre z chorób, przebywać bez lęku wśród najdzikszych zwierząt. Kształcone w Akademii Magicznej przez Czarownice, doskonaliły swój kunszt, a niekiedy dostępowały Najwyższego Wtajemniczenia.
Z kolei król Luil XIX otoczył swoją opieką uczonych i artystów, więc rychło nauka i sztuka osiągnęły niespotykany stopień rozwoju – któremu nie stawiały tamy ni ograniczeń ani podejrzliwość doradców i urzędników króla, ani bardzo jednostronne widzenie świata Techników czy ograniczoność pewnych rycerzy.
Największe zasługi dla swego państwa położył król Luil XXIII. Wiedząc z kart starych kronik i historii, ile krzywdy i nieszczęść przyniosły poddanym wyniszczające ongiś wojny między skłóconymi państwami – Luil XXIII zlikwidował cały rycerski stan w swym Królestwie, nakazując głęboko zakopać wszystkie miecze, szable, łuki i inną, bardziej skomplikowaną broń. Zażądał też od wszystkich poddanych przysięgi, iż nigdy więcej nie wezmą udziału w żadnej z wojen. Większość poddanych z radością spełniła królewski rozkaz i Dzień Zakopywania Broni stał się od tej pory wspaniałym świętem, czczonym co rok na wiosnę.
Na historii rządów króla Luila XXIII urywała się baśń o Wielkim Królestwie, którą Dziecko czytało na przemian ziewając i nudząc się (przy opisach gospodarki i prawnych lub technicznych rozważaniach), to znowu dostając wypieków na buzi, gdy czytało o pieczy, którą Luil XIII sprawował nad Czarownicami.
– Szkoda, że to już koniec bajki – westchnęło, gdy rozdział zatytułowany “Krótka historia Wielkiego Królestwa” ustąpił miejsca rozdziałowi pod tytułem “Magiczna medycyna”.
– To nie jest bajka – odparła Czarownica.
– Więc co to jest?
– Znowu nie czytasz uważnie – skarciła je Czarownica. To jest prawdziwa historia.
– Chciałabym w takim razie żyć w tym Wielkim Królestwie – westchnęło Dziecko marzycielsko.
– Żyjesz w nim, choć nic o tym nie wiesz – rzekła krótko jego Opiekunka.
– Chcesz powiedzieć, że to miejsce jest Wielkim Królestwem? – zaśmiało się Dziecko chytrze. – To miejsce, gdzie raz po raz musimy uciekać przed rycerzami w zbrojach, gdzie nie mamy prawdziwego domu i gdzie nie widziałam, by stał choć jeden pałac?
– Tak – powiedziała spokojnie Czarownica. – To miejsce, gdzie wszyscy są biedni, a liczni nawet głodują, gdzie niepokornych skazują na śmierć, a podejrzanych o niepokorność szczują jak dzikie zwierzęta, było kiedyś szczęśliwym Wielkim Królestwem.
– Kłamiesz… – odparło Dziecko niechętnie.
– Nie kłamię, tyle tylko, że było to bardzo, bardzo dawno. Dokładnie 765 lat temu Wielkie Królestwo zniknęło z map tego świata. Choć było to jednak aż tak dawno, że zdawałoby się że nikt już nie powinien pamiętać, większość jego dzisiejszych mieszkańców nosi w swych sercach głęboką i serdeczną pamięć o nim, którą wzięli od swych dziadków, pradziadków i praprapradziadków. Nie zdołali już ujrzeć Wielkiego Królestwa, a jednak je pamiętają.
– Taka pamięć musi boleć – powiedziało Dziecko dorosłym tonem, jakim zresztą mówiło zazwyczaj, nie spotykając się nigdy ze swymi rówieśnikami, nie znając nikogo poza Czarownicą. – Chyba lepiej nie pamiętać, bo wtedy łatwiej się żyje.
– Tak – odparła Czarownica. – Łatwiej żyje się bez takiej pamięci, a o wiele gorzej z nią, ale za to wówczas żyje się mądrzej i prawdziwiej. Jest to pamięć gorzka, ale dumna.
– Mówisz, że tych królów było dwudziestu czterech? Wydaje mi się, że Wielka Księga musiała zgubić jeszcze jednego – szepnęło Dziecko. – Tego, który pozwolił sobie zabrać Wielkie Królestwo.
– To już jest całkiem inna historia – powiedziała Czarownica. – 1 mniemam, że wkrótce ją poznasz.
Przez resztę zimy Czarownica i Dziecko, nie nękane przez nikogo, żyły spokojnie w opuszczonej stajni. Dziecko nadal długimi zimowymi wieczorami czytało Wielką Księgę, a gdy odkładało ją niekiedy ze zniechęceniem, gdyż kolejne rozdziały wydawały mu się nudne, Czarownica surowo napominała:
– Nie trać czasu. Do tej pory, mimo upływu setek lat, udało się nam ocalić Wielką Księgę, nie zgubić jej ani nie zniszczyć w czasie kolejnych ucieczek. Ama ona nie mniej niż 1800 lat, przynajmniej pierwsze rozdziały, gdyż później dopisywano do niej coraz to nowe. Więc wartość ma bezcenną. Lecz w każdej chwili może się okazać, że strawi ją zły ogień, wpadnie w ręce Najeźdźców lub ludzi głupich, którzy ją zniszczą. Mam wobec ciebie tylko jedno zadanie i muszę skrupulatnie je wypełnić: nie tylko przeczytasz całą Wielką Księgę, nim ukończysz 7 lat, ale w dodatku będziesz ją umieć na pamięć. Siedem lat ukończysz na wiosnę, a to już niedługo…
Więc Dziecko nadal czytało wieczorami pożółkłe stronice opasłej Księgi, a znudzenie dziwnym trafem ustąpiło. Nocami Czarownica przykładała swe duże ciepłe dłonie do jego głowy i mamrotała jakieś słowa. Nazajutrz kolejne rozdziały wchodziły z coraz mniejszym trudem w pamięć Dziecka i utrwalały siew niej na zawsze.
Dziecko przeczytało i zapamiętało długi rozdział zatytułowany “Magiczna Medycyna” – i z pewnym wstrętem, ale skutecznie, zmuszone przez swą Opiekunkę, wyleczyło złamaną i ropiejącą łapkę małej myszki, oparzoną przez lampę szmaragdową ćmę, przywróciło życie zamarzniętemu w śniegu ptakowi. Po przeczytaniu rozdziału “Magiczne Płyny” nauczyło się przyrządzać ze zwykłej wody z dodatkiem paru wybranych ziół różne napary i napoje, które utrudzonym przywracały siły, roztargnionym pamięć, nieszczęśliwym – radość, otępiałym – umysłową sprawność.
Bez żadnych nakłonień ze strony Czarownicy, w najwyższym skupieniu Dziecko nauczyło się na pamięć rozdział “O nieludzkich mowach” i dowiedziało się – nawet bez zdziwienia – że bywają, rzadkie co prawda chwile, w których zrozumiała staje się dla wybranych istot mowa zwierząt, traw, ptaków, drzew. Należy jednak wybrać – a tego właśnie uczyła Wielka Księga – stosowny dzień, a i porę dnia. Niekiedy jest to tylko jeden dzień w roku, choć czasem bywa i tak, że – wraz ze zmianą kierunku wiatru, układem chmur na niebie, wilgotnością powietrza i kątem padania promieni Księżyca lub Słońca – można też ich mowę pojąć niemal co dzień.
Czarownica z błyszczącymi oczyma śledziła Dziecko, skryta za rogiem stajni, gdy stojąc pod wielką lipą, której gałęzie sięgały wysoko w niebo, wsłuchiwało się w skrzypienie jej konarów. Mowa liści drzew była łatwiejsza, lecz zimową porą niemożliwa. W oczach Czarownicy czaił się niepokój, bowiem ten zimowy, chłodny dzień nie był w dodatku Dniem Mowy Lip. Oczy Czarownicy połyskiwały coraz mocniej, a niepokój narastał. I wtedy gdy jej niepokój wzrósł do zenitu, Dziecko powiedziało:
– Ona mówi, że od dawna nie widziała we Wsi żadnych Najeźdźców. Nie mają tu nic do szukania, bo jest to Wieś posłuszna i karna…
– Tak – powiedziała Czarownica z uśmiechem na swych wąskich wargach.
– A co to znaczy wieś posłuszna i karna? – spytało Dziecko odrywając się od pnia wysokiej lipy.
– To jest taka Wieś, która chętnie zapomniała o tym, że była ongiś częścią dumnego i wolnego Wielkiego Królestwa – odrzekła Czarownica ze smutkiem. – W zamian ma nieco więcej jedzenia, niż pozostałe Wsie. Jak widzisz, można zdradzić i za kęs chleba.
Zima przeszła szybko, choć zazwyczaj dłuży się wszelkim żywym istotom w przeciwieństwie do wesołego pośpiechu wiosny. Jeszcze nigdy Czarownicy i Dziecku nie udało się tak długo i spokojnie przeżyć tyle czasu w jednym miejscu. Dzięki temu nauka postępowała szybko i już wkrótce Dziecko umiało Wielką Księgę na pamięć.
– Czy nigdy jej nie zapomnisz, moja Mała? – spytała pewnego dnia Czarownica. A był to dzień, w którym słońce przypiekało na tyle mocno, iż śnieg, leżący grubą warstwą wszędzie dokoła, zaczął powoli topnieć.
– Nigdy – odparło Dziecko.
– Więc teraz musimy tę Księgę spalić, żeby nie wpadła przypadkiem w niepowołane ręce.
– Musimy?! – zawołało Dziecko z żalem. – 1 co teraz będzie?
– Teraz ty będziesz Wielką Księgą, rozumiesz? Ona cała będzie w tobie, w twojej pamięci. A kiedyś… kto wie czy kiedyś jej nie odtworzymy?
Ten wieczór wydawał się Dziecku smutny. Wprawdzie pożółkłe, kruche stronice utrwaliły się w jego pamięci i niemal na każde zawołanie Dziecko widziało wyraźnie przed oczami każdą ze stron i niemal każde słowo każdego rozdziału – ale widok płonącej w kominku starej Wielkiej Księgi przejął je tęsknotą do niej, do jej dotyku, zapachu, jej obecności. Była to też tęsknota do długich, spokojnych choć fascynujących zarazem wieczorów, w czasie których stronice Księgi różowiały pod lampą na stole; tęsknota do tego pierwszego czarownego momentu gdy mały pajączek, spadając ze stołu przeobraził się w barwny kłębuszek włóczki.
Nie wiedząc o tym Dziecko tęskniło też do chwili, gdy było tylko dzieckiem, nie obciążonym żadną tajemną wiedzą ogromnej Wielkiej Księgi. Teraz, po jej śmierci w purpurowych płomieniach ono samo, Dziecko, było utraconą, czarodziejską Wielką Księgą. Przestawało być Dzieckiem. W sposób nieodwracalny.