37491.fb2
Wędrowcy nawet nie wiedzieli kiedy z powrotem zjawili się w sercu Wysokich Gór. Zapadał zmierzch. Droga tym razem wydawała się krótka, gdyż gnała ich niecierpliwość i nadzieja. Noc spędzili wśród skał, pół drzemiąc, pół śniąc, pół czuwając.
Ajokowi śniła się gruba Księga z wierszami. Jego księga z j e g o wierszami. A każda pierwsza litera nowej zwrotki była pięknie iluminowana prawdziwymi farbami. I każdy wiersz zawierał w sobie tyle znaczenia, tyle prawdy o życiu, o śmierci, o narodzinach i umieraniu, o sensie życia i sensie przekraczania Bram Wiecznej Krainy – że każdy kto ją czytał czuł się bogatszy, szczęśliwszy, rozumniejszy. I śniło się Ajokowi, że Księgę tę – jak przedtem Pieśń Jedyną – będą znać wszyscy w tym kraju i wszyscy będą w nią wierzyć, jak w Pieśń.
– Jeśli Pieśń nie zawiedzie – mruknął, obracając się na drugi bok.
Każda z Czarownic śniła jeszcze raz o swoim Czasie spędzonym z wychowanką i każda, wzdychając boleśnie, szukała w sobie błędu, który spowodował, iż Święty Kamień ją odrzucił.
– Dałam jej opiekę, ale nie dałam serca, choć ona nie miała matki – mruczała przez sen Czarownica Pierwsza.
– Czyż rozum nie jest cenniejszy niż miłość? – jęczała we śnie Druga. – Dałam jej wiedzę, ale nie uczyłam miłości. Pokochała Matkę Naturę, ale odsunęłam ją od ludzi.
– Wprowadziłam ją w świat ludzi, ale nie umiałam jej przekonać, że nawet najbardziej poniżony człowiek ciągle jest godny szacunku, a im bardziej cierpi, tym mocniej trzeba go kochać… – mruczała Trzecia. – Czyż to nie moja wina?
– Mury Ardżany dały jej dumę i godność praprzodków. Nie pojęłam, że to za mało, aby być władczynią – rzucając się we śnie, szeptała Czwarta.
I tylko stary Pustelnik spał tej nocy spokojnie w swej pieczarze.
Luelle nie spała wcale. Łagodnym ruchem ręki powitała niedużego szarego ptaka, który przycupnął koło jej głowy.
– Wiedziałaś, co czynisz, wiodąc nas na Pustynię – szepnęła patrząc w nieme oczy. – Poznałam tam gorzki smak ludzkiego cierpienia i wielką czystą radość, gdy można było je odjąć, biorąc na siebie. Jakżeż byłam głupią i pustą dziewczyną, a wcześniej nieznośnym i kapryśnym dzieckiem. Doprawdy, Święty Kamień musiał się na mnie rozgniewać, gdy stanęłam na nim w swojej dawnej postaci…
Jaskrawo czerwone słońce wschodząc nad skałami zbudziło jej współtowarzyszy. Czarownice serdecznie powitały swoją przemienioną w ptaka Siostrę, choć zdawało się, że ptak tego nie pojmuje. Teraz już wszyscy ruszyli dalej, aby jak najszybciej dotrzeć do serca ruin Wielkiej Świątyni, rozmawiając, w skupionym milczeniu i tylko echo powtarzało ich kroki lub zwielokrotniało dźwięk spadającego spod ich stóp żwiru. Gdy stanęli u celu swej górskiej, uciążliwej drogi, właśnie zapadała kolejna noc. Byli zmęczeni, zarazem pełni lęku i nadziei. Tej nocy nie spał nikt. Ruiny Wielkiej Świątyni robiły wrażenie ogromnych, posępnych i groźnych w księżycowej poświacie. I choć srebrzyste światło rozjaśniało cały ten niezwykły krajobraz, równocześnie wszystkie cienie były czarniejsze niż zawsze.
– Boisz się? – spytała szeptem jedna z Czarownic.
– Tak, ale jakoś inaczej niż wtedy – odparła Luelle. – I proszę was tylko o jedno, nawet gdyby Święty Kamień zechciał mnie zabić, nie zdejmujcie mnie z niego. Niech się stanie, jak musi się stać.
Razem z brzaskiem nowego dnia ruszyli po schodach Świątyni i przeszli w stronę gładkiej, skalnej ściany.
– Nie musisz iść – szepnęła Luelle Ajokowi. – Gdyby groziła nam śmierć, ty nie powinieneś zginąć.
– Muszę iść – odparł Ajok. – Muszę przy tym być.
Tak jak rok temu, Czarownice wysunęły w stronę skały swe obdarzone magiczną Mocą dłonie – i ta po chwili odkryła zaczarowane wrota. Gdy już uformowały się one wyraźnie jęły rozwierać się powoli, powoli…
Z ciemnego wnętrza wionął na nie lodowaty podmuch i nim przekroczyły czarodziejskie odrzwia, ujrzały, jak całe niebo nad ich głowami ściemnia się i pokrywa chmurami koloru czystej czerni. Była to czerń tak głęboka, że zdawało się, iż na świat powróciła dopiero co miniona noc, nie dając słońcu ukazać swego jasnego oblicza.
Święty Kamień lśnił zielonkawą poświatą i nagle Luelle – pełna grozy i zdumienia – pojęła jego prawdziwy kształt: Święty Kamień był grobowcem. Kto spoczywał pod tą olbrzymią, omszałą kamienną płytą? I komu wolno bezkarnie wstąpić na czyjś Grobowiec, bezczeszcząc go swymi stopami?
Teraz dopiero Luelle zrozumiała, że Święty Grobowiec nie chce ani jej dumy, ani uporu czy rozumu, nie chce inteligencji, wrażliwości i talentów magicznych, nie mówiąc już o zewnętrznych oznakach królewskiego pochodzenia. Święty Grobowiec chce jej miłości i współczucia, modlitwy za jego zmarłych, którzy spoczywają tam głęboko i od wieków – gdyż tylko te uczucia mogą rozgrzać jego lodowatą samotność.
Mroźny podmuch omiatał całą pieczarę. Ajokowi i Czarownicom pobladły twarze i każde z nich ogarnęła paniczna chęć ucieczki. Nim jednak którekolwiek wykonało jakiś ruch – Luelle, nie czekając na niczyją pomoc, sama wstąpiła na Święty Kamień. I wówczas jej strwożeni i zdumieni współtowarzysze usłyszeli, jak Dziewczyna krzyczy w czarną i zimną przestrzeń pieczary, wyciągając przed siebie ramiona:
– Kocham was! Kocham was wszystkich, żywi i martwi, ci, których już nie ma, i ci, którzy się narodzą! Kocham was, leżący pod tym Kamieniem, pod swoją grobową ciężką płytą! Nie jesteście już sami! Jestem z wami, ja, Luelle z rodu Luilów!
…i wówczas Święty Kamień, promieniując groźną, zielonkawą poświatą – zadygotał. Najpierw lekko, potem mocniej, coraz mocniej, by wreszcie wprawić się w tak silne drganie, iż Luelle, nie mogąc utrzymać równowagi, zeskoczyła zeń i stanęła w gronie swych znieruchomiałych ze zgrozy współtowarzyszy. Drganiu Kamienia nagle zaczęło towarzyszyć dudnienie tak donośne, iż musiało się roznieść chyba po całym kraju. Czarownice, Ajok i Luelle mimo woli cofając się, krok za krokiem, zatrzymali się pod jedną ze ścian pieczary, trzymając mocno za ręce dla dodania odwagi.
Święty Kamień drgał… dudnił… drgał… dudnił… drgał i nagle oderwał się od swej podstawy i obrócił na bok. Pod nim ukazał się ogromny, fosforyzujący dziwnym światłem otwór, prowadzący gdzieś w głąb ziemi. Po chwili z czeluści tej zaczęty wypełzać jakieś kształty, jeden za drugim, jeden za drugim; było ich coraz więcej i więcej. W oszalałych ze zgrozy widzach kształty te powoli formowały się i przesuwały ku otwartym wciąż skalnym wrotom, jeden za drugim, jeden za drugim.
…Byty ich dziesiątki, setki, tysiące… Upiorni Rycerze z Mroku Pradziejów, wszyscy którzy kiedykolwiek oddali życie za dawne Wielkie Królestwo, a nawet jeszcze wcześniej, nim ono się utworzyło, ale którzy ongiś żyli i walczyli o wolność tej ziemi. Wszyscy, których siła, rozum i serca przyczyniły się do późniejszej wielkości Królestwa, jego potęgi i chwaty, ci, którzy je budowali i tworzyli. I ta straszliwa, potężna, niepoliczalna Armia Upiorów Przeszłości ruszyła w dół, schodami dawnej Wielkiej Świątyni i spływała całymi szeregami w stronę dolin. Czoło tego okropnego, martwego pochodu osiągało już pierwsze ludzkie siedziby, a tymczasem z ziemskiej czeluści wychodzili wciąż coraz to nowi Martwi Rycerze – i nie było temu końca…
Nad całym dawnym Wielkim Królestwem zapanowała Czerń i w tej Czerni poruszały się tylko, zielonkawo opalizując, straszne, groźne sylwetki, bez ciała, bez krwi, a mimo to rzeczywiste. Wszyscy żywi schronili się w swych domach, śledząc z ukrycia straszliwy pochód nie mający, zdawałoby się, ani początku, ani końca. I po jakimś czasie zabrakło choćby piędzi ziemi, gdzie by ich nie było. Strwożeni Najeźdźcy porzucali w panicznym lęku swą broń i nie czekając na niczyje rozkazy mknęli co sił na swych koniach w stronę Wielkich Stepów. Ze wszystkich stron kraju gnali ku dawnej granicy Wielkiego Królestwa wszyscy rycerze i żołdacy Urgha. Tam, na Wielkich Stepach nie było Czerni i nikt już ich nie gonił.
Mieszkańcy Zamku opuszczali go w popłochu, zaprzęgając konie do swych wozów i wsiadali pośpiesznie, nie bacząc na hierarchię czy dworskie stanowiska. Sam Urgh XIII z trudem zdążył dopaść jeden z wozów i runął nań w popłochu. Konie ruszyły jak szalone, rżąc ze strachu. Tę armię żywych, ciągnących ku Wielkim Stepom, ścigała cierpliwie, wytrwale i bezgłośnie Armia Upiorów. Okrzyki trwogi uciekających splatały się z lodowatą, głuchą ciszą za ich plecami, która była straszliwsza niż szczęk broni. Paniczną ucieczkę Najeźdźców śledziły przez okna swych domostw blade i wystraszone twarze mieszkańców – u których jednak strach powoli zaczął splatać się z nadzieją. Odrzucona w pogardzie Pieśń Jedyna znowu zaczęła brzmieć w ich uszach i mimo woli przenosiła się na usta, które podejmowały śpiew, najpierw cichy, a potem coraz to głośniejszy. Narastała powoli pewność, że ta Armia Upiorów, armia bez ciała, kości i krwi jest w swej istocie Armią Rycerzy z Przeszłości, ich rycerzy, ich przodków, synów ich narodu, więc nie strachem należy ich witać, ale ciszą – lub śpiewem Pieśni. I mimo groźnej Czerni, która opanowała całą krainę, mimo złowrogiego światła bijącego od bezkształtnych sylwetek – niektórzy wyszli przed swe ubogie domy i jęli śpiewać swoją Pieśń, tę samą, której rok temu się wyparli. I ta melodia, o zmiennym, pełnym niepokoju rytmie zaczęła towarzyszyć bezgłośnemu przemarszowi Martwych.
Zgromadzeni w pieczarze stali tymczasem nieruchomo, jak skamieniali. Wiele, wiele dni po tych wydarzeniach długo nie mogli się pogodzić, ile czasu to trwało. Ajok twierdził, że stali tak trzy doby, nie czując zmęczenia ani głodu – i śledząc rozszerzonymi oczami wymarsz straszliwego pochodu z czeluści, a potem jego powrót do niej. Dopiero wówczas gdy ostatnia bezcielesna sylwetka wstąpiła pod ziemię – Święty Kamień zadrżał i z powrotem opadł na swoje miejsce, kryjąc na wieki wejście do upiornej czeluści.
Czarownice dałyby głowę, że trwało to dłużej, i mówiły o siedmiu dniach i nocach, albowiem gdy wyszły wreszcie z Pieczary, były wychudzone tak, jakby nie jadły co najmniej od tygodnia.
Tylko Luelle nie brała udziału w tej dyspucie, ale pogrążona była w głębokim namyśle. Minione przeżycia zmieniły rysy jej twarzy, przydając dojrzałości – i cierpienia. Sylwetka jakby urosła, wysmuklała, a ruchy spowolniały. I jeśli do pieczary weszła Dziewczyna – to wyszła z niej Władczyni.
Cóż więcej można opowiedzieć? Że w wolnym Wielkim Królestwie Ajok rzeczywiście napisał swoją Księgę Wierszy, choć nie było to tak proste, jak myślał, i nim urzeczywistniło się, jego włosy zbielały, a plecy przygarbił nieubłagany czas?
Można jeszcze napisać, że pewnego dnia, gdy się obudził, pomyślał o drugiej połowie swego ja – o ojcu? Wtedy też zaczęła w nim tlić się myśl, że – mimo brutalności Urgha i krzywd, jakie uczynił Wielkiemu Królestwu – on, Ajok, jest mu także coś winien. Swymi wierszami i pieśniami, które były sławne w całym kraju, spłacił dług wobec matki – teraz nadeszła pora, by uczynić to wobec ojca, jakim by on nie był. Jednak był ojcem. Jednak kochał matkę. I Ajok, nikomu nic nie mówiąc, aby go nie powstrzymano, samotnie wyruszył na Wielkie, Dzikie Stepy, dzierżąc w swym worku, oprócz odrobiny jedzenia, wszystkie swe Księgi. Postanowił odszukać na Stepach ród swego ojca – tym samym jego własny. Jego wręcz opętańczą ideą stała się myśl, że dzikość, brutalność i okrucieństwo można złagodzić poprzez poezję i pieśń. Była to może wiara naiwna, ale nie umiał jej odrzucić.
Czy mu się to udało? Tego nie wie nikt, gdyż wszelki ślad po Ajoku zaginął, mimo iż jego przyjaciółka i władczyni, Luelle, nakazała swym rycerzom szukać go nawet tam, wśród rozległych, niemal bezkresnych Wielkich Stepów.
Można też napisać, że Czarownice modliły się co dzień do swych Bogów, ażeby dzień był dłuższy o parę godzin, a ich Moc większa, gdyż tyle było do zrobienia w spustoszonym przez Najeźdźcę kraju. I kto wie czy Bogowie nie wysłuchali ich próśb, gdyż Wielkie Królestwo – zniszczone w jeden dzień – odbudowywało się długo i mozolnie, ale i tak o wiele krócej, niżby można sądzić.
Powinno się napisać, że Luelle była znakomitą Władczynią. Oczywiście, była taką, ale będąc tylko człowiekiem, co jakiś czas popełniała błędy. Na szczęście umiała się do nich przyznać i wezwać najmędrszych ludzi, aby ów błąd znaleźli i pomogli go naprawić. Czy mam pisać, że Luelle wyszła za mąż i urodziła dzieci? Że jeden z jej synów stanął na Świętym Kamieniu, który go odrzucił, i dopiero drugi syn był godny królewskiej sukcesji? Czy Luelle była szczęśliwa na królewskim, kamiennym tronie w białej sali Pałacu Królów w Ardżanie? Tego nie wiem.
Chyba jednak powinnam wspomnieć, że gdy minęły wieki, koczownicze plemiona na Wielkich Stepach znowu zaczęły zazdrośnie spoglądać ku granicom bogatego i szczęśliwego kraju. Lecz miecze królewskich rycerzy były przypięte u pasa, a kolejni władcy poprzysięgli sobie zakopać je z powrotem tylko wówczas, gdy inne państwa i narody tego świata uczynią to samo wraz z nimi. Krążyła jednak niesprawdzona wieść, że wśród koczujących na granicy brutalnych dzikich plemion żyje jakiś jasnowłosy młodzieniec, praprawnuk nieznanego Przybysza, powołującego się na pochodzenie z rodu Urgha – i że ów młodzieniec zaczyna skupiać wokół siebie coraz większą grupę swych wyznawców. Głoszą oni, jakoby ziemia nie była od tego, by pobrzękiwał na niej groźnie miecz czy też aby zamiast deszczu spływała na nią krew; że ziemia kwitnie i darzy ludzi wszystkim co tylko posiada, jeśli brzęczy struna gitary, echo roznosi po niej piękne pieśni, a wiersze zraszają ją jak najdelikatniejsza rosa.
Nie wiem doprawdy, co mam jeszcze pisać. Wiem tylko, że bez względu na to co się dzieje zarówno w Wielkim Królestwie jak i na Wielkich Stepach – za Wysokimi Górami na białożółtej Pustyni święty Pustelnik cały czas w swej samotni uzdrawia chorych lub pomaga im bez cierpienia przenieść się do Krainy Wieczności. I że jest to stale ten sam Pustelnik, czego nikt nie umie i nawet nie chce pojąć. Gdyż zawsze i wszędzie są sprawy, rzeczy, zjawiska czy istqty, które trzeba rozumieć – i takie, w które wystarczy wierzyć.