37493.fb2 C?rka rzeki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

C?rka rzeki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

XIX

1

Od lat byłam w drodze, a teraz nadszedł czas, by wyruszyć w jeszcze dalszą podróż. Zdecydowałam się odwiedzić rodzinny dom. Był początek 1989 roku.

Panowałam nad nerwami, dopóki nie znalazłam się w pobliżu bramy Siedliska Numer Sześć. Jak mnie przyjmą? Ojciec siedział przy małym piecyku w sieni, zakutany w kilka warstw marynarek i kurtek, z dłońmi wsuniętymi w rękawy. Siedział twarzą do wejścia i chociaż całkiem stracił wzrok, wyczuł mą obecność.

– Tato! – powiedziałam, a on się uśmiechnął.

Z pokoju wyszła matka. Od dnia mojej ucieczki jeszcze bardziej się przygarbiła i znacznie postarzała.

– Po co przyjechałaś? Dziwię się, że nie zapomniałaś jeszcze swojego domu. – Jej słowa raniły mi uszy, ale z wyrazu twarzy poznałam, że mój widok nie tylko ją zaskoczył, ale i ucieszył.

Postawiłam na podłodze płócienną walizkę i rozejrzałam się wokół. Wszystko było tak, jak sobie wyobrażałam; nie spodziewałam się tylko, że rodzice aż tak bardzo się posuną i osłabną. Poza tym nic nowego czy niezwykłego, no i ten całkowity brak ciepła. Przyjechałam do domu wyłącznie po to, aby postawić kropkę na końcu rozdziału mego życia, a chciałam to uczynić w miejscu, gdzie spędziłam większość swoich lat. Czy miało to ścisły związek z rodzicami – nie wiedziałam.

Wyjadę stąd pojutrze, a może nawet jutro.

Kiedy skończyliśmy kolację, na dworze zapadły czarne jak smoła ciemności. Wyjrzałam przez okno, ale choć wyciągałam szyję i wytężałam wzrok, nie dostrzegłam nawet zarysu nagich konarów rajskiej jabłoni. Rozebrałam się i weszłam do łóżka, a matka w tym czasie, mrucząc cicho, biła pokłony przed posążkiem Buddy ustawionym na biurku z pięcioma szufladami. Za statuetką, nie większą od kubka na wodę, stała kadzielnica. Matka, obecnie bardziej religijna niż kiedykolwiek przedtem, „zaprosiła” Buddę do domu.

Weszła do łóżka i położyła się tak blisko mnie, że odruchowo się odsunęłam. Pociągnęła za kołdrę, żeby się nakryć. Na ścianie nad łóżkiem wisiała półka ze stertami poskładanych letnich ubrań i jakimiś tobołkami. Niezbyt wygodne miejsce do spania, skoro przy odrobinie nieuwagi można uderzyć się w głowę.

– Czy tych rzeczy nie można powkładać do kufrów pod łóżkiem? – nie wytrzymałam.

– Ot, widzisz, jak mało wiesz – odparła. – Trzymam to wszystko pod ręką, żeby można było szybko uciec.

Zanim zdążyłam zapytać, dlaczego niby miałaby uciekać, wyjaśniła, że przygotowała się na wypadek pożaru. Najpierw wyprowadzi ojca, a potem wróci po tobołki.

Ma zaledwie sześćdziesiąt dwa lata, myślałam, nasłuchując jej ciężkiego oddechu, ale umysł wydaje się starszy.

Opadały mi powieki. Jakie to dziwne, pomyślałam, że ogarnia mnie taka senność w miejscu, gdzie zazwyczaj nie potrafiłam zasnąć bez tabletek.

Matka zgasiła lampę. Powiedziała, że nie dostała emerytury w tym miesiącu. Kilka stoczni przestało wypłacać pensje pracownikom, a emeryci mają szczęście, jeśli otrzymają połowę tego, co im się należy. Pomimo mrozów kilkakrotnie chodziła do stoczni, ale niczego nie wskórała. Przy bramie kilkuset emerytów urządziło strajk okupacyjny, ale nie dołączyła do nich, bo na tym zimnie obawiała się o swoje słabe serce. Strajkujący domagali się wypłaty emerytury, grożąc, że zablokują dok przy Niebiańskich Wrotach.

– Oni wszyscy są leciwi i parę dni na dworze w taką pogodę wystarczy, żeby śmierć zajrzała im w oczy. – Matka zdawała się mruczeć do siebie. – Teraz nawet wyprawa na rynek Przy Kamiennym Moście bardzo mnie męczy.

Dokładnie wiedziałam, o co jej chodzi.

– Chce mi się spać – powiedziałam. – Jutro dam ci trochę pieniędzy.

Miała chęć jeszcze coś dodać, ale zrezygnowała. Wyczułam, że całą tą przemową daje mi jasno do zrozumienia, iż moim obowiązkiem jest zadbać o rodzinę. Ani słowa na temat mojego życia, żadnych pytań o to, co robię. Jak zawsze obchodziłam ją tyle co zeszłoroczny śnieg. Właściwie, co bym jej odpowiedziała, jeśliby zapytała? Gdyby usłyszała, że jej najmłodsza córka utrzymuje się z pisania wierszy i opowiadań, ani by nie uwierzyła, ani nie potrafiłaby tego zrozumieć. Miałam prawie dwadzieścia siedem lat, a ona nie zainteresowała się, czy jest w moim życiu jakiś mężczyzna, nie mówiąc już o ewentualnym zamążpójściu. Prawdopodobnie uznała, że tej córki lepiej nie pytać o nic, co dotyczy jej życia.

2

Rano obudził mnie drażniący nozdrza, ostry zapach taniego kadzidła. Hołd dla Buddy. Strużka białego dymu wiła się nad kadzielnicą. Ojciec, który zawsze wcześnie wstawał, zszedł po schodach, macając ścianę, i zatrzymał się przede mną. W ręce miał miseczkę z jakimś ciemnym lekarstwem. Nie widział mnie, ale odgadł, że stoję w drzwiach.

Matka wróciła z rynku. Wyjęła z kosza kilka brukwi, kilkanaście dekagramów wieprzowiny oraz pęk cebuli i ułożyła zakupy na bambusowym stole przy drzwiach. Podeszłam, żeby pomóc jej obierać cebulę, i wręczyłam trochę pieniędzy. Przeliczyła je z namaszczeniem, po czym oddała mi dwa banknoty. Nie protestowałam. Powiedziałam, że przyślę więcej, kiedy będę miała.

– Przynajmniej jeden kogut w kurniku wie, jak należy piać -podsumowała. -Zawsze wiedziałam, że będziesz podporą rodziny.

– Wyjeżdżam jutro z samego rana – oznajmiłam, zupełnie ją tym zaskakując.

Uśmiech zgasł na jej twarzy.

– Gdybyś mi powiedziała wczoraj wieczorem, kupiłabym więcej jedzenia. Dlaczego nie uprzedziłaś mnie wcześniej?

Ojciec podniósł wachlarz leżący koło piecyka i zaczął wachlować żar w palenisku. Matka podeszła i wyrwała mu go z ręki.

– Co ty wyprawiasz?! Ogień dobrze się pali! Z tym starym, ślepym głupcem na głowie moje życie jest jeszcze trudniejsze!

Zła na mnie, wyładowała gniew na ojcu. Dobrze jest być dorosłą, chociażby dlatego, że matka nie może się już na mnie wyżywać, kiedy jej przyjdzie ochota.

Przez cały dzień aż do wieczora atmosfera w domu była nie do zniesienia. W porze kolacji zjawił się Piąty Brat. Bardzo wychudł, przez co wydawał się o połowę mniejszy.

– O, wróciłaś! – To wszystko, co powiedział na mój widok. Nawet on znaczył dla mnie niewiele więcej niż obcy. Z resztą rodzeństwa mogłoby być jeszcze gorzej. Moja decyzja, by jutro wyjechać, okazała się słuszna. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zajdzie słońce i dzień dobiegnie końca.

Matka umyła nogi, ale nie weszła do łóżka. Zegar ścienny wskazywał dwunastą, całe siedlisko pogrążyło się we śnie, a ona przetrząsała kufry i szuflady biurka. Wyraźnie czegoś szukała, ale nie mogła znaleźć. Podejrzewałam, że zawodziła ją pamięć.

– Może to, czego szukasz, jest w którymś z tobołków nad moją głową – zasugerowałam, leżąc pod kołdrą, poruszona jej zgnębioną miną.

Niecierpliwym gestem pacnęła się w czoło, wdrapała na łóżko i zdjęła z półki jedno z zawiniątek.

Znużona i senna, przymknęłam powieki.

Uniosłam je jednak, kiedy mnie zawołała, i zobaczyłam, że trzyma harmonijkę owiniętą w niebieski niemowlęcy czepeczek. Widziałam już kiedyś te rzeczy, które teraz mi podała.

– Nigdy więcej go nie zobaczysz.

Kiedy to mówiła, wyczułam w jej głosie nutkę satysfakcji, jak gdyby wiedziała, że trafiła mnie w najczulszy punkt.

– Niby dlaczego? – Nie miałam wątpliwości, kogo ma na myśli.

– Umarł na raka płuc. Przed śmiercią chciał jeszcze raz zobaczyć się z tobą i ze mną, więc jego stara matka poszła szukać Drugiej Siostry. W końcu ją odnalazła, ale ona nigdy mi o tym nie powiedziała. A nawet gdyby to zrobiła, to i tak tu ciebie nie było. -Matka wydawała się bardzo pewna siebie. – Zresztą jakbyś była, to przecież byś do niego nie poszła.

– Nie było mnie – wymamrotałam.

Gdzie ja, jego dwudziestoczteroletnia córka, byłam trzy lata temu, dokładnie dwudziestego kwietnia 1986 roku, kiedy mój naturalny ojciec wydał ostatnie tchnienie? Prawdopodobnie włóczyłam się z przyjaciółmi, pijąc, śmiejąc się i rzucając w ramiona jakiemuś facetowi, któremu się wydawało, że jest we mnie zakochany. Kto wie? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, chociaż coś jakby tłukło mi się po głowie.

– Poszłabym, gdyby umierał – stwierdziłam oschle, siadając na łóżku.

Nie widziałam jej twarzy, mimo że była bardzo blisko, ale odniosłam wrażenie, że skrzywiła się ironicznie. A potem podniosła rękę i otarła policzek. Chyba nie płakała?

Druga Siostra nie wspomniała mi o tym ani słowem w swoich listach i wiedziałam, że nigdy nie poruszy ze mną tego tematu. Matka mojego naturalnego ojca, moja babka, odbyła długie poszukiwania, bo jej syn chciał mnie zobaczyć przed śmiercią. I wtedy usłyszała: „Nie chcę cię widzieć w moim domu i nie szukaj mojej małej siostry. Ona nie chce mieć z tobą nic wspólnego”.

Druga Siostra strzegłaby tej tajemnicy tak samo, jak upilnowała innego sekretu: miesiąc w miesiąc przez te wszystkie lata osiemnaście juanów alimentów przychodziło do niej.

Kiedy już po fakcie matka dowiedziała się o jego śmierci, nie poszła z pretensjami do Drugiej Siostry, bo poczucie winy kazało jej przybrać pokorną postawę wobec dzieci i musiała zdusić w sobie smutek i żal.

Wyznała mi, że przydarzyło się jej coś dziwnego. Przez kilka nocy z rzędu miała dziwny sen: mój naturalny ojciec płakał jak dziecko i wyrzucał jej, że nie przychodzi się z nim zobaczyć. Nigdy go takiego nie widziała w swoich snach, więc przeczuła, że musiał umrzeć.

Żaden szpital nie chciał go przyjąć, bo był w ostatnim stadium raka płuc, a fabryka plastików, w której pracował, nie miała pieniędzy na pokrycie kosztów hospitalizacji. Jego rodzina nosiła go na noszach od szpitala do szpitala, aż w końcu w jakiejś wiejskiej lecznicy z kilkoma łóżkami wspaniałomyślnie pozwolono mu dokonać żywota.

Żona przez jakiś czas przy nim czuwała, ale potem go zostawiła, bo miała tego dość. Nawet nie towarzyszyła mu w ostatniej drodze do krematorium; prawdopodobnie wiedziała, jakie miejsce zajmowała w jego sercu.

– Umarł z twoim i moim imieniem na ustach, błagając swoją matkę, żeby nas sprowadziła.

Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała, że on zawsze odmawiał sobie odrobiny dobrego jedzenia, nawet czegoś tak małego jak jajko, co niewątpliwie przyspieszyło zgon, bo był wątłej budowy, a pracował przy azbeście.

Moja babka, płacząc, uczepiła się ręki matki. „Umarł, mając zaledwie czterdzieści dziewięć lat – szlochała. – A ja, stara kobieta, ciągle żyję. I gdzie tu jest sprawiedliwość?”

3

Zapewne właśnie wtedy w naszym domu pojawił się posążek Buddy. Matka przestała sypiać z ojcem w jednym łóżku i bardzo możliwe, że każdej nocy budziła się z płaczem. Ale też zaczęła lepiej dbać o męża, który był od niej o dziesięć lat starszy. Z samego rana szła na poddasze, wynosiła nocnik i podawała mu filiżankę herbaty. Wyrzuciła fajkę, bo chciała, żeby zaprzestał palenia ze względu na bronchit. Kiedy chorował, zanosiła posiłki na górę i karmiła go, a także spała przy nim, żeby mieć na niego oko, gdyby przypadkiem zachłysnął się flegmą. Wolała po nim odejść z tego świata, nawet gdyby nie miał się nią kto później zaopiekować, bo gdyby umarła pierwsza i zostawiła go niewidomego i samotnego jak palec, jak dałby radę przeżyć?

Nie kochała męża, ale otoczyła go opieką, jakiej nigdy nie zaznał od niej mój naturalny ojciec. Nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć ze swej samotności i tego, co nosiła w sercu, nikogo oprócz Buddy. Z nikim nie mogła szczerze porozmawiać. Nawet w tej chwili jej głos brzmiał tak cicho, że ledwo ją słyszałam. Ojciec mógł sobie być ślepy, ale słuch miał dobry, a deski były cienkie; uważała, że dość mu już krzywd wyrządziła jak na jedno życie.

Zadrżałam, gdy zimna harmonijka spoczęła w mojej dłoni. Powoli metal ogrzał się pod kołdrą. Czy jestem nieczuła? A może nawet zatwardziała? Sięgnęłam po niebieski czepeczek z atłasowym pokryciem i flanelową podszewką, po obu stronach nadgryziony przez mole i myszy. Przymknęłam oczy i usiłowałam sobie wyobrazić tamto spotkanie, gdy mój naturalny ojciec wyjął z kieszeni czapeczkę i włożył mi ją na głowę. „Zaziębi się na tym wietrze” – powiedział do matki. Widzieliśmy się jeden jedyny raz, kiedy skończyłam osiemnaście lat, i stanęły mi przed oczami sceny z tamtego spotkania, kiedy starał się wkraść w moje łaski, przekonać mnie do siebie.

Wtedy nie zwracałam zbyt dużej uwagi na to, co mówił, kiedy staliśmy razem w najwyższym punkcie miasta, w parku Loquat, ale teraz przypomniało mi się, jak dobitnie akcentował każde słowo.

Nie powinnaś, mówił, wyjawiać nikomu swego pochodzenia, a już na pewno nie mów o nim mężczyźnie, którego poślubisz. Wzbudzisz pogardę zarówno w nim, jak i w jego rodzicach, i będziesz ogromnie cierpieć.

Powiedział, że chodząc za mną, nieraz widział, jak ludzie się na mnie wyżywają, i nienawidził siebie za to, że nie może przyjść z pomocą.

Musisz mi wybaczyć, mówił, że nie wypełniłem względem ciebie ojcowskich obowiązków. Wybacz mi i swojej matce. Traktuj ją lepiej, przynajmniej ze względu na to, co musiała z twojego powodu znosić.

Dopiero teraz, kiedy wspominam nasze spotkanie, widzę, jaki niezwykły był tamten wieczór, rozświetlony gejzerami fajerwerków. Wtedy myślałam, że odbywa się jakiś festyn, i zastanawiałam się, co też się w mieście świętuje. Teraz wyliczyłam, że musiało to być Święto Narodowe. Co takiego się ze mną działo, że je przeoczyłam? Żeby się upewnić, poszłam do biblioteki i sprawdziłam, że dwudziesty trzeci dzień ósmego miesiąca, dzień, który moja matka i naturalny ojciec zapisali jako datę moich urodzin, tamtego roku wypadał pierwszego października, czyli w trzydziestą pierwszą rocznicę powstania Chińskiej Republiki Ludowej. W Wielkiej Sali Ludowej przywódca narodu wydał wielki bankiet dla przybyłych dygnitarzy, pośród których był książę Kambodży, Norodom Sihanouk, wraz z małżonką i towarzysz Hoang Van Ho-an, przywódca prochińskiej frakcji Wietnamskiej Partii Komunistycznej na wygnaniu. Na imperialnym dworze nadal przyjmowano hołdy od wasali z satelickich krajów.

Wertowałam oprawione roczniki gazet. Papier, pożółkły ze starości, kruszył się pod mymi drżącymi palcami, kiedy dotarłam do gazety z dwudziestego pierwszego września 1962 roku, daty moich narodzin. To był piątek, dwudziesty trzeci dzień ósmego miesiąca księżycowego w roku Tygrysa. Tematem dnia były ogólnokrajowe demonstracje, potępiające agresję amerykańskich imperialistów, i radość z zestrzelenia amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 na usługach Czang Kaj-szeka. Sam przewodniczący Mao przyjął bohaterów powietrznych. Były tam również inne optymistyczne wiadomości: w prowincji Yunnan wyhodowano uszlachetniony gatunek tytoniu, z Ciangsi donoszono o rekordowych zbiorach, moja rodzinna prowincja, Syczuan, dostarczyła ponad dwadzieścia pięć tysięcy wołów pociągowych do miejsc, gdzie ich brakowało, zbiory ryżu w Kuangsi przekroczyły najśmielsze oczekiwania, i tak dalej, i tak dalej. Im bliżej klęski głodu, tym bardziej optymistyczne wiadomości, tym większy dostatek. Takie gazety są nieocenioną skarbnicą wiedzy. Przeglądanie starych numerów jest najlepszym sposobem na zrozumienie własnego kraju i jego historii.

Na dworze pociemniało; fabryka papierosów wypluła z hukiem chmurę pary. Nie mogłam zasnąć, więc wstałam z łóżka. Matka wyjęła z jednego z tobołków równiutko poskładany niebieski żakiet w kwiatki.

– Przymierz – poleciła.

Poznałam materiał, który mój naturalny ojciec kupił dla mnie dziewięć lat temu. Matka uszyła żakiet, który można narzucić na waciak.

Włożyłam go, stojąc przy łóżku, i z namaszczeniem, jeden po drugim, zapinałam guziki. Matka obserwowała każdy mój ruch. Gdyby w tamtej chwili poprosiła: „Mała Szóstko, zostań na parę dni”, zmieniłabym plany. Ale nie zrobiła tego, przez co moje postanowienie, by z rana wyjechać, jeszcze bardziej się umocniło.

Powiedziałam matce, by wróciła do łóżka. Kiedy mnie usłuchała, wyciągnęłam się obok niej w ubraniu i zgasiłam światło.

Oczy miała zamknięte, oddychała głęboko i równo, ale wiedziałam, że nie śpi.

O świcie rozległy się syreny na rzece. Ich zawodzenie niosło się do połowy wysokości wzgórza i przypominało próbę głosu, kiedy śpiewak powtarza w kółko ten sam ton, dopóki nie zaśpiewa go czysto. Podniosłam się z łóżka i włożyłam buty.

– Mała Szóstko – odezwała się cicho matka. – Zawsze wiedziałam, że nie zagrzejesz tu miejsca, że nie jesteś jedną z nas. Jedź, jeśli chcesz. Nie będę cię zatrzymywać, mam wobec ciebie ogromny dług. Odnajdę spokój dopiero, kiedy któregoś dnia przestaniesz mnie o wszystko obwiniać.

Wyjęła spod poduszki zawiniątko z chusteczki do nosa. Wewnątrz był zwitek banknotów, niektóre nowe, inne pogniecione i brudne, same niskie nominały.

– To pięćset juanów, które po cichu odłożył dla ciebie przez lata. Krótko przed śmiercią poprosił twoją babkę, żeby dopilnowała, abyś je dostała na posag. – Zauważyła moje ściągnięte brwi. -Weź je! – poleciła szorstko, prawdopodobnie nie chcąc słyszeć, dlaczego nie planuję zamążpójścia. Nie wysłuchałaby mnie, nawet gdybym spróbowała cokolwiek wyjaśnić.

Poranna mgła pochłaniała po kolei rzędy chałup wyrastających tarasowo ze wzgórza.

Z walizką w ręce zeszłam na brzeg rzeki i wtedy nagle mgła opadła, jakby chciała mi ułatwić wejście na prom, który zawiózł mnie na drugą stronę, gdzie wspięłam się po kamiennych stopniach aż do doku przy Niebiańskich Wrotach. To był pierwszy widok, jaki ujrzała matka, kiedy płynąc w dół rzeki ze swej rodzinnej wsi, dotarła do Czungcing czterdzieści sześć lat temu. Teraz rzeka była cicha, jakby wytłumiona.

A więc nawet kiedy osiągnęłam pełnoletność i on nie miał już obowiązku przysyłać osiemnastu juanów alimentów, nadal odkładał dla mnie pieniądze, mimo że uciekłam z jego życia. Kiedy zabroniłam mu za sobą chodzić, musiał poczuć ogromną pustkę. Na mojej osobie skupiły się wszystkie jego emocje. A ja? Ja nie potrafiłam się nawet przemóc, ażeby nazwać go ojcem. Zła na siebie za taki sentymentalizm, czym prędzej wyparłam go z myśli, bo nie chciałam oglądać się wstecz.

Tymczasem zupełnie niespodziewanie oczy same mi zaszły łzami. Nadaremnie próbowałam je powstrzymać, płynęły strumieniami po policzkach, a pierś rozsadzał taki ból, że oparłam się o ścianę i osunęłam po niej na kamienne stopnie.

4

W lutym 1989 roku wsiadłam do pociągu i pojechałam do Pekinu na studia w Akademii Literatury imienia Lu Xuna. W marcu na terenie uczelnianych kampusów odbyło się wiele mniej lub bardziej licznych wieców, na których studenci debatowali nad kierunkiem, jaki powinien obrać kraj w sytuacji, gdy socjalizm w chińskim wydaniu okazał się jedną wielką hipokryzją. W kwietniu pekińscy studenci wyszli na ulice i demonstrowali przeciw korupcji wśród decydentów oraz ich dzieci, a także domagali się demokracji i wolności słowa. Hasła i pieśni rozbrzmiewały i milkły pod transparentami i sztandarami; podekscytowany tłum wypełniał ulice.

Dołączyłam do demonstrantów, którzy składali wieniec na cześć niedawno zmarłego przywódcy reformatorskiej frakcji Partii Komunistycznej.

Moje myśli powędrowały do Czungcing. Pojechałam tam specjalnie na grób mojego naturalnego ojca. Jego prochy pochowano pod stertą kamieni na odległym, porośniętym chwastami wzgórzu. Żadnego nagrobka, tylko mały kopczyk pośród wyschniętych powojów i łodyg w pobliżu rowu, w którym rosły ziemniaki i sorgo.

Najwyraźniej jego żona i dzieci także postanowiły wymazać go z pamięci. Przez całe wspólne życie co miesiąc pozbawiał ich osiemnastu juanów na rzecz swojej nieślubnej córki. Kto nie miałby pretensji o takie pieniądze? Sercem nigdy nie był przy rodzinie, chociaż zaharowywał się, aby wypełniać obowiązki męża i ojca.

Czy moi dwaj przyrodni bracia zapytają kiedykolwiek o swą starszą siostrę? Bardzo możliwe, że nigdy się nie spotkamy.

Ludzie wypełniali całą szeroką drogę i obie ścieżki dla pieszych; obsiedli nawet konary drzew i mury. Demonstranci przecięli główną arterię i szli ulicą Czangan, gdzie dołączyli do nich profesorowie uczelni, dziennikarze i wydawcy gazet. Na jednym z transparentów widniał napis: „Dłużej nie będziemy kłamać”. To hasło przemawiało do mnie najsilniej.

Wszyscy ci ludzie, głosy skandujące unisono, czyste niebieskie niebo nad placem Tiananmen, uświęconym miejscem, które już jako mała dziewczynka widziałam w marzeniach, rozgorączkowany wielomilionowy tłum, gotowy poświęcić się walce o prawo do mówienia prawdy i o równe traktowanie wszystkich ludzi. Domagano się zmiany powtarzającego się cyklicznie losu kolejnych udręczonych pokoleń. Maszerujący weszli na plac Tiananmen. Moje serce zabiło szybciej, gdy zabrzmiały podniosłe tony Międzynarodówki.

Oczyma duszy zobaczyłam małą dziewczynkę w górzystym mieście na południu Chin, jak biegnie ile sił wzdłuż Jangcy w szarych strugach deszczu. To ja w wieku pięciu lat. Biegnąc, myślałam, że choć nie wiem dokładnie, gdzie jestem, to jeśli będę podążać zgodnie z prądem rzeki, prędzej czy później znajdę stocznię, w której matka pracuje jako tragarz. Powiem jej, że na Piątego Brata najechała kolejka, i będę ją błagać, aby wróciła do domu go ratować. Deszcz przeszedł w ulewę, podmokłe nadbrzeże zmieniło się w grzęzawisko. Potknęłam się i upadłam, ale zaraz się pozbierałam i pobiegłam dalej.

W tej samej chwili znad wzburzonej rzeki wiatr przywiał dźwięki harmonijki ustnej, obce, a zarazem takie znajome. Były tak samo wyraźne jak wtedy, gdy usłyszałam je po raz pierwszy, jeszcze w łonie matki. Uśmiech wypłynął na moją mokrą od deszczu twarz.