37535.fb2
„Moi kumple myśleli, że jestem prorokiem”.
Frank Mańkut Rosenthal nie wierzył w szczęście. Wierzył w szanse. W liczby. W rachunek prawdopodobieństwa. W ułamki danych, jakie zgromadził, przepisując statystyki poszczególnych drużyn na fiszki swej kartoteki. Wierzył, że mecze są ustawiane, a sędziów można przekupić. Znał paru koszykarzy, którzy codziennie godzinami wprawiali się w sztuce chybiania celu. Znał również graczy, którzy obstawiając różne warianty, umiejętnie zmniejszali ryzyko przegranej i zarabiali dziesięć procent od zainwestowanych pieniędzy. Wierzył, że niektórzy sportowcy grają od niechcenia, a niektórzy brutalnie. Wierzył w serie zwycięstw i porażek; w rozkłady jednopunktowe i zakłady o nieograniczone stawki oraz w karciarzy tak dobrych, że potrafili tasować karty, nie zrywając celofanu z talii. Innymi słowy, wszędzie tam, gdzie chodziło o hazard, wierzył we wszystko, tylko nie w szczęście. Szczęście było kusicielką, plotkarką odciągającą gracza od informacji. Mańkut szybko zrozumiał, że jeżeli ma doskonalić swe umiejętności i stać się zawodowym graczem, musi wykluczyć z gry nawet cień ryzyka.
Frank Mańkut Rosenthal urodził się 12 czerwca 1929 roku, zaledwie parę miesięcy przed krachem na giełdzie. Wychował się w chicagowskiej West Side, starym świecie, dzielnicy opanowanej przez syndykaty, w której salony bukmacherskie, nieuczciwi policjanci, skorumpowani radni i zmowa milczenia były częścią życia.
„Mój tato był hurtownikiem. Typ administratora. Potrafił dobrze liczyć. Bystry. Człowiek sukcesu. Matka prowadziła dom. Dorastałem czytając biuletyny z wyścigów konnych. Darłem je na strzępy. Wiedziałem o nich wszystko, co trzeba było o nich wiedzieć. Czytywałem je na lekcjach. Byłem wysokim i chudym, nieśmiałym chłopakiem. Jako nastolatek mierzyłem ponad sześć stóp wzrostu i byłem trochę zamknięty w sobie. Zaliczałem się do samotników. Wyścigi konne stanowiły dla mnie próbę sił.
Mój tato miał parę koni, stale więc bywałem z nim na torze. Mieszkałem na torze. Oporządzałem konie. Należałem też do zapalonych piechurów. Włóczyłem się wzdłuż prostego odcinka toru. Trwoniłem czas. Przychodziłem tam o wpół do piątej rano. Stałem się częścią stajni. Zacząłem się kręcić wokół toru, gdy miałem trzynaście, czternaście lat. Byłem synem jednego z właścicieli, więc dawano mi spokój.
W domu natrafiłem na pewien opór, gdy zacząłem się interesować totalizatorem sportowym. Matka wiedziała, że gram, i nie podobało się jej to, ale ja byłem bardzo uparty. Nie chciałem nikogo słuchać. Uwielbiałem przeglądać tabele, wyniki poprzednich biegów, informacje o dżokejach, o położeniu startu i mety. Do późnej nocy wprowadzałem w swoim pokoju cały ten materiał do mojej kartoteki.
Pewnego dnia urwałem się ze szkoły, by pójść na tor. Wybrałem się tam z dwoma kumplami. Bystre chłopaki. Zostaliśmy na ośmiu wyścigach i siedem razy trafnie wytypowałem zwycięzców. Moi kumple myśleli, że jestem prorokiem. Tato odwrócił się plecami, gdy mnie tam zobaczył. Nie chciał ze mną gadać. Wkurzyło go, że urwałem się z lekcji. Gdy wróciłem do domu, nie odezwałem się do niego ani słowem. Nie było rozmowy na ten temat. O wygranych też nic nie powiedziałem. Nazajutrz znowu urwałem się z lekcji, wróciłem na tor i wszystko przegrałem.
Ale tak naprawdę to nauczyłem się hazardu na odkrytych trybunach Wrigley Field i Soldier Field. Na każdym meczu siedziało tam ze dwustu facetów. Obstawiali, co tylko się dało. Każdy rzut. Każde odbicie. Wszystko miało swoją cenę. Byli tam goście głośno podający ci typy. Czułem się wspaniale. Istne kasyno pod gołym niebem. Bez przerwy coś się działo.
Jeżeli miałeś talent, wierzyłeś w siebie i znałeś się na hazardzie, kusiło cię, żeby podjąć wyzwanie. Masz forsę w kieszeni i czujesz, że możesz zawojować świat. Znałem faceta imieniem Stacy. Był po pięćdziesiątce i miał kieszenie wypchane gotówką. Zakładał się ze wszystkimi: «Hej, chłopcze, zapunktują w tej zmianie czy nie?» Zatrzymujesz się, duma nie pozwala ci przejść obok, zakładasz się i słono za to płacisz. Stacy zawsze zmuszał cię do płacenia.
Powiedzmy, że Chicago wygrywa sześć do dwóch w ósmej zmianie i chcesz się założyć, że znowu zapunktują albo że przerżną w dziewiątej. Albo o to, że spalą dwa razy z rzędu, żeby zakończyć zmianę. Lub że odbijający zdoła obiec wszystkie bazy i doprowadzi do wygrania meczu. Albo o to, że obiegnie dwie lub trzy bazy lub przeciwnicy wyłapią jego piłkę. O cokolwiek. Stacy brał się do roboty i ustalał typy. Obiegnięcie wszystkich baz oceniał na siedemdziesiąt do jednego. Aut obstawiał w stosunku osiem do pięciu. Jeżeli chciałeś, żeby coś się działo, zakładałeś się, a on podawał ci swoje typy.
Na początku nie wiedziałem o tym, ale w każdym ze swoich zakładów Stacy asekurował się prawdziwymi typami. Za uderzenie piłki na aut pod koniec meczu płacono, powiedzmy… nie pamiętam teraz rzeczywistych typów, ale powiedzmy, że w stosunku sześćset sześćdziesiąt sześć do jednego, a nie trzydzieści do jednego, jak obstawiał Stacy.
Za obstawienie obiegnięcia wszystkich baz przy pierwszym rzucie meczu płacono w stosunku trzy tysiące do jednego, a nie siedemdziesiąt pięć do jednego. I tak dalej. Jeżeli zakładałeś się ze Stacym, musiałeś znać te typy, bo inaczej oskubywał cię do czysta.
Gdy to pojąłem, po prostu siadałem i słuchałem, jak stary wyjadacz ustala swoje typy. Zapisywałem wszystkie. Po pewnym czasie zacząłem sam proponować widzom zakłady. Stacy zbił przez lata małą fortunę. Miał niesamowite zyski. Potrafił zachęcić wszystkich wokoło do robienia zakładów. Był wspaniałym showmanem.
Wtedy nie istniały jeszcze programy i magazyny sportowe ani gazety i audycje radiowe, które specjalizowałyby się w dyscyplinach objętych zakładami. Jeżeli mieszkałeś na Środkowym Zachodzie, nie mogłeś się dowiedzieć, co się dzieje w drużynach ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża. Podawano końcowy wynik meczu i to wszystko.
Jeżeli jednak obstawiałeś na poważnie, musiałeś wiedzieć o wiele więcej. Dlatego zacząłem czytać wszystko, co tylko się dało. Ojciec sprawił mi radio odbierające na krótkich falach. Pamiętam, że godzinami słuchałem szczegółowych relacji z meczów zamiejscowych drużyn, na które miałem zamiar postawić. Zacząłem prenumerować czasopisma z całego kraju. Chodziłem do kiosku, w którym sprzedawano wszystkie gazety ukazujące się poza Chicago. Tam właśnie poznałem Hymiego Asa. Był legendarnym zawodowcem. Nie nazywam nikogo legendą, jeżeli na to nie zasługuje. Ale Hymie As był legendą. Spotykałem go przy tym samym kiosku, gdy kupował dziesiątki gazet – tak samo jak ja. Wsiadał potem do auta i zaczynał czytać. Też to robiłem, tyle że nie miałem auta. Miałem rower. Po pewnym czasie zawarliśmy znajomość. Hymie wiedział, czym się zajmuję.
Był o dziesięć, może dwanaście lat starszy ode mnie. Zawsze witałem się z nim i pozostałymi profesjonalistami; miałem to szczęście, że wszyscy ze mną rozmawiali. Byłem jeszcze smarkaczem, ale oni widzieli, że podchodzę do sprawy poważnie i że mam talent. Chcieli mi pomóc. Zachowywali się bardzo sympatycznie. Przyjęli mnie do swego grona. Byłem w siódmym niebie.
Z czasem jednak stałem się próżny. Nieźle mi szło. Czułem się świetnie. Zbliżał się dzień meczu koszykówki pomiędzy Northwestern a Michigan. W obydwu szkołach miałem swoich informatorów i byłem naprawdę pewny swego. Podobali mi się gracze Northwestern.
Nie znaczy to wcale, że lubiłem tę drużynę, że byłem jej fanem, że miałem ich proporczyk w swoim pokoju. Po prostu podobali mi się jako przedmiot zakładu. Właśnie tym były dla mnie wszystkie drużyny – przedmiotami zakładów. Czekałem na ten mecz, wyglądałem go niecierpliwie.
Tak więc postawiłem na zwycięstwo Northwestern. Sprzedano wszystkie bilety. Wszedłem na salę i ujrzałem Hymiego Asa. Hymie wiedział o basketballu więcej niż ktokolwiek inny na świecie. Witamy się. Zostało dziesięć minut na ostatnie rady.
Powiedziałem Asowi, że postawiłem na Northwestern i zapytałem, kogo on typuje. Byłem tak pewny swych informacji, że uczyniłem coś, co nazywam potrójną rozgrywką – postawiłem dwa tysiące dolarów. Na tyle pozwalał stan mojej kasy. Pojedyncza rozgrywka oznaczała dla mnie wtedy dwieście dolarów, podwójna gra pięćset, a potrójna dwa tysiące. Pamiętaj, że byłem jeszcze dzieckiem. To stanowiło mój limit. Mówimy o czasach, gdy miałem wszystkiego osiem kawałków.
– Co takiego? Dlaczego stawiasz na Northwestern? – pyta zdziwiony Hymie. – Nie wiesz o Johnnym Greenie?
– O kim?
– O Johnnym Greenie. Co się z tobą dzieje?
Johnny Green to czarnoskóry gracz, który przez cały sezon był niezdolny do gry. Okazało się, że nagle, parę dni przed meczem, odzyskał siły. Nie miałem o tym pojęcia.
– Green zbierze wszystkie piłki z tablic – rzekł As, a mnie zrobiło się słabo.
Pobiegłem do telefonu, ale w hali były tylko dwie budki i przy każdej czekało po dwadzieścia parę osób. Liczyłem na to, że uda mi się wycofać część zakładów. Pozbyć się ich. Zmniejszyć straty. Sterczę w kolejce, gdy słyszę głos spikera i wiem, że koniec ze mną, że nie wyjdę z tego cało.
Wracam i siadam. Obserwuję Greena. Tak jak przewidział As, Johnny panował pod obydwiema tablicami. W połowie meczu uznałem, że dość się napatrzyłem. Chłopcy z Michigan roznieśli Northwestern. As odrobił zadanie domowe, ja przyszedłem nie przygotowany.
Hymie wiedział o tym, że Green jest zdolny do gry; wiedział też, jakiego rodzaju jest graczem, wiedział, że to mistrz zbiórek, że to żywioł, który potrafi zmieść Northwestern. Green został później jednym z najlepszych amerykańskich koszykarzy zawodowych.
Dostałem cholernie dobrą nauczkę. Okazało się, że wcale nie jestem taki bystry, jak myślałem. Za bardzo polegałem na ludziach. Dałem im władzę decydowania za mnie. Uświadomiłem sobie, że jeżeli chcę poświęcić się hazardowi, stanąć do walki z najlepszymi bukmacherami, słuchanie innych nie wchodzi w grę. Jeżeli miałem zarabiać tym na chleb, musiałem sam główkować i sam wszystko robić.
Zacząłem od uniwersyteckich lig koszykówki i futbolu. Zaprenumerowałem wszystkie uczelniane gazety i codziennie czytywałem kolumny sportowe. Wydzwaniałem do reporterów i wymyślałem rozmaite preteksty, by zdobyć dodatkowe informacje, które nie trafiły do gazet.
Początkowo nie mówiłem im, po co mi te informacje, ale dość szybko pojęli w czym rzecz. Znalazłem tam paru bystrych młodych chłopaków i woziłem ich ze sobą. Gdy wygrywałem, odpalałem im parę dolarów. Po pewnym czasie miałem całą siatkę ludzi, którzy dostarczali mi informacji o rozgrywkach uniwersyteckich.
Gdy byłem starszy, zacząłem jeździć na mecze z magnetofonem. Miałem swoich obserwatorów. Kazałem paru z nich, by przyglądali się określonym elementom gry. Na przykład mieli za zadanie obserwować tylko dwóch lub trzech graczy. Nie obchodziła mnie cała reszta. Musieli obserwować tych, których poleciłem im obserwować. Po meczu zbierałem ich notatki. Potem leciałem do następnego miasta, w którym grała ta drużyna i znowu obserwowałem. Porównywałem ustawienia zespołów. Końcowy wynik meczu nigdy nie jest najważniejszą sprawą, jeżeli chcesz zarabiać, a nie tracić pieniądze. Wiedziałem, czy dany gracz odniósł kontuzję stawu skokowego i czy gra wolniej niż zwykle. Wiedziałem o chorobie quarterbacka <emphasis>*</emphasis>. Wiedziałem, czy jego dziewczyna zaszła w ciążę albo czy rzuciła go dla innego. Wiedziałem, czy pali trawkę, czy wącha prochy. Dowiadywałem się o kontuzjach, o których nie pisała prasa. I o kontuzjach, które gracze skrywali przed trenerami.
Mając takie informacje, bez trudu wyłapywałem błędne typy bukmacherów. Nie winiłem ich jednak. Obsługiwali wiele dyscyplin sportu i wiele meczów. Ja zaś koncentrowałem się. zaledwie na paru. Wiedziałem wszystko, co można było wiedzieć o pewnej ograniczonej liczbie spotkań i nauczyłem się jednej ważnej rzeczy: że nie można obstawiać każdego meczu. Czasem możesz obstawić tylko jedno bądź dwa spotkania z czterdziestu czy pięćdziesięciu. Nauczyłem się, że niekiedy przez cały weekend może nie trafić się szansa na prawidłowe obstawienie. W takim wypadku nie obstawiałem w ogóle albo zakładałem się o małe stawki.
Kręciłem się koło sklepu z cygarami przy Kinzie. Prowadzili go George i Sam. Od frontu sprzedawali cygara i inne rzeczy, ale na zapleczu mieli telegraf Western Union, telefony i totek. W tamtych czasach George i Sam posiadali najświeższe informacje. W sezonie baseballowym lista rozpoczynających mecz miotaczy docierała do nich telegraficznie tuż przed pierwszym gwizdkiem.
George i Sam byli naprawdę wspaniałymi bukmacherami. Przyjechali do Chicago z Tarrytown w stanie Nowy Jork i otrzymali zgodę władz na prowadzenie totalizatora. Był ogólnie dostępny. Mieli nawet pozwolenie kapitana lokalnego komisariatu policji na prowadzenie gry w pokera, co było surowo zakazane przez prawo.
Prowadzili bar i serwowali darmowe napoje i posiłki. Telegraf terkotał na okrągło. Przypominał dalekopis giełdowy. Bukmacherowi niełatwo było dostać telegraf Western Union. Sprzedawano je redakcjom gazet, takie było ich przeznaczenie, ale jeżeli ktoś złożył w tej firmie określone dokumenty i wiedział, jak za tym chodzić, udawało mu się w końcu zdobyć telegraf. Wtedy byłem na tyle głupi, że usiłowałem zainstalować go we własnym domu i odprawiono mnie z kwitkiem.
George i Sam działali samodzielnie, a mimo to opłacali się gangsterom. Wtedy opłacały się im wszystkie salony gier i totalizatora. Bukmacherzy brali na siebie policjantów, a ci brali na siebie gangsterów. Ale czasami gangsterzy brali na siebie policjantów. W rezultacie wszyscy brali na siebie wszystkich tak długo, jak długo wszyscy zarabiali pieniądze.
Gdy miałem dziewiętnaście lat, dostałem posadę urzędnika w Angel – Kaplan, serwisie sportowym Billa Kaplana. Doskonały układ. Cały dzień wisieliśmy na telefonach obstawiając, przekazując informacje o zakładach lub bilansując typy. I w ten sposób ludzie z całego kraju byli ze sobą związani. Emerytowani pracownicy firmy telefonicznej założyli na nasze zlecenie specjalne linie telefoniczne. Wszyscy znaliśmy swoje głosy i pseudonimy, ale po pewnym czasie człowiek poznaje prawdziwe nazwiska.
Jestem młodym chłopakiem i wciąż mieszkam w Chicago, ale teraz współpracuję z największym wówczas biurem bukmacherskim w Stanach – biurem Gila Beckleya w Newport w stanie Kentucky. Gil miał w ręku całe miasto: gliniarzy, polityków, wszystkich.
Biuro Gila stanowiło najważniejszą branżę Newport. Zatrudniał w nim trzydziestu urzędników. To właśnie do niego zgłaszały się wszystkie biura bukmacherskie w kraju, żeby zbilansować typy, jeżeli zbyt duża liczba graczy stawiała na tę samą drużynę.
Jesteś dajmy na to bukmacherem w Dallas. Na wygraną drużyny z tego miasta zawsze postawi więcej osób, niż sobie życzysz, a liczba graczy stawiających na jej przeciwników nie wystarczy do zrekompensowania wygranej. To naturalne. Tak więc bukmacher z Dallas zadzwoni do sekcji bilansowania typów Gila Beckleya, a urzędnicy od Beckleya przejmują od niego wystarczającą liczbę zakładów, żeby móc zbilansować jego rejestr. Ponieważ Beckley działa na obszarze całego kraju, jest w stanie zrównoważyć zakłady graczy stawiających na zespół z Dallas zakładami zwolenników drużyny przeciwnej i bilans znowu wychodzi na zero.
Gil był szefem wszędzie, gdzie tylko pojechał. Zimy spędzał w Miami. Potrafił zaprosić na kolację dwadzieścia lub trzydzieści osób. «Chodźmy do knajpy Joego! Chodźmy tutaj! Chodźmy tam!» – proponował. Zawsze miał towarzystwo i zawsze to on płacił.
Naturalnie najpierw znałem go jedynie telefonicznie. Przez parę lat rozmawialiśmy ze sobą. Gil uważał, że jestem bystrym i przedsiębiorczym chłopakiem. Chłopakiem, do którego można zadzwonić w każdej sprawie. Doradcą i graczem. Zyskiwałem coraz lepszą reputację. Ale im częściej rozmawiałem z Beckleyem, tym wyraźniej uświadamiałem sobie niewiarygodną rzecz. Gdybyś go zapytał, ilu graczy wchodzi w skład drużyny baseballowej, Beckley musiałby zasięgnąć języka. Naprawdę!
Nie potrafił odpowiedzieć. Nie znał się na tym. Mówię szczerze. Mickey Mantle? A któż to taki? Beckley po prostu nie wiedział. Był bukmacherem i specem od bilansowania zakładów. Sam nie obstawiał. Po prostu prowadził największe biuro rachunkowe w kraju. Byłem oszołomiony.
Dość szybko jednak odkryłem, że to nie ma żadnego znaczenia. Człowiek od bilansowania zakładów musi tylko dopilnować zrównoważenia liczby zleceń i zgarnąć swoje dziesięć procent. Nie trzeba znać drużyn ani orientować się w przebiegu rozgrywek. Byłem zdumiony, ale potwierdziło się to w przypadku wielu speców od bilansowania i bukmacherów. Niektórzy spośród największych bukmacherów w ogóle nie obstawiali. W Chicago mieliśmy Benny'ego Totka. Benny prowadził największą firmę bukmacherską w mieście. Zarabiał na tym grube miliony i tak samo jak Gil Beckley nie potrafił powiedzieć, w którym zespole gra Joe DiMaggio. Mówię poważnie.
Tak więc obstawiałem i zdobywałem cenne informacje. W tym czasie mój przyjaciel Sidney kierował biurem Benny'ego. Zapytał mnie kiedyś, czy wyświadczę mu przysługę i zadzwonię do niego, gdy dowiem się o jakimś meczu czegoś, co mogłoby wpłynąć na jego wynik: na przykład o tym, że mecz został ustawiony albo że jeden z graczy odniósł kontuzję.
No i pewnego dnia dostałem cynk o kontuzji, o której gracz nie powiedział trenerowi. Zadzwoniłem do Sidneya. Nie było go i zamiast z Sidem, rozmawiałem z Bennym. Z samym bossem. Powiedziałem mu o kontuzjowanym zawodniku. Pamiętam, że chodziło o Bobby'ego Avilę. Grał na drugiej bazie w zespole Indian z Cleveland. Powiedziałem:
– Avila nie zagra.
Benny przyjął tę wiadomość tak, jakby doskonale wiedział, o czym mówię, ale gdy umilkłem, pyta:
– Nie mają innego drugiego basemana?
A ja myślę: następnego Bobby'ego Avilę? Czy ten facet żarty sobie stroi? Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
Tamtego wieczoru spotkałem Sidneya. Zapytałem, czy pracuje dla jakiegoś pomyleńca. Odparł, że Benny nie śledzi meczów tylko szanse. Benny Totek był największym bukmacherem w Chicago nie dlatego, że znał się na sporcie i rozróżniał graczy, ale dlatego, że płacił w poniedziałek. Bez względu na to, ile był ci winien po weekendzie, płacił w poniedziałek. Jego urzędnik zjawiał się z nowiutkimi banknotami w kopercie. A jeżeli ty byłeś mu coś winien, zawsze dawał ci więcej czasu. Tak więc niezależnie od tego, czy znał Bobby'ego Avilę czy nie, miał olbrzymią klientelę i forsy jak lodu”.
„Pewnego dnia zostanę szefem całego syndykatu”.
Tony Mrówka Spilotro wychował się w piętrowym domku z poszarzałego drewna we włoskiej dzielnicy, zaledwie parę przecznic od domu Mańkuta. Tony i jego pięciu braci – Vincent, Victor, Patrick, Johnny i Michael – spali w jednym pokoju na trzech piętrowych łóżkach.
Ojciec Tony'ego, Patsy, prowadził restaurację na rogu Grand Avenue i Ogden Avenue. Był to mały lokal słynący z kotletów mielonych domowej roboty, które przyciągały klientów z całego miasta, z takimi gangsterami jak Tony Accardo, Paul Kelner Ricca, Sam Giancana, Gussie Alex i Jackie Cerone włącznie. Mafiosi często wykorzystywali parking U Patsy'ego na swoje spotkania.
„Poznaliśmy się z Tonym, gdy byliśmy jeszcze dziećmi – wspomina Frank Cullotta, który został członkiem bandy Spilotra. – Nie przepadaliśmy za sobą. Obaj mieliśmy skrzynki z przyborami do czyszczenia butów. Ja pucowałem po jednej stronie Grand Avenue, a Tony po drugiej. Raz strasznie się pokłóciliśmy. Kazał mi trzymać się mojej strony ulicy. Powiedziałem, żeby trzymał się swojej. Zaczęliśmy się szamotać. W sumie do niczego poważnego nie doszło – Tony poszedł na swoją stronę, a ja wróciłem na moją”.
Podobnie jak Tony Spilotro, Frank Cullotta urodził się w Chicago na South Side. Cullotta był złodziejem. Trudnił się tym fachem, odkąd tylko pamiętał. W wieku dwunastu lat, w roku, w którym jego ojciec zginął za kierownicą samochodu, uciekając po dokonaniu zbrojnego napadu, zaczął okradać sklepy i mieszkania. W jego dzielnicy okoliczności śmierci ojca stanowiły tytuł do chwały.
„Obaj z Tonym byliśmy mali i niscy – wspomina Cullotta – ale on był trochę niższy ode mnie, więc nie bałem się go wcale. Wokół Tony'ego zawsze jednak kręciło się sporo facetów. Zatrudniał około piętnastu ludzi. Ze mną włóczyło się sześciu.
Pewnego dnia rozmawiał o mnie ze swym bratem. Gdy jego ojciec usłyszał moje nazwisko, kazał Tony'emu dowiedzieć się, czy jestem synem Joego Cullotty.
Mój ojciec był wolnym strzelcem. Dawno temu jacyś latynoscy szantażyści oskubali z forsy ojca Tony'ego. Stary Spilotro poszedł do mojego ojca i ten zrobił z tym porządek. Kiedy więc okazało się, że jestem synem Joego Cullotty, ojciec Tony'ego zarządził koniec naszej wojny.
Następnego dnia Tony podszedł do mnie i rzekł:
– Chcę z tobą pogadać.
Odparłem, że przecież nie uciekam, a on na to:
– Nasi ojcowie byli przyjaciółmi i my też zostaniemy nimi na zawsze.
Mój ojciec pracował jako kierowca dla szajki rabusiów. Uważano go za największego mistrza kierownicy w mieście. Nie było nikogo, kto potrafiłby jechać na wstecznym biegu równie szybko jak na dwójce czy trójce. A on to robił. Zginął za kółkiem w czasie pościgu. Nie został zastrzelony. Uciekał przed policyjnym radiowozem.
Od chwili gdy zostaliśmy z Tonym przyjaciółmi, rządziliśmy obaj na ulicy. Bywałem w jego domu równie często jak we własnym. Chodziłem tam, mimo że matka Tony'ego, Antoinette, była wiedźmą. Posyłała mi jadowite spojrzenia. Gdy wchodziłem do środka, słyszałem opryskliwe: «Siadaj tam!» Nigdy nie zaproponowała mi nawet szklanki wody. Tony był najtwardszym chłopakiem, jakiego znałem. Takim twardzielem, że jego brat Victor oferował innym chłopakom pięć dolarów, żeby zobaczyć, czy zdołają go sprać. Zwykle Victor znajdował amatora zakładu i ten próbował dać Tony'emu wycisk. Jeżeli wyglądało na to, że Tony jednak przegra, rzucaliśmy się na jego przeciwnika i spuszczaliśmy mu tęgie lanie.
Kradliśmy razem. Rozbijaliśmy się kradzionymi wozami. Szkoły nie znosiliśmy. W końcu wylądowaliśmy w zawodówce pełnej czarnych.
W pobliżu znajdowała się żydowska dzielnica z całą masą sklepów. Codziennie razem z Tonym i paroma innymi chłopakami chodziliśmy je obrabiać. Pryskaliśmy albo tramwajem, albo kradzionym samochodem, zaparkowanym w pobliżu. Przewoziliśmy łup do naszej dzielnicy i upłynnialiśmy go.
Często wdawaliśmy się w bójki z czarnymi. Raz, gdy mnie nie było, Murzyni napadli na Tony'ego. Ale Tony miał przy sobie nóż i dźgnął jednego z nich. Wszyscy wiedzieli, że to sprawka Tony'ego, ale ten chłopak nie wniósł oskarżenia.
Tydzień później sam wdałem się w bijatykę i dostałem sześć miesięcy poprawczaka. Matka odwiedzała mnie tam, kiedy tylko mogła. Sumiennie.
Gdy wyszedłem na wolność, Tony zadawał się z blondynkiem nazwiskiem Joe Hansen. Ja zaś zacząłem się włóczyć z Pauliem Schirem i Szalonym Bobem Sporadikiem. Dokonywaliśmy napadów z bronią w ręku. Pewnego dnia Tony widział, jak uciekamy przed policyjnym radiowozem po postrzeleniu trzech gości w tawernie. Przyszedł do mnie. Nikogo nie zabiliśmy, zraniliśmy ich tylko, ale Tony przekonał nas, że powinniśmy rozłożyć rewolwery i wrzucić je do rzeki.
Powiedział wtedy:
– Nie możecie dalej tego robić, panowie. Lepiej się obłowicie rabując banki.
Zaczął nam opowiadać, jak napada na posłańców bankowych. Ustawiał jednego człowieka przed bankiem i jednego w środku. Człowiek w środku stawał w kolejce do kasy i wyszukiwał ludzi, którzy podejmowali spore ilości gotówki i zawozili je do swych firm, żeby realizować czeki klientom lub w innym celu. Zwykle w torbie mieli od trzech do dwunastu tysięcy.
Człowiek przed bankiem obserwował wychodzących ludzi i starał się zapamiętać, w jakim kierunku się udawali. Potem my śledziliśmy przyszłe ofiary tak długo, aż poznaliśmy trasę ich wędrówki – wiedzieliśmy, że znowu będą tamtędy przechodzić. Następnym razem urządzaliśmy na nich zasadzkę. Mieliśmy po siedemnaście, osiemnaście lat i zarabialiśmy po dwadzieścia pięć tysięcy miesięcznie. Naprawdę dobrze sobie radziliśmy. Tak dobrze, że postanowiliśmy zadać szyku i kupić nowe samochody. Pamiętam, jak podjechałem i zaparkowałem swego nowiutkiego cadillaca przed tawerną Mark Seven, w której wszyscy przesiadywaliśmy.
Tony wychodzi z tawerny. Spogląda na zaparkowany wóz i mówi:
– Założę się, że wiem, czyj to samochód. – Wszyscy milczą. Pyta, czy to moje auto, a ja odpowiadam:
– Owszem, moje.
– Nie możesz rozbijać się takimi wozami – mówi. – Oni wkurzą się na nas.
Teraz wiem, że miał na myśli gangsterów.
Pokazałem Tony'emu swoje pieniądze i mówię:
– Spójrz na tę forsę, Tony. Kradniemy i nie możemy cieszyć się nią i kupować tego, co nam się, kurwa, podoba?
– Owszem, ale oni tego nie rozumieją. Chcą, żebyśmy nadal jeździli fordami i chevroletami – odparł.
To było kompletnie bez sensu. Jeżeli kradniesz i podejmujesz ryzyko, powinieneś korzystać ze swych zdobyczy. Ale Tony nie chciał już być takim złodziejem jak my wszyscy. Chciał być prawdziwym gangsterem.
Po paru latach Tony zaczął się zadawać z facetem o nazwisku Vinnie Święty Inserro, który był jeszcze niższy od niego. Inserro miał pięć stóp i jeden cal wzrostu, ale to on przedstawił Tony'ego wszystkim ludziom z mafii, takim jak: Turek (Jimmy Torello), Chuckie (Charles Nicoletti), Phil z Milwaukee (Philip Alderisio), Ziemniaki (William Daddano), Świński Sammy, Joe Klown (Joseph Lombardo) i Gołębi Joe (Joseph Aiuppa), który potem został głównym mafijnym bossem.
Tony utrzymywał z nimi bliski kontakt, a ci ludzie stawali się coraz ważniejsi. Robił wszystko, czego sobie zażyczyli.
– Brahma – rzekł do mnie pewnego dnia. Nazywał mnie Brahmą, gdyż byłem zbudowany jak byk. – Pewnego dnia zostanę szefem całego syndykatu.
Mnie nigdy na tym aż tak nie zależało. Bardziej interesowały mnie pieniądze. I dobra zabawa. Lecz Tony czekał na szansę odznaczenia się i okazja nadarzyła się właśnie tutaj. Znaliśmy dwóch cwaniaczków: Billy'ego McCarthy'ego i Jimmy'ego Miraglię. Pracowałem dla nich trochę. Kręcili się wokół mafijnego klubu przy Mannheim Road, upijając się i wdając w kłótnie z Phillym i Ronniem Scalvo.
W każdym razie pewnego wieczora Billy McCarthy znowu poszedł tam pić i skończyło się na tym, że wdał się w kolejną bójkę z braćmi Scalvo. Tydzień później Jimmy Miraglia poszedł do klubu i wszczął na oczach żony jeszcze gorszą bójkę z Phillym i Ronniem.
Gdy następnym razem spotkałem McCarthy'ego i Miraglię, powiedzieli mi, że zabiją Scalvów. Odpowiedziałem, że chyba oszaleli. Gdyby mafia dowiedziała się kiedyś, że załatwili Scalvów bez jej zgody, długo by nie pożyli.
Następnego dnia rano – było to w drodze do mojego domu, około siódmej trzydzieści – słucham radia. I wtedy się dowiaduję, że wczesnym rankiem w Elmwood Park zastrzelono w gangsterskim stylu dwóch mężczyzn i kobietę. Spiker podaje ich nazwiska.
Wiedziałem, że to katastrofa. Po pierwsze, McCarthy i Miraglia nie mieli przyzwolenia na zabójstwo. Po drugie, zabijanie w Elmwood Park w ogóle nie wchodzi w grę. Zacząłem się bać o swoje życie, ponieważ wszyscy wiedzieli, że załatwiałem interesy z tymi dwoma.
Tamtego dnia Spilotro dzwoni do mnie i mówi, że chce się ze mną spotkać. Spotykamy się na kręgielni. Tony jest bardzo oficjalny. Domyśliłem się, że otrzymał zlecenie od chłopaków. Wiedziałem, że w ten właśnie sposób zamierzał się sprawdzić i nie chciałem, by sprawdzał się na mnie.
Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą dwa pistolety. Dwie spluwy kaliber trzydzieści osiem. Byłem przerażony i przygotowany na najgorsze. Gdy Tony przyszedł, powiedział, że mogę spać spokojnie, ale muszę zadzwonić do McCarthy'ego i zaproponować mu spotkanie tego wieczoru. Miałem powiedzieć Billy'emu, że przygotowałem wielki skok.
Nie chciałem dzwonić, gdyż wiedziałem, że McCarthy jest w tarapatach, lecz Tony zapewnił mnie, że nic się nie dzieje. Potrzebował informacji o sprawie braci Scalvo. I to wszystko. Po prostu chciał porozmawiać przez pół godziny z McCarthym.
Nie powiedziałem mu o groźbach McCarthy'ego i Miraglii, a ponieważ Tony nie prosił o rozmowę z Miraglią, miałem nadzieję, że gangsterzy nie są jeszcze pewni, kto dokonał zabójstwa.
Zadzwoniłem. Odebrała żona Billy'ego. «Cześć, Frankie» – przywitała mnie i poprosiła Billy'ego do telefonu. Zaproponowałem mu, żeby się ze mną spotkał w Chicken House, restauracji usytuowanej w Melrose Park, kolejnym gangsterskim przedmieściu. Powiedziałem, że chcę mu pokazać bardzo dobry cel skoku.
Zgodził się. Przez całą rozmowę Tony stał tuż obok. Zastanawiałem się, czy stoi tak blisko, by sprawdzić, czy dam McCarthy'emu cynk, że Tony będzie na niego czekał.
Spilotro nie spuszczał mnie z oka. Około wpół do dziewiątej wyruszyliśmy moim samochodem do Chicken House, ale po drodze zatrzymaliśmy się przed inną restauracją. Nie weszliśmy do środka. Tony kazał mi wjechać na parking. W ciemnoniebieskim fordzie czekał tam na nas jakiś człowiek.
Człowiekiem tym był Vinnie Inserro. Święty we własnej osobie. Tony podszedł do niego. Rozmawiali przez chwilę, po czym wrócił i kazał mi zaczekać w samochodzie ze Świętym.
A potem wskoczył do mojego wozu i odjechał. Siedziałem z Inserro przez mniej więcej czterdzieści minut. Cały czas trzymałem rękę na spluwie. Wóz, w którym siedzieliśmy, był najwyraźniej samochodem używanym do mokrej roboty. Przez cały czas nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem.
Po około czterdziestu minutach Tony wjechał na parking. Podszedł do nas i powiedział Świętemu, że muszą wrócić do Chicken House, żeby zabrać samochód Billy'ego. Dodał, że wszystko poszło jak z płatka. Gdy odjechali, wsiadłem do swego wozu i pojechałem do domu.
Następnego dnia zadzwonił telefon. To była żona Billy'ego. Pytała, czy widziałem go poprzedniej nocy. Odparłem, że nie. Powiedziała, że Billy zazwyczaj uprzedzał ją, iż nie wróci na noc, a w dodatku zabrał wóz jej ojca. Nigdy wcześniej nie wywinął mu takiego numeru.
Obiecałem, że zorientuję się, czy mogę jej pomóc. Zacząłem się naprawdę martwić. Byłem pewny, że jestem następny w kolejce. Pamiętałem, by zawsze mieć przy sobie broń. Trzy dni po zniknięciu Billy'ego wpadłem na Miraglię w restauracji Colony House. Był z żoną.
Wziąłem go na stronę. Zapytałem, czy w ciągu ostatnich trzech dni widział się z Billym. Zaprzeczył, a ja powiedziałem, że na jego miejscu prysnąłbym z miasta. Roześmiał się tylko i rzekł:
– Dlaczego? Nie mam powodu ukrywać się ani uciekać.
Dwa dni później Jimmy Miraglia zniknął, a po następnych jedenastu dniach zwłoki jego i Billy'ego odnaleziono w bagażniku samochodu Jimmy'ego.
Gdzieś tak po tygodniu zadzwonił Tony. Był podniecony. Chciał pogadać.
Opowiedział mi, w jaki sposób porwał Billy'ego McCarthy'ego sprzed Chicken House. Zaparkował mój wóz przed restauracją. Kiedy Billy dotarł na miejsce, sądził, że czekam w środku. Zamiast mnie spotkał Tony'ego.
Zapytał go, gdzie jestem, a Tony wyjaśnił, że też na mnie czeka, odkąd zobaczył mój zaparkowany przed knajpą samochód. Zaczęli więc wciskać sobie kit, a gdy zmęczyło ich czekanie, odeszli od drzwi.
Gdy tylko to zrobili, obok Billy'ego pojawili się Chuckie Nicoletti i Phil Alderisio. Chwycili go we trójkę i wepchnęli do auta. Billy musiał już wtedy zdawać sobie sprawę, że to koniec. Wszyscy wiedzieli, kim są Chuckie i Phil. Byli znacznie starsi od Tony'ego. Kiedy dostali kogoś w swoje ręce, nie było ratunku.
Wiedzieli, że Billy ma przy sobie broń i zaraz mu ją zabrali. Potem przygnietli go do podłogi i odjechali.
Wtedy właśnie Tony wrócił moim samochodem i przesiedliśmy się. On odjechał ze Świętym w swoją stronę, a ja w swoją.
Tony opowiadał, że Święty wysadził go w warsztacie, w którym umieścili Billy'ego, a potem porzucił samochód McCarthy'ego.
Nie zabili go od razu, ponieważ nie wiedzieli, kto z nim był, gdy mordował braci Scalvo. Musieli go długo torturować, zanim wyśpiewał nazwisko wspólnika. Pobili go. Skopali. Przekłuli mu nawet jaja szpikulcem do lodu, ale Billy nic im nie powiedział. Tony twierdził, że nigdy nie widział takiego twardziela jak Billy McCarthy.
W końcu Tony zaciągnął Billy'ego do stołu warsztatowego, włożył mu głowę w imadło i zaczął dokręcać śrubę.
Ponoć na oczach Phila i Chuckiego zaciskał szczęki imadła tak długo, aż zaczęły zgniatać czaszkę Billy'ego, a jedno oko wyskoczyło z oczodołu. Wtedy właśnie Billy wydał Jimmy'ego Miraglię.
Tony naprawdę sprawiał wrażenie bardzo dumnego z tego, co zrobił tamtej nocy. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy kogoś zabił. Odznaczył się. Takie właśnie wówczas odniosłem wrażenie. Jakby dopiero teraz, gdy wziął udział w mafijnym mordzie, zyskał prawdziwe uznanie. Pamiętam, że był pod wielkim wrażeniem Nicolettiego.
– Chryste, ten facet ma serce z kamienia – powiedział o nim. – Billy'emu wyskoczyło oko, a on spokojnie wcinał makaron z sosem”.
„Propozycja nie do odrzucenia”.
Mańkut nie miał nic wspólnego z przemocą w mafijnej działalności. Wprawdzie znał większość bossów, znajomych Spilotra, ale świadczył mafii inne usługi. Zapewniał jej szefom bardzo dużą możliwość wygrywania zakładów.
Fiore Fifi Buccieri, mafijny boss z West Side, był jednym z ludzi, którzy czerpali największe zyski z umiejętności przewidywania wyników przez Mańkuta. Buccieri wyglądał jak uczony. Sylwetkę miał krępą, nosił okulary i częściową protezę w górnej szczęce. Swą przestępczą karierę rozpoczął jako nastolatek, a w wieku dziewiętnastu lat był już głównym egzekutorem pracującym dla Ala Capone. Do aresztu trafił po raz pierwszy już w 1925 roku. Oskarżano go o wymuszenie, przekupstwo, kradzież i morderstwo. Jedyny wyrok skazujący otrzymał po oskarżeniu o kradzież z włamaniem, które złagodzono do zarzutu drobnej kradzieży.
Mańkut utrzymywał kontakty z poważnie wyglądającym szefem ulicznego gangu przez większość swego życia. Fiore Buccieri działał w określonej branży – zaopatrzenia w owoce i warzywa – tej samej, co ojciec Mańkuta. W 1950 roku, gdy Mańkut miał dwadzieścia lat, często podróżował po mieście z Buccierim.
„Czasami, pod koniec dnia spędzonego na wyścigach – wspomina Rosenthal – Fiore Buccieri mówił:
– Jeżeli nie masz dziś nic do roboty, zadzwoń do mnie.
Wiedziałem, kim jest i kogo reprezentuje, i jego słowa były dla mnie propozycją nie do odrzucenia. Dzwoniłem do niego po kolacji, zabierałem go z domu i jeździliśmy przez mniej więcej godzinę. Z reguły wstępowaliśmy do Toffinettiego, gdzie smakowała mu kawa.
Gdy krążyłem z Buccierim po mieście, odwiedzaliśmy lokale, w których był bossem. Nie zadawałem pytań. Widziałem, jak jeden z pracowników odbierał od niego płaszcz, a drugi całował go w rękę. Widziałem to wszystko. Wychowałem się na tym. Dla mnie było to zupełnie normalne.
Czułem też, iż na jego ludziach robił wrażenie fakt, że tak często bywam w towarzystwie Buccieriego. Darzyli mnie wielkim szacunkiem. Sama znajomość z Fiorem działała jak tarcza.
Buccieri był bardzo inteligentny. Czytywał wszystkie gazety i lubił dyskutować na różne tematy. Jeździliśmy sobie i rozmawialiśmy. Zawsze lubił ze mną pogadać. Byłem jednym z niewielu znanych mu ludzi, którzy mówili po angielsku. Żaden z jego goryli nie potrafił wydukać nawet dwóch słów w tym języku. Byli tak tępi, że szybko się domyśliłem, dlaczego co trzy, cztery miesiące Fiore musiał zmieniać swych szoferów. Widziałem, że ci ludzie nudzą go śmiertelnie. Zawsze uważałem, że powinien sobie dobierać inteligentniejszych współpracowników.
Tak więc raz, na osobności, powiedziałem Buccieriemu, że w jego otoczeniu przydałoby się więcej łudzi z olejem w głowie. I że powinien zatrudniać pojętniejszych szoferów.
Patrzył na mnie przez dłuższy czas, jakbym palnął coś głupiego. A potem rzekł:
– Nie wiesz, co muszą dla mnie robić? Nie wiesz, do czego są mi potrzebni? Skąd mam wziąć człowieka z olejem w głowie do takiej pracy?
Zawsze czułem, że Fiore działa w tej branży z konieczności. Nigdy się nie popisywał. Nigdy nie bywał w miejscach, w których stale bywali inni gangsterzy. Nie rzucał się w oczy. W Chicago znajdowało się wielu mafiosów działających poza jego rewirem, którzy nie wiedzieli nawet, jak Fiore wygląda.
Ale przyznaję, gangsterzy to ludzie nieokrzesani. Fiore rządził nimi żelazną ręką. Jednego wieczoru wstąpiłem do Blackamoor Lounge. Jego właścicielem był Jerry Gruen, normalny, uczciwy człowiek. Ale właśnie u niego często przesiadywaliśmy. Nawet As przychodził tam raz na jakiś czas. W barze mieściło się z pół setki osób. Pewnego wieczoru w lokalu Gruena zrobił się prawdziwy tłok.
I wtedy do środka wchodzi jeden z członków mafii, Sarn. Jest sam, bez obstawy. Znałem go dość dobrze, więc się przywitaliśmy. A potem zwyczajnie dalej popijałem sobie wodę mineralną czy coś innego.
Mija pół godziny. Musiało być już koło północy. Nagle w drzwiach staje czterech ludzi, których z miejsca rozpoznaję. Ludzie Fiorego. Wiem, że to zbiry. Gangsterzy. I widzę, że jeden z nich podchodzi do Jerry'ego Gruena, właściciela baru, i mówi:
– Zamykamy. Wszyscy wynocha!
Jerry zwykle zamykał o trzeciej lub czwartej nad ranem, ale oni kazali zgasić światło. Wyszedłem posłusznie, podobnie jak cała reszta gości. Widziałem, że facet, który przyszedł sam, również próbował wyjść, ale tamci powiedzieli:
– Ty zostajesz, gnoju. Siedź na swoim stołku.
No cóż, trzeba było słyszeć ten hałas. Połamali na nim wszystkie krzesła. Zostawili go tam, sądząc, że nie żyje. Wezwali nawet policję. Wychodząc powiedzieli:
– Okay, pomóżcie mu, jeżeli jeszcze nie wykitował.
Ten facet był ledwie żywy. Pamiętam, że przyjechała karetka. Leżał potem w szpitalu przez parę miesięcy. Z trudem wyżył. Miał zniszczone nerki. Resztę życia spędził w wózku inwalidzkim. Chyba nadal żyje, bo raz pytano mnie o niego.
Czym sobie na to zasłużył? Był bardzo zaprzyjaźniony z pewną rodziną. I znowu chodziło o członka mafii. Rozmawiał z jego żoną. Posprzeczali się trochę i Sarn popełnił wielki błąd mówiąc:
– Pies cię jebał. Pies jebał twojego męża i wszystkich jego bliskich.
Żona powiedziała o tym mężowi, a mąż poszedł na skargę do Fiorego. Oboje oświadczyli, że chcą się odpłacić i to wystarczyło. Oto jak łatwo, nawet członkowi mafii, jednemu z ludzi Fiorego, wylądować na resztę życia w wózku inwalidzkim.
Mniej więcej rok później zapytałem Buccieriego o tę sprawę. I o tego pobitego gościa. Uważałem, że jesteśmy w tak bliskich stosunkach, że mogę to zrobić.
– Fiore, pamiętasz tę historię sprzed roku? – zapytałem i opowiedziałem, co się wtedy stało. – Przerwij mi, jeżeli moje pytania są niestosowne – dodałem.
– Nie krępuj się – odparł. – Pytaj, o co tylko chcesz. – Więc zapytałem, czy ta masakra była potrzebna.
Buccieri dokładnie pamiętał to zdarzenie i odparł:
– Prawdopodobnie nie. Nie kazałem im robić tego, co zrobili. Kazałem załatwić mu pobyt w szpitalu, ale wiesz, jak to jest… Nie chciałem, by trafił tam na trzy miesiące… żeby zrobili z niego kalekę… ale wiesz, jak to jest, poniosło ich.
To wszystko, co powiedział, a ja nie zadawałem następnych pytań. Po prostu pojechaliśmy na kawę. Znałem go dostatecznie dobrze, by nie ryzykować zerwania naszych stosunków. Fiore potrafił być bardzo chimeryczny.
Raz wywołał popłoch w całym mieście. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Choć szalenie trudno w to uwierzyć, Fiore powiedział, że ktoś wdarł się do jego domu z bronią w ręku i obrabował jego żonę.
Według Fiorego rabuś był eleganckim mężczyzną, mówiącym z nowojorskim akcentem. Podszedł do drzwi, pokazał spluwę i zmusił żonę Buccieriego do otwarcia sejfu. Zabrał około czterystu tysięcy dolarów i prawie całą biżuterię.
Ponieważ złodziej nie raczył nawet zakryć sobie twarzy, przypuszczalnie pochodził spoza Chicago. Fiore polecił jednak gliniarzom, by dostarczyli mu tuzin albumów ze zdjęciami rabusiów i włamywaczy. Wraz z żoną przejrzeli tysiące stron w poszukiwaniu twarzy tego człowieka.
Dwa tygodnie później Fiore nadal nie wiedział, kto obrabował jego żonę. Z dnia na dzień wpadał w coraz większą wściekłość. Wszyscy byli przerażeni, ale nikt nic nie wiedział o tym napadzie. I wtedy jeden gość, który starał się podlizać Fioremu, stwierdził, że jedynym człowiekiem na tyle szalonym, by znać kogoś, kto mógł zrobić taki numer, jest Tony Spilotro.
Tak więc Buccieri rozgłosił, że chce, aby Tony zjawił się w jego domu. Tony wiedział, że jestem w przyjaznych stosunkach z Fiorem, i pyta mnie, czego on chce. Nie miałem pojęcia, więc idę z nim do Fiorego.
Gdy docieramy na miejsce, w drzwiach stoi dwóch wielkich jak szafa typów. Wchodzimy do środka. Żona Fiorego patrzy na Spilotra z taką furią, jakby ujrzała wcielonego diabła. Mnie nie zauważa. Nie powiem, abym był tym zachwycony. Fiore wskazuje Tony'emu fotel. Ja usuwam się w cień.
Fiore spogląda na Tony'ego i pyta:
– Czy wiesz, co mi się przydarzyło?
– Owszem – odpowiada Tony i dodaje: – Współczuję ci.
– Nie prosiłem cię o współczucie – mówi Fiore. – Odpowiadaj tylko na moje pytania.
– Tak, słyszałem o tym.
– Domyślasz się, kto byłby zdolny do takiego napadu?
– Nie – odpowiada Tony, jakby udzielał wyjaśnień policji.
– Jesteś pewien? – pyta Fiore. Wkurza tym Tony'ego.
– Już odpowiedziałem na to pytanie – rzuca i zanim zdążył wypowiedzieć ostatnie słowo, Fiore chwyta go za gardło i zaczyna dusić.
Oczy zaczynają wychodzić Tony'emu na wierzch. Pojął chyba, iż lada chwila umrze. Doskakuję do nich i błagam Fiorego, by przestał. Tłumaczę, że gdyby Tony wiedział, kto jest sprawcą, już dawno by to ujawnił. Mówię, że Tony ma po prostu niewyparzoną gębę i że wcale nie chciał okazać lekceważenia.
W końcu Fiore zwolnił uchwyt. Cofnął się. Tony krztusił się i kaszlał. Wyglądał na oszołomionego. Twarz miał popielatą.
– Nie chcę cię widzieć w Cicero, a jeżeli dowiem się, że wiesz, co się stało w moim domu i nie powiedziałeś mi, sprzątnę całą twoją rodzinę – zagroził Fiore.
Wyszliśmy jak najszybciej.
Po dziś dzień pozostaje tajemnicą, kto obrabował żonę Fiorego. Informatorzy FBI twierdzili później, że nie było żadnego rabunku. Krążyły nie potwierdzone pogłoski, że po śmierci Buccieriego jego żona usiłowała sprzedać część biżuterii, która rzekomo została skradziona.
„Oddałbym połowę swojego majątku, gdybym tylko mógł być tak czysty jak ty. Pozostań takim”.
Mańkut był prawdopodobnie najmłodszym bukmacherem, jaki kiedykolwiek pracował dla Donalda Angeliniego, Czarodzieja totka. Angelini i Bill Kaplan mieli najbardziej znane i najlepiej ustawione biuro bukmacherskie w Chicago. Mafijni bossowie byli ich wspólnikami, a miejska policja zapewniała ochronę. Ich klienci mieli miasto na własność lub przynajmniej nim rządzili. Ten, kto pracował dla Angel – Kaplan, był zazwyczaj zahartowanym weteranem bukmacherskich wojen. W biurze roiło się od starych wyjadaczy gryzących końce nie dopalonych cygar, odrzuconych kandydatów do ról w „Guys and Dolls”, hazardzistów, którzy spędzili lata na próbach przechytrzenia oszustów wszelkiego rodzaju. Mańkut znalazł się w siódmym niebie.
„Pracowałem w Angel – Kaplan od paru lat, gdy Gil Beckley wynajął parę wielkich apartamentów w hotelu Drake i zaprosił mnie – wspomina Mańkut. – W mieście odbywała się jakaś ważna walka. Nie pamiętam już, kto walczył, ale czułem się wniebowzięty. Właśnie zostałem zaproszony na przyjęcie przez najsławniejszego bukmachera i specjalistę od bilansowania zakładów w Stanach Zjednoczonych.
Cieszyłem się już wówczas dość dobrą opinią i czułem, że Gil chce mnie w ten sposób wprowadzić do bukmacherskiego bractwa.
W przyjęciu nie uczestniczyli klienci. Nie spotkałem nikogo z grających o wysokie stawki. Wszyscy obecni byli profesjonalistami. Najlepszymi w branży. Bukmacherzy. Spece od ustalania typów i bilansowania zakładów. Oraz paru graczy, którzy zarabiali w ten sposób na życie. Żadnych frajerów ani polityków.
Wcześniej nigdy nawet nie widziałem Gila Beckleya. Od paru lat rozmawialiśmy przez telefon. Czasem po sześć, siedem razy dziennie. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni.
Teraz, gdy poznałem go osobiście, okazał się naprawdę sympatyczny. Zaskoczyło go, że mam niewiele ponad dwadzieścia lat. Na przyjęciu było mniej więcej piętnastu gości i każdy przewyższał mnie wiekiem o dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści lat.
Tak więc Beckley oprowadził mnie po salonie i przedstawił wszystkim obecnym. Sceneria była doprawdy okazała. Wszędzie jedzenie i dziwki. To Beckley je nagrał.
Gdy przyjęcie trwało już jakiś czas, mówi do mnie – nazywał mnie Mańkutem, nie używał imienia Frank:
– Chcę ci coś wyznać. Jesteś młodym człowiekiem. Masz przed sobą wspaniałą przyszłość. Powiem ci coś, co musisz zapamiętać na resztę życia. Oddałbym połowę swojego majątku – a należał wtedy do zamożnych ludzi – gdybym mógł być tak czysty jak ty. Pozostań takim. Masz głowę na karku. Znasz się na rzeczy. Pozostań czysty!
Nigdy tego nie zapomniałem, ale wtedy nie bardzo wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć. Milczałem, a Beckley mówił mi, żebym działał sprawnie. Żebym nie dał się przyskrzynić, dbał o swą reputację, nie trafił do policyjnych kartotek.
Nie słuchałem go. Nie wiedziałem, jak ważne są te rady. Byłem naiwnym młokosem. Miałem za dużo energii. Za dużo egoizmu. Zbyt wiele było wyzwań. Chciałem zostać władcą całego pieprzonego wzgórza. Kto by się tam bał aresztowania. Za bukmacherkę? Pięćdziesiąt dolarów grzywny. Dziesięć dni w zawieszeniu. Pieprzyć gliny.
Ale Gil Beckley wiedział, co mówi. Wiedział wszystko to, co ja wiedziałem, i coś jeszcze. Znał cenę, jaką musisz zapłacić, gdy stajesz się znany. Ostrzegał mnie, bym grał ostrożnie, nie wychylał się, żebym pozostawał na uboczu. Nie powiedział tego wprost, ale czułem, że chodzi mu o to, bym nie wiązał się zbyt mocno z gangsterami.
Słuchałem go i kiwałem głową. Ale kipiała we mnie młoda krew. Byłem gotów rzucić wyzwanie całemu światu. Wiedziałem, co robię, i wierzyłem, że dam sobie radę.
Mniej więcej tydzień później spotkałem Hymiego Asa. Wiem, że został zaproszony, ale nie przyszedł. Powiedziałem mu, że przegapił wspaniałe przyjęcie. Pochwaliłem się, że wreszcie poznałem Gila Beckleya i że to świetny gość.
As spojrzał na mnie, jakbym był trędowaty. Nie chciał słuchać o przyjęciu. Nie obchodziło go, kto na nim był. Gil Beckley czy inni. As nigdy nie chciał o niczym wiedzieć. Nie interesowały go uliczne plotki ani gangsterzy, nie obchodziło go nic oprócz jego koszykówki. Nigdy nie bywał na przyjęciach. Nigdy nie chodził do restauracji i spelunek. I w efekcie nigdy nie trafił do mamra”.
26 maja 1966 roku, gdy Gil Beckley miał 53 lata, został aresztowany wraz z siedemnastoma innymi osobami w obławie na uczestników operacji bilansowania zakładów, które zdaniem FBI prowadzili w Nowym Jorku, Marylandzie, Georgii, Tennessee, Północnej Karolinie, na Florydzie, w Teksasie, Kalifornii i New Jersey. Wśród aresztowanych znaleźli się Gerald Kilgore, wydawca „J. K. Sports Journal” z Los Angeles, oraz Sam Green, który kierował Multiple Sports Service w Miami. Beckley został osądzony i skazany na dziesięć lat za pogwałcenie przepisów dotyczących hazardu międzystanowego. W 1970 roku, zanim sąd apelacyjny zdołał wydać ostateczny wyrok, Beckley zniknął. Zdaniem FBI został zamordowany, gdyż szefowie mafii obawiali się, że wobec perspektywy tak długiego pobytu w więzieniu mógłby zacząć sypać.
We wczesnych latach sześćdziesiątych Tony Spilotro wiódł życie gangstera. Zarabiał pieniądze i lokował je na ulicy. Dostawał sto dolarów tygodniowo od każdego pożyczonego tysiąca. Kierował grupami włamywaczy – takimi jak banda Cullotty – działającymi na terenie całego miasta. Odpalały mu od dziesięciu do dwudziestu procent swoich dochodów. Tony działał w zasadzie w głównej mafijnej branży: przyznawaniu prawa do działalności przestępczej. Sam także, rzecz jasna, musiał odpalać pewien procent tego, co dostawał, ulicznym capo i porucznikom stojącym wyżej w hierarchii, ludziom takim jak Joe Klown Lombardo i Phil z Milwaukee.
Tony był również doskonałym złodziejem i wspaniałym włamywaczem. Znał najlepszych kieszonkowców, specjalistów od alarmów i paserów. Potrafił stworzyć zgrany zespół i obrobić wybrane miejsce do czysta. Najczęściej kradł biżuterię. O kamieniach wiedział wszystko, co tylko można było wiedzieć. Mógłby zostać jubilerem. Prawdę powiedziawszy, później rzeczywiście otworzył sklep z biżuterią.
Latem 1964 roku Tony i jego żona Nancy – dawna szatniarka z Milwaukee – wybrali się ze swymi przyjaciółmi, Johnem i Marianne Cook, na wakacje do Europy. John Cook był właścicielem klubu nart wodnych w Miami, ale w wykazie FBI figurował jako złodziej klejnotów, dokonujący kradzieży na całym świecie. Spilotrowie i Cookowie polecieli do Amsterdamu, wynajęli mercedesa i pojechali do Antwerpii, diamentowej stolicy Europy. Interpol i miejscowa policja śledzili ich każdy krok.
Belgijscy policjanci obserwowali, jak wprowadzają się do hotelu. Widzieli, jak Cook i Spilotro odwiedzają dziesiątki sklepów i hurtowni z biżuterią. Zauważyli, że dwójka przyjaciół sprawdza systemy alarmowe, wystawy i sposoby ochrony. Potem Tony i John odwiedzili sklep Solomona Goldsteina, miejscowego jubilera, który nabrał podejrzeń, gdy Cook podał fałszywe nazwisko i niewłaściwy adres, próbując płacić za zakupy kartą kredytową. Jubiler uruchomił bezgłośny alarm i gdy jego klienci wyszli ze sklepu, zostali aresztowani. Policja odkryła, że Cook miał przy sobie potężną procę i metalowe kulki, mały łom oraz pasówki do zamków patentowych.
Podczas przesłuchania wyjaśnił, że pasówki miał przy sobie, ponieważ obawiał się zatrzaśnięcia drzwi w samochodzie i zostawienia kluczyka w stacyjce, a kulki i proca są prezentem dla syna.
Gdy policjanci zabrali Spilotra i Cooka do hotelu, znaleźli tam ich żony, czekające na mężów ze spakowanymi bagażami. Gdy przeszukali walizki, znaleźli następne kulki.
Belgijskie władze nakazały im opuszczenie kraju.
Dwie małżeńskie pary wyjechały z Belgii i kontynuowały swoje „wakacje”, przejeżdżając przez szwajcarskie Alpy do Monaco, by spędzić parę dni w Monte Carlo. Potem wróciły do Paryża. Stamtąd miały odlecieć do domu.
Spilotro i Cook nie wiedzieli, że są śledzeni od belgijskiej granicy. Gdy dotarli do Paryża, żandarmi znowu ich zgarnęli. Tym razem francuska policja znalazła przy nich parę tuzinów wytrychów.
Gdy Tony i jego żona wrócili do Chicago, zostali zrewidowani przez celników, którzy znaleźli diamenty; również te zaszyte przez Tony'ego w portfelu. Agenci celni skonfiskowali ich wakacyjny łup wraz z następnymi wytrychami i sprzętem do włamań.
„Pojechałem zabrać Tony'ego z lotniska – wspomina Frank Cullotta, który był wówczas prawą ręką Spilotra. – Gliny przeszukiwały wszystkie ich rzeczy. Tony wyglądał na szczerze zaskoczonego, a Nancy była wściekła jak osa. Nie sądzę, by wiedział, że policja dostała cynk o nim z Paryża. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że gliny wzięły go pod lupę i że odtąd będzie pod ciągłą kontrolą.
Gdy dotarliśmy do domu, dali Vincentowi, swemu synowi, coś do jedzenia, a potem Tony wziął biały ręcznik i rozłożył go na kuchennym stole, Nancy pochyliła się nad stołem i zaczęła wytrząsać z włosów diamenty, które Tony kazał jej tam ukryć. Wypadały jeden za drugim. Celnicy skonfiskowali zapewne część diamentów, ale myślę, że najcenniejsze kamienie przedostały się przez granicę w koafiurze Nancy”.
Dwa miesiące później francuska policja odkryła, że nocą 7 sierpnia Spilotro i Cook włamali się do apartamentu w Hotel de Paris w Monte Carlo i ukradli 525 tys. 220 dolarów w kosztownościach i 4 tys. w czekach podróżnych. Apartament zajmowała bogata zamężna Amerykanka, która przebywała w nim z młodym mężczyzną i dlatego nie chciała być zamieszana w śledztwo. Zanim zgłosiła kradzież, Spilotro i Cook wrócili do Stanów Zjednoczonych.
Sąd karny w Monaco skazał ich zaocznie na więzienie, do którego trafią na trzy lata. o ile zechcą kiedyś wrócić do tego kraju.
„Zanim po raz pierwszy spotkałem Franka Rosenthala, przez pięć lat pracowałem dla Tony'ego – powiedział Cullotta. – Należałem do grona włamywaczy i goryli, a Mańkut do jego ekipy od gier hazardowych. Szalony Sam pracował z lichwiarzami i łamignatami. Tony chciał, by każdy z nas funkcjonował oddzielnie.
Jeżeli na przykład kazał ci dokądś pojechać, nie mówił, kto będzie tam czekał. Po prostu jechałeś na miejsce, a potem, ewentualnie, otrzymywałeś następne polecenie. Tymczasem facet, który tam czekał, nie miał pojęcia, że spotka się akurat z tobą.
Tak więc tego popołudnia Tony telefonuje i prosi, bym do niego wpadł. Wiedziałem, że jestem mu do czegoś potrzebny. Nie mówi do czego, a ja nie pytam i od razu jadę.
Tony i Nancy mieli przyjemne trzypokojowe mieszkanko na czwartym piętrze w Elmwood Park. Gdy dotarłem na miejsce, Tony grał w gin remika * z wysokim szczupłym facetem o bladej twarzy. To właśnie był Mańkut.
Nancy tymczasem krzątała się po mieszkaniu, parząc kawę albo rozmawiając przez telefon. Stałem za Tonym, gdy zagrał parę kart z ręki, ale nie powiedziałem ani słowa. Od czasu do czasu mówiłem coś szeptem do Nancy, ale widziałem, że Tony łoi tamtemu skórę.
Trzeba wiedzieć, że Tony świetnie grał w gin remika. Bywało, że zaczynał od dwustu punktów, a nigdy nie przegrał. Ten facet mógłby być zawodowym graczem. Pewnej nocy przyszedł do klubu Jerry'ego. Siedział przy barze i grał z Jerrym w gin remika.
Goście bez przerwy przeszkadzali Jerry'emu, więc Tony kazał mi stanąć za barem.
Zająłem więc miejsce za kontuarem, a oni grali dalej, dopóki Tony nie wygrał od tego biedaka piętnastu tysięcy dolarów. Jerry spadł ze stołka we własnym barze i rozpłakał się.
– Nie mogę zapłacić – mówi Tony'emu. A Tony na to: – Nie ma sprawy, wezmę twój klub.
Nigdy nie widziałem, by Tony płacił. Zmuszał cię do dalszej gry tak długo, aż szczęście się odwróciło. Jeżeli wygrywał od kogoś, powiedzmy, piętnaście kawałków, zwykle posyłał mnie z tym gościem do banku. I stałem tam, gdy on realizował czek. Potem oddawał mi forsę, a ja zawoziłem ją Tony'emu.
Z wygranych piętnastu tysięcy dolarów Tony odpalał mi trzy tysiące za samo dopilnowanie, by facet nie zwiał, i przyniesienie forsy. Tony był bardzo hojnym człowiekiem. Gdy krążył po knajpach, zawsze sam płacił. Dwadzieścia, trzydzieści osób przy stole – liczba gości nie miała znaczenia. Tony zawsze płacił. I strasznie się wkurzał, gdy próbowałeś dać napiwek. To także fundował. Nie chciał, żeby ktoś za niego płacił.
W końcu Mańkut wstaje. Powiada, że ma dość. «Gra skończona» – mówi. Wracają z dalekiej podróży. Mańkut właśnie utopił około ośmiu kafli i twierdzi, że nie ma przy sobie gotówki, ale zdobędzie forsę i odda Tony'emu później.
Zrozumiałem, że dobrze się znają, bo Tony nie poprosił mnie, bym pojechał z Mańkutem po pieniądze. Poprosił tylko, żebym zawiózł go na postój taksówek przy Grand Avenue i Harlem Avenue, na granicy Elmwood Park i Chicago.
To był jedyny powód, dla którego Tony kazał mi przyjechać. Nie chciał, by Frank dzwonił po taksówkę z jego mieszkania. Nie chciał pozostawiać żadnych dowodów, że taksówki zabierały kogoś spod jego domu. Dzięki temu, gdy wysadziłem Mańkuta przy postoju, nikt nie wiedział, skąd przyjechał. Dlatego właśnie Frank nie pojechał do Tony'ego własnym samochodem. Nie życzył sobie, by ktoś zobaczył numery rejestracyjne jego wozu przed domem Spilotra. Wtedy jeszcze Tony był bardzo ostrożny w takich sprawach. Bardzo, ale to bardzo ostrożny.
Podczas jazdy Mańkut prawie się nie odzywał. Siedział tylko ponury jak sęp. Widać nie przywykł do porażek.
Mańkut był dziwnym facetem. Nie mogłem go rozgryźć. Tony uwielbiał się z nim włóczyć, ponieważ już wtedy Mańkut należał do największych ekspertów w sprawach totalizatora w Ameryce. W piątkowe wieczory, zanim obstawiliśmy swoje typy, włóczyliśmy się po barach. Tony pytał Mańkuta:
– A Kansas?
A ten odpowiadał:
– Nie mam zdania.
Po chwili znowu:
– A mecz Rutgers – Holy Cross?
A Mańkut na to:
– Nie mam zdania.
Tony wyciąga wykaz meczów ligi uniwersyteckiej wraz z typami – długi jak taśma z kasy supermarketu – i odczytuje je po kolei Mańkutowi. Ten stoi oparty o bar, popijając wodę mineralną mountain valley. Ogląda powtórkę jakiejś walki w telewizji i powoli doprowadza Tony'ego do szału swym brakiem zdania.
W końcu Tony wybucha. Chwyta wykaz i wciska go Mańkutowi do rąk, mówiąc:
– Proszę, wybierz. Wybierz je sam.
Nie spuszczając niemal walki z oczu, Mańkut bierze wykaz, stawia na nim pośpiesznie dwa małe krzyżyki i wręcza z powrotem Tony'emu.
Tony spogląda na wykaz. Mańkut dalej gapi się w telewizor.
– Ejże! – woła Tony. – Co to ma znaczyć? Tu jest setka meczów. W ten weekend grają wszystkie drużyny uniwersyteckie, a ty mi dajesz dwa typy?
Wszyscy w barze milkną. Nikt nie chce wchodzić im w paradę. Mańkut odwraca się do przyjaciela i mówi:
– Są tylko dwa pewne typy.
– Wiem, wiem – odpowiada Tony. – To wszystko rozumiem, ale co z meczem Oklahomy z Oklahoma State? Co z meczem Indiany z Washington State? Chryste, popatrz tylko na ten rozkład.
– Tony, dałem ci dwa pewne typy. Zapomnij o reszcie.
Tony zacietrzewia się i zaczyna wymachiwać Mańkutowi przed nosem wykazem meczów.
– Dwa typy z całej setki? To jest twój sposób obstawiania?
Mańkut spogląda na Spilotra jak na natrętną pchłę.
– Zakładałem, że chcesz wygrać – mówi.
– Jasne, że chcę wygrać, ale zamierzam też mieć trochę frajdy. Dlaczego chociaż raz się nie wyluzujesz na litość boską?!
– Ile stawiasz? – pyta Mańkut.
– Parę tysięcy… A ty ile?
– Zakładam się o więcej. – Mańkut prawie nigdy nie mówił «stawiam». Zawsze «zakładał się», «miał zdanie» lub «zajmował stanowisko».
– Więcej niż ile? – Tony doskakuje do niego. – Obstawiasz tylko dwa pieprzone mecze. Ile, u diabła, postawiłeś?
– Lepiej nie pytaj.
– Chcę wiedzieć.
– Wynagrodzisz mi straty, jeżeli przegram?
– Daj spokój, powiedz. Po prostu chcę wiedzieć. Ja tobie powiedziałem, prawda?
Mańkut przybliża się do Tony'ego i mówi cichym półszeptem. Stoję pomiędzy nimi i obserwuję jego usta, gdy wypowiada słowa:
– Wyłożyliśmy po pięćdziesiąt.
Czasy, w których Tony stawiał pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy na mecz futbolu lub koszykówki, miały dopiero nadejść. Liczyliśmy niewiele ponad dwadzieścia lat. Mańkut miał koło trzydziestki. Obstawiał za siebie i parę naprawdę grubych ryb, gangsterów. Wiedzieliśmy wszyscy, kim byli.
– Wybacz mi – mówi Tony, chwytając wykaz i znowu przeglądając go mecz za meczem. – Zapomniałem, z kim mam przyjemność. Nie powinienem się nawet odzywać. Ja stawiam marne sumy.
W chwili gdy Mańkut powraca do oglądania telewizji, Tony pyta:
– A co z Zachodnią Wirginią? Mają przecież tego dwumetrowego chłopaka z Afryki. Jakim cudem mogliby przegrać?
– Nie mam zdania na ten temat – mówi Mańkut, nie odwracając się nawet.
Tony przestaje nad sobą panować. Zwija wykaz meczów w rulon i zaczyna nim okładać Mańkuta po głowie.
– Jeżeli przegram, kutasie jeden – krzyczy – stawiasz nam kolację.
Tarzamy się wszyscy ze śmiechu, łącznie z Mańkutem, a Tony odwraca się do nas i mówi:
– Przez tego kutasa przestałem myśleć pozytywnie”.
„Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć”.
W końcu lat pięćdziesiątych, przed tragiczną inwazją handlarzy narkotykami, organizatorów nielegalnych gier hazardowych i zakładów uważano za wrogów publicznych numer jeden. FBI rozpoczęła w całym kraju obławy na znanych graczy. Uchwalono ustawy federalne, które uznały za przestępstwo przesyłanie wyników rozgrywek sportowych i wyścigów na międzystanowych liniach telekomunikacyjnych. Przesłuchania Komisji Kefauvera ds. Przestępczości – jedno z pierwszych śledztw, które pokazano w telewizji – nękały również lokalnych szeryfów i komisarzy pozwalających odpłatnie na działalność totalizatora na swoim terenie, speców od bilansowania zakładów i nielegalnych kasyn. Nawet Chicago, rodzinne miasto Ala Capone, miasto, w którym policja miała trudności z zamknięciem choćby jednej z czterdziestu tysięcy melin Ala, zaczęło wywierać naciski na miejscowych bukmacherów. W 1960 roku Frank Mańkut Rosenthal po raz pierwszy został aresztowany jako bukmacher. Jego nazwisko pojawiło się nagle na różnych wykazach ZG – znanych graczy – udostępnionych prasie przez chicagowską Komisję ds. Przestępczości.
W 1961 roku – w wieku trzydziestu lat – Mańkut przeprowadził się na Florydę.
„Postanowiłem działać na własny rachunek – wspomina. – Przestać robić pieniądze dla innych. Czułem, że nadeszła pora, bym zaczął grać dla siebie. Przeprowadziłem się do Miami. Mój ojciec pojechał tam wcześniej z paroma ze swych koni i wyglądało na to, że postąpił słusznie.
Zamierzałem grać o małe stawki. Miałem do zainwestowania pięć tysięcy dolarów. Dwaj inni goście weszli ze mną do spółki z pięcioma tysiącami dolarów każdy. Mieliśmy więc do dyspozycji piętnaście tysięcy dolarów. Powiedziałem, że zaczniemy od obstawiania za dwieście dolarów, potem podwoimy stawki do czterystu, a skończymy przy maksimum tysiącu dolarów.
Miałem przyjaciół w różnych częściach kraju. Wspieraliśmy się wzajemnie. Ja pomagałem im, a oni mnie.
Pewnego dnia otrzymałem telefon od kumpla z Kansas City. Powiedział, że Wit Chamberlain, który występował wówczas w drużynie Kansas City, chyba nie zagra w najbliższym meczu.
Chamberlain decydował o sile swojego zespołu. Jeżeli nie występował, przegrywali. Zapytałem, co się stało. Kumpel odparł, że nie wie, ale ktoś, chyba pielęgniarka, powiedziała, że Chamberlainowi jaja spuchły do takich rozmiarów, że ledwo chodzi.
Zaręczył, że jego informacja jest pewna, ale na wszelki wypadek sprawdziłem. Lekarze Wita potwierdzili jego niedyspozycję.
Obstawiłem od razu. Nie miałem nic do stracenia, bo zawsze mogłem jeszcze zmienić decyzję w końcu tygodnia. Postawiłem na rywali Kansas, ile tylko mogłem, zanim jeszcze ogłoszono, że Chamberlain nie zagra.
Za kumpla, który zadzwonił do mnie z tą informacją, postawiłem w prezencie pięć tysięcy dolarów. Nie zdarzyło się dotąd, by Chamberlain nie wystąpił w meczu.
Gdy już obstawiłem, powiedziałem bukmacherom o tym, czego się dowiedziałem. Tak nakazuje dobry obyczaj. Swoich bukmacherów należy informować. Znasz tych ludzi. Stałe z nimi rozmawiasz. Oczywiście najpierw obstawiasz, a dopiero potem mówisz im, czego się dowiedziałeś. Tak należy postępować w tej profesji. Czasami słuchają, a czasem nie. W tym przypadku posłuchali. Otrzymali szansę uruchomienia części forsy postawionej na Kansas.
Przy okazji takiego zakładu wszyscy – moi wspólnicy i ja – staraliśmy się zainwestować jak najwięcej forsy. Dzwoniliśmy do bukmacherów w całym kraju. W moim mieszkaniu kazaliśmy zainstalować specjalne telefony.
Emerytowani pracownicy firm telefonicznych potrafili je tak połączyć, że uzyskaliśmy możliwość szybkiego wybierania numeru na długo przedtem, zanim ktokolwiek o tym marzył. Gdy już wybraliśmy cel ataku i obstawiliśmy nasze typy, rozesłanie tej informacji po całym kraju trwało zaledwie trzy lub cztery minuty. Nie przesadzam. Ani minuty dłużej.
Wystukiwałem numer i łączyłem się z Waszyngtonem, Nowym Orleanem, Alabamą i Kansas City, z prawie każdym miejscem oprócz miast w Północnej i Południowej Dakocie i Wyoming. Mogłem obstawiać swoje typy w całym kraju. Bukmacherzy znali mój pseudonim. Wiedzieli, że gdy przegrywałem, zawsze płaciłem.
Ustalałeś z bukmacherem poziom rozliczeniowy, a oni mieli swój własny system oceny zdolności kredytowej. Nie musieli zaglądać do księgi kasowej. Sami szacowali twoją wartość.
Powiedzmy, że dochodzą do wniosku, że jestem w stanie spłacić dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. To oznaczało, że mogę u nich obstawiać do dwudziestu pięciu. Obstawialiśmy więc w obie strony, a gdy nasze wzajemne zobowiązania osiągały dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, rozliczaliśmy się. Albo oni wysyłali kuriera do mnie, albo ja do nich.
Ten system, który stworzyłem ze wspólnikami, działał jak prawdziwe przedsiębiorstwo. Mieliśmy swoich ludzi, którzy obstawiali za nas, aby nie alarmować innych w branży. Mieliśmy własnych kurierów. Chłopców na posyłki. «Proszę, zawieź to do Tuscaloosa». Kurierzy zazwyczaj chcieli należeć do organizacji. Unikali normalnej pracy. Dostawali swoją dolę. To była loteria. Ja analizowałem sytuację. Przewidywałem wyniki.
Stawiałem od dwudziestu do trzydziestu tysięcy w jednym meczu. I wtedy, w ciągu dwóch ostatnich tygodni sezonu ligowego, gdy wszystko dotąd szło jak po maśle, straciliśmy sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Otrzymałem parę mocnych ciosów. Mimo to zamknęliśmy rok z czterystoma tysiącami dolarów zysku z zainwestowanych piętnastu tysięcy i zakończyliśmy sezon.
Ale w końcu twoje szanse maleją. Musisz stąpać po cienkiej linie. W Chicago, gdy byłem małym chłopcem, zawsze słyszałem: «Zimą bukmacherzy jadą na Florydę, a gracze jedzą śnieżki».
Jednak na razie wszystko było w porządku. Kupiliśmy z ojcem parę rocznych źrebiąt. Zacząłem spędzać więcej czasu na torze. Mieliśmy trzynaście koni. Musieliśmy ich doglądać. Sama karma kosztowała nas siedem tysięcy dolarów miesięcznie. Praktycznie mieszkałem z ojcem na torze. Uwielbiałem to miejsce”.
Mniej więcej w tym czasie złożył mu wizytę człowiek znany jako Soczysty Eli. Miał magazyn w Miami, z którego rozwoził po całym kraju pomarańcze i grejpfruty. W rzeczywistości był miejscowym komiwojażerem, człowiekiem, który zbierał forsę dla skorumpowanych policjantów w rejonie Miami Beach. Zasugerował Rosenthalowi, że we własnym interesie powinien wypłacać mu pięćset dolarów miesięcznie.
Rosenthal twierdzi, że powiedział Eliemu, iż nie robi nic, co byłoby niezgodne z prawem; przewiduje tylko wyniki gonitw i pracuje przy koniach wyścigowych.
„Powiedziałem mu, że gdybym przyjmował zakłady, chętnie bym mu wyświadczył tę przysługę, ale tego nie zrobię. Byłem teraz wyłącznie graczem. Mniej więcej po tygodniu Soczysty Eli wrócił i zapytał, czy zmieniłem zdanie. Tym razem nie byłem zbyt serdeczny. Tak więc od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać i w końcu powiedziałem mu, żeby się odpierdolił. Popełniłem błąd dodając, by się postarał. Postarał się. W Nowy Rok gliny wtargnęły do mojego mieszkania. Zostałem aresztowany”.
Aresztowania dokonali: szef wydziału policji w North Bay Harbor, Martin Dardis, i sierżant Edward Clode z Sekcji Bezpieczeństwa Publicznego okręgu Dade. Mańkut siedział tego popołudnia w niebieskiej pidżamie na łóżku i właśnie oglądał mecz w telewizji, gdy przeszkodził mu w tym nalot w dwuosobowym składzie. Swoim zachowaniem sprawił, że coś, co powinno być rutynowym aresztowaniem, przerodziło się w katastrofę.
Ledwie policjanci stanęli w progu, Mańkut zaczął wykrzykiwać, że przyszli tylko dlatego, iż nie chciał opłacać się Soczystemu.
„Co jest? – zapytał. – Nie dostaliście swojej doli? Czy dlatego was tu przygnało”?
Oskarżenie Dardisa było niewybaczalnym naruszeniem rytuału rodem z kabuki, etykiety obowiązującej w kontaktach policjantów z oszustami.
„Po tym wstępie – przyznaje teraz – byłem łatwą do upolowania zwierzyną”.
Dardis zeznał później:
„Gdy wszedłem do sypialni, pan Rosenthal siedział na łóżku. W jednej ręce trzymał telefon, a w drugiej mały czarny notes. Zastępca szeryfa odczytał mu nakaz rewizji. W tym czasie wziąłem od niego słuchawkę i zapytałem osobę po drugiej stronie linii, z kim mam przyjemność. Przedstawiłem się jako Mańkut.
– Tu Cincinnati – odparła ta osoba. – Masz dziesięć i dziesięć na Windy Fleet, a ja wezmę z tego cztery i cztery.
Później dowiedzieliśmy się, że Windy Fleet to koń startujący tego popołudnia w Tropical Park. Przyszedł na drugim miejscu”.
Parę tygodni po tym wydarzeniu Mańkut wdał się w kłótnię z dwoma mężczyznami; okazało się, że obaj są agentami FBI. Działo się to na bocznej ulicy niedaleko Biscayne Boulevard. Rosenthal jechał do popularnej restauracji mieszczącej się nie opodal. Wiedział, że są z FBI; patrol miejscowej policji właśnie wypisywał Rosenthalowi mandat za niezasygnalizowanie skrętu w prawo, gdy tamci, depczący mu dotąd po piętach, zaczęli go obrzucać przekleństwami. Policjanci potwierdzili, że to agenci federalni.
„Pewnej nocy jadę bardzo ciemną ulicą w Miami. Śledzi mnie paru agentów – wspominał Rosenthal. – Naprawdę tak było. Przysięgam. Ulica jest bardzo ciemna i bardzo wąska, a jadący za mną samochód zbliża się, zajeżdża mi drogę i zatrzymuje się. Ja też staję. Dwaj agenci okazują legitymacje i zaczynają mnie straszyć. Nie pozostaję im dłużny. Jeden z agentów był wielki jak tur. Staliśmy w zalesionym miejscu. Wysiadł z samochodu i odepchnął mnie, dosłownie zepchnął mnie na pobocze.
– W końcu cię dopadliśmy. Zaciągniemy cię, kurwa, do tego lasu i zrobimy z ciebie miazgę – powiedział.
Wyglądało na to, że nie żartuje. I kto wtedy przypadkowo nadjeżdża z drugiej strony? Klnę się na Boga – Tony Spilotro. Spostrzega mój wóz. Zjeżdża na bok i zatrzymuje się. Wysiada. Dopada obydwu pieprzonych tajniaków. Skacze im do oczu – a ma tylko pięć stóp i dwa, może trzy cale wzrostu.
– Nic mu nie zrobicie, tchórzliwe skurwysyny! – woła. Klnę się na Boga, że to prawda.
Wychowywałem się razem z Tonym. Śmiałem się dawniej, że znam go od chwili, gdy został poczęty. Bywaliśmy w tych samych miejscach w Chicago. Ale tak naprawdę nasza znajomość zaczęła się na dobre od spotkania w Miami. Tony przyjeżdżał tam mniej więcej trzy razy w roku i pierwszą osobą, z którą nawiązał kontakt, okazałem się właśnie ja. Tak naprawdę jego największą miłością był hazard. Tony uważał wówczas, że nie może grać beze mnie, że postawienie na cokolwiek zakończy się katastrofą, jeżeli nie zasięgnie mojej opinii. I stale do mnie wydzwaniał. Chcąc poznać moje zdanie, potrafił tropić mnie do upadłego. Był niepoprawny. Hazard działał na niego tak, jak alkohol na nałogowca.
Pewnego wieczoru jedliśmy kolację we włoskiej restauracji przy Biscayne Boulevard wraz z sześcioma lub siedmioma osobami. Sami mężczyźni. Był Tony, jego ludzie i ja. Muszę przyznać, że przy naszym stole siedziało paru nieokrzesanych typów. Z jakiegoś powodu jeden z nich miał szczerą ochotę mi przyłożyć. Najwyraźniej nie darzył Franka Rosenthala sympatią. I znieważył mnie. Minęły trzy, może cztery minuty. Tony mówi, że idzie do toalety, ale zabrał tego chłopaka ze sobą. Żebyś, kurwa, słyszał, co on powiedział temu facetowi, zanim jeszcze doszli do kibla! Kurza twarz! Ten język.
– Ty skurwysynu. Jeżeli jeszcze kiedyś usłyszę, że spojrzałeś na niego w ten sposób, rozwalę ci ten zakuty pierdolony łeb. Nie znasz go, a ja… Wróć, kurwa, do stolika i powiedz mu, że jest ci przykro i że jesteś nędznym skurwysynem.
Więc chłopak wraca do stołu i przeprasza:
– Wiesz, nie powinienem pić – mówi. – Za dużo piję. Nie mówiłem tego poważnie. Wybaczysz mi?
– Jasne, nie ma sprawy – odparłem”.
W 1961 roku nowo mianowany prokurator generalny, Robert F. Kennedy, zaczął badać powiązania mafii z właścicielami nielegalnych kasyn i biur bukmacherskich oraz związkiem zawodowym kierowców.
FBI znało już większość graczy. Wiedziało więcej o tym, co się dzieje w mafii, niż wielu gangsterów. Związki Franka Rosenthala z chicagowskimi gangami były dobrze znane. W Miami widziano go w towarzystwie szefów ulicznych gangów, takich jak: Turek Torello, Phil z Milwaukee, Jackie Cerone i Fiore Buccieri. Szefowie FBI sądzili, że oprócz obstawiania w Miami, Mańkut sam przyjmuje zakłady. Fakt aresztowania przez miejscową policję przyniósł mu niepożądany rozgłos. Dlatego agenci FBI złożyli Rosenthalowi przyjacielską wizytę, proponując w zamian za gwarancję nietykalności rolę informatora. Odmówił, w następstwie czego otrzymał wezwanie do stawienia się przed Podkomisją ds. Gier Hazardowych i Zorganizowanej Przestępczości.
Przewodniczący podkomisji, senator McClellan, nie był zachwycony widokiem uśmiechniętych szelmowsko typów i laleczek z wypolerowanymi paznokciami, paradujących przed nim w towarzystwie słono opłacanych adwokatów, którzy zaopatrzyli ich w starannie wydrukowane kartki, zawierające formułkę z Piątą Poprawką.
Komisja przesłuchiwała kolejno kilku współpracujących z wymiarem sprawiedliwości świadków, którzy mieli potwierdzić fakt kontrolowania przez mafię nielegalnego hazardu i jej przenikanie do świata sportu. Nierzadko bowiem proponowano zawodnikom i ich trenerom gotówkę za niecelne rzuty lub umyślne przegranie meczu.
Mańkut wynajął adwokata i poleciał do Waszyngtonu. Został tam oskarżony o próbę przekupienia Michaela Bruce'a, dwudziestopięcioletniego halfbacka. Bruce oświadczył, że gdy przyjechał ze swym zespołem do Ann Arbor na ważny mecz z drużyną Uniwersytetu Michigan, spotkał się z Mańkutem i Davidem Budinem, dwudziestoośmioletnim byłym koszykarzem, hazardzistą i oszustem karcianym, który później okazał się płatnym informatorem agend rządowych.
Bruce powiedział, że spotkanie odbyło się w pokoju hotelowym i że zaproponowano mu pięć tysięcy dolarów za dopilnowanie, by jego zespół – skazany w przedmeczowych prognozach na porażkę – przegrał ośmioma punktami zamiast sześcioma. Bruce przyznał, że udał, iż przyjmuje ofertę Mańkuta, ale natychmiast poinformował o incydencie swego trenera.
Mańkut zaprzeczył, jakoby usiłował kogoś przekupić. Ale gdy stanął przed komisją McClellana, adwokaci uprzedzili go, że jeśli odpowie na jedno pytanie – nawet niewinne – będzie musiał odpowiedzieć na wszystkie, jakie zostaną zadane, bo inaczej ukarzą go za obrazę komisji i prawdopodobnie wpakują za kratki. Wystąpienie Franka Rosenthala przed komisją przerodziło się w farsę.
PRZEWODNICZĄCY: – Jest pan znany jako Mańkut?
ROSENTHAL: – Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć.
SENATOR MUNDT: – Czy jest pan leworęczny?
ROSENTHAL: – Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć.
PRZEWODNICZĄCY: – Panie Rosenthal, zgodnie z tą oto kopią pana zeznań z dnia 6 stycznia 1961 roku [po aresztowaniu za przyjmowanie zakładów] zadano panu jedno pytanie, które brzmiało: „Jest pan również znany jako Mańkut?” A pana odpowiedź była następująca: „Tak jest, to baseballowy przydomek”. Czy to się zgadza?
ROSENTHAL: – Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć.
PRZEWODNICZĄCY: – Czy grał pan już kiedyś w baseball?
ROSENTHAL: – Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć.
ADLERMAN: – Panie Rosenthal, czy był pan dawniej zatrudniony przez biuro Angel – Kaplan jako specjalista od typowania wyników meczów?
ROSENTHAL: – Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć.
ADLERMAN: – Czy jest pan profesjonalnym hazardzistą i specjalistą od bilansowania zakładów?
ROSENTHAL: – Z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ sądzę, że odpowiedź mogłaby mnie obciążyć.
ADLERMAN: – Czy zna pan Fiorego Fifi Buccieriego?
ROSENTHAL: – Odmawiam odpowiedzi ze względu na to, że moja odpowiedź może mnie obciążyć.
ADLERMAN: – Czy poznał pan Sama Kurzą Ślepotę Giancane?
ROSENTHAL: – Odmawiam odpowiedzi ze względu na to, że odpowiedź może mnie obciążyć.
ADLERMAN: – Czy kiedykolwiek próbował pan przekupić futbolistów?
ROSENTHAL: – Odmawiam odpowiedzi ze względu na to, że odpowiedź może mnie obciążyć.
ADLERMAN: – Czy kiedykolwiek próbował pan przekupić futbolistów w meczach Oregonu z Michigan?
ROSENTHAL: – Odmawiam odpowiedzi ze względu na to, że odpowiedź może mnie obciążyć.
Mańkut skorzystał z prawa odmowy zeznań przysługującego na mocy Piątej Poprawki trzydzieści siedem razy.
Rosenthal wrócił na Florydę, ale grunt nadal palił mu się pod nogami. Robert Kennedy przepchnął przez Kongres ustawę zakazującą przekazywania wszelkich informacji o grach hazardowych między stanami i od tej chwili rozmowy telefoniczne Mańkuta w sprawie kontuzji graczy, ustawień drużyny, typów, a nawet warunków pogodowych były niezgodne z prawem i narażały go na aresztowanie.
W 1962 roku, gdy FBI przeprowadziło długo oczekiwaną akcję przeciwko hazardzistom, a J. Edgar Hoover osobiście oznajmił o uwięzieniu setek graczy i mafiosów w całym kraju, Mańkut znalazł się w gronie aresztowanych. Przez następny rok regularnie lądował w areszcie za przyjmowanie zakładów, typowanie wyników, łamanie przepisów ruchu drogowego, używanie obraźliwych wyrażeń wobec funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości, zakłócanie porządku publicznego, włóczęgostwo i uprawianie hazardu.
FBI potajemnie umieściła w jego mieszkaniu dwa nadajniki. Podsłuch założony za zgodą sądu, będący częścią akcji Departamentu Sprawiedliwości przeciwko organizatorom nielegalnych gier hazardowych i mafii, pozostawał w mieszkaniu Mańkuta przez rok i jeden dzień. (Mańkut odkrył, że jest na podsłuchu, dopiero wtedy, gdy Gil Beckley został postawiony w stan. oskarżenia w sprawie o przynależność do organizacji przestępczej i jeden z jego adwokatów natrafił w trakcie zapoznawania się z aktami przed procesem na pisemne oświadczenie FBI potwierdzające założenie podsłuchu w domu Rosenthala.)
Potem stanowa Komisja ds. Wyścigów obwieściła, że Rosenthal otrzymał zakaz posiadania koni wyścigowych oraz wstępu na tory wyścigów konnych, boiska do jai alai <emphasis>*</emphasis> i tory wyścigów psów na terenie całej Florydy. Wbrew radom przyjaciół Rosenthal uparcie wnosił prośby do komisji o przesłuchanie – które przyniosło mu jedynie szkodliwy rozgłos.
W końcu wszystkie oskarżenia o przyjmowanie zakładów wysunięte przeciwko Mańkutowi miały zostać oddalone lub wycofane. Mówiąc ściślej, wszystkie zarzuty – z wyjątkiem zarzutu złamania przepisów ruchu drogowego w Miami – były oddalane bez wszczynania rozpraw aż do 1962 roku, gdy Rosenthal został oskarżony w Północnej Karolinie o próbę przekupienia Raya Paprockiego, dwudziestoletniego koszykarza z drużyny Uniwersytetu Nowojorskiego. Okazało się, że jego głównym oskarżycielem znowu jest David Budin, ten sam informator, który był świadkiem rzekomej próby przekupstwa w Ann Arbor – epizodu, za który Rosenthal nigdy nie został postawiony w stan oskarżenia. W rzeczywistości jedyne zarzuty, jakie przedstawiono w sprawie o przekupstwo w Ann Arbor, dotyczyły Budina, oskarżonego o zameldowanie się pod fałszywym nazwiskiem w Dearborn Inn.
Jednak w przypadku oskarżenia w Północnej Karolinie adwokat Rosenthala, miejscowy prawnik dobrze znający graczy i sędziów, powiedział mu, iż sędzia rozpatrujący sprawę dał wyraźnie do zrozumienia, że gdyby jego klient uparcie domagał się wszczęcia procesu i został uznany winnym przez ławę przysięgłych, na pewno otrzymałby wyrok długoletniego więzienia.
Mańkut powiedział swym adwokatom, że nie chce przyznać się do winy. Negocjacje między prokuratorami a jego adwokatem ciągnęły się ponad rok. W końcu prawnicy Mańkuta oświadczyli, że prokuratura i sędzia zgodzą się na obronę bez kwestionowania stawianych zarzutów. Rosenthal nie musiałby się przyznawać do popełnienia przestępstwa. Po prostu nie poddawałby w wątpliwość wysuniętych przeciwko niemu zarzutów i zaakceptowałby werdykt sądu.
„Nie wyobrażasz sobie, jaką ulgę poczułem na samą myśl, że uciekłem tym maniakom”.
W 1967 roku walka Franka Rosenthala ze stanem Floryda dobiegła końca – stan wygrał. Mańkut przestał otrzymywać od Western Union telegraficzne sprawozdania i wybranych, rozgrywek sportowych, a – to go ostatecznie dobiło – firma telefoniczna odłączyła mu telefony.
„Wróciłem do domu – wspomina Rosenthal. – Myślałem, że mógłbym dalej grać w Chicago. Ale byłem w błędzie. Dotarłem do Chicago w samą porę, na początku sezonu futbolowego, i nawet dość dobrze mi szło, tyle że po każdej niedzieli coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę, że powinienem grać w Las Vegas.
Miałem eleganckie mieszkanie przy Lakeshore Drive w Chicago i swoich łudzi w Las Vegas, którzy za mnie obstawiali, ale byłem coraz bardziej zniechęcony.
Pytałem swojego człowieka w Vegas, co mają na ten mecz? – myśląc o rozrzucie między typami bukmacherów w Las Vegas.
Mój człowiek sprawdzał i oddzwaniał do mnie z informacją:
– Siedem.
– Obstawiaj – mówiłem.
Po chwili otrzymywałem informację:
– Obniżyli do sześciu i pół.
– Chryste! – wołałem. – Pośpiesz się i obstaw na sześć i pół.
Dwie minuty później znowu dzwonił.
– Teraz jest sześć.
– Sześć?!
– Co na to poradzę, Frank? Typy się zmieniają.
Tak było tydzień po tygodniu. Pamiętam, że w końcu przyszedł weekend, gdy gra w obstawianie naprawdę sprawiła mi frajdę. Ostatecznie wygrałem, ale stwierdziłem również, że jeśli hazard ma być moim źródłem utrzymania, nie mogę obstawiać na odległość. Muszę jechać do Las Vegas. Zabrać wszystkie rzeczy i przeprowadzić się tam, gdzie mógłbym siedzieć i obserwować notowania do momentu, aż byłbym gotów obstawić.
W dniu, w którym wyjeżdżałem, Tony miał mnie zabrać sprzed hotelu Belmonte, zawieźć na farmę Fiorego, bym mógł się z nim pożegnać, a potem na lotnisko. Oczywiście się spóźnił.
Buccieri miał rezydencję w Lake Geneva w stanie Wisconsin. Znajdowała się o godzinę jazdy samochodem z Chicago: ogromna posiadłość z terenami do konnej jazdy, ogrodami oraz strzelnicą, na której on i jego ludzie wprawiali się w strzelaniu do tarcz i rzutków.
Gdy Tony dotarł tam w końcu, był spóźniony o ponad godzinę. Tony zawsze się spóźniał. Spóźnił się nawet na własny ślub. Naprawdę. Ale spóźnianie się na spotkanie z Fiorem było głupotą, ponieważ on nie znosił, gdy kazano mu czekać.
W końcu pojawia się Tony wraz z Frankiem Schweihsem i Joeyem Hansenem. Nawiasem mówiąc, Frank siedzi teraz w mamrze. To naprawdę groźny facet. Niemiec. Prawdziwy bandyta. Okropnie kuśtykał, bo kiedyś przez przypadek postrzelił się w nogę; wypalił mu pistolet, który trzymał za pasem. Schweihs miał około sześciu stóp wzrostu i muszę przyznać, że był chyba najpodlejszym sukinsynem, jakiego znałem. Najpodlejszym. Mówię o wszystkich ludziach, jakich kiedykolwiek spotkałem.
Frank nie znosił mnie. Wściekle nienawidził żydów. Zresztą, nikogo nie darzył sympatią. Nienawidził nawet Spilotra, ale jednocześnie się go bał. Nie sądzę, by Tony wiedział, jak bardzo Schweihs go nienawidzi, ale ja wiedziałem.
Tony traktował go jak szmatę. «Zrób to, zrób tamto!» Ubliżał mu. Widziałem raz, jak Schweihs wpadł we frustrację w pokoju hotelowym, w którym Tony go zwymyślał, nakrzyczał na niego i szturchnął kilka razy w pierś. Niemiec złapał się za uszy i zaczął walić głową o ścianę. Byłem tego świadkiem. A Tony tylko się śmiał.
Gdy w końcu dotarliśmy do domu Buccieriego, nie mieliśmy czasu nawet na wypicie filiżanki kawy. Fiore stracił już nadzieję, że nas zobaczy. Wybrał się na konną przejażdżkę. Musiał wrócić i zsiąść z konia, byśmy mogli porozmawiać chociaż przez parę chwil. Myślę, że przede wszystkim chciał się ze mną pożegnać. Uściskaliśmy się, wsiadłem z powrotem do samochodu i ruszyliśmy na lotnisko.
Zbeształem Tony'ego, że się spóźnił. Przez niego dałem plamę przed Fiorem i w dodatku zanosiło się na to, że nie zdążę na samolot do Vegas. Do kurwy nędzy! W tamtych czasach bezpośrednich lotów z Chicago do Vegas było bardzo niewiele.
Spilotro nic nie mówi, ale zaczyna przyśpieszać. Wjeżdżamy na autostradę. Musisz wiedzieć, że Tony był świetnym kierowcą, to jeden z jego atutów. No i teraz grzeje dziewięćdziesiąt parę mil na godzinę. Jest duży ruch. Przed nami masa samochodów. Siedzę obok Tony'ego i mam sakramenckiego pietra. Z tyłu zajęli miejsca Schweihs i Joey Hansen. Też są spietrani. A na dodatek rozlegają się syreny. Gliny.
Gdy tylko usłyszałem wycie kogutów, powiedziałem:
– Niech to szlag! Teraz na pewno spóźnię się na ten cholerny samolot!
Tony zachował absolutny spokój.
– Na nic się, kurwa, nie spóźnisz. Tylko się zamknij!
Syreny wyją coraz głośniej, ale Tony nawet nie zwalnia. Teraz ścigają nas dwa policyjne radiowozy. A my im uciekamy. Tony utrzymuje dystans przez wiele mil, z piskiem opon wymijając samochody i powtarzając cały czas:
– Nie martw się. Zdążysz na ten swój samolot. Nie martw się.
I w końcu, z doganiającymi nas radiowozami na karku, wpada na lotnisko i zatrzymuje się dokładnie przed moim terminalem. Mówi Schweihsowi, by się pośpieszył i nadał mój bagaż. Potem każe Joeyowi biec na górę i stanąć przy bramce.
Schweihs wyskoczył z wozu i poszedł na czoło kolejki z moimi torbami. Gdy facet z obsługi zwrócił mu uwagę, Frank rzucił mu coś w odpowiedzi i tamten od razu spotulniał. A Joey popędził do bramki i zmusił ich, by ją dla mnie otworzyli.
Nie wyobrażasz sobie, jaką ulgę poczułem na samą myśl, że uciekłem tym maniakom, znalazłem się w samolocie i odleciałem do Vegas”.
Mańkut był w drodze do Vegas, a za nim wysłano listę zarzucanych mu czynów. Chicagowska Komisja ds. Przestępczości zamierzała ostrzec policję w Las Vegas, że Frank Mańkut Rosenthal, trzydziestoośmioletni mafijny bukmacher, spec od typowania wyników i bilansowania zakładów, ma przybyć do ich miasta. Komisja przesyłała resume członków gangów i ich współpracowników zgodnie z normalną procedurą dotyczącą nieoficjalnego programu wymiany informacji, który realizowano od lat. Policja w Las Vegas otrzymała informację, że Frank Rosenthal ma na swym koncie co najmniej tuzin aresztowań za uprawianie hazardu i żadnego wyroku skazującego, że w 1961 roku uznał powództwo w sprawie o usiłowanie przekupstwa w Północnej Karolinie i że zeznając przed parlamentarną podkomisją badającą powiązania mafii z organizatorami gier hazardowych trzydziestosiedmiokrotnie skorzystał z prawa odmowy zeznań przysługującego na mocy Piątej Poprawki.
„Nie minął jeszcze nawet tydzień, odkąd mieszkałem w Las Vegas, a już ktoś puka do moich drzwi – wspomina Rosenthal. – Pamiętam, że miałem wtedy grypę. Okazało się, że to gliny.
Wpuściłem ich do środka i pytam:
– Czym mogę panom służyć?
– Jesteś aresztowany.
– Za co?
– Za włamanie – słyszę w odpowiedzi.
– Zwariowaliście! – wołam. Jestem szczerze zdziwiony. Wiem, że nic nie zrobiłem.
– Nie wymądrzaj się – mówią i zakładają mi kajdanki. Wyprowadzają mnie z hotelu przez hall i zawożą na komendę główną policji miejskiej. Trafiam do gabinetu Gene'a Clarka.
Za biurkiem siedział Clark. Szef wydziału dochodzeń. Zimna krew. Wielki mocny chłop.
– Nie wyglądasz na takiego twardziela, jak głosi fama – oświadcza na dzień dobry.
– W pełni się z panem zgadzam.
– Po co ten sarkazm?
– To żaden sarkazm.
Widzę, że daje znak głową detektywom, którzy mnie przyprowadzili. Wychodzą z pokoju. Zostaję z nim sam na sam, ze skutymi rękami.
– Chcę, żebyś wyniósł się z tego miasta do północy i więcej nie wracał. Nie chcemy tutaj takich jak ty. Rozumiesz?
– Chyba tak.
– Więc kiedy wyjedziesz?
– Nie wiem.
Na to on wstaje od biurka, zachodzi mnie od tyłu i nagle chwyta za gardło i zaczyna dusić. Zaczynam tracić oddech. Kręci mi się w głowie. Czuję, że zaraz zemdleję. I wtedy mnie puszcza.
– Chyba dotarło to do ciebie, Mańkucie – mówi. Nazwał mnie Mańkutem. – Zniknij stąd przed północą, bo na pustyni jest wiele dołów, a chyba nie chcesz znaleźć się w jednym z nich, co?
Gdy mnie wypuścili, zatelefonowałem do mojego przyjaciela Deana Shandella, pracującego w Caesar's Palace. Dean był dość grubą rybą. Miał dojścia. Świetny gość. Wiedziałem, że jest w bliskich stosunkach z szeryfem. Opowiedziałem mu o tym, co się stało. Zaproponował spotkanie w Gallery. Jest ósma, może dziewiąta wieczór. Wszedłem do sali klubowej i zaczęliśmy rozmawiać.
– Co tu się dzieje? – zapytałem. – Dlaczego aresztowano mnie we własnym pokoju za włamanie?
W tym momencie unieśliśmy wzrok i kogo zobaczyliśmy? Szefa wydziału dochodzeń, Gene'a Clarka, i dwóch detektywów, którzy mnie wcześniej zgarnęli.
– Masz słabą pamięć, prawda? – mówi Clark. – Ostatni samolot ma właśnie odlecieć.
Dean wstał i zapytał:
– Może zostawicie go w spokoju?
– Pilnuj własnych spraw – odpowiada mu na to Clark. – To rada szeryfa. – To powiedziawszy, znowu mnie aresztował. Po nocy spędzonej w kiciu nazajutrz rano wpakowali mnie do samolotu i poleciałem do Chicago.
Po paru dniach wydzwaniania po znajomych załatwiłem sobie możliwość powrotu. Szeryf powiedział Deanowi, że przyczepili się do mnie tylko dlatego, że miałem tak skandaliczną opinię. FBI i chicagowska policja twierdzili wprawdzie, że jestem związany ze wszystkimi istniejącymi organizacjami przestępczymi, ale naprawdę byłem wówczas wolnym strzelcem. Tak więc wróciłem.
Wprowadziłem się do hotelu Tropicana. Przesiadywałem w swoim pokoju, czytając gazety, albo w biurze bukmacherskim Rose Bowl z Jerrym Zarowitzem i Elliottem Price'em. Biuro znajdowało się vis à vis kasyna i dawało możliwość obstawiania i przyjmowania zakładów. Stamtąd właśnie obstawiałem swe typy. Wieczorami chodziłem do Gallery w Caesar's Palace i włóczyłem się z takimi ludźmi jak Blacky Toledo, Bobby Piącha, Jimmy Caselli i Bobby Martin.
W niedziele dobrze mi się wiodło. To był świetny sezon, a poniedziałek stanowił zawsze specjalny dzień. W poniedziałkowy wieczór napięcie sięgało szczytu. Byłem maksymalnie skupiony. Obstawiałem przeciwko największym bukmacherom w kraju i wygrywałem w cuglach.
Podczas tamtego sezonu obstawiłem prawidłowo wyniki wszystkich poniedziałkowych meczów futbolowych z wyjątkiem jednego. Po pewnym czasie zabawnie było obserwować, jak się zmienia rozrzut typów i wiedzieć, że dzieje się tak dzięki mnie.
Widziałem, jak gra zaczyna się przy sześciu. Ładny, stały rozrzut. Bez tajemnic. Nie powinien schodzić poniżej pięciu ani przekraczać siedmiu. Punkt w górę, punkt w dół. Lecz gdy przystępowałem do działania, byłem w stanie zmienić rozrzut między typami na jeden mecz aż o trzy punkty.
Mecze oglądałem w domu. Wyłączałem telefon. Jeżeli postawiłem dużą sumę, nigdy nie oglądałem ich w towarzystwie innych. Wolałem być sam. Nie chciałem, by ktoś mi przeszkadzał.
W tym czasie poznałem Geri. Tańczyła w Tropicanie. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu widziałem. Wysoka. Posągowa. Wspaniała postawa. Z miejsca wzbudzała sympatię każdego, kto miał okazję ją poznać. Ta dziewczyna posiadała fantastyczny wdzięk. Była tak uderzająco piękna, że dokądkolwiek szliśmy, ludzie oglądali się za nią.
Gdy ją spotkałem, pracowała również jako dziewczyna do towarzystwa. Miała paru facetów, z którymi włóczyła się po kasynach. Wyciągała koło trzystu tysięcy dolarów rocznie.
Spotykałem się z nią po pracy, ale im częściej przebywałem w jej towarzystwie, tym bardziej byłem zachwycony. Pewnego wieczoru, gdy wstąpiłem do Tropicany zobaczyć, jak tańczy, zdałem sobie sprawę, że zmienił się mój stosunek do niej. Gdy wyszła na scenę, spostrzegłem, że występuje bez biustonosza. Nagle sprawiło mi to przykrość. Wyszedłem. Później powiedziałem Geri, że ją widziałem, ale musiałem wyjść przed końcem spektaklu.
Nie zastanawiała się nad tym zbytnio. Myślała po prostu, że byłem zajęty. Nie sądzę, by przyszło jej na myśl, że zacząłem coś do niej czuć.
Kończyła występ i spotykała się z klientami umówionymi na wieczór, a potem ze mną w Caesar's Palace. Pewnego wieczoru powiedziała, że ma spotkanie w kasynie Diunes i że zobaczy się ze mną później.
Sam nie wiem dlaczego, ale chciałem być świadkiem tego spotkania. Ciekawiło mnie, do czego jest zdolna. I z kim się umówiła. Zrobiłem więc coś, czego nigdy nie robiłem. Poszedłem do Diunes, by ujrzeć ją w akcji.
Gdy dotarłem na miejsce, atmosfera była gorąca. Geri raz po raz rzucała kości, a facet, z którym przyszła, stawiał przed sobą kolejne sterty żetonów. Sądząc po ilości studolarowych żetonów, które zgromadził, Geri musiała wygrać dla niego z sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Gdy mnie zobaczyła, posłała mi gniewne spojrzenie. Wiedziałem, że nie spodobała jej się moja wizyta. Znowu rzuciła kości i odeszła od stołu. Facet zbił dzięki niej małą fortunę. Oczywiście zauważyłem, że ilekroć Geri rzucała kości, podkradała mu małe czarne żetony i wsuwała je do swej torebki.
Gdy jej partner przygotowywał się do wymiany stosu żetonów na gotówkę, Geri spojrzała nań i zapytała:
– A moja dola?
Facet popatrzył na jej torebkę i odparł:
– Wsadziłaś ją już do torebki.
Jeśli dziewczyna zarabia dla ciebie taką forsę, zwykle odpalasz jej pięć, sześć, siedem kawałków. To zrozumiałe. Geri nie zebrała nawet połowy tej sumy.
– Żądam mojej części – powiedziała bardzo głośno.
Facet wyciągnął rękę po torebkę. Miał zamiar opróżnić ją na naszych oczach. Zanim jednak udało mu się to zrobić, Geri nachyliła się, chwyciła jego żetony i cisnęła je w górę tak wysoko, jak tylko mogła.
I nagle na kasyno spada deszcz czarnych i zielonych stu – i dwudziestopięciodolarowych żetonów. Spadają i odbijają się od stołów, głów i ramion, toczą się po podłodze.
W ciągu paru sekund wszyscy dają nura po żetony. Wszyscy, to znaczy gracze, krupierzy, szefowie zespołów stołów, ochroniarze – każdy szuka żetonów.
Facet, z którym grała, wrzeszczy i zgarnia, ile tylko może. Ochroniarze i krupierzy wręczają mu sześć, a trzy chowają do kieszeni. Brakuje tylko postsynchronów.
Nie mogę oderwać oczu od Geri. Stoi tam jak księżniczka. Jesteśmy jedynymi osobami w kasynie, które nie klęczą na podłodze. Patrzymy na siebie.
– Podoba ci się, co? – pyta i wychodzi. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że się zakochałem”.
„Nigdy nie byłeś z kimś takim jak ja, prawda?”
Gdy Mańkut ją poznał, Geri McGee już od ośmiu lat uprawiała prostytucję w Las Vegas. Miała własny dom. Wychowywała jedenastoletnią córkę, Robin, której ojcem był Lenny Marmor, sympatia z lat szkoły średniej. Utrzymywała swą chorą matkę, Alice, i swą siostrę, Barbarę, którą mąż zostawił z dwójką małych dzieci. Lenny Marmor od czasu do czasu przyjeżdżał w odwiedziny do Geri i córki; wpadał na dwa, trzy dni, zwykle po to, by pożyczyć pieniądze na jakąś transakcję mającą przynieść „murowany” zysk. Czasami odwiedzał je ojciec Geri, Roy McGee, mechanik samochodowy z Kalifornii, od lat żyjący w separacji z żoną.
Geri zarabiała od trzystu do pięciuset tysięcy dolarów rocznie, wyłudzając żetony w kasynach i dotrzymując towarzystwa grubym rybom hazardu. Jako tancerka w Tropicanie otrzymywała dwadzieścia tysięcy rocznie; ta praca zapewniała jej kartę stałego zatrudnienia, wystawioną przez Biuro Szeryfa Las Vegas. Posiadanie karty zatrudnienia chroniło Geri przed szykanami policjantów z obyczajówki i hotelowych ochroniarzy, usiłujących ukrócić uprawiany przez nią proceder.
„Wszyscy uwielbiali Geri, ponieważ nikomu nie żałowała pieniędzy – wspomina Ray Vargas, były parkingowy w hotelu Diunes. – Kręciła się wtedy z inną lufą, Evelyn. Geri była blondynką. Evelyn rudzielcem. Świetnie sobie radziły.
Geri wiedziała, że człowiek powinien troszczyć się o innych, i robiła to. Chodzi mi o to, że tutaj każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, kombinuje. Nikt nie żyje z pieniędzy zarobionych na parkowaniu samochodów i rozdawaniu kart. To jest typowe dla Las Vegas. Każdy sprytny mieszkaniec tego miasta kombinuje. Właśnie dlatego tu są.
A Geri dawała sobie radę, ponieważ ilekroć zdobyła jakieś pieniądze, dawała każdemu po parę dolców. Jeżeli potrzebowała prochów, by utrzymać jakiegoś dzianego szaleńca na chodzie, dostawała je. Najczęściej zmuszała klientów, by wyskakiwali z forsy, ale co mnie to obchodziło? Zawsze dostarczała mi pieniędzy, a ja ich potrzebowałem. Koncesja na prowadzenie parkingu kosztowała mnie wówczas pięćdziesiąt kawałków, które musiałem odpalić menedżerowi kasyna za samą zgodę na wydzierżawienie miejsca”.
Las Vegas to miasto łapówek. Pustynne miasto wyciągniętych po swoją dolę rąk. Miejsce, gdzie za banknot dwudziestodolarowy można kupić aprobatę, za studolarowy pochlebstwa, a za tysiącdolarowy kanonizację. Krążą opowieści o krupierach dostających tysiące dolarów w napiwkach od graczy, którym się poszczęściło. Nawet od grubych ryb hazardu oczekuje się postawienia paru setek lub paru tysięcy w rewanżu za otrzymane przywileje. Las Vegas to miasto, w którym wszyscy troszczą się o wszystkich. Kierownicy sal, na których odbywają się wielkie widowiska, nie tylko płacą za swe stanowiska, ale często oddają ludziom, którzy ich zatrudnili, część cotygodniowych napiwków. Bystre dziewczyny, takie jak Geri, dawały napiwki każdemu, kto był w polu widzenia. Rzucała pieniądze na fale i liczyła, że wrócą z przypływem w zwielokrotnionej ilości.
„Geri była zakochana w pieniądzach – wspomina Frank Rosenthal. – Wieczór był dla niej stracony, jeżeli nie wracała do domu z gotówką w kieszeni. Początkowo traktowała mnie tak, jakbym był zwykłym frajerem. Jednym z tych, od których wyciągała szmal. Pozycją na liczniku.
Musiałem dać Geri szpilkę z dwukaratowym diamentem w kształcie serca, żeby ją skłonić do randek ze mną. Gdy bywaliśmy w kasynie, prosiła mnie o pieniądze na toaletę. Zwykle dawałem jej banknot studolarowy. Liczyłem na to, że przyniesie mi jakąś resztę, ale nigdy tego nie robiła. Nigdy nie zwróciła mi nawet centa.
Wspomniałem jej kiedyś o tym. Powiedziała, że wracając do stolika po drodze przegrała resztę w black jacka. Wiedziałem, że kłamie. Nie zależało mi na pieniądzach. Nie chciałem tylko, żeby brała mnie za jeszcze jednego ze swych frajerów. Jej notes aż pęczniał od ich nazwisk. Znała facetów z całego kraju. Swoich klientów. Dzwonili do niej, gdy wybierali się do Vegas. Byli jak dobrzy znajomi. Z jednymi szła się napić. Z drugimi grała w kasynie. Innych zabierała na randki. Istnieli też tacy, z którymi szła na całość. Wszystko zależało od tego, co mogła na tym zyskać. Jeżeli uznała, że nie zobaczy cię już więcej ani nie zarobi na tobie nawet centa, nie było o czym mówić. Nie miałeś szans.
Geri pracowała wówczas na okrągło. Miała na utrzymaniu całą swoją rodzinę: matkę, córkę i siostrę oraz dwóch siostrzeńców. Wszyscy mieszkali w jej domu. Był jeszcze Lenny, szkolna sympatia, ojciec jej dziecka. Jego również utrzymywała, zwłaszcza po tym, jak został aresztowany za stręczycielstwo w Los Angeles”. Później sąd uwolnił go od zarzutów.
Geri McGee i jej siostra, Barbara, wychowały się w Sherman Oaks. Chodziły do Van Nuys High School razem z Robertem Redfordem i Donem Drysdale'em. Ich ojciec, Roy McGee, pracował na stacjach benzynowych i naprawiał garnki. Matka, Alice, często przebywała w szpitalach z powodu choroby psychicznej; gdy następowała poprawa, brała do domu prasowanie.
„Przypuszczalnie byliśmy najuboższą rodziną w sąsiedztwie – wspomina Barbara McGee Stokich. – Pilnowałyśmy cudzych dzieci, grabiłyśmy liście, karmiłyśmy cudze kurczaki i króliki. To nie należało do zabawnych rzeczy. Gdy byłyśmy małe, wszystkie ubranka donaszałyśmy po dzieciach sąsiadów. Tego właśnie Geri najbardziej nie znosiła.
W szkole średniej zaczęła się spotykać z Lennym Marmorem. Lenny był najinteligentniejszym chłopakiem w szkole. Nosił okulary przeciwsłoneczne. Nie zdejmował ich nawet w budynku. Geri miała dopiero piętnaście lat. Tańczyli ze sobą godzinami. Geri była wspaniałą tancerką. Wystarczyło, by raz przyjrzała się nowemu krokowi i już potrafiła go powtórzyć.
Zdobywali srebrne puchary i nagrody w konkursach tanecznych w całej Dolinie i w Hollywood Palladium. Geri zwyciężała też w konkursach piękności i pracowała dorywczo jako modelka. Nikt w naszej rodzinie nie darzył Lenny'ego sympatią, ale on zawsze kręcił się w pobliżu. Zachowywał się tak, jakby był jej agentem. Geri nie chciała, byśmy widywali go w ciemnych okularach.
Nasz tato nie znosił Lenny'ego. Starał się rozbić ich związek. Poszedł nawet porozmawiać z dyrektorem szkoły. Ojciec zawsze chciał zostać policjantem. Kiedyś tak się wściekł na Lenny'ego, że udał się do jego domu i go stłukł.
Lenny miał dość rozsądku, by przekonać Geri, że to jego własny ojciec spuścił mu lanie. Już wtedy, gdy chodzili do pierwszej klasy szkoły średniej, potrafił wzbudzać w Geri litość. Tak więc zaczęli się widywać ukradkiem.
W 1954 roku, gdy Geri skończyła szkołę, siostra naszego ojca, ciotka Ingram, która po śmierci męża odziedziczyła sporo pieniędzy, zaproponowała, że pośle Geri do Woodbury Business School, czyli tam, dokąd dwa lata wcześniej posłała mnie. Ale Geri nie chciała iść do Woodbury. Wolała studiować w UCLA lub w USC. Ciotka odmówiła. Nie zamierzała robić dla Geri więcej, niż uczyniła dla mnie. Więc Geri powiedziała:
– Nie, dziękuję. Nie chcę się uczyć w Woodbury. To nie dla mnie.
Dostała pracę sprzedawczyni w Thrifty Drugs. Nie spodobała się jej. Potem została kasjerką w Bank of America. To też nie przypadło jej do gustu. Później otrzymała pracę urzędniczki w dziale personalnym Lockheed Aero Jet. Kierownik bardzo ją lubił. Namówiła go, by zatrudnił mnie jako stenografistkę w dziale technicznym. Potrafiłam notować w tempie stu osiemdziesięciu słów na minutę.
Geri miała mieszkanie. Lenny wprowadził się do niej i zaczął ją zabierać na przyjęcia w Hollywood. Chciał, żeby poznała ludzi z branży. Nadal tańczyła i brała udział w konkursach piękności.
W 1958 roku urodziła się im córka, Robin, a Lenny namówił Geri do przeprowadzki do Las Vegas. Potrafił ją namówić do wszystkiego. Utrzymywał, że jest zawodowym bilardzistą. Twierdził, że sprzedaje samochody. Ale tak naprawdę nie pamiętam, by kiedykolwiek pracował. Sam został w Los Angeles, ale uważał, że Geri może zarobić w Vegas prawdziwe pieniądze. Mama przeniosła się tam razem z nią, by pomóc w opiece nad Robin.
Geri dotarła do Vegas około 1960 roku i zaczęła pracować jako kelnerka i tancerka. Tato odwiedzał ją raz na jakiś czas, ale bardzo się zdenerwował, gdy zobaczył, co porabia. Ciężko mu było się z tym pogodzić. Widział, co się dzieje, ale nie chcąc stracić córki, musiał zaakceptować jej sposób życia.
Geri spotykała się już z Frankiem, gdy po odejściu męża musiałam się do niej wprowadzić w 1968 roku. Była dla mnie bardzo szczodra. Bez niej nie dałabym sobie wówczas rady. Miała wszystko: akcje najlepszych korporacji, oszczędności. Ale wiedziała, że to się kiedyś skończy. Mówiła, że jest już po trzydziestce. Tłumaczyła mi, dlaczego to nie może trwać wiecznie.
Pewnego dnia rozmawiałyśmy z jej przyjaciółką, Lindą Pellichio. Geri opowiadała nam o mężczyznach, którzy chcieli się z nią ożenić. O mężczyznach z całego świata mieszkających w Nowym Jorku i we Włoszech. Uważała jednak, że nie może wyjechać. Miała Robin, matkę, Lenny'ego i naszego ojca. Zastanawiała się, czy nie powinna wyjść za Lenny'ego. Lenny szukał jej ponoć kiedyś, by zaproponować małżeństwo. Powiedziałam jej, że Lenny został niedawno aresztowany w Los Angeles za stręczycielstwo i pewnie stąd wzięła się ta nagła chęć do żeniaczki. Tłumaczyłam, że chce to zrobić dlatego, że ona ma pieniądze potrzebne do wyciągnięcia go z aresztu i opłacenia adwokatów. Ale Geri już o tym wiedziała. Popatrzyła na mnie i na Lindę i zapytała:
– Co powinnam zrobić?
Odpowiedzi Lindy Pellichio nigdy nie zapomnę.
– Wyjdź za Franka Rosenthala – poradziła. – Jest bardzo bogaty. Wyjdź za niego, zdobądź jego pieniądze, a potem się rozwiedź.
– Nie mogę za niego wyjść – powiedziała Geri. – Jest spod znaku Bliźniąt. Same dwoistości. – Geri wierzyła w horoskopy. – Bliźnięta to wąż. A węża trzeba się wystrzegać..
Geri umawiała się wówczas także z Johnnym Hicksem. Uwielbiała go i pewnie by się z nią ożenił, gdyby nie jego bardzo bogaci rodzice. Byli właścicielami hotelu Algiers i nie chcieli mieć takiej synowej. Hicks straciłby wszystko, gdyby się pobrali. Na razie dostawał co miesiąc dziesięć tysięcy dolarów z funduszu powierniczego. Myślę, że ożeniłby się z nią, gdyby tylko mógł.
Geri zaczęła coraz częściej wspominać o wyjściu za mąż. Nie chciała już dłużej żyć w ten sposób. Powiedziała mi, że ma zamiar znaleźć kogoś, kto się z nią ożeni”.
Frank Mańkut Rosenthal był żonaty przez krótki czas, w wieku dwudziestu paru lat. Bał się ponownego małżeństwa. Geri nie wyglądała na dziewczynę, którą się przedstawia mamie. Nie sprawiała wrażenia, że kiedykolwiek się ustatkuje; każda randka była dla niej przygodą.
„Gdy zaczęliśmy razem bywać – wspomina Mańkut – chodziła z Johnnym Hicksem. Johnny był mniej więcej o dziesięć lat młodszy od Geri. Pochodził z zamożnej rodziny właścicieli hotelu Algiers oraz kasyna Thunderbird. Hicks lubił zgrywać bandytę. Włóczył się po śródmieściu z ludźmi, którzy mieli w zwyczaju tłuc prostytutki. To był facet tego pokroju.
Geri pokazywała się w jego towarzystwie, zanim znalazłem się w Vegas. Gdy ktoś próbował ją poderwać albo poznać trochę bliżej, Hicks z radością dawał mu tęgi wycisk.
Lubił dokopać leżącemu. Był typowym ulicznym zbirem.
Pewnej nocy jestem z Geri w Caesar's Palace. Siedzimy z Bertem Brownem, moim przyjacielem od hazardu, i Bobbym Kayem, karłem, który prowadził Gallery w Pałacu. Ni stąd, ni zowąd Geri mówi:
– Jedźmy do Flamingo. – Tłumaczy, że chce potańczyć. Dobrze wie, że ja nie tańczę, ale tak czy owak chce jechać. Właśnie tak wyglądały randki z Geri. Okay? Okay.
Docieramy na miejsce, siedzimy sobie spokojnie przy stoliku, przy samym przejściu. I kto wchodzi do środka? Johnny Hicks i paru typków, a jednym z nich jest prawdziwy specjalista od wywoływania rozrób w klubach. Gdy Hicks przechodzi obok naszego stolika, posyła mi złe spojrzenie. Wie, że zacząłem na poważnie spotykać się z Geri. Teraz Geri jest ze mną. Koniec z mydleniem oczu. Z wyrazu jego twarzy wiem, że będzie draka, ale nic nie mogę na to poradzić.
I wtedy, zamiast siedzieć i nie prowokować awantury, Geri postanawia zatańczyć.
– Przecież wiesz, że nie tańczę – mówię. Więc ona wstaje i zaczyna tańczyć z Bertem Brownem.
Wszystko jest w idealnym porządku, dopóki nie zauważyłem, że Hicks wstał i klepnął Geri w ramię. Bert zaczął się cofać. Widzę, że Geri i Hicks rozmawiają, ale nie słyszę, co mówią.
Po chwili Geri zaczyna tańczyć z Hicksem. Nagle widzę, że Hicks kładzie ręce na jej ramionach, gotów ją brutalnie odepchnąć.
Straciłem zimną krew. Pamiętam tylko, że po prostu rzuciłem się ku niemu. Pamiętam lot i zderzenie z nim. Obaj upadliśmy na podłogę. Hicks był silniejszy ode mnie. Znalazł się na górze i zaczął mi rozorywać pazurami twarz. Na szczęście ochroniarze i kumpel Hicksa, Bates, podnieśli go i przytrzymali. Gdy odciągali go ode mnie, kopnął, celując w głowę i chybiając o cal.
Wpadłem w szał. Wróciłem do Tropicany, gdzie wówczas mieszkałem i wyjąłem broń z torby. Miałem zamiar odnaleźć sukinsyna i go zabić. Najwyraźniej postradałem zmysły.
Poszedłem szukać Hicksa. Miałem okropnie zakrwawioną twarz. Bobby Kay i Geri błagali, bym się opamiętał, ale było mi wszystko jedno. Na szczęście Elliott Price i Danny Stein z Caesar's Palace powstrzymali mnie i zaciągnęli z powrotem do mojego mieszkania. W końcu się uspokoiłem.
Czego się spodziewałem? Przecież chodziłem z jedną z najatrakcyjniejszych dziewczyn w całym stanie, a może i w kraju. Klnę się na Boga!
Tak było. Kurczę!
Zachowywałem się jak skończony idiota, naiwniak. I wiesz co? Zadawałem sobie pytanie:
– Co ja tu robię z tą kobietą? Jak ją zdobyłem?
Geri zrobiła mi któregoś dnia skręta z kokainy. To było interesujące przeżycie. Szykowaliśmy się do pójścia do łóżka. Patrzyła na mnie z uśmiechem.
– Nigdy nie byłeś z kimś takim jak ja, prawda? – powiedziała z uśmiechem. – Prawda?
Wiem, że ma rację, ale pytam, co przez to rozumie:
– Kimś takim jak ty?
– Doskonale wiesz, co przez to rozumiem – odpowiedziała. – Nigdy nie byłeś z kimś takim jak ja. Z kimś, kto wygląda jak ja. Prawda?
– No cóż, szczerze mówiąc, nie. Nie byłem.
W tej samej chwili zrozumiałem, że Geri ma rację. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko należało do mnie. Nigdy nie byłem w łóżku ani nie kochałem się z równie atrakcyjną dziewczyną.
A Geri tylko patrzyła na mnie i uśmiechała się”.
1 maja 1969 roku sędzia pokoju Joseph Pavlikowski udzielił ślubu Frankowi i Geri.
„Nigdy nie miałem złudzeń – wspomina Mańkut. – Gdy się pobieraliśmy, wiedziałem, że Geri mnie nie kocha. Jednak oświadczając się, czułem do niej taką sympatię, że wydawało mi się, iż potrafię stworzyć zgodną rodzinę i miłą atmosferę w naszym związku. Aby uspokoić Geri i dać jej poczucie bezpieczeństwa, zgodziłem się przeznaczyć dla niej trochę pieniędzy. Chciała dostać milion dolarów w kosztownościach. Wyposażyłem ją. Umieściliśmy biżuterię w skrytkach bankowych. Po ślubie Geri chodziła do banku, otwierała skrytki i oglądała swój skarb.
Pamiętam, jak poszliśmy razem do banku w Beverly Hills. Geri składała wzory podpisu. Prezes banku, który był moim starym przyjacielem, zapytał, czy ufam swojej żonie. Odparłem, że to oczywiste.
– Wspaniale – zauważył. – Większość moich klientów nie ma takiego zaufania.
Zanim się pobraliśmy, rozmawialiśmy o tym, że można zbudować lub stworzyć coś na kształt miłości, podziwu, szacunku. Bo czymże jest miłość? Rozmawiałem o tym z Geri. Ale nie byłem głupcem.
Geri wyszła za mnie ze względu na to, co mogłem jej zapewnić: bezpieczeństwo, interesujące kontakty, szacunek otoczenia. Miałem też zadatki na dobrego ojca. Poza tym robiła się coraz starsza. Nie chciała już wyłudzać żetonów. Nie chciała pieprzyć się ze swymi partnerami z kasyna. Pragnęła być szanowana, zrezygnować z pracy w Tropicanie.
Zanim się pobraliśmy, niektórzy z przyjaciół ostrzegali mnie przed nią:
– Słuchaj, ta dziewczyna cię zniszczy. Nie znasz jej przeszłości.
Bo trzeba wiedzieć, że uważano mnie wówczas za uczciwego człowieka. Naprawdę! Myślę, że to byli ludzie, którym zależało na mnie. Usiłowali mi powiedzieć: «Nie rób tego». Cały czas widywali mnie w jej towarzystwie. Wpakowałem się po uszy.
Niektórzy z nich znali Geri od kilku lat. Ja zaś znałem ją od paru miesięcy. Ale sądziłem, że jestem sprytniejszy od innych. Byłem specem od typowania wyników. Byłem tym, byłem tamtym.
Wydawało mi się, że potrafię «wychować» Geri. Gówno mnie obchodzi, że za dużo pije. Co z tego? Kiedyś z tym skończy. Nie wiedziałem nic o alkoholizmie. Bo niby skąd miałem wiedzieć? Nigdy nie piłem. Znałem się tylko na typowaniu wyników i niczym więcej.
Na weselu Geri wstała od stołu i poszła do automatu, żeby zadzwonić. Gdy wyszedłem sprawdzić, czy nic się jej nie stało, usłyszałem, jak rozmawia z Lennym Marmorem, jak mówi mu, że właśnie wyszła za Franka Rosenthala. Widziałem, że płacze. Słyszałem, jak powiedziała: «Przykro mi, Lenny. Kocham cię. To najlepsze, co mogę zrobić». Żegnała się z miłością swego życia. Odwiesiła słuchawkę i zobaczyła mnie. Powiedziała, że musiała odbyć tę rozmowę. Odparłem, że rozumiem to, ale przeszłość nie wróci. Teraz jesteśmy małżeństwem i nasze życie się zmieni. Wyjąłem jej z dłoni szklankę i wróciliśmy na wesele.
Tak więc pobraliśmy się. Wspaniale. To była szalona noc. Na sali chyba z pięćset osób. Rodzina Geri. Moja rodzina. Przyjaciele. Kawior. Homary. Perlisty szampan dla pięciuset osób. W Caesar's Palace urządzono nawet kaplicę. Nie mam pojęcia, ile wyniósł rachunek. Bawiliśmy się na koszt kasyna”.
„On nie jest dla mnie jak syn. On jest moim synem”.
Frank Mańkut Rosenthal miał czterdzieści jeden lat. Znudziło mu się życie wolnego strzelca. Prowadził małe biuro bukmacherskie, zwane Rose Bowl. W ciągu czterech miesięcy sześć razy trafił do aresztu. Był zmęczony osiemnastogodzinnym dniem pracy i ciągłym nękaniem przez stróżów prawa. Nadeszła pora, by zwinąć interes, znaleźć jakieś stałe zajęcie, ustatkować się. Oczywiście Las Vegas jest chyba jedynym miastem na świecie, gdzie stateczne życie oznacza pracę w kasynie.
„W 1971 roku sytuacja stała się tak napięta, że Geri poprosiła, bym zrezygnował z hazardu i postarał się o normalną pracę – wspomina Rosenthal. – Żeby teraz, gdy mieliśmy syna, nasza rodzina zyskała odrobinę ludzkiego szacunku. Chciała, byśmy wiedli normalne życie. Czuła się osaczona. Twierdziła, że Steven także czuje się osaczony. Uznałem, że powinienem przynajmniej spróbować żyć przez pewien czas normalnie.
– Wykorzystaj energię, którą zużywasz co tydzień na robienie zakładów, w kasynie – zaproponowała.
Zgodziłem się i wypełniłem parę podań o pracę. Miałem przyjaciół w hotelu Stardust; dzięki nim dostałem posadę szefa zespołu stołów. Szczebel wyżej od krupiera. Dostawałem sześćdziesiąt dolarów dziennie. Pracowałem na ośmio – lub dziewięciogodzinnej zmianie. Nadzorowałem cztery stoły do black jacka”.
Hotel i kasyno Stardust zbudowano w 1959 roku. Był to pierwszy wielopiętrowy hotel przy głównym bulwarze miasta. Chociaż miał już kilku właścicieli, zawsze kontrolowała go chicagowska mafia. Zasłynął głównie tym, że posiadał największy szyld w Las Vegas – w samym A znalazły się 932 żarówki – i że odbywał się w nim Lido Show. Kasyno Stardust uważano za lokal dla pospólstwa – miejsce, gdzie gracze przegrywali raczej żmudnie i powoli niż efektownie; ryzykanci chodzili do Caesar's Palace i Desert Inn.
„Pierwszego wieczoru przydzielili mnie Frankowi Cursoliemu, facetowi, który nadzorował grę w black jacka - wspomina Rosenthal. – Bobby Stella, zastępca dyrektora hotelu – znałem go jeszcze z Chicago – przedstawił mnie Cursoliemu. Frank zaserwował mi krótką bzdurną gadkę o kasynach. Nie wiedziałem o czym, u diabła, mówi.
Po czym, pierwszego wieczora, zaczęto mnie wywoływać przez głośnik. Z mojego stanowiska nie mogłem usłyszeć informacji, za to zobaczyłem zaskoczoną minę Cursoliego, który zapytał Bobby'ego Stellę:
– Kim jest ten facet? Co to za cyrk z tym wywoływaniem?
A Bobby na to:
– Spokojnie. Tylko spokojnie. Nie wiesz, kim on jest. Rozluźnij się.
Innymi słowy Bobby próbował dać Cursoliemu do zrozumienia, że nie jestem zwykłym pracownikiem.
Gdy zapytałem Cursoliego, czy mogę sobie zrobić przerwę – moje wrzody zaczęły dawać mi się we znaki – posłał mi wkurwiające spojrzenie.
– Dam ci znać – powiedział jak do debila.
Wkurzony wróciłem na swoje miejsce. Nie przywykłem nikogo prosić o pozwolenie, gdy miałem ochotę napić się mleka.
Zobaczyłem, że Bobby Stella robi obchód. Spostrzegł mnie i podszedł do mego stanowiska.
– Hej, czy ten facet zwariował? Co mu dolega? – pytam.
– Wyluzuj się, stary – odpowiada Bobby, podchodzi do Cursoliego i załatwia mi piętnastominutową przerwę.
Pod koniec pierwszej zmiany, gdy żona przyjechała zabrać mnie do domu, nie mogłem podnieść się z krzesła. Bolały mnie nogi.
– Geri, nigdy więcej – powiedziałem.
Ale Geri przekonała mnie, żebym wrócił. W miarę jak wchodziłem w branżę, zacząłem powoli wycofywać się z gry w totka. Pod koniec pierwszego roku ograniczyłem swoje zakłady do rozgrywek NFL. * Zrezygnowałem nawet z obstawiania meczów uniwersyteckiej ligi koszykówki.
Dopóki żona mi tego nie zaproponowała, nigdy nie rozważałem możliwości pracy w kasynie, ale gdy już zacząłem pracować, wciągnęło mnie to. Nigdy nie widziałem biznesu, w którym ludzie tak palili się do oddawania swoich pieniędzy. Dać im darmowego drinka i marzenie o wygranej, a oddadzą swoje portfele.
Pewnego wieczoru pojechałem na kolację do Henderson. Znaleźliśmy się w małym kasynie z jednym stołem do gry w kości i dwoma do black jacka. Widziałem, jak zatrzymał się przed kasynem camper, z którego wysiadł mężczyzna z rodziną. Weszli do środka. Do Vegas mieli jeszcze trzydzieści mil, ale to był ich pierwszy przystanek.
Zatrzymali się, bo zobaczyli tablicę z informacją: LUNCH 49 CENTÓW – 24 GODZINY NA DOBĘ. Facet wstąpił na tani lunch i zaczął grać w black jacka. Zostawił przy stole dwa tysiące czterysta dolarów. Nigdy nie dotarł do Vegas. Zapakował rodzinę z powrotem do samochodu i pojechał do domu”.
Mańkut nigdy nie zapomniał tego zdarzenia. Opętało go pragnienie nauczenia się wszystkiego o tej branży.
„Miałem setki pytań i zero odpowiedzi – wspomina. – Starzy wyjadacze nie chcieli mi nic mówić. Dla nich wszystko było tajemnicą. Musiałem nauczyć się sam.
I nauczyłem się, że nie ma żadnych tajemnic. Było rzeczą prawie niemożliwą, by kasyno nie przynosiło zysków. Niektóre kasyna musiały wygrywać swe pieniądze dwa lub trzy razy, ponieważ prowadzący je ludzie byli bardzo leniwi albo bardzo nieuczciwi.
Widziałem menedżerów kasyn zażywających wypoczynku. Prowadzili wygodne życie. Ja bym tak nie potrafił.
Miałem obowiązek kręcić się w pobliżu stanowiska, ale gdy był duży ruch, stawałem za krupierami i sprawdzałem, czy przypadkiem nie unoszą kart zbyt wysoko. Czasem podchodziłem do nich i mówiłem:
– Masz tam ładną dziesiątkę pik.
Odkryłem, że w słabo funkcjonujących kasynach powszechną praktyką jest, że jeden oszust siada za kiepskim krupierem odsłaniającym karty i daje znaki partnerowi przy tym stole. Dają sobie znaki głową, oczami, rękami, korzystają nawet z nadajników. Niektórzy z nich to zawodowi oszuści – ich fotografie i nazwiska figurują w czarnej księdze. Przychodzili do kasyna ze sztucznymi brodami, perukami, doklejanymi nosami. Mieli wspólników liczących karty, spryskujących koło ruletki, upuszczających fałszywe kości na stół do gry i używających specjalnych magnesów do przechwytywania wygranych w jednorękich bandytach. Odwracali uwagę graczy na wszelkie możliwe sposoby po to, by jeden z nich mógł wsunąć «but» z własną talią na stół do black jacka - zazwyczaj mogą to robić tylko przy pomocy krupiera i szefa zespołu stołów – i rolowali kasyno na kilkaset tysięcy dolców, które przepadały bez śladu.
Zacząłem wypatrywać drobnych sygnałów, jakichś tropów. Zrozumiałem, że jeżeli rzucający kośćmi nie rozchyla dłoni po rzucie, może skrywać w nich fałszywą kość. Niektórzy robią to tak błyskawicznie, że człowiek nie jest w stanie zauważyć, jak podkładają kość na stół. Pracują w zespołach i posiadają różne specjalizacje. Może się okazać, że osoba podsuwająca kość to sympatyczna starsza pani. Rzadko robi to grający. Osoba, która podrzuca na stół fałszywą kość, zazwyczaj chwilę później opuszcza kasyno. Nie można zapobiec temu, by fachowiec rzucił na stół lewą kość, ale szef zespołu stołów lub kierownik zmiany powinni potrafić odkryć to w chwili rozpoczęcia gry.
Po pewnym czasie zaczynasz poznawać wszystkie chwyty. Uczysz się rejestrować zdarzenia odwracające uwagę. Zauważać ludzi rozlewających alkohol, proszących krupiera o papierosa, wszczynających z nim kłótnię, wstrzymujących krupiera i proszących o rozmienienie żetonów. Nauczyłem się zauważać «podszewkę», długą skarpetę wszytą w ubranie, do której krupier może wsuwać żetony skradzione ze stołu. Na istnienie «podszewki» wskazuje bezustanne dotykanie tego miejsca przez nieuczciwego krupiera. Sprawdzałem, czy spodnie krupiera zasłaniają brzegi jego butów. Zdejmij krupierowi buty z cholewkami, a w dziewięciu przypadkach na dziesięć znajdziesz w nich żetony. W pierwszym tygodniu pracy w kasynie przyłapałem krupiera wsuwającego żetony pod pasek zegarka.
Byli także «odwracacze»; tak nazywa się ludzi, którzy pomagają oszustom obrabiającym automaty do gry. Ich zadanie piega na odwracaniu uwagi kontrolerów pytaniami w rodzaju: «Przepraszam, czy może mi pan powiedzieć, gdzie jest toaleta?» W tym czasie ich wspólnicy tłoczą się przy jednorękich bandytach, zasłaniając widok, a tymczasem jeden z pracowników kasyna, będący w zmowie, otwiera automat i opróżnia go z monet albo umieszcza wewnątrz magnesy, które uniemożliwią trafienie wygranej. Nie trwa to zbyt długo. Dobry fachowiec potrafi dostać się do środka jednorękiego bandyty w ciągu paru sekund.
Parę lat później, gdy kierowałem kasynem, pewnego wieczoru otrzymałem telefon od Murraya Ehrenberga, mojego menedżera, z informacją, że wykańcza nas jakiś gość ubrany jak kowboj. Chłopak grał w black jacka na wszystkich sześciu boksach * przy stole o stawce minimalnej sto dolarów i miał już przed sobą około osiemdziesięciu kawałków.
Gdy dotarłem na miejsce, zapytałem Murraya, czy wie, kim jest ten chłopak. Czy należy do gości hotelowych? Czy znamy jego nazwisko? Nikt o nim nic nie wiedział. Ewidentny przykład niestarannego, fatalnego zarządzania kasynem. Gdy trafi się taki gracz, szef stołu powinien być przy nim, proponując bezpłatne noclegi, drinki, wszystko, Facet musi się czuć cholernie mile widziany. W tym momencie to on jest najważniejszą osobą na sali i musisz zrobić wszystko, aby po pierwsze, wrócił i przegrał, i po drugie, zyskać czas na sprawdzenie, kim jest ów sukinsyn i czy to nie szuler.
Powiem od razu: nie ma w kraju takiego szefa kasyna, który by widział, jak jakiś facet wchodzi do jego lokalu i wygrywa osiemdziesiąt kawałków, i który nie byłby głęboko przekonany, iż drań oszukuje. Wiedziałem, że kowboj kantuje. Murray również o tym wiedział. Nie wiedzieliśmy tylko, jak to robi.
Po sposobie, w jaki obstawiał, zorientowaliśmy się także, że jest informowany. Odrzucał szansę wygranej z dobrymi wydawałoby się kartami i stawiał na warianty rokujące najmniejsze nadzieje. Rzucał lawendowe żetony [wartości 500 dolarów] po idiotycznych zagraniach i mimo to wygrywał. Popełniał zbyt dużo błędów, by ciągle być górą.
Kazałem pozostawić mu swobodę. Nie chciałem, by czuł na karku oddech ochroniarzy ani by szef stołu sterczał u boku krupiera. Szukałem punktu zaczepienia. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, był sposób, w jaki przekładał żetony. Przed obstawieniem trzymał parę żetonów w ręce i nerwowo obracał nimi w palcach niczym zawodowy krupier. To mi wystarczyło, by zrozumieć, że ten sukinsyn to profesjonalista. Wygrywał z nami i popisywał się przed tłumem.
Obszedłem stół i spostrzegłem, że nasz krupier jest słaby. Nie dość dokładnie zasłaniał karty. Unosił swą kartę odrobinę za wysoko, gdy musiał pasować. Wędrowni szulerzy tylko czekają na tego rodzaju błąd. Snują się w przejściach między stołami w poszukiwaniu nieudolnych krupierów niczym lwy wypatrujące antylopy. Poszliśmy z Murrayem na górę, by obserwować grę na monitorze i tam zobaczyliśmy tego drugiego gościa, skulonego nad sąsiednim stołem. Podglądał dolną kartę krupiera i dawał znaki swemu przyjacielowi.
Zszedłem z powrotem na dół i spostrzegłem, że podglądacz korzysta z jakiegoś elektronicznego urządzenia ukrytego w kieszeni. Natychmiast wywołałem pana Armstronga od stołu numer siedemnaście, co było sygnałem objęcia siedemnastego stołu do black jacka specjalną ochroną. Nie chciałem, by ci oszuści umknęli z najmniejszą choćby częścią naszych pieniędzy.
Wokół stołu zebrał się spory tłum. Nie chcieliśmy mieć kłopotów, więc poleciliśmy jednemu z naszych ochroniarzy, by zbliżył się do wygrywającego. Gdy drugi ochroniarz odwrócił na moment uwagę gapiów, nasz człowiek przycisnął oszustowi do piersi mały elektroniczny pistolet paraliżujący. Kowboj zwalił się na podłogę.
Podnieśliśmy go krzycząc: «To zawał! Zawał!» i zanieśliśmy do pomieszczenia gospodarczego na tyłach kasyna. Ochroniarze zadbali o zabezpieczenie wygranych żetonów. I w chwili gdy podnieśliśmy go z podłogi, gry wznowiono, jakby on i wygrane przezeń pieniądze nigdy nie znajdowały się na sali.
W biurze rozpruliśmy mu spodnie i znaleźliśmy urządzenie elektroniczne, którego używał do odbioru sygnałów. Dla mnie był to wystarczający dowód. Zapytałem, czy jest prawo – czy leworęczny. Gdy powiedział, że praworęczny, dwóch strażników chwyciło go za prawą rękę i przytrzymało ją na krawędzi stołu, a trzeci uderzył w nią bardzo mocno – parę razy – wielkim gumowym młotkiem.
– No to teraz jesteś leworęczny – powiedziałem.
Potem wprowadziliśmy do środka jego wspólnika i oświadczyliśmy, że on też zostanie tak potraktowany, chyba że obaj opuszczą hotel i opowiedzą o wszystkim swym kumplom. Odtąd mają też zakaz wstępu do naszego kasyna. Przeprosili nas i obiecali, że zastosują się do wydanych poleceń. Nigdy już nie wrócili.
Najwięksi ryzykanci pochodzą ze wszystkich sfer społecznych i grup zawodowych. Są dentystami, prawnikami, kardiochirurgami, maklerami, biznesmenami, handlowcami, producentami – anonimowym zlepkiem wszystkich profesji. Zazwyczaj nie gościliśmy w naszym kasynie prawdziwych grubych ryb hazardu takich jak Adnan Khashoggi.
Ale mieliśmy Lido Show, największą atrakcję w Las Vegas. Khashoggi lubił oglądać to widowisko. Po otrzymaniu telefonu z Caesar's Palace rezerwowaliśmy dla niego miejsca w pierwszym rzędzie. Sławnych ludzi oraz znanych piosenkarzy i komików traktowaliśmy w uprzywilejowany sposób i gościliśmy na koszt hotelu bez względu na to, czy zatrzymywali się u nas na noc czy nie. Khashoggi przychodził zwykle z siedmio – lub ośmioosobową świtą. Podejmowaliśmy go mrożonym szampanem i kawiorem; niczego nie brakowało.
Gdy wieczór dobiegał końca, Khashoggi obstawiał grzecznościowo jedną grę lub rozdanie w podziękowaniu za gościnę. Przeznaczał na to parę setek lub tysiąc dolarów. Był rasowym hazardzistą. Potrafił przegrać każdą sumę od pięciu tysięcy do miliona dolarów. Nic nie mogło dorównać widokowi Khashoggiego rzucającego kośćmi. Nie mogłem oderwać oczu. Ten człowiek miał nieograniczony kredyt.
Pewnego razu poszedł do jubilera. Ot tak, po prostu, jak zwykły człowiek idzie do sklepu po jogurt. Kupił jakiejś dziewczynie klejnot za sto tysięcy dolarów. Gdy wyciągnął kartę kredytową, by zapłacić, biedna sprzedawczyni zobaczyła w wyobraźni, jak ulatnia się jej prowizja. Ale gdy sprawdziła konto nabywcy, okazało się, że ma on prawo do kredytu w wysokości miliona dolarów.
Gdy Khashoggi lądował w kasynie, połowa ładnych dziewczyn w Beverly Hills wsiadała do samolotów. Był niesamowitym graczem, dorównywało mu tylko paru Azjatów, a kilku przewyższało go nawet klasą. Potrafili przyjść do kasyna i stracić dwa, trzy, cztery miliony, a potem wrócić po paru miesiącach i znowu to zrobić”.
Większość pracowników kasyna hotelu Stardust uważała, że za nagłym pojawieniem się Mańkuta w roli szefa zespołu stołów, a potem kierownika sali kryje się coś więcej niż to, że mężczyzna w średnim wieku na prośbę żony postanawia zmienić swe życiowe przyzwyczajenia.
„Mańkut nigdy nie pracował jak zwykły początkujący krupier – wspomina George Hartman, były krupier, u którego Rosenthal rozpoczął swoje szkolenie w kasynie. – Znał wszystkich najwyżej postawionych szefów. Przyszedł jako zwykły kontroler. Po tygodniu wszyscy traktowali go jak bossa, choć jego funkcja była dużo niższa. Ale wieść się rozeszła.
Zawsze wiedzieliśmy, że w Stardust rządzą ludzie z Chicago. Z Chicago był Alan Sachs. Z Chicago pochodził zarówno Bobby Stella, menedżer kasyna, jak i Gene Cimorelli, kierownik zmiany. Tak samo rzecz się miała z dziesiątkami szefów stołów, kontrolerów i krupierów. Fakt, że Mańkut pochodził z Chicago, jeszcze wyraźniej wskazywał na jego powiązania z mafią, ale kto by tam chciał o to pytać.
Problem z wieloma działającymi wówczas kasynami polegał na tym, że tak naprawdę nikt nie wiedział, czyją są własnością. Nie obchodzi mnie, co mówi wypis z księgi wieczystej – kwestie własności większości kasyn były tak zagmatwane, a tradycja cichych wspólników, figurantów i udziałowców sięgała tak dawno, że nikt postronny nie mógł się w tym połapać. Również wielu ludzi wtajemniczonych nie zdołało tego uczynić”.
Pozycja i wpływy Mańkuta w kasynie były tak ewidentne, że po paru miesiącach agenci Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi zaczęli się zastanawiać, czy Mańkut nie powinien złożyć podania o przyznanie licencji, którą musiały posiadać osoby piastujące kluczowe stanowiska.
Rosenthal miał wprawdzie pozwolenie na pracę, ale pomiędzy uzyskaniem licencji nadzorcy gier hazardowych a zdobyciem pozwolenia na pracę jest równie duża różnica jak między grającym o najwyższe stawki a amatorem gry na jednorękim bandycie.
„Warunkiem wydania licencji jest również sprawdzenie w rejestrze daktyloskopijnym FBI – wyjaśnia Shannon Bybee, wówczas członek Komisji ds. Nadzoru – ale chcemy też znać wszystkie miejsca pracy i zamieszkania aplikanta od momentu uzyskania pełnoletniości. Dokonujemy oceny kandydata, sprawdzamy wszystkie jego konta bankowe, posiadane akcje i zaciągnięte pożyczki. Przeprowadzamy rozmowy z bankierami i maklerami. Wysyłamy śledczych, którzy sprawdzają wszelkie aktywa kandydata, bez względu na ich umiejscowienie. Wysyłamy inspektorów weryfikujących jego stan posiadania na całym świecie, a aplikant musi zapłacić z góry za śledztwo we własnej sprawie”.
Jeffrey Silver, radca prawny stanowej Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi, siedział w swym gabinecie, gdy wstąpił do niego Downey Rice, emerytowany agent FBI z Miami.
„Downey szukał informacji mającej związek ze sprawą, nad którą pracował na Florydzie – wyjaśnił Silver. – Zaczęliśmy rozmawiać. Spytał, co się u nas dzieje. Odparłem, iż niewiele i że właśnie rozpracowuję gościa nazwiskiem Frank Rosenthal, który ubiega się o licencję. Downey milczał przez chwilę, a potem rzekł:
– Ach, chodzi ci o Mańkuta.
Zapytałem, czy zna Franka Rosenthala, a on odparł:
– Byłem jednym z agentów prowadzących przeciwko niemu dochodzenie w sprawie próby przekupienia funkcjonariusza z Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego.
Wcześniej otrzymałem od szefa naszego wydziału dochodzeń wstępne opracowanie poświęcone Rosenthalowi, ale ograniczało się ono do jego przeszłości w Newadzie. Nie było w nim wzmianki o jakichkolwiek problemach na Florydzie ani gdzie indziej. Mamy przejść do publicznych przesłuchań w sprawie przyznania licencji, a ja przez przypadek dowiaduję się o wyczynach Mańkuta na Florydzie.
Downey zaczyna mi opowiadać o tym, jak Rosenthal został oskarżony o przekupienie koszykarza w Północnej Karolinie i uznał powództwo, nie przyznając się do winy. Wspomina, że Mańkut ma na koncie następną próbę przekupienia gracza ligi uniwersyteckiej i dodaje, że odbyły się posiedzenia komisji Kongresu, podczas których Rosenthala przesłuchano we wszystkich tych sprawach. Siedzę jak sparaliżowany i słucham. Downey zapytał, czy mam kopie protokołu przesłuchań.
– Jeszcze nie – odparłem.
Powiedział, że chyba ma je w garażu, a ja oznajmiłem, iż chętnie bym je przejrzał. Mniej więcej po tygodniu przyszła paczka z zielonymi protokołami senackiej komisji. Znalazłem w nich bardzo zjadliwe w tonie pytania o działalność Mańkuta.
Zaniosłem je głównemu śledczemu naszej komisji i namówiłem go do dokładniejszego przyjrzenia się Rosenthalowi. Odkryliśmy przy okazji, że jeden z graczy, których Mańkut próbował ponoć przekupić, jest teraz prokuratorem w San Diego. Otrzymaliśmy od niego pisemne oświadczenie złożone pod przysięgą i w ten właśnie sposób zebraliśmy materiały dowodowe w sprawie przyznania licencji Mańkutowi”.
Pracowałem w kasynie nie dłużej niż trzy, cztery miesiące – wspomina Rosenthal – gdy dobrała mi się do skóry Komisja ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi. Rety! Frank Rosenthal pracuje w kasynie! Shannon Bybee urządza do spółki z resztą komisji sądową nagonkę na mnie i próbuje wywalić z kasyna. Twierdzili, że jeżeli mam zamiar pracować w kasynie, będę musiał zdobyć licencję, a staranie się o licencję przed ich żydowskim trybunałem było stratą czasu.
Tymczasem ja zaczynam robić uniki. Usiłuję utrzymać się w kasynie na wszelkie możliwe sposoby w nadziei, że przeczekam wrzawę wywołaną przez Komisję ds. Nadzoru. Zmieniłem stanowisko. Żeby nie mieć do czynienia z komisją, objąłem funkcję dyrektora biura prasowego hotelu, która nie miała nic wspólnego z prowadzeniem gier hazardowych. Moje papiery były w porządku. Pracowałem w biurze prasowym, ale, wierz mi, niewiele z tego, co działo się na sali lub w boksach, uchodziło mojej uwagi.
Nie wolno mi było pracować przy stołach. Nie wolno mi było udzielać kredytu grającym. Nie mogłem mieć nic wspólnego z hazardem. Ale tak naprawdę byłem prawą ręką Bobby'ego Stelli. Gdy ludzie mieli do mnie jakieś pytania, przychodzili na rozmowę. Nie trzeba być przy stołach, żeby kierować kasynem. I w ten sposób, krok po kroku, spokojnie przejmowałem większość obowiązków Bobby'ego.
Bybee nadal próbował mnie przydybać. Nie mógł znieść tego, że zagrałem im na nosie. Komisja ds. Nadzoru była w stanie bardzo uprzykrzyć życie moim szefom. Po pewnym czasie Alan Sachs, prezes kasyna, zamierzał mnie zwolnić. Powiedział, że nie chce niepotrzebnie narażać się na krytykę”.
Sachs nie widział powodu, by trzymać Franka Rosenthala u siebie. Rosenthal był wprawdzie inteligentnym i dobrym pracownikiem, ale dobrych pracowników jest wielu. Nie są warci, by znosić najmniejsze nawet szykany ze strony Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi. Eddy Torres, który był właścicielem Riviery, kasyna po przeciwnej stronie ulicy, usiłował uświadomić Sachsowi, że Mańkut ma powiązania w Chicago. Ale kto ich wówczas nie miał? Sam Sachs był synem jednego z pierwszych kurierów przekazujących mafii zgarniane w kasynach pieniądze jeszcze w początkach istnienia Vegas. Osobiście nic do Mańkuta nie miał. Po prostu chciał umknąć kłopotów.
„W samym środku tego zamieszania – wspomina Rosenthal – dzwoni do mnie mój przyjaciel, Fiore Buccieri, z informacją, że wybiera się do Vegas z wizytą. Ja jestem nikim. Usiłuję nie stracić pracy. A on mi mówi o noclegu w hotelu. Incognito. W tamtych czasach przyjazd do Vegas takiego gościa jak Buccieri traktowano niczym wizytę papieża.
Al Sachs znał Buccieriego tylko ze słyszenia. Czułem więc, że muszę – przez grzeczność dla Sachsa, ze względu na emocje, które wzbudzało nazwisko Buccieri – przynajmniej zapytać, czy Fiore może zatrzymać się w naszym hotelu. Bo jeżeli Sachs się nie zgodzi, nie ma sprawy – Buccieri sam powiedział, że w razie czego przenocuje gdzie indziej. Żaden problem.
– Al, on zamierza jedynie zwiedzić miasto. Zostanie tu parę dni. I chce się ze mną zobaczyć – wyjaśniam.
Pamiętam, że Sachs trochę się zawahał i rzekł:
– Nie ma sprawy. Nie sądzisz, że powinienem złożyć mu wyrazy szacunku i spotkać się z nim w tajemnicy?
– Owszem, Al, chyba możesz to zrobić. Decyzja należy do ciebie. Jesteś tu gospodarzem.
Al bardzo dbał o to, żeby nie podpaść.
Gdy Buccieri przyleciał do Las Vegas, zameldował się w hotelu Stardust jak zwykły gość, tyle że pod innym nazwiskiem. Potem posłał po mnie. Poszedłem do jego pokoju i rozmawialiśmy trochę, nadrabiając zaległości.
Powiedziałem Fioremu, że Al Sachs, dyrektor hotelu, chce go powitać. A Buccieri – w typowy dla siebie sposób – odpowiada:
– Po co, do kurwy nędzy, mam z nim rozmawiać? Nie chcę mu zawracać głowy. Nie chcę faceta stresować. Daj spokój, Frank.
– Jeżeli się z nim nie spotkasz, może poczuć się znieważony. On chyba uważa, że powinien ci wyświadczyć tę grzeczność – wyjaśniam. Nie należy zapominać, że Buccieri był wówczas szychą w Chicago.
Tak więc przekonałem Buccieriego, że najlepiej będzie, jeśli obydwie strony wymienią uścisk dłoni. Minuta rozmowy i na tym koniec. Wróciłem do kasyna i mówię do Sachsa:
– Jest w swoim pokoju.
Al podniecił się, gdy to usłyszał, i urządził potajemne spotkanie tak, że aż trudno uwierzyć.
Oto co wymyślił: czekał na zapleczu kuchni Aku Aku, która o tej porze była zamknięta i pusta. Kropka. Musiałem przeprowadzić Buccieriego z windy przez pustą jadalnię Aku Aku, tak żeby nikt go nie widział. Weszliśmy przez wahadłowe drzwi do pustej kuchni. Sachs czekał tam na nas.
Stanąłem przy drzwiach, aby Buccieri nie zapomniał, gdzie się znajdują. Gdy Buccieri ruszył w stronę Sachsa, ten podbiegł do niego z wyciągniętymi rękami i wziął go w objęcia. Pamiętaj, że Sachs to dyrektor hotelu i kasyna Stardust i nigdy wcześniej nie spotkał Fiorego.
Opuszczając kuchnię, słyszałem jeszcze ich głosy w martwej ciszy. Słyszałem, jak Sachs mówi do Buccieriego:
– Strasznie mi miło. Jestem naprawdę szczęśliwy. Nigdy tego nie zapomnę. – A potem dodaje: – Jest mi niezmiernie miło, że Frank ze mną pracuje. Wiem, że jest dla pana jak syn.
Buccieri zupełnie poważnie oświadcza:
– Myli się pan.
– Nie bardzo rozumiem?
– On nie jest dla mnie jak syn. On jest moim synem.
To były ostatnie słowa, jakie słyszałem. Buccieri wkrótce wyjechał. Po pewnym czasie napięcie opadło i wróciłem na salę gier”.
„Tony potrafił zaleźć człowiekowi za skórę”.
Tony Spilotro był dziesięć lat młodszy od swego serdecznego przyjaciela Franka Rosenthala, ale do 1971 roku ich życie biegło osobliwie równoległym torem. Obaj stali się postaciami publicznymi, dając się poznać z jak najgorszej strony. Obaj wielokrotnie trafiali do aresztu: Mańkut za serię drobnych wykroczeń, a Tony za serię wykroczeń znacznie drobniejszych niż te, które rzeczywiście popełnił. Obaj dochodzili sądownie odszkodowań od władz za czas spędzony w aresztach. Ponieważ w Chicago grunt zaczął się im palić pod nogami, obydwaj postanowili zmienić swoje życie, wyjeżdżając na Zachód.
W 1971 roku Tony nadal mieszkał w Chicago, gdzie szybko stał się najpewniejszym kandydatem na przywódcę grupy sobie podobnych gangsterów.
„Po załatwieniu McCarthy'ego i Miraglii – wspomina Frank Cullotta – Tony bardzo szybko awansował. Najpierw zaczął pracować dla Szalonego Sama DeStefano jako poborca. Szalony Sam był tak obłąkany, że kiedyś przypiął swego szwagra kajdankami do kaloryfera, stłukł go na kwaśne jabłko, kazał swym ludziom odlać się na niego, a potem pokazał biedaka rodzinie podczas kolacji.
Później Tony przeniósł się do Phila Alderisia. Muszę przyznać, że to właśnie Phil z Milwaukee przygotował Tony'ego do roli gangstera. Phil był wspaniałym specjalistą od zarabiania pieniędzy. Jako pierwszy wpadł na pomysł szantażowania bukmacherów. Dotąd tylko bukmacherzy obsługujący wyścigi konne płacili «podatek uliczny». Phil zmienił ten zwyczaj i zaczął doić wszystkich na lewo i prawo.
Około 1962 lub 1963 roku Tony został na pewien czas poręczycielem w sądach. Trudno uwierzyć, ale to prawda. Mógł obchodzić sądy w okręgu Cook. Szperać w biurkach. Sprawdzać w rejestrze spraw. Załatwili mu to ludzie mafii. Pracował z Irwinem Weinerem, przy South State Street. Weiner wyciągał za kaucją wszystkich. Składał poręczenia za ludzi Phila z Milwaukee, Joeya Lombarda i Turka Torella.
Tony miał sześciu lub siedmiu ludzi, którzy obstawiali w jego imieniu w różnych biurach. Pożyczał też forsę na lichwiarski procent. Pewnego dnia przyszedł do mnie do domu i dał mi sześć tysięcy dolarów ze skoku, który razem zrobiliśmy. Rzekł wtedy:
– Wiesz, Frank, to kupa forsy. Może zainwestujesz ją tak jak ja i wejdziesz do lichwiarskiego interesu? Ulokowałem już trochę szmalu na ulicy. Nie proponuję, byś włożył wszystko, co masz, ale może zainwestujesz, powiedzmy, cztery tysiące. Mógłbyś z tego wyciągać cztery setki tygodniowo, a gdybyś potrzebował tych czterech kawałków, w każdej chwili mógłbym je wycofać.
Nie miałem specjalnej ochoty dawać mu czterech tysięcy, więc zaproponowałem dwa. Tony się zgodził, ale przypomniał mi, że mamy tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy rok i na rynku brakuje forsy, a to oznacza duży popyt. Myślał, że mnie tym rozśmieszy.
W każdym razie dałem mu dwa kawałki i Tony obracał nimi na ulicy. Co tydzień otrzymywałem swoje dwieście dolarów w gotówce. Oprócz tego kontrolowaliśmy księgi podległych nam lichwiarzy i dostawaliśmy część ich dochodów, tak więc wszystko nieźle funkcjonowało. Z wydawaniem pieniędzy także nie miałem kłopotów. Zawsze podobały mi się nowiutkie auta. Sprzedałem więc swojego dwuletniego forda z wielkim silnikiem, poszedłem do salonu cadillaca w Hope Park i kupiłem błękitnego coupe de ville. Zawsze chciałem mieć ten model.
Któregoś wieczoru Tony zabrał mnie do North Avenue Steak House przy Mannheim Road, będącego własnością mafii. Tam chciał mnie przedstawić paru grubym rybom. I wtedy właśnie postanowiłem przenieść się do innego oddziału.
Jackie Cerone stał przy barze z Szalonym Samem DeStefano i jakąś blondynką. Wszyscy troje byli urżnięci, a nie ma człowieka bardziej nieznośnego niż urżnięty Jackie Cerone. Gdy weszliśmy do środka, zapytałem Tony'ego, co to za krzykliwy łysy kutas stoi przy barze.
Chyba powiedziałem to dość głośno, bo Tony mnie upomniał i wyjaśnił, kim są tamci dwaj. Niemal w tym samym momencie Cerone złapał kelnerkę za ramię i kazał jej obciągnąć sobie druta. Gdy odmówiła, Cerone trzasnął ją w twarz i wypędził z restauracji.
Potem podszedł do nas Szalony Sam DeStefano i zaczął opowiadać, jakim to głupkiem jest Jackie Cerone. Szalony Sam też się wtedy nieźle urżnął. Teraz podchodzi do nas Cerone i pyta Tony'ego, kim jest jego przyjaciel, czyli ja. Tony przedstawia mnie. W ten właśnie sposób poznałem Jackiego Cerone.
Zostaliśmy tam tylko godzinę. Cerone i DeStefano awanturowali się i hałasowali na wszelkie możliwe sposoby. Jackie był strasznym ordynarnym ciemniakiem. Obłapiał każdą przechodzącą obok dziewczynę. Nie obchodziło go, czy jest sama, czy przyszła z innym facetem.
Przebywanie w jego towarzystwie stawało się po prostu krępujące. Człowiek stale musiał się mieć na baczności. Trzeba było trzymać język na wodzy. Staliśmy więc jak głupki, śmialiśmy się z jego dowcipów i pozwalaliśmy, by czuł się jak gwiazdor. W końcu wyszliśmy. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy gdzie indziej, byle tylko uciec od tej dwójki.
Pozwoliłem, by obracano moją forsą jeszcze przez dwa miesiące, ale wkurzała mnie konieczność włażenia mafiosom do dupy, ciągłego gryzienia się w język i wysłuchiwania ich żądań, bym pozbył się swego wozu. Tony naprawdę chciał być mafijną grubą rybą. Ja nie.
I w końcu powiedziałem sobie: pierdol to towarzystwo. Pierdol tych facetów! Poinformowałem Tony'ego, że mam zamiar zacząć działać na wschodzie.
– O czym ty mówisz? – zapytał.
Powiedziałem mu, że zależy mi na utrzymaniu kontaktów z jego paczką, ale oni niewiele robią, a ja chcę działać. Pozostaliśmy dalej bliskimi przyjaciółmi, ale ja zacząłem kręcić się po East Side ze swoimi ludźmi”.
Oto opinia emerytowanego agenta FBI, Williama Roemera, który śledził błyskawiczną karierę Spilotra w latach sześćdziesiątych:
„Tony potrafił zaleźć człowiekowi za skórę. Był wówczas poręczycielem. Pewnego dnia po wyjściu z sali gimnastycznej spostrzegłem, że mnie śledzi. Jechał zielonym oldsmobilem. Świetnie sobie radził. Trzymał się daleko z tyłu, ale w końcu zauważyłem, iż zawrócił parę razy i domyśliłem się, że jedzie za mną. Zmusiłem go do jazdy do Parku Kolumba, gdzie zaczekałem w odludnym miejscu.
Domyśliłem się, o co mu chodzi. Usiłował odkryć, z kim się spotykam i kim są moi informatorzy. Zbieraliśmy wtedy dowody przeciwko Samowi Giancanie i Philowi z Milwaukee, a oni zdawali sobie sprawę, że mamy swoich informatorów w ich szeregach. To właśnie Tony pracował dla mafii, kręcąc się przez cały dzień po sądzie.
Na chwilę stracił mnie z oczu, ale dalej szukał. Gdy znalazł się dwadzieścia stóp ode mnie, wycelowałem w niego broń i zawołałem:
– Szukasz mnie, przyjacielu?
Przestraszył się, ale szybko doszedł do siebie.
– Spaceruję. To chyba nie jest teren prywatny?
Przyjrzałem mu się. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to Spilotro. Miał na głowie filcowy kapelusz. Podobny do tych, które nosił Sam Giancana. Ubrany był w szary sweter, krawat, popielate spodnie i czarne mokasyny. Był strasznie niski i sprawiał wrażenie krępego. Muskularny. Bynajmniej nie słabeusz.
Gdy okazałem swoją legitymację i poprosiłem go o dokumenty, warknął:
– Nie twój pierdolony interes! Gówno mnie obchodzi, kim jesteś, dupku. Bez nakazu nie masz prawa mnie przesłuchiwać.
Odparłem, że się myli, wykręciłem mu lewą rękę i wyszarpnąłem z kieszeni portfel. Prawo jazdy wystawiono na nazwisko Anthony John Spilotro. Powinienem był się domyślić. Widziałem go kiedyś przed domem Sama DeStefano. Zapytałem go o niego. Odparł, że nigdy o nim nie słyszał. Zapytałem, dlaczego mnie śledzi, a on na to:
– Ja cię śledzę? Spaceruję tylko po parku.
Gdy powiedziałem, że w to nie wierzę, rzekł:
– Nic mnie, kurwa, nie obchodzi, w co wierzysz.
Taki właśnie był Tony. Zamiast się bronić, mydlić mi oczy, próbować być uprzejmym, udzielał bezczelnych odpowiedzi. Starałem się nawet być dla niego miły. Powiedziałem, że jest jeszcze młodym człowiekiem, i że powinien wydostać się z gówna, w które wdepnął.
– Pewnie, i stać się takim dupkiem jak ty, co? – odpowiedział. – Widzę jak żyjesz. Widziałem twój dom. Gruba ryba! Mieszkasz w małej norze w betonowym bloku. Wypchaj się. Mam żyć tak jak ty?
Jak już powiedziałem, Tony potrafił zaleźć człowiekowi za skórę. Ostrzegłem, że jeżeli zobaczę go jeszcze kiedyś w pobliżu mojego domu, zajmę się tym osobiście.
Spilotro dalej trzyma fason.
– Pies cię jebał – odpowiada.
Stoję w lesie z wycelowanym w niego pistoletem. Mam ponad sześć stóp wzrostu i ważę dwieście dwadzieścia funtów. Skoro mnie śledził, to wie, że codziennie trenuję boks w Y. * Tymczasem on sam ledwie odstaje od ziemi, jest lekki jak piórko i ubliża mi w najlepsze w pustym parku.
Cały Tony. Prowokował cię do zabójstwa.
Popchnąłem go w kierunku parkingu, radząc:
– Wynoś się stąd, mały szczylu.
Odszedł, wsiadł do samochodu i odjechał.
Ilekroć później rozmawiałem o nim ze znajomymi dziennikarzami, zawsze nazywałem go tym «małym szczylem». Sandy Smith z «Tribune» i Art Petacque z «Sunday Times», a potem John O'Brien z «Tribune» pisząc o nim, zaczęli używać określenia «Mrówka». Widocznie w tamtych czasach słowo «szczyl» brzmiałoby niestosownie na łamach prasy”.
W 1970 roku Spilotro pojawiał się w gazetach prawie codziennie. Wchodząc i wychodząc z przesłuchań Komisji ds. Przestępczości, robił miny przed kamerami. Domagał się nawet pozwania do sądu policji i IRS * za to, że podczas nalotu na nielegalne kasyno skonfiskowały mu dwanaście tysięcy dolarów. Policja oświadczyła, że pieniądze te są dochodami z prowadzenia gier hazardowych, a IRS zatrzymał je jako zastaw za ewentualne nie zapłacone podatki.
Spilotro przegrał proces. Na domiar złego wystąpienie na drogę sądową otworzyło agentom federalnym dostęp do jego akt podatkowych. Nie tracąc czasu, oskarżyli Spilotra o zamieszczenie fałszywych danych w podaniu o kredyt hipoteczny na dom: oświadczał w nim, że jest zatrudniony w cementowni. Agenci IRS wykazali, że zgodnie z deklaracją podatkową Anthony'ego Spilotra jedyne jego dochody uzyskane w tym roku – dziewięć tysięcy dolarów – pochodziły z hazardu. Nie zgłosił w niej żadnego dochodu z pracy w cementowni.
„Tony nie był w stanie przejść na drugą stronę ulicy, nie ciągnąc za sobą ogona – wspomina Cullotta. – Osaczyli nas. Wielu jego ludzi, łącznie ze mną, czekało więzienie. On też by tam trafił, gdyby nie zdecydował się wyjechać z miasta. Na moim pożegnalnym przyjęciu – dostałem sześć lat za kilka rabunków, włamań i napadów – Tony powiedział, że wybiera się z Nancy i dziećmi w podróż na Zachód. Mówił też, że być może przeprowadzi się do Las Vegas i że powinienem go tam odwiedzić, gdy tylko wyjdę na wolność. Co miałem robić? Ukryłem to zaproszenie w zakamarkach mej pamięci i zapadłem w sześcioletni sen”.
Wiosną 1971 roku, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Frank Rosenthal zaczął myśleć o pracy w hotelu Stardust, Tony Spilotro wynajął mieszkanie w Las Vegas; 6 maja furgon z przyczepą z firmy Transworld Van Lines zatrzymał się przed domem Spilotra w Oak Park. Ekipa tragarzy zaczęła ładować do furgonu domowe sprzęty i meble. Parę minut później na ulicy pojawiły się dwa samochody z agentami IRS, którzy zaczęli zapisywać rzeczy wynoszone z domu.
Spilotro z miejsca nabrał podejrzeń, że gdy tylko załadują furgon rodzinnym dobytkiem, agenci zajmą go, wymierzając w ten sposób podatek. Polecił więc pracownikom Transworld Van Lines rozładować furgon i umieścić wszystko z powrotem w domu. Zadzwonił wtedy do swego adwokata i pozwał do sądu IRS; powiedział, że władze federalne zmusiły go do opuszczenia miasta, a teraz naruszają jego „konstytucyjne prawo podróżowania i osiedlania się w dowolnym miejscu Stanów Zjednoczonych”.
Po tygodniu prokuratura ustąpiła i tragarze Transworld Van Lines wrócili, by ponownie zapakować i załadować osiem ton dobytku Tony'ego Spilotra, obejmującego dziewięć beczek z naczyniami, dziewięć kartonów z odzieżą, czterdzieści pięć pudeł ze sprzętami domowymi, jeden materac z łóżeczka dziecięcego, cztery stoliki nocne, stół z jadalni i sześć krzeseł, trzy telewizory, jedną maszynę do szycia, stary zegar, trzy toalety, otomanę, małą kanapę, sześć luster, sześć dobranych do koloru foteli, cztery stoły i meble ogrodowe. Zgodnie z dokumentem przewozowym przedmioty te wyceniono na dziewięć tysięcy dziewięćset dolarów; meble w większości były porysowane lub wyszczerbione.
W dokumencie przewozowym – w rubryce z nagłówkiem: Miejscowy kontakt, osoba odpowiedzialna za końcową zapłatę - Spilotro wpisał: Frank lub Jerry Rosenthal.
„Tony i Nancy przyjechali najpierw do Las Vegas z wizytą – wspomina Frank Rosenthal. – Na krótkie wakacje. Niedługo potem postanowili przenieść się tutaj na stałe. Tony zaproponował mi przejażdżkę. Wyjechaliśmy z miasta na pustynię i rozmawialiśmy o tym, co się działo w Chicago, o tym, kto był na szczycie, a komu powinęła się noga.
Powiedział, że w Chicago zrobiło się gorąco i zapytał, czy będę miał jakieś obiekcje, jeżeli się tu przeprowadzi. Dlaczego mnie o to pytał? Myślę, że wciskał mi kit. Chciał się po prostu zabezpieczyć, gdyby i tu zrobiło się gorąco. Mógł zawsze powiedzieć:
– Chryste, przecież cię pytałem, prawda?
W czasie jazdy ostrzegłem go, że Vegas to nie Chicago. Powiedziałem, że miejscowi policjanci mają opinię twardzieli i że wiele osób, które tu trafiają za kratki, może pójść do piachu na pustyni, zanim zdoła stanąć przed sądem.
Tony milczał. Wiedziałem, że jeżeli nawet przyjechał do Las Vegas na stałe, to nie ma pozwolenia chicagowskiej mafii na jakąkolwiek działalność. Nie wyjechał z Chicago ze zgodą na wymuszanie forsy od kogokolwiek ani na trudnienie się lichwą.
Gdy pojawił się w Vegas i zaczął wymuszać pieniądze od każdego alfonsa, handlarza narkotykami i lichwiarza w mieście, robił to na własną rękę. Tony był bystry. Prawidłowo ocenił reakcje najważniejszych gangsterów w Chicago. Wiedział, jak daleko może się posunąć. Joey Aiuppa, ówczesny szef chicagowskiej mafii, był człowiekiem lubiącym spokój i unikającym kłopotów. Tony obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg. Spilotro wiedział, że z chwilą gdy tutaj trafi, będzie prawie zupełnie niezależny.
Gdy wróciliśmy do domu, okazało się, że Nancy i Geri wychyliły już parę głębszych. Obydwie były zalane. Tony wszedł w swoją rolę. Zaczął wrzeszczeć na Nancy:
– Jak możesz to robić?! Wstyd mi za ciebie! Jeżeli nadal będziesz się tak zachowywać, Frank nie zechce się z nami zadawać.
Usiłował mi wmówić, że wszystko będzie w porządku. Że oboje z Nancy będą się zachowywać jak anioły.
No i parę tygodni później przyjechali na stałe. Ich przyjazd był niczym alarm dla FBI. Zaczęła się nagonka. Zaczęli nas obserwować. W pewnym sensie trudno mieć im to za złe. Zakładali – nie oni jedni – że Tony przyjechał do Vegas z instrukcjami gangsterów z Chicago. Że jest ich przedstawicielem w mieście, a ja ich człowiekiem w kasynach.
Nic nie mogło być dalsze od prawdy, lecz Tony wykorzystał to błędne przekonanie. Pogodził się z nim. Afiszował się wręcz. Mówił ludziom:
– Jestem doradcą Franka. Jestem jego protektorem.
Nawet Geri myślała, że Tony jest moim szefem. Pewnego dnia wszedłem do klubu golfowego z paroma dyrektorami i jeden z nich powiedział, że mój szef siedzi w rogu sali. Spojrzałem, licząc, że zobaczę jednego z dyrektorów hotelu Stardust, a tymczasem ujrzałem Tony'ego przy kartach. Gdy się wkurzyłem, dyrektor stwierdził, że tylko żartował, ale tak właśnie od samego początku odbierano to w mieście.
Tony był w Vegas dopiero od dwóch, trzech dni, a już szeryf Ralph Lamb telefonuje do mnie i mówi:
– Powiedz swojemu przyjacielowi, że w ciągu tygodnia ma się wynieść z miasta.
Próbowałem wstawić się za Tonym.
– Ralph, nie jestem jego niańką, ale on przecież nie robi nic złego. Daj człowiekowi szansę – powiedziałem, ale to nie pomogło. Lamb żądał, żeby Tony wyniósł się z miasta.
Przekazałem Tony'emu tę wiadomość, ale chyba zbliżały się jego imieniny lub jakaś inna okazja i nie dość, że nie opuścił miasta przed końcem tygodnia, to jeszcze przyjechało pięciu jego braci. Żaden nie był przestępcą. Jeden z nich to dentysta. Ale szeryf Lamb zgarnął braci Tony'ego, gdy tylko dotarli do miasta, i wpakował na parę godzin do mamra.
Tony'ego przenocował w izbie wytrzeźwień, wilgotnej norze, w której polewają cię wodą z węża, ponieważ wszyscy pensjonariusze mają wszy.
Gdy Spilotro w końcu wydostał się stamtąd, szalał z wściekłości.
– Zabiję tego skurwysyna! – krzyczał. W końcu jednak się uspokoił. Prawdę powiedziawszy, miał pełne prawo zostać w mieście i ostatecznie zawarto rozejm, choć Spilotro i szeryf Lamb nie darzyli się szczególną sympatią.
Nie sądzę, by Tony przeprowadzając się tu przewidywał, co się wydarzy. Nie sądzę, by miał gotowy plan gry. Myślę, że sytuacja rozwijała się z dnia na dzień, a co najważniejsze, Chicago pozwoliło mu się spokojnie zainstalować w Vegas”.
Tony, Nancy i ich czteroletni syn, Vincent, zadomowili się w mieszkaniu, a Nancy w gronie miejscowych żon. Mańkut i Geri pomogli im w tym: Mańkut wstawił się w Bank of Nevada za Tonym, a Geri poznała Nancy ze swymi fryzjerkami i manikiurzystkami w Caesar's Palace. Geri i Nancy zaprzyjaźniły się serdecznie. Wspólnie robiły zakupy, razem jadały kolacje, gdy ich mężowie byli zajęci (co zdarzało się często) i trzy lub cztery razy w tygodniu grały w tenisa w Las Vegas Country Club, do którego zdołał wprowadzić je Mańkut.
W przeciwieństwie do wytwornych Rosenthalów, posiadających drogie samochody i dom na polu golfowym, Nancy i Tony żyli skromnie. Jeździli niedrogimi samochodami i kupili czteropokojowy dom przy Balfour Avenue, w niezbyt zamożnej dzielnicy. Nancy zapisała małego Vincenta do katolickiej szkoły biskupa Gormana i wstąpiła do PTA *, a gdy sprzed ich domu skradziono rower jej syna, odważnie pomaszerowała na lokalny posterunek policji. Tony był stałym bywalcem na meczach Małej Ligi, podczas których siedział na trybunach lub za trenerem, razem z innymi ojcami dopingującymi swoich synów.
Otworzył przy Circus Circus sklep z biżuterią, nazwany Anthony Stuart Ltd., i Nancy często tam pracowała. Tony spędzał większość czasu w sali gry w pokera w Circus lub w Dunes, pożyczając spłukanym krupierom pieniądze na lichwiarski procent. Wkrótce niemal wszyscy krupierzy w tych dwóch kasynach byli jego dłużnikami.
Lichwiarski proceder, szantaże i oszustwa karciane szybko ściągnęły na niego tak dużą uwagę, że wizerunek porządnej amerykańskiej rodziny, który oboje chcieli stworzyć, prysł niczym bańka mydlana. Tony przesunął betonowy blok usytuowany w pobliżu tylnej ściany domu, żeby móc patrzeć przez płot i sprawdzać, czy jest śledzony. Zazwyczaj był. Agenci FBI przyłapywali go na całonocnych zabawach z najmłodszymi i najbardziej naiwnymi dziewczynami, jakie trafiały do miasta. W międzyczasie Nancy została zatrzymana za jazdę po pijanemu. Przy tej okazji podała nazwisko Geri – nie Tony'ego – jako osoby, do której należało dzwonić w nagłym wypadku.
Tony nie zdążył jeszcze spędzić w Vegas dwóch tygodni, a już agenci federalni mieli go na podsłuchu. FBI w Chicago ostrzegło swych kolegów w Las Vegas, że Spilotro wybiera się do nich z wizytą. Śledzili go w drodze na jedno z pierwszych spotkań w Vegas, na którym poproszono go o „pomoc” we wprowadzeniu wyrobów związanej z mafią wytwórni mięsa do wszystkich wielkich hoteli w mieście. Śledzili go, gdy jechał na spotkanie z przywódcami lokalnego związku kucharzy. Później owi związkowi oficjele odbyli spotkanie z głównymi zaopatrzeniowcami w hotelach prowadzących kasyna i przed końcem wiosny wszystkie hotele kupowały mięso i wędliny z tej wytwórni.
„Zgarnialiśmy go co trzy, cztery miesiące. Tak po prostu, dla zasady – wspomina detektyw policji miejskiej, sierżant William Keeton – przedstawialiśmy mu zarzuty, a on skarżył się, że ktoś go wrabia i chce udupić. Potem puszczaliśmy go wolno.
Tony lubił rozgłos. Miał zmienne usposobienie. Był zadziorny, ale potrafił również być czarujący. Chicagowska Komisja ds. Przestępczości wysłała nam zdjęcie człowieka, któremu Tony rzekomo wsadził głowę w imadło. Co pewien czas spoglądam na nie, aby ponownie uzmysłowić sobie, jak bardzo był niebezpieczny. Głowa tego nieszczęśnika została zwężona do szerokości pięciu cali. Potem Tony oblał mu twarz płynem z zapalniczki i podpalił. Gałki oczne wyszły ofierze na wierzch.
We wrześniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego zgarnęliśmy Spilotra pod zarzutem udziału w mordzie dokonanym w Chicago w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku. Przebywał w areszcie – rzecz normalna w przypadku sprawy o morderstwo – oczekując na ekstradycję do Chicago. Przypuszczam, że nie chciał spędzić nocy w pudle, bo prawie natychmiast po aresztowaniu pojawił się w sądzie Rosenthal na przesłuchaniu w sprawie zwolnienia Spilotra za kaucją. Mańkut nie postąpił najmądrzej, ale chyba po prostu nie miał wyboru”.
„Minął mniej więcej rok, odkąd Tony pojawił się w mieście – wspomina Frank Rosenthal. – Pewnego dnia zadzwonił do mnie z więzienia.
– Musisz za mnie poręczyć – mówi. – Musisz zaświadczyć o mojej nieposzlakowanej opinii.
Okazało się, że jego aresztowanie ma związek z zabójstwem dokonanym przez mafię w Chicago jeszcze w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku.
– Kurwa mać, Tony, przecież pracuję w kasynie – jęknąłem. – Staram się o licencję.
– Kurwa mać, Tony, przecież pracuję w kasynie – jęknąłem. – Staram się o licencję.
Próbuję mu uświadomić, że pójście do sądu i poręczenie za niego w sprawie o morderstwo dokonane przez mafię może się dla mnie okazać niezbyt fortunnym posunięciem. Dla Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi stanowiłoby to pretekst do nieprzyznania licencji.
– Bardzo potrzebuję twojej pomocy – mówi Tony. – Musisz to zrobić.
Poszedłem więc do sądu. Poręczyłem za niego i Tony wyszedł za kaucją w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Przysięgał, że nie jest zamieszany w tę sprawę. Był bardzo przekonujący. Następnego dnia od rana wertowałem gazety, by sprawdzić, czy moje nazwisko pojawiło się w związku ze sprawą. Miałem szczęście. O mnie nie wspomniano ani słowem”.
„Zabrali go z powrotem do Chicago, by stanął przed sądem – wspomina agent FBI, Bill Roemer. – Gdy został oskarżony, nie przyznał się do winy i powiedział, że nie ma pojęcia, gdzie przebywał w dniu zabójstwa. Pamiętał tylko, że prezydent Kennedy został zamordowany tydzień później i obiecał, że postara się odtworzyć na tej podstawie wydarzenia z dnia, w którym zamordowano Foremana.
Zachowywał się nienaturalnie miło. Powiedział, że poprosi krewnych, by poszukali w rodzinnych archiwach. Miał nadzieję, że może znajdą coś, co pozwoli dowieść, że nie był na miejscu zbrodni.
Po czym, na mniej więcej miesiąc przed rozpoczęciem procesu, jeden z trzech współoskarżonych, Szalony Sam DeStefano, zostaje zastrzelony w swym garażu. Dwa szybkie strzały z dubeltówki. Żona i goryl Sama dziwnym trafem pojechali pół godziny wcześniej w odwiedziny do krewnych.
Tony obawiał się zeznań Szalonego Sama. Jego prawnicy usiłowali doprowadzić do wyłączenia go ze sprawy DeStefano. Sam dopiero co dostał trzy lata za grożenie świadkowi w sprawie o handel narkotykami i pojawił się w sądzie na wózku inwalidzkim, w pidżamie i z megafonem w ręku. Tony obawiał się, że Sam zrazi do nich ławę przysięgłych. Chodziły również słuchy, że ma raka i ze strachu przed śmiercią w więzieniu zdradzi współoskarżonych, czyli swego brata Mario i Tony'ego. Spilotro zwrócił się ponoć w sekrecie do mafijnego bossa, Anthony'ego Accarda, twierdząc, że Szalony Sam ma zamiar go zadenuncjować”.
Spilotro wygrał sprawę. Jego szwagierka Arlene zeznała w sądzie, że wraz z mężem, Nancy i Tonym spędzili cały dzień, w którym dokonano morderstwa, kupując meble i dodatki, jedząc razem lunch i dyskutując o właściwym doborze kolorów. Ława przysięgłych oddaliła zarzuty przeciwko Tony'emu.
„Byłem tamtego dnia na sali rozpraw – wspomina Roemer. – Gdy ogłoszono wyrok, Tony uniósł ręce w triumfalnym geście. Potem spojrzał na nas, grupę funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości. Miał na twarzy szeroki szyderczy uśmiech. Przez chwilę utkwił we mnie wzrok.
Gdy jako wolny człowiek wychodził z sali rozpraw, stanąłem w przejściu i bardzo cicho powiedziałem:
– Nadal jesteś małym szczylem. Jeszcze cię dostaniemy.
Tony spojrzał na mnie, uśmiechnął się i wycedził:
– Pies cię jebał”.
<a l:href="#_ftnref2">*</a> Zawodnik kierujący atakami swej drużyny w futbolu amerykańskim (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref3">*</a> Gra w karty dla dwóch osób, w której zwycięzcą zostaje gracz mający w ręku dziesięć lub mniej punktów (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref4">*</a> Gra przypominająca handball i squasha, prowadzona na korcie otoczonym z trzech stron ścianami, przez dwóch, czterech lub sześciu graczy, którzy wyposażeni są w długie zakrzywione wiklinowe koszyki lub siatki przypięte paskami do nadgarstków, służące do łapania małej twardej piłki i rzucania nią o frontową ścianę (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref5">*</a> National Football League (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref6">*</a> Boks – miejsce na stole przeznaczone na umieszczanie zakładów przy grze w black jacka (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref7">*</a> YMCA – Związek Młodzieży Chrześcijańskiej (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref8">*</a> Internal Revenue Service – amerykański urząd skarbowy (przyp.).
<a l:href="#_ftnref9">*</a> Parent – Teacher Association: Stowarzyszenie Rodziców i Nauczycieli (przyp. tłum.).