37535.fb2 Casino: Mi?o?? i honor w Las Vegas - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Casino: Mi?o?? i honor w Las Vegas - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

CZĘŚĆ 2

RYZYKOWNA GRA

ROZDZIAŁ 10

„Nie wiesz, w co się pakujesz”.

W 1971 roku, gdy Frank Rosenthal rozpoczął pracę w Starduście, hotel i kasyno wystawiono na sprzedaż.

„Były własnością Recrion Corporation, która posiadała również Fremont – powiedział Dick Odessky, dyrektor biura prasowego hotelu Stardust – i najwięksi udziałowcy próbowali je sprzedać. Podbili cenę akcji i teraz starali się zdyskontować zyski. Lecz Komisja Papierów Wartościowych nabrała podejrzeń i zmusiła ich do podpisania zobowiązania, że nie sprzedadzą swych udziałów.

Przypominało to sytuację, w której ma się na talerzu wielki stek i nie można go zjeść. Gdyby którykolwiek z nich usiłował sprzedać swoje akcje, miałby poważne kłopoty w sądzie. Tak więc jedynym sposobem odzyskania zainwestowanych pieniędzy była sprzedaż całej spółki.

Del Coleman [prezes Recriona] reprezentował wielkich inwestorów i znajdował się pod silną presją zwolenników zyskownej sprzedaży.

Presja nie zelżała nawet po objęciu stanowiska dyrektora przez Ala Sachsa. I akurat w tym czasie na scenie zdarzeń pojawił się Allen Glick”.

*

Allen Glick nie wyglądał na człowieka tak twardego i nieustępliwego, jakim był w rzeczywistości. W 1974 roku, gdy trzydziestojednoletni inwestor budowlany z San Diego nagle stał się drugim największym właścicielem kasyn w dziejach Las Vegas, wielu członków stanowych instytucji nadzorujących hazard oraz wielu właścicieli kasyn przyjęło to ze zdumieniem. Do tego czasu wpływy Glicka w mieście były znikome. Przybył do Las Vegas zaledwie rok wcześniej, gdy wraz z trzema wspólnikami uzyskał trzy miliony dolarów kredytu na rozbudowę parkingu dla furgonetek i przyczep turystycznych na miejscu doprowadzonego do bankructwa kasyna hotelu Hacienda. Hotel mieścił się w taniej dzielnicy, przy głównym bulwarze Las Vegas.

Styl i powierzchowność Glicka – niskiego, łysiejącego mężczyzny o sowiej twarzy – były zaprzeczeniem jego nieustępliwości. Niewiele osób z jego otoczenia wiedziało, że młodzieńczy i wytworny w obejściu Glick – który mówił tak cicho, że czasem ledwie było go słychać – przez dwa lata latał jako strzelec na pokładzie helikoptera HU – 1 w Wietnamie, gdzie zdobył Brązową Gwiazdę.

„Wietnam nauczył mnie, że życie trwa krótko – powiedział Glick. – Pamiętam, jak pisałem do szwagra, że chyba nie wrócę do domu żywy. Kiedy więc wróciłem, stwierdziłem, że nie będę robił tego, czego nie chcę robić. Po pierwsze, nie chciałem być adwokatem. Uzyskałem tytuł licencjata na Uniwersytecie Stanowym Ohio oraz magisterium z prawa w Case Western Reserve, ale wiedziałem jedno – że nie chcę pracować jako adwokat. Po drugie, wolałem mieszkać w San Diego niż w rodzinnym Pittsburghu. Przyjaciel mojej siostry załatwił mi pracę w American Housing, największej firmie budującej domy wielorodzinne w San Diego, i pojechałem tam z Kathy i dziećmi. Tak zaczęła się moja edukacja w branży budowlanej.

W lutym 1971 roku, po rocznej pracy w American Housing, zacząłem działać w spółce inwestorskiej z Dennym Wittmanem, sympatycznym i trochę szalonym człowiekiem. Zagospodarowywaliśmy duże tereny i budowaliśmy obiekty handlowe.

W Las Vegas znalazłem się po raz pierwszy w 1972 roku. Denny Wittman dowiedział się o sześćdziesięcioakrowej działce na południowym krańcu głównego bulwaru miasta, która wspaniale nadawała się pod osiedle domów – przyczep. Jedyny problem polegał na tym, że na działce stał doprowadzony do bankructwa hotel Hacienda, a jego kasyno objęte było trzykrotnym prawem zastawu na korzyść IRS. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, że zamiast wszystko wyburzać, moglibyśmy zebrać pieniądze i reaktywować hotel i kasyno. Jednak Denny nie chciał inwestować w kasyno. Był bardzo religijnym człowiekiem. Nie potrafił rozwiązać tego dylematu i się wycofał.

W tym czasie miałem na koncie dwadzieścia jeden tysięcy dolarów, ale stwarzając pozory i śrubując przy pomocy Denny'ego wartość wszystkiego, co było własnością naszej małej korporacji, zdołaliśmy uzyskać trzy miliony dolarów kredytu z First American Bank w Tennessee, z którym wcześniej współpracowaliśmy i w którym mieliśmy przyjaciół.

Jako właściciel kasyna w Las Vegas musiałem uzyskać licencję stanowej Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi, no i proszę, w wieku dwudziestu dziewięciu lat zostałem prezesem kasyna. Nie upłynął dzień, a wszyscy w mieście mieli do mnie jakąś sprawę.

Pięć miesięcy później Chris Caramanis, prowadzący firmę wynajmu samolotów, z której usług korzystały hotele, powiedział mi, że King's Castle w Lake Tahoe również stał się niewypłacalny, po tym jak Fundusz Emerytalny Związku Zawodowego Kierowców wniósł zastrzeżenie hipoteczne. Chris zaproponował, byśmy zebrali pieniądze i przejęli King's Castle tak samo, jak przejęliśmy Haciendę.

W ten właśnie sposób poznałem Ala Barona, zarządzającego majątkiem Międzystanowego Funduszu Emerytalnego Związku Zawodowego Kierowców. Chris przedstawił mu mnie. Spodziewałem się, że człowiek sprawujący pieczę nad wielomiliardowym majątkiem funduszu emerytalnego będzie kimś w typie bankiera. A tymczasem spotykam gburowatego gościa z ogryzkiem cygara w ustach, który patrzy na mnie i pyta:

– Co ty tu, kurwa, robisz?

Al był wtedy wściekły, gdyż właśnie stracił szansę na zawarcie długo przygotowywanej transakcji przejęcia niewypłacalnego kasyna z rąk związku.

Gdy dowiedział się, że niedawno zebrałem pieniądze na wykup Haciendy, zapytał:

– Masz forsę?

– Nie, ale może mógłbym pożyczyć – odparłem.

Baron tak bardzo pragnął usunąć King's Castle ze związkowego rejestru, że zaproponował, bym za dwa tygodnie przedłożył ofertę wykupu.

Gdy się zjawił w Las Vegas, przedstawiłem mu ofertę. Rozsierdził się.

– Nie mam czasu tego czytać – warknął. Chciał jedynie, żebym zebrał pieniądze na spłatę długu hipotecznego i wybawił związek z kłopotu.

Tak czy owak transakcja nie doszła do skutku, ale niedługo potem zaangażowałem się w budowę dużego kompleksu biurowego w Austin, w Teksasie, w którym miały się mieścić biura IRS, komisji Kongresu i rozmaitych agencji rządowych. Skala przedsięwzięcia była zbyt duża, byśmy mogli je sfinansować jak zwykle z kredytów bankowych, więc pomyślałem, że skontaktuję się z Baronem. Telefonowałem do niego trzykrotnie, zostawiałem wiadomości. Nie oddzwaniał. W końcu, po czterech dniach prób, jego sekretarka powiedziała, żebym więcej nie zawracał mu głowy.

Obiecałem, iż nie będę dzwonił i poprosiłem, by mu tylko przekazała, że skontaktowali się ze mną ludzie z rządu i muszę z nim pogadać. Oddzwonił natychmiast. Gdy się dowiedział, że chodzi o budowę wielkiego biurowca dla agend rządowych, sklął mnie z góry na dół. Użył przy tym wszystkich wulgarnych słów, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Ale w przerwach między przekleństwami musiało do niego dotrzeć, że to projekt realizowany na zlecenie rządu federalnego i wielka szansa, bo w końcu powiedział:

– No dobra, sukinsynu, złóż dokumentację kredytową.

Interes, który zaproponowałem, spodobał się Baronowi i szefom związku, bo po pierwsze był całkowicie legalny, a po drugie Denny Wittman, nasi wspólnicy z Austin i ja odwaliliśmy całą robotę, związek zaś miał pełnić rolę właściciela i najemcy.

Potem przyszła transakcja z Recrionem. Dowiedziałem się, że Recrion jest do kupienia i że Morris Shenker, właściciel hotelu Dunes, prowadzi negocjacje w tej sprawie z Delem Colemanem. Okazało się, że Shenker proponował mu tylko czterdzieści dwa dolary za akcję. Moi księgowi przeliczyli wszystko dokładnie i okazało się, że transakcja jest opłacalna. Przy tej cenie można pożyczyć sumę potrzebną na wykup hoteli Stardust i Fremont i jeszcze zostaną środki na pokrycie kosztów remontu.

Taki interes mógł się więcej nie trafić. Natychmiast zadzwoniłem do Colemana w Nowym Jorku, żeby umówić się na spotkanie. Złapałem nocny samolot na Wschodnie Wybrzeże i w piątek, z samego rana, spotkaliśmy się w jego domu przy Wschodniej Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy. Del Coleman okazał się człowiekiem światowym. Wydaje mi się, że był wówczas żonaty albo zaręczony z jakąś sławną modelką.

Powiedziałem, że chcę kupić jego korporację i że jestem już właścicielem Haciendy, a moi wspólnicy wsparli ofertę wykupu za cenę co najmniej o dwa dolary wyższą od zaoferowanej przez Shenkera. Dodałem, że potrzebuję trochę czasu na zebranie pieniędzy, ale z pewnością nie będę miał z tym problemów.

Coleman oświadczył na samym wstępie, że prowadzi negocjacje z Morrisem Shenkerem. W rzeczywistości, w chwili gdy to mówił, prawnicy przepisywali dokumenty na maszynie, ale ja nie miałem o tym pojęcia. Gdybym więc posiadał pieniądze, on byłby zmuszony powiedzieć o tym akcjonariuszom, co znaczyło, że mógłbym złożyć publiczną ofertę kupna.

O powadze mojej propozycji świadczyłaby wpłata do poniedziałku, do dwunastej w południe, bezzwrotnej zaliczki w wysokości dwóch milionów dolarów. Dałby mi wówczas sto dwadzieścia dni na zgromadzenie reszty pieniędzy. Przystałem na te warunki, choć uczyniłem to ze ściśniętym gardłem. Najpóźniej w poniedziałek w południe musiałem dostarczyć Colemanowi dwa miliony w gotówce i nawet gdybym zdołał je jakoś załatwić, było piątkowe popołudnie i banki zamknięto do poniedziałku. Zadzwoniłem do Denny'ego Wittmana z informacją, że muszę natychmiast pożyczyć dwa miliony dolarów. Denny wiedział, o co chodzi i zaproponował, bym wykorzystał dwa półmilionowe depozyty, jakie nasza spółka miała w First American Bank w Nashville, w Tennessee. Dodał, że dzięki bardzo dobrym stosunkom z dyrekcją tego banku mógłbym może uzyskać w nim akredytywę w wysokości miliona dolarów.

Zadzwoniłem do Stevena Neely'ego, prezesa banku, i wyłuszczyłem swoją sprawę.

– Jesteś szalony – usłyszałem.

Wyjaśniłem, że chodzi o interes mojego życia.

– Jeżeli mówisz poważnie, musisz się tutaj zjawić dziś wieczorem – powiedział.

Rozłączyłem się, zadzwoniłem do biura linii lotniczych i dowiedziałem się, że tego dnia nie odlatują już samoloty do Nashville.

Pojechałem więc samochodem na lotnisko Teterboro i wyczarterowałem samolot z firmy Learjet. Nie miałem przy sobie pieniędzy i dałem obsłudze swą kartę kredytową. Dzięki Bogu posiadałem na koncie dostatecznie dużo pieniędzy, by pokryć koszty podróży.

Gdy samolot wylądował, Neely widział, jak wysiadam. Zapytał, skąd wziąłem samolot. Odparłem, że pożyczył mi go przyjaciel. Nie zamierzałem go wtajemniczać, że właśnie przed chwilą przepuściłem swą kartę kredytową. Pojechaliśmy do jego domu i pracowaliśmy całą noc, przygotowując aktywa finansowe i dodatkowe zabezpieczenie dla akredytywy.

Wittman przyleciał następnego dnia. Zobowiązał się do wszystkiego, co trzeba, i bank dał mi akredytywę. W niedzielę rano wszystko było załatwione. Poleciałem z powrotem do Nowego Jorku.

Do Colemana zadzwoniłem z lotniska.

– Del, mam już pieniądze i nie chcę czekać aż do poniedziałku.

– Masz dwa miliony dolarów?

– Są w mojej teczce.

Pojechałem do niego, wypełniliśmy dokumenty określające warunki zdeponowania pieniędzy i Coleman powiedział, że w poniedziałek rano powiadomi Komisję Papierów Wartościowych i wstrzyma obrót akcjami Recriona.

W poniedziałek rano poleciałem z powrotem do San Diego. Dotarłem na miejsce przed świtem i zacząłem zestawiać listy potencjalnych inwestorów. Zadzwoniłem do Ala Barona, ponieważ związek miał hipotekę na oba hotele, a w dodatku wiedziałem, że spodobał im się udział w finansowaniu budowy biurowca dla rządu, który im załatwiłem. Pomyślałem, że być może zechcą zaangażować się w wykup.

Gdy powiedziałem mu o tym, co zrobiłem i że teraz mam zamiar złożyć ofertę wykupu akcji Recriona, Baron rzekł:

– Posłuchaj mnie. Daję ci najlepszą radę, jaką kiedykolwiek otrzymałeś – nie wchodź w ten interes. Wycofaj się z umowy. Nie masz pojęcia, w co się pakujesz.

Dodał, że nie ma mowy, by sam pił piwo, którego nawarzę. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że ostrzegał mnie na wszelkie możliwe sposoby.

Ponieważ wyglądało na to, że ze współpracy ze związkiem nic nie wyjdzie, poleciłem ludziom z działu inwestycji, by spróbowali znaleźć inne źródła kapitału. Jeden z naszych przedstawicieli w Los Angeles natrafił na J.R. Simplota, inwestora z Idaho, który był zainteresowany naszym projektem. Pojechałem na spotkanie z nim. Okazał się powściągliwym człowiekiem. Miał na sobie garnitur za dwieście dolarów. Powiedział, że interesuje go branża hotelarska i da mi pieniądze, tyle tylko, że chce mieć pięćdziesiąt jeden procent udziałów.

Nie miałem pojęcia, kim jest. Gdy wróciłem do biura, zadzwoniłem do Kenny'ego Solomona w Valley Bank i poprosiłem, by sprawdził człowieka nazwiskiem Simplot. Okazało się, że Kenny wcale nie musi go sprawdzać. Powiedział, że Simplot może mi dać sześćdziesiąt dwa miliony, siedemset tysięcy dolarów ze swojego konta osobistego, wypisując po prostu czek. Simplot był największym producentem ziemniaków w Stanach Zjednoczonych. Przypuszczalnie nie było takich frytek u McDonalda, których nie usmażono z ziemniaków dostarczonych przez jego firmę.

Nie chciałem jednak rezygnować z kontroli nad spółką. Zadzwoniłem więc ponownie do Ala Barona i powiedziałem, że rano usłyszy, iż zawiązałem spółkę z J.R. Simplotem i że mamy zamiar wykupić Recriona i przejąć udziały związku w hotelach Stardust i Fremont.

– Nie rób niczego, dopóki do ciebie nie zadzwonię – powiedział. Po jakimś czasie dzwoni i proponuje:

– Przyjedź do Chicago na spotkanie.

– Po co miałbym przyjeżdżać? – pytam. – Macie zamiar udzielić mi pożyczki? – Baron nadal nie wiedział.

Nazajutrz poleciałem do Chicago, do siedziby funduszu emerytalnego, w której spotkałem się z Baronem.

– Skoro już grasz w golfa, musisz mieć kij – rzekł, po czym wyjaśnił mi, jak działa system udzielania pożyczek.

Trzeba było znać członka rady powierniczej funduszu, bo tylko członkowie rady mogli składać propozycje udzielenia pożyczki. Rada przekazywała propozycję do rozpatrzenia zarządcy majątku, a potem wnioski kredytowe trafiały do komitetu wykonawczego, który mógł je poprzeć lub nie. W końcu propozycję poddawano pod głosowanie całej rady.

Baron oprowadził mnie po budynku i przedstawił Frankowi Ranneyowi, który właśnie wracał z lunchu z Frankiem Balistrierim. Dowiedziałem się, że Ranney jest związkowym członkiem rady z Milwaukee i zasiada w trzyosobowym komitecie wykonawczym, który rozpatrywał sprawy wszystkich pożyczek kierowanych na zachód od Missisipi, czyli między innymi do Las Vegas.

Al stwierdził, że Balistrieri może być moim łącznikiem z Frankiem Ranneyem. Balistrieri był bardzo spokojnym i bardzo eleganckim mężczyzną. Powiedział, że z przyjemnością mi pomoże i że powinniśmy się spotkać przy okazji jego najbliższego pobytu w Las Vegas.

Następne nasze spotkanie odbyło się w Haciendzie. Omówiliśmy sprawę pożyczki oraz dokumentacji wniosku. Zadeklarował pomoc. Powiedział, że po złożeniu dokumentacji kredytowej w Chicago powinienem przyjechać do Milwaukee, gdzie mógłbym poznać jego synów. Nie bardzo wiedziałem, jaką w tym wszystkim odgrywa rolę, ale nie chciałem zastanawiać się nad tym. Baron powiedział przecież, że Balistrieri jest moim głównym łącznikiem z Frankiem Ranneyem, członkiem rady i komitetu wykonawczego decydującego o pożyczce.

Po złożeniu dokumentacji pojechałem do Milwaukee, gdzie spotkałem dwóch jego synów, Johna i Josepha. Obydwaj byli prawnikami. Balistrieri powiedział, że chce, aby jego synowie wzięli udział w tej operacji. Joseph pomagał mu prowadzić nocne lokale, w których odbywały się występy estradowe, dobrze znał się na rozrywce i mógłby pełnić tego rodzaju funkcję w hotelu Stardust. Nie zobowiązałem się do niczego. Powtarzałem, że możemy o tym podyskutować w momencie, gdy zawrę transakcję.

Gdy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Jerry'ego Solowaya. Jerry był prawnikiem u Jennera i Błocka, w firmie, z której usług korzystałem. Poprosiłem, by sprawdził gościa nazwiskiem Frank Balistrieri. Powiedziałem mu, co sam o nim wiem i rozłączyłem się. Miałem zjawić się w biurze Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi.

Shannon Bybee, jeden z członków komisji, powiedział, że dziwi go fakt nabycia przeze mnie jednej z największych firm w stanie Newada po rocznym zaledwie pobycie tutaj, i zapytał, czy przypadkiem nie raczyłbym poddać się badaniu przy użyciu wykrywacza kłamstw, czym wyświadczyłbym mu wielką przysługę. Mój adwokat uznał takie badanie za niepotrzebne i niczym nie usprawiedliwione i Bybee zgodził się z nim, ale stwierdził, że spałby spokojniej wiedząc, iż jestem zupełnie czysty. Ponieważ nie miałem nic do ukrycia, skończyło się na dwugodzinnym teście, jakiemu poddaje się podejrzanych o popełnienie najcięższych przestępstw. Zdałem go na piątkę. To właśnie ostatecznie przekonało Bybee'ego i pozwoliło mi uzyskać licencję na prowadzenie gier hazardowych, niezbędną przy zakupie kasyna.

Parę dni po teście zadzwonił Jerry Soloway. Sprawiał wrażenie rozhisteryzowanego. Chciał się upewnić, czy rzeczywiście chodziło mi o Franka Balistrieriego. Odparłem, że tak.

– Po co się z nim zadajesz? – zapytał.

Powiedziałem, że byłem z Balistrierim na kolacji. Że odwiedził mnie w Haciendzie. Że byłem z nim w jego restauracjach. Że gościłem u niego w domu, poznałem jego synów i odwiedziłem ich firmę prawniczą.

Soloway wpadł w szał. Powiedział, że nie mogę sobie pozwolić na to, by widywano mnie z Balistrierim. Zgodnie z informacjami, które uzyskał, Frank Balistrieri został uznany przez FBI za szefa mafii w Milwaukee. Sama rozmowa z tak znaną postacią świata przestępczego może grozić utratą licencji.

Odparłem, że musiała zajść pomyłka, że przecież spotkałem Balistrieriego w biurach Funduszu Emerytalnego Związku Zawodowego Kierowców. Właśnie wracał z lunchu z Frankiem Ranneyem, jednym z członków rady powierniczej funduszu.

Jerry powiedział, że nie obchodzi go, gdzie spotkałem Balistrieriego i że ten człowiek jest szefem zorganizowanej grupy przestępczej w Milwaukee.

Tamtej nocy źle spałem. Zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Jerry powiedział mi o tym, zanim poddałem się testowi na wykrywaczu kłamstw. Po czym uświadomiłem sobie, że prawie codziennie rozmawiałem z Balistrierim przez telefon na temat postępu w procedurze przyznawania pożyczki. Widziano mnie w jego towarzystwie w całym mieście.

Z drugiej jednak strony nie sądziłem, bym mógł teraz cokolwiek zrobić. Co mu miałem powiedzieć? Wiem, że jesteś szefem mafii w Milwaukee, więc nie pomagaj mi w załatwieniu pożyczki? Byłem teraz szalenie ostrożny, ale czułem, że potrafię jakoś z tego wybrnąć.

Gdy Balistrieri znowu zadzwonił, był bardzo zadowolony. Powiedział, że uzyskaliśmy zgodę komitetu wykonawczego na pożyczkę w wysokości sześćdziesięciu dwóch milionów siedmiuset tysięcy dolarów. Bill Presser, członek rady – powierniczej z Cleveland, sprzeciwiał się udzieleniu drugiej części pożyczki. Potrzebowaliśmy dodatkowych pieniędzy na renowację i rozbudowę hotelu Stardust.

Balistrieri chciał się ze mną spotkać w Chicago w sprawie drugiej części pożyczki. Przeraziłem się na myśl, że ktoś mnie zobaczy w jego towarzystwie. Zależało mi jednak na tym, by wniosek o pożyczkę przeszedł. Na miejsce spotkania wyznaczył hotel Hyatt w pobliżu lotniska O'Hare. Pojechałem. Gdy dotarłem do jego pokoju, dowiedziałem się, że komitet wykonawczy rozpatruje możliwość udzielenia drugiej części pożyczki – pierwszej raty w wysokości dwudziestu milionów dolarów na rozpoczęcie renowacji. Reszta pieniędzy miała nadejść trochę później. Mieliśmy je wykorzystać na sfinansowanie rozbudowy hotelu Stardust o wieżę z luksusowymi apartamentami dla najbogatszych gości. Wszystko to przeanalizowano i w zasadzie zaakceptowano, jako że utrzymanie się na rynku wymagało intensywnych prac adaptacyjnych.

Balistrieri powiedział, że Bill Presser nadal się sprzeciwia, a do zatwierdzenia całego pakietu zostały tylko dwa tygodnie. Zrozumiałem, że próbuje wywrzeć na mnie presję.

Po chwili przypomniał mi, że obiecałem, iż jego synowie otrzymają posady w nowej korporacji – mieliśmy rozstrzygnąć tę sprawę, gdy tylko zawrę umowę kupna – i poprosił, bym pojechał z nim do Milwaukee i zobaczył się z Johnem i Josephem.

Zgodziłem się. Nazajutrz spotkaliśmy się w kancelarii prawniczej jego synów. Balistrieri zażyczył sobie, byśmy dokonali formalnych ustaleń w pewnej sprawie, po czym opuścił gabinet. Joseph i John przedstawili mi warunki porozumienia, będącego w istocie umową opcyjną, zgodnie z którą za dwadzieścia pięć lub trzydzieści – dokładnie nie pamiętam – tysięcy dolarów uzyskają prawo wykupienia połowy udziałów w nowej spółce, gdybym zdecydował się je sprzedać.

– Bez tej klauzuli – zauważył jeden z nich – twój wniosek zostanie jutro odrzucony.

Zapytałem, czy moglibyśmy porozmawiać o tym później, po zawarciu umowy.

Zaprzeczyli.

Przed Komisją ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi zaświadczyłem pod przysięgą, że nie mam wspólników. Wiedziałem, że bracia Balistrieri nigdy nie otrzymają licencji.

Odparłem, że chętnie bym się zgodził, ale podpisałem się już pod oświadczeniem dla komisji stanowej. Zaproponowali, bym postdatował opcję.

Byłem ciekaw, czy myślą, że mogliby uzyskać licencje. Uważali, że nie powinni mieć z tym żadnych problemów. Zrozumiałem, że ci ludzie żyją w świecie fantazji. Zdawali się nie wiedzieć, kim są ani jaki niosą ze sobą bagaż. Być może nie wiedzieli, że ja wiem, i po prostu bawili się ze mną w jakąś szaradę. Jakkolwiek było, czułem się niczym Alicja w krainie czarów.

Powiedziałem, że podpiszę porozumienie, ale oni w zamian muszą obiecać, że nie uczynią nic z uzyskaną w ten sposób opcją. Wyrazili zgodę.

Tego wieczoru rozmyśliłem się. Zadzwoniłem do Josepha i powiedziałem, że nie zdołam uzyskać zatwierdzenia transakcji, podpisawszy umowę opcyjną. Jeżeli Komisja ds. Nadzoru dowie się o niej, mogę wszystko stracić.

Gdyby więc uzyskanie pożyczki było uzależnione od opcji, z ogromną przykrością musiałbym się wycofać. Szanuję jego ojca i jestem wdzięczny za to, co zrobił, ale nie mogę narażać wszystkiego, co mam, z Haciendą włącznie. Dodałem, że mogę ich zaangażować jako prawników – w końcu zatrudniłem ich w roli radców prawnych za pięćdziesiąt tysięcy rocznie – ale opcja mogłaby wszystko zaprzepaścić.

Joseph oddzwania po paru minutach i mówi:

– Mój tato zadzwoni do ciebie i przedstawi się jako «Wujek John». Chce z tobą porozmawiać.

Wujek John! Balistrieri nie używał dotąd pseudonimów. Dlaczego teraz to robił?

Balistrieri zatelefonował, przedstawił się jako Wujek John i rzekł:

– Nie możesz się wycofać.

– Nie mogę załatwić tego w taki sposób – odparłem.

– Jesteś pewien?

Jestem i będę musiał ponieść konsekwencje.

– Sprawiasz mi zawód – oświadczył. Sprawiał wrażenie rozgoryczonego.

Po jakimś czasie dzwoni Joseph i mówi, że podrą opcję, a po zawarciu transakcji coś wymyślimy.

Powiedziałem, żeby nie darł opcji, tylko odesłał mi ją. Sam zniszczyłem już swoją kopię i nie chciałem, by druga krążyła gdzieś i dotarła do Komisji ds. Nadzoru.

– Nie ufasz mi? – zapytał, wyraźnie dotknięty.

Odparłem, że to nie jest kwestia zaufania. Chodziło o interesy. Obiecał, że prześle mi kopię, ale oczywiście tego nie zrobił.

Mniej więcej tydzień później pożyczka została zatwierdzona przez wszystkich członków rady powierniczej funduszu. Dyskusja nie trwała dłużej niż dwie minuty. W końcu Bill Presser, chicagowski szef związku, członek rady najbardziej niechętnie odnoszący się do mojego wniosku, powiedział: «Powodzenia» i to wszystko.

W ten oto sposób w ciągu sześćdziesięciu siedmiu dni otrzymałem sześćdziesiąt dwa miliony siedemset tysięcy dolarów pożyczki”.

*

25 sierpnia 1974 roku ponad 80 procent akcjonariuszy Recriona zaoferowało swe udziały Spółce Allena Glicka – Argent. Jej nazwa była akronimem utworzonym z wyrazów: Allen R. Glick Enterprises i oczywiście oznaczała „pieniądze” w języku francuskim, którym nie władała biegle żadna z osób związanych z transakcją.

„Wpadłem w euforię – wspomina Glick. – Joseph Balistrieri zadzwonił do mnie z informacją, że jego ojciec przyjeżdża do Chicago i chce uczcić zawarcie transakcji kolacją.

Nie sądziłem, by był to dobry pomysł, ale Joseph obstawał przy nim.

– Nie możesz odmówić mojemu ojcu – powiedział.

Nie chciałem, by widziano nas w restauracji, nawet gdyby mieściła się na uboczu, ale w końcu wylądowaliśmy w Sali Zdrojowej hotelu Ambassador w Chicago. Balistrieri był tam dobrze znany. Wszyscy kelnerzy i kierownicy sal przyszli go powitać. Zamówił dom perignon, a ja przez całą kolację myślałem o tym, że jeżeli agenci FBI śledzą go tego wieczoru, to w Vegas jestem skończony.

Pod koniec kolacji Balistrieri powiedział, że gdybym miał jakieś pytania odnośnie pożyczki – a zwłaszcza dodatkowych sześćdziesięciu pięciu milionów na renowację i rozbudowę hotelu – powinienem zwracać się tylko i wyłącznie do niego. Nie powinienem próbować omawiać niczego, co zrobiliśmy, z innymi członkami rady powierniczej ani ze związkowymi oficjelami. Stworzyliśmy we dwójkę skuteczny model współpracy i tak już powinno pozostać.

Po czym, gdy wychodziliśmy, Frank rzekł:

– Musisz mi wyświadczyć przysługę. W Las Vegas mieszka pewien człowiek. W tej chwili pracuje dla ciebie. Byłoby dobrze, gdyby doczekał się większego uznania. On może ci pomóc.

– Kto taki?

– Nie mogę ci teraz powiedzieć.

Tak zakończył się ten wieczór.

Tydzień później zadzwonił Wujek John. Powiedział, że chce, bym spotkał się z człowiekiem, o którym wspominał. Byłem wtedy w La Jolla.

– Przyjdzie się z tobą zobaczyć. Chcę, żebyś go awansował. I dał podwyżkę. Okay?

– Kto to taki?

– Nazywa się Frank Rosenthal. Jeżeli ci się nie spodoba, możesz do mnie zadzwonić, a ja już go ustawię – odparł i dodał, że we władzach funduszu zasiadają ludzie, którzy spojrzą przychylnym okiem na mój wniosek w sprawie pozostałej części pożyczki, jeżeli awansuję Rosenthala. Gdy zawahałem się przez chwilę, ton jego głosu uległ zmianie. Balistrieri sprawiał wrażenie rozgniewanego. Gdy wyraziłem zgodę, poprosił, bym spotkał się z Rosenthalem jak najszybciej.

Zatelefonowałem do niego tuż po rozmowie z Balistrierim. Rosenthal powiedział, że spodziewał się mojego telefonu.

Przyjechał do La Jolla. Przyszedł do mojego domu. Na wstępie oświadczył, że Al Sachs to głupek. Jego zdaniem moja spółka miała olbrzymie możliwości. Wydał mi się bardzo kompetentny i bardzo mądry. Być może jest diabłem – w co osobiście nie wątpię – ale z pewnością należy do ludzi bardzo inteligentnych.

Powiedziałem, że wiem, iż jest znawcą gier hazardowych i zamierzam uczynić go swym asystentem lub doradcą. Początkowo był nastawiony bardzo przyjaźnie i pojednawczo. Stwierdził, że docenia ten awans i dołoży wszelkich starań na nowym stanowisku. Poprosił o potwierdzenie awansu w notatce służbowej i o podwyżkę. Dałem mu jedno i drugie.

Następnego dnia skontaktowałem się z przewodniczącym Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi. Dowiedziałem się od niego, że Rosenthal to geniusz loterii, mistrz typowania wyników, alfa i omega gier hazardowych. Dowiedziałem się również, że przypuszczalnie nigdy nie uzyska licencji”.

*

Frank Rosenthal wrócił do Las Vegas z nowym zakresem obowiązków i podwyżką z 75 tys. do 150 tys. dolarów rocznie. Natychmiast zaczął wprowadzać zmiany w działaniu kasyna.

„Prawie wszyscy dyrektorzy uważali go za człowieka dysponującego władzą – wspomina Glick. – Miał wszystko ustalać ze mną, ale nie robił tego. Na początku, gdy spytałem go o wprowadzone zmiany, nie okazał lekceważenia. Ale każdego dnia dowiadywałem się, że uzyskał odrobinę więcej władzy. Podobno gdy szedł przez salę kasyna, krupierzy stawali na baczność. Potrafił zwolnić krupiera za to, że nie stał przed nim ze złączonymi rękami – nawet przy pustym stole. Zatrudniał, kogo tylko chciał. Zrezygnował z pewnych dostawców. Z nie wyjaśnionych powodów zmienił firmę wynajmu samochodów, agencję reklamową i usiłował rozprowadzać bilety na Lido Show za pośrednictwem własnej firmy.

Gdy zwracano mi na to uwagę, kładłem kres tym praktykom lub uchylałem jego zarządzenia, ale trudno było za nim nadążyć. Gdy wyjaśniałem jedną jego decyzję, Rosenthal tłumaczył kucharzom w kuchni, jak mają gotować.

Kursowałem pomiędzy domem w San Diego a Las Vegas i ilekroć docierałem do miasta, wysłuchiwałem opowieści o tym, co Rosenthal zrobił podczas mojej nieobecności. A potem przez parę dni niemal codziennie dochodziło do scysji. Widziałem go w akcji. Należał do osób, które wyciągają papierosa i oczekują, że ktoś poda ogień. Potrafił peszyć ludzi. Nie przeklinał. Nie podnosił głosu. Ale człowiek wolał dostać w twarz, niż wysłuchiwać jego pouczeń.

Urządził sobie gabinet, którego mógłby mu pozazdrościć sam Mussolini – cztery razy większy od największego gabinetu w budynku. Nie spodobała mu się drewniana boazeria, którą zamówił. Kazał ją zerwać i zastąpić inną. A wszystko przez egotyzm. Rosenthalowi nie wystarczała rola szarej eminencji – musiał pokazać ludziom, kto tu rządzi.

W końcu, w październiku 1974 roku, wezwałem go do swego gabinetu. Właśnie przyjechałem z Kalifornii. Był poniedziałek. Znowu dowiedziałem się, że w sobotę i niedzielę zaszły w kasynie pewne zmiany, i uznałem, iż nadeszła pora, by ukrócić zapędy Franka.

Spotkałem go w hotelowym barze zwanym Salą Palmową.

– Chodźmy na zaplecze. Chcę ci wyjaśnić parę spraw – powiedziałem.

Powtórzyłem to, co mówiłem przy wielu okazjach – iż musi zapanować nad swymi poczynaniami – i przypomniałem, że miał działać w granicach, które określiłem na naszym wrześniowym spotkaniu w Kalifornii.

Oskarżyłem go o wielokrotne okłamywanie mnie i stosowanie wybiegów. Powiedziałem, że wiem, iż polecił mojej sekretarce, by codziennie informowała go o moich posunięciach, o tym, dokąd się wybieram i co zamierzam robić. Oświadczyłem, że uważam to za niedopuszczalne.

Rosenthal sprawiał wrażenie zaskoczonego. Zapytał, czy dowiedziałem się o tym od sekretarki. Potwierdziłem. A on zamiast przeprosić mnie za szpiegowanie, powiedział, że ją zwolni.

Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że nie mam do czynienia z normalnym człowiekiem. Siedzieliśmy na zapleczu baru, dostępnym tylko dla personelu. Rosenthal zawahał się, a potem wstał i odszedł od stolika. Gdy wrócił, widziałem, że krew się w nim burzy.

– Chyba już czas, byśmy porozmawiali, Glick – oznajmił. Zwrócił się do mnie po nazwisku. Dotąd zawsze mówił mi Allen. Miałem wrażenie, że w ten sposób przygotowuje sobie grunt. – Czas, byś zrozumiał, co tu się dzieje, skąd przychodzę i gdzie jest twoje miejsce – rzekł. – Zostałem obsadzony na tym stanowisku nie dla twojego dobra, ale dla dobra innych. Polecono mi, bym nie tolerował żadnych głupich wyskoków z twojej strony. Nie mam również obowiązku słuchać twoich poleceń, bo nie ty jesteś moim szefem.

Zacząłem protestować, na co rzekł:

– Pozwól, że ci przerwę. Gdy mówię, że nie masz wyboru, nie chodzi mi jedynie o twoje możliwości administracyjne. Chodzi o twoje zdrowie. Jeżeli będziesz się mieszał do kierowania kasynem albo próbował zepsuć cokolwiek z tego, co chcę tutaj zrobić, ostrzegam, że nie wyjdziesz z tego żywy.

Poczułem się jak przybysz z obcej planety. Byłem biznesmenem i wszystkie interesy prowadziłem w poważny sposób, a teraz zetknąłem się z zupełnie obcą mi subkulturą. Nie wiedziałem, jak mam zareagować. Przypomniałem sobie rozmowę z Jerrym Solowayem na temat Franka Balistrieriego i zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w pułapce.

Zażądałem, by wyniósł się z hotelu.

– Słyszę, co mówisz, radzę jednak, byś mnie jeszcze raz uważnie wysłuchał. Gdy powiedziałem, że nie wyjdziesz z tego żywy, chodziło mi o to, że ludzie, których reprezentuję, mogą to załatwić. To i nie tylko to. Powinieneś potraktować moje ostrzeżenie bardzo poważnie. Jesteś inteligentnym człowiekiem, więc nie poddawaj mnie próbie.

Gdy doszedłem do siebie po tej rozmowie, byłem w lekkim szoku. Zadzwoniłem do Franka Balistrieriego.

– Wpakowałeś mnie w coś, na co nie byłem przygotowany i czego bym nigdy nie zaakceptował. Nominacja twoich synów na radców prawnych korporacji została załatwiona w rzeczowy sposób i z tym nie ma problemów, ale inne sprawy są nie do przyjęcia – powiedziałem i przytoczyłem mu treść rozmowy z Rosenthalem. Balistrieri usiłował mnie uspokoić. Obiecał, że do mnie zadzwoni. Przypomniał jednak, że to on, Frank Balistrieri, jest jedyną osobą, z którą mogę poruszać tę sprawę, i nie życzy sobie, bym rozmawiał o niej z kimś innym, nawet gdyby mnie nagabywano. Powiedział to bardzo stanowczo. Nie drążyłem już tego tematu.

Zatelefonował po paru dniach. Wyjaśnił, że rozumie moją sytuację, ale w tym momencie nie może w niczym pomóc, tak więc powinienem przyjąć radę «pana Rosenthala» i pozostawić go na stanowisku.

Poruszyłem sprawę «wspólników», o których wspomniał Rosenthal, i przypomniałem, że kupiłem tę korporację dzięki własnym staraniom. Przyznałem, że pomógł mi w uzyskaniu pożyczki z funduszu emerytalnego, ale nie było i nie ma mowy o żadnych «wspólnikach».

Lecz Balistrieri odparł:

– To, co powiedział pan Rosenthal, jest zgodne z prawdą”.

*

Przez kilka miesięcy Glick toczył wojnę podjazdową z Rosenthalem. Bał się otwartej konfrontacji, więc usiłował ograniczyć pole jego działania. Wykluczył go z udziału w naradach. Starał się trzymać go z dala od strefy wpływów. Odwoływał jego polecenia i odrzucał propozycje. Lecz w końcu, pewnego marcowego wieczoru w 1975 roku, ziścił się najkoszmarniejszy sen Allena Glicka. Jadł właśnie kolację w Restauracji Pałacowej w hotelu Stardust, gdy zadzwonił Rosenthal.

Powiedział, że to nagły wypadek i że muszę udać się z nim na spotkanie. Zapytałem, o co chodzi. Odparł, że nie może wyjaśnić mi przez telefon, ale muszę się z nim spotkać. Stwierdziłem, że wolałbym tego nie robić i że możemy się z tym uporać rano.

– To nagły wypadek. Nie masz wyboru – oświadczył.

W porządku. Gdzie mamy się spotkać?

– W Kansas City.

Pomyślałem, że to absurd, i powiedziałem, że nie zdołam dotrzeć do Kansas przed trzecią, czwartą rano.

– Albo przyjedziesz dobrowolnie, albo my przyjedziemy po ciebie – odparł i dodał, że spotka się ze mną na lotnisku. Korporacja miała wówczas parę samolotów i przed drugą trzydzieści lub trzecią nad ranem wylądowałem w Kansas City.

Rosenthal czekał na mnie na lotnisku. Przyjechał samochodem. Przedstawił mnie kierowcy, Carlowi DeLunie, gburowatemu, ordynarnemu mężczyźnie. Zwracając się do niego, używał przydomka «Twardziel».

Pojechaliśmy okrężną drogą – zauważyłem, że raz po raz mijaliśmy te same miejsca. Jazda trwała około dwudziestu minut. Krążymy tak i krążymy, nikt nic nie mówi. W końcu dotarliśmy do jakiegoś hotelu. Wchodzimy na drugie piętro, do apartamentu z uchylonymi drzwiami łączącymi go z pokojem przejściowym.

W apartamencie było dość ciemno. Gdy wszedłem do środka, Rosenthal przedstawił mnie siwowłosemu starcowi nazwiskiem Nick Civella. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest ten człowiek. Później okazało się, że to szef mafii w Kansas City. Wyciągnąłem dłoń, a on rzekł:

– Nie mam ochoty podawać ci ręki.

W pokoju stał fotel i mały stolik z lampą. Civella kazał mi usiąść. Spostrzegłem, że Rosenthal wychodzi. Zostałem z DeLuną i Civella. Słyszałem, jak ktoś wchodził i wychodził z pokoju, ale siedziałem odwrócony plecami do drzwi, więc nikogo nie widziałem.

Civella wyzwał mnie od najgorszych, a potem rzekł:

– Nie znasz mnie jeszcze, ale gdyby to zależało ode mnie, nie wyszedłbyś stąd żywy. Ale ze względu na pewne okoliczności ocalisz życie, jeżeli nas posłuchasz.

Gdy poskarżyłem się, że światło razi mnie w oczy, powiedział, iż może mi wyświadczyć przysługę i je wydłubać, a potem oświadczył:

– Odstąpiłeś od umowy. Jesteś nam winien milion dwieście tysięcy dolarów. Poza tym masz dać Mańkutowi wolną rękę.

Byłem kompletnie zaskoczony. Powiedziałem, że nie wiem, o czym mówi. Naprawdę nie wiedziałem.

Civella patrzy na mnie i, kładąc na stole broń, mówi:

– Albo zaczniesz gadać prawdę, albo nie wyjdziesz stąd żywy.

Zapytał mnie o umowę z Balistrierim, a gdy odparłem, że nie wiąże nas żadna umowa, bardzo się zdziwił. Uparcie żądał jednak informacji o porozumieniu, które zdaniem jego ludzi zawarłem z Frankiem.

Wyjaśniłem, że porozumieliśmy się wyłącznie w sprawie zatrudnienia jego synów. Powiedziałem mu również o opcji, ale zaznaczyłem, że została anulowana i mieliśmy dopiero coś opracować.

Później dowiedziałem się, że Civella nie miał pojęcia ani o zatrudnieniu przeze mnie synów Balistrieriego, ani o opcji dającej im prawo pierwokupu połowy udziałów. Sądził, że Balistrieri dostał milion dwieście tysięcy dolarów prowizji za załatwienie pożyczki. Ponieważ uważał, że sam również pomógł mi w jej uzyskaniu za pośrednictwem swego człowieka w radzie powierniczej, Roya Williamsa – szefa Związku Kierowców w Kansas City i przyszłego przewodniczącego całego związku – miał tym samym prawo do identycznej prowizji.

Balistrieri zabronił mi rozmawiać z kimkolwiek o naszych ustaleniach, ale uznałem, że w tych okolicznościach nie mam wyboru. Zacząłem również rozumieć, dlaczego wymagał ode mnie zachowania tajemnicy.

Civella to bandyta, ale nie był głupi. Gdy zadawał mi pytania, widziałem, że wszystko kojarzy. Wtedy nagłe zadzwonił dzwonek i siwy mafioso wstał. Powiedział, że mam wobec niego zobowiązanie i żąda zwrotu pieniędzy.

Gdy oświadczyłem, że nie wiem, w jaki sposób korporacja mogłaby wypłacić mu taką sumę, odparł:

– Niech Mańkut się tym zajmie.

Ponieważ nie wzbudziłem jego sympatii, obiecał, że osobiście dopilnuje, bym nie dostał z funduszu dodatkowych pożyczek na renowację i rozbudowę hoteli.

– Zabierzcie go stąd – mruknął na odchodnym. Kazał DeLunie odwieźć mnie na lotnisko, a potem «jechać do Milwaukee, wywlec tego wystrojonego sukinsyna z wyra i sprowadzić go tutaj».

Tym razem jazda na lotnisko trwała zaledwie pięć minut. Przez cały ten czas DeLuna narzekał, że musi jechać aż do Milwaukee po Balistrieriego. Mówił o tym tak, jakby chodziło o odebranie worka z praniem.

Gdy nazajutrz rano spotkałem się z Rosenthalem, powiedziałem mu, że nie mogę przyjąć warunków Civelli. Odparł, że nie mam już żadnej władzy i nie mogę decydować o swoim losie.

Dowiedziawszy się o spotkaniu z Civella i groźbie wstrzymania dodatkowych pożyczek, Balistrieri powiedział, że nie jest w stanie mi w niczym pomóc, ponieważ stracił wpływ na decyzje funduszu emerytalnego”.

ROZDZIAŁ 11

„Czy wiesz, kiru jestem? Panem tego miasta”.

Gdy Tony Spilotro pojawił się tu w 1971 roku, Las Vegas było stosunkowo spokojnym miejscem. Mafijni bossowie zarabiali tyle pieniędzy na swych nielegalnych przedsięwzięciach, takich jak nielegalny totalizator, lichwa i okradanie kasyn, że zgodnie dbali o to, by miasto było czyste, bezpieczne i spokojne. Reguły okazały się proste. Spory należało rozstrzygać na drodze pokojowej. Żadnych strzelanin i wysadzania samochodów. Żadnych trupów pozostawionych w bagażnikach aut na lotnisku. Usankcjonowanych morderstw dokonywano albo poza miastem, albo ciała ofiar znikały na zawsze na rozległej pustyni otaczającej Vegas.

Gdy Tony przybył do Vegas, mafia zarządzała wszystkim w sposób tak delikatny, że Jasper Speciale, największy lichwiarz w mieście, kierował swym procederem z Krzywej Wieży swej pizzerii, a jego kelnerki dorabiały sobie po godzinach pracy jako poborczynie. Miejscowi drobni przestępcy: sprzedawcy narkotyków, bukmacherzy, alfonsi, a nawet szulerzy karciani – nie musieli opłacać się mafii. Las Vegas było miastem otwartym: gangsterzy z rozmaitych rodzin z całego kraju nie potrzebowali pozwolenia, by złożyć tu wizytę, wymusić pieniądze od grubych ryb hazardu, wyłudzić kredyt w kasynie i wrócić do domu. Nie znano tu podatku ulicznego nakładanego przez gangi w rodzinnych stronach.

„Tony położył temu wszystkiemu kres – wspomina Bud Hall junior, emerytowany agent FBI, który przez wiele lat śledził życie Spilotra. – Zmienił zasady, na jakich w Vegas prowadzono interesy. Przejął kontrolę. Rozpoczął od sprowadzenia paru swoich ludzi i nałożenia podatku ulicznego na wszystkich miejscowych bukmacherów, lichwiarzy, sprzedawców narkotyków i alfonsów. Paru – na przykład bukmacher nazwiskiem Jerry Dellman – odmówiło zapłaty. Skończyli jak on – zastrzelony w biały dzień w garażu za swoim domem. Zabójcy nawet nie próbowali ukryć zwłok. Zakomunikowali w ten sposób, że w mieście pojawił się prawdziwy gangster.

Tony bardzo szybko zrozumiał, że może rządzić Las Vegas w dowolny sposób, gdyż mafijni bossowie byli daleko i nie posiadali w Las Vegas takich wtyczek, jakie mieli w Elmwood Park”.

*

„Gdy Tony sprowadził się do Las Vegas, niewielu ludzi wiedziało, kim jest – wspomina Mańkut. – Pamiętam, że pracami budowlanymi i działem zakupów w hotelu kierował naprawdę arogancki gość, John Grandy. Nikt nie próbował go prowokować. Gdy ktoś go o coś prosił, Grandy mówił:

– Po co, do kurwy nędzy, zawracasz mi dupę? Spadaj!

Obchodziłem się z nim jak z jajkiem.

Pewnego rana miał mnie odwiedzić Tony. Grandy był ze mną, kierował pracą paru robotników składających stoły do black jacka. W rękach trzymał stertę listew. W pewnym momencie obejrzał się i zobaczył Spilotra.

– Hej, ty, chodź no tutaj! – woła do niego. – Trzymaj! Potem powiem ci, co z tym zrobić.

Nigdy tego nie zapomnę. Listwy ważyły ze trzydzieści, może czterdzieści funtów. Tony był tak zaskoczony, że dopiero po długiej chwili wcisnął je z powrotem Grandy'emu.

– Proszę – powiedział. Sam je sobie trzymaj. Myślisz, że kim, kurwa, jesteś? Następnym razem, gdy odezwiesz się do mnie w ten sposób, zrzucę cię z okna! – Powtarzam słowo w słowo.

Grandy patrzy na mnie. Ja na Tony'ego. Tony jest wściekły jak osa. Grandy posłusznie odbiera listwy i nie mówi ani słowa. Tony oświadcza, że spotka się ze mną w barze na dole i wychodzi.

Gdy zniknął za drzwiami, Grandy pyta:

– Hej! Kim jest ten facet? Za kogo on się, kurwa, uważa?

– Ten facet tu nie pracuje. I nieważne, kim jest – odpowiadam.

Ale Grandy czuje, że coś nie gra. Schodzi do kasyna, spostrzega Bobby'ego Stellę i ciągnie go do baru, by poszukać Tony'ego.

– Bobby, kim jest ten wpieprzający facet? – pyta. – Co on sobie, kurwa, wyobraża? – Zaczyna wpadać w złość.

Bobby zauważył, że John pokazuje na Tony'ego i starał się go uspokoić.

– Powoli. Nie gorączkuj się.

– Co to znaczy «powoli»?

– Ten facet to Tony Spilotro.

Grandy stał jak słup i powtarzał:

– O kurwa! O kurwa!

Najwyraźniej znał Tony'ego z nazwiska. Podszedł do niego i przeprosił go parę razy.

– Strasznie mi przykro. Naprawdę nie chciałem cię obrazić. Śpieszyliśmy się, a ja nie wiedziałem, kim jesteś. Przyjmiesz moje przeprosiny?

Tony mruknął, że przyjmie i odwrócił się. Grandy błyskawicznie zniknął z baru”.

*

Frank Cullotta wyszedł z więzienia po odsiedzeniu pięciu lat za napad na ciężarówkę. Spilotro poleciał do Chicago na przyjęcie z tej okazji.

„Na moim urodzinowym torcie widniał napis: «Nareszcie wolny» – wspomina Cullotta. – Przyszli wszyscy znajomi i każdy dał mi kopertę. W końcu wieczoru miałem około dwudziestu tysięcy dolarów, ale najbardziej ucieszyło mnie, że tylu ludzi było ze mną i lubiło mnie. Byłem na zwolnieniu warunkowym, więc nie mogłem od razu wyjechać z Chicago, ale Tony powiedział, że gdy tylko dostanę zgodę kuratora, mam przyjechać do Newady.

Gdy tam dotarłem, Tony rządził już miastem. Wszyscy byli na jego liście płac. Miał w kieszeni paru gości w biurze szeryfa. W sądzie zaś ludzi, którzy mogli zdobyć dla niego protokoły posiedzeń ławy przysięgłych, a w firmie telefonicznej takich, co donosili nam o podsłuchach.

Tony obstawił całe miasto. Stale pisali o nim w gazetach. Przyjeżdżały do niego rolls – royce'ami babki, które chciały pokazać się z nim na mieście. Każdy pragnął pobyć w towarzystwie gangstera. Gwiazdy filmowe. Wszyscy. Nie wiem, co w tym, kurwa, atrakcyjnego, ale tak właśnie było. Chyba chodzi o poczucie siły, no wiesz. Ludzie rozumują tak: no cóż, ci faceci to przecież płatni mordercy i jeżeli będę musiał coś załatwić, zrobią to za mnie.

Tony wiedział, że potrafię kraść, i twierdził, że możemy zgarniać sporo szmalu. Zawsze potrzebował forsy. Szybko wyzbywał się gotówki. Lubił grać w totka. Nigdy nie siedział w domu. Był w porządku. Zawsze sam płacił. Obojętne, czy siedziało z nami dziesięć, czy piętnaście osób, zawsze to on brał ze stołu rachunek.

Powiedział mi tak:

– Posłuchaj, zorganizuj sobie grupę ludzi. Cokolwiek musisz z nimi, kurwa, zrobić, masz moje błogosławieństwo. Odpal mi tylko moją dolę. Masz tutaj carte blanche.

Posłałem po Wayne'a Matekiego, Larry'ego Neumana, Erniego Davina, prawdziwych desperado, i zaczęliśmy wszystkich przyciskać: bukmacherów, lichwiarzy, sprzedawców prochów, alfonsów. Kurza twarz, aleśmy im grozili i ubliżali. Dawaliśmy im wycisk. Strzelaliśmy do ich pieprzonych psów obronnych. Czym się mieliśmy przejmować? Przecież posiadałem błogosławieństwo Tony'ego. Prawdę powiedziawszy, w połowie przypadków to właśnie Tony nadawał nam skok.

A potem okradzeni i wystraszeni przybiegali do Tony'ego po ochronę. Nie mieli pojęcia, że to Tony nasłał nas na nich.

Sporo zarabialiśmy na domach. Kradliśmy wyłącznie gotówkę i biżuterię. Mówię o trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu tysiącach dolarów w dwudziestkach i setkach upchanych w szufladach. Raz przy łóżku właściciela znalazłem piętnaście tysiącdolarowych banknotów. No i jak miałem się ich pozbyć, do kurwy nędzy? Trudno puścić w obieg tysiącdolarowe banknoty. Jeżeli próbujesz je rozmienić w banku, żądają podania nazwiska. Więc wymieniłem je w hotelu Stardust. Wręczyłem forsę Lou Salerno, a on wsadził ją do szuflady i oddał mi piętnaście kawałków w setkach.

Myślisz, że skąd wziąłem pieniądze na moją restaurację Upper Crust? * Zdobyłem ją w ciągu dwóch dni. Obrobiliśmy z Erniem domy dwóch maître d'hôtel. Zgarnęliśmy ponad sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Maître d'hôtel biorą po dwadzieścia dolców od ludzi szukających w knajpach dobrego stolika. No cóż, po prostu odebraliśmy im te dwudziestodolarówki. Jeden z tych gości miał również zegarek Patka wart trzydzieści tysięcy. Opchnęliśmy go Bobby'emu Stelli za trzy kawałki, a Bobby dał go komuś w prezencie.

Informacje otrzymywaliśmy od pracowników kasyn, nadzorców chłopców hotelowych, rejestratorów, urzędników bankowych, pracowników biur podróży. Ale najlepszym źródłem informacji byli pośrednicy ubezpieczeniowi, sprzedający polisy na ubezpieczenie rzeczy, które potem rabowaliśmy. Mówili nam o wszystkim. O tym, jakiego rodzaju biżuteria jest w posiadaniu ich klientów i na jaką sumę się ubezpieczyli. O tym, gdzie znajdują się najcenniejsze przedmioty i o rodzajach zabezpieczeń przeciwwłamaniowych. Wszystkie te informacje należało umieścić w polisie w momencie zawierania umowy.

Jeżeli drzwi, okna i zabezpieczenie były trudne do sforsowania, dostawaliśmy się do środka przez mur. To ja wpadłem na ten pomysł. Jest bardzo prosty. Prawie wszystkie domy w Vegas mają gipsowe elewacje. Wystarczy pięciofuntowy młot kowalski, by zrobić w takiej ścianie dziurę pozwalającą dostać się do środka. Nożycami do metalu przecinasz drucianą siatkę służącą jako podkład pod tynk. Potem walisz jeszcze parę razy, dopóki nie przebijesz wewnętrznej warstwy suchego tynku, i jesteś w środku.

Można było to robić tylko w Las Vegas, ponieważ miejscowe domy mają nie tylko gipsowe elewacje, lecz otoczone są również wysokimi murami, chroniącymi przed ciekawskimi. Ludzie mają przed domami baseny i inne bajery i lubią żyć w odosobnieniu. Nie znają swych sąsiadów. Takie jest Vegas. Gdy ludzie słyszą hałas w sąsiednim domu, ignorują go. Zrobiliśmy tyle tego rodzaju włamań, że dziennikarze zaczęli nas nazywać gangiem «Dziura w Murze». Gliny nigdy nie wpadły na nasz trop.

– Podłe świnie – z dumą powiedział o nas Tony. – Patrzcie, co udało mi się stworzyć.

Opanowaliśmy włamania do perfekcji. Załatwialiśmy sprawę w ciągu trzech, góra pięciu minut. Ilekroć robiliśmy skok, zostawialiśmy przed domem swojego człowieka w samochodzie dostawczym z anteną radarową, wyłapującą policyjne komunikaty. W środku był nawet deszyfrator, tak więc rozumieliśmy również meldunki FBI. Deszyfratorów i danych o policyjnych częstotliwościach dostarczył nam Tony.

Ale bez względu na to, jak dobrze nam szło, pieniędzy nigdy nie było za wiele. Forsa z włamań szybko się rozchodzi. Musieliśmy ją dzielić na cztery części: dla mnie i dwóch moich ludzi oraz dla Tony'ego, który zawsze dostawał swą dolę. Z łupu wartości czterdziestu tysięcy dolarów Tony otrzymywał dziesięć kawałków. Nie ruszając się z domu. Za każdym razem dostawał taką samą część.

Czasem, gdy potrzebowaliśmy gotówki, a w interesie panował słaby ruch, dokonywaliśmy zwykłych kradzieży. W ten sposób załatwiliśmy Rose Bowl. Właścicielem biura był wtedy człowiek, do którego należał Chateau Vegas. Tony przekazał mi wszystkie potrzebne informacje, a potem mówi:

– Będzie wam potrzebna nowa twarz.

Sprowadziłem więc z Chicago chłopaka, którego nikt nie znał. Nie mogłem posłużyć się kimś znanym głównie dlatego, że nie powinniśmy dokonywać takich kradzieży. Gdyby szefowie odkryli, że Tony urządza w środku miasta napady z bronią w ręku, długo by tu nie pomieszkał. Ale w Chicago nikt nie wiedział o tym, że dokonujemy włamań i napadów. Było to naszą słodką tajemnicą.

Tak jak powiedział Tony, stara klempa, która prowadziła biuro, i jej goryl wyszli na parking na tyłach budynku. Mieli ze sobą torbę z forsą. Ona idzie do swego wozu. Ochroniarz stoi tylko i ją obserwuje. Chłopak, którego sprowadziłem, podchodzi do baby, błyskawicznie wyciąga spluwę i wyrywa jej torbę z ręki.

Facet, który miał nad nią czuwać, próbował zgrywać bohatera. Mój chłopak palnął go grzbietem ręki i goryl siadł na tyłku. Mój chłopak potrafił być naprawdę brutalny. Siedzi teraz za jakiś inny numer. Dostał czterdzieści lat.

Uciekał ulicą równoległą do głównego bulwaru. Stoi przy niej kaplica. Czekał tam na niego Ernie Davino. Larry Neuman ubezpieczał go na pobliskim parkingu. Gdy chłopak wskoczył z Erniem do samochodu, Larry siedział już na tylnym siedzeniu. A gdy zjechali z ulicy, ja również to zrobiłem. Staliśmy cztery przecznice dalej, dzieląc forsę, gdy usłyszeliśmy, jak policyjne radiowozy zaczynają pojawiać się na parkingu przed Rose Bowl.

Wracając pamięcią do tamtych lat, widzę, jakimi byliśmy szaleńcami. Znajdowaliśmy się w Las Vegas, które oferowało tysiące sposobów zarobienia w nieuczciwy sposób, a Tony zmuszał nas do włamań, napadów z bronią w ręku i okradania sklepów. To było głupie”.

*

Wszystkie rozwijające się branże tworzą nowe miejsca pracy i branża, w której działał Spilotro, nie była wyjątkiem. Po roku Spilotro zapewniał pracę nie tylko swoim ludziom, ale i dziesiątkom funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości, którzy go śledzili, podsłuchiwali i próbowali schwytać w starannie zastawione pułapki. W pewnym momencie Spilotro obstawiał za trzydzieści tysięcy dolarów tygodniowo w biurze bukmacherskim będącym w rzeczywistości zasadzką zastawioną przez IRS; skusiło go to, że oferowano w nim korzystniejsze warunki niż w innych biurach Vegas. Gdy agent IRS obsługujący biuro miał czelność poprosić Spilotra o zabezpieczenie, ten pogroził mu kijem baseballowym.

„Wiesz kim jestem? – zapytał. – Panem tego miasta”.

Przeniósł swój sklep z biżuterią z Circus Circus na West Sahara Avenue, tuż przy głównym bulwarze Las Vegas. Sklep o nazwie Gold Rush * był piętrowym budynkiem stylizowanym na Dziki Zachód – z podniesionym chodnikiem i słupkami do przywiązywania wierzchowców.

„Najpierw wykazaliśmy prawdopodobieństwo winy, a potem w suficie pokoju na zapleczu sklepu mogliśmy zainstalować mikrofon – wspomina Bud Hall. – Sala od frontu służyła wyłącznie do sprzedaży pierścionków i zegarków. Na piętrze Tony miał urządzenia do wykrywania nadzoru policyjnego: szyfratory telefoniczne, wojskowe lornetki pozwalające sprawdzić z odległości jednej mili, czy ktoś go obserwuje, oraz krótkofalówki, które wyłapywały komunikaty policji, a nawet były w stanie rozszyfrować meldunki nadawane przez FBI. Tony zdobył ich częstotliwości za pośrednictwem paru policjantów miejskiej policji, których opłacał. Zatrudniał także speca od elektroniki, Ronniego «Jajogłowego» DeAngelisa, który co parę tygodni przylatywał z Chicago i szukał u niego podsłuchu. Najlepszą aparaturę podsłuchową instalowaliśmy zawsze tuż po wyjeździe DeAngelisa.

– Jajogłowy twierdzi, że dom jest czysty – oznajmiał dumnie Tony i wszyscy oddychali z ulgą.

Spilotro był człowiekiem szalenie skoncentrowanym. Budził się rano, dokładnie wiedząc, co tego dnia ma zrobić. W Gold Rush przyjmował dziesiątki telefonów. Jednocześnie załatwiał wszelkiego rodzaju sprawy finansowe. Kierował rozmaitymi grupami, setkami ludzi, obmyślał tysiące planów o różnych stopniach zaawansowania. I choć większość z nich nigdy nie została zrealizowana, musiał pracować po szesnaście, osiemnaście godzin, próbując sfinalizować transakcje.

To, co robił, byłoby trudne nawet wtedy, gdyby miał do dyspozycji sekretarki, archiwum, kserokopiarki i telefon. Ale on działał spontanicznie i wszystko miał w głowie. Jedno, co zapisywał, to numery telefonów; drobniutkimi cyframi, nie do odczytania bez szkła powiększającego. Gdy weszliśmy w ich posiadanie, stwierdziliśmy, że zmieniał kolejność cyfr albo zapisywał pół bądź trzy czwarte każdego numeru na opak.

Codzienne podsłuchiwanie kogoś różni się od stałego przebywania w jego towarzystwie. Wytwarza dziwną relację pomiędzy podsłuchującym a podsłuchiwanymi. Słuchasz relacji z ich życia i dość szybko okazuje się, że tkwisz w nim po uszy. Nie chcę przez to powiedzieć, że zaczynasz ich lubić, ale po pewnym czasie potrafisz określić po ich głosie, w jakim są nastroju i w której części pokoju się znajdują. Bywa, że wypowiadasz bezgłośnie to, co za chwilę powiedzą. Poznajesz ich tak dokładnie, że stajesz się niemal częścią podsłuchiwanej osoby.

Tony to najinteligentniejszy gangster, jakiego znałem. Myślę, że był geniuszem. Jego największy problem polegał na tym, że otaczał się ludźmi, którzy stale nawalali. To właśnie bez przerwy nam powtarzał. Narzekał na niekompetencję swych pracowników i na to, że nie ma innego wyboru i musi załatwiać wszystko sam, jeżeli chce, by było załatwione porządnie.

Jeżeli rozmawiałeś z nim telefonicznie, wystarczyło parę słów, by Tony zrozumiał, po co dzwonisz. I lepiej było nie narażać mu się telefonami w sprawach innych niż interesy i to interesy korzystne dla niego.

Tony zupełnie nie umiał prowadzić rozmów o niczym. Potrafił być sympatyczny, serdeczny, miły. Ale nie można było marnować jego czasu. Denerwował się szybciej niż wszystkie znane mi osoby. Wybuchał błyskawicznie. W ciągu sekundy z sympatycznego rozmówcy zmieniał się we wrzeszczącego, gwałtownego maniaka. Człowiek nie miał szans, by przygotować się do starcia. Myślę, że nagłość ataków Tony'ego była równie przerażająca, co fakt, że wściekł się na ciebie. Ale gdy wściekłość przechodziła, to już na dobre. Zapominał o wszystkim. Wracał do interesów.

Z Nancy łączył go ich syn, Vincent, i nic więcej. Tony spał w swoim pokoju na parterze domu, za zamkniętymi na klucz stalowymi drzwiami. Gdy wstawał rano, o dziesiątej trzydzieści lub jedenastej, Nancy nie wchodziła mu w drogę. Robił sobie kawę, a gdy podnosił gazetę z chodnika, rozglądał się po Belfour Avenue w poszukiwaniu policyjnych szpicli.

Gdy wychodził, nie było żadnych «do widzenia» ani «do zobaczenia na kolacji». Po prostu wsiadał do błękitnej sportowej corvetty i odjeżdżał. Zwykle okrążał parę razy sąsiedztwo domu, sprawdzając, czy jest śledzony. Jazda z domu do sklepu, która zabierała najkrótszą drogą dziesięć minut, mogła trwać trzy kwadranse, ponieważ Tony automatycznie pozbywał się ogonów, przejeżdżając przez centra handlowe, zatrzymując się na zielonych światłach, przejeżdżając skrzyżowania na czerwonych, łamiąc zakazy zawracania i sprawdzając w lusterku wstecznym, czy ktoś za nim jedzie.

Po tych wszystkich chwilach, które spędziłem, podsłuchując jego rozmowy w Gold Rush i w domu, doszedłem do wniosku, że Tony ma coś, co w piechocie morskiej nazywaliśmy «naturą dowódcy». Gdy mówił, ludzie słuchali. Gdy wchodził do pokoju, zawsze przejmował kierownictwo. Nad czym? To właśnie był jego problem.

Pewnego dnia usłyszeliśmy, że Joe Ferriola, jeden z szefów ulicznych gangów z Chicago, próbował załatwić krewniaczce posadę krupiera w kasynie Stardust. Tony poprosił Joeya Cusumano, by się tym zajął. Cusumano, jeden z kumpli Spilotra, tak często kręcił się po kasynie, przekazując wiadomości od Tony'ego, że wielu pracowników kasyna sądziło, iż tam pracuje.

Minął tydzień i ludzie Ferrioli zadzwonili do Tony'ego z pretensjami, że dziewczyna nadal jest bez pracy. Tony wpadł w szał. Cusumano sprawdził, co jest grane, i dowiedział się, że kasyno nie zatrudni dziewczyny jako krupiera, ponieważ brak jej doświadczenia. Musiałaby pójść na sześciotygodniowy kurs dla krupierów.

Tony kazał wówczas Joeyowi poprosić Mańkuta, który udawał wtedy dyrektora działu zaopatrzenia hotelu Stardust, by ten dał dziewczynie pracę kelnerki.

Joey zjawia się po paru dniach i mówi, że Mańkut nie chce jej zatrudnić, ponieważ jego zdaniem nie jest wystarczająco ładna, a w dodatku ma krzywe nogi.

Spilotro wściekł się i zrobił coś, czego nigdy nie powinien robić – zadzwonił do kasyna. Złapał Joeya Bostona, eks – bukmachera, którego Mańkut zatrudnił do prowadzenia hotelowego totalizatora sportowego.

Tony nie powinien dzwonić do kasyna, ponieważ teraz FBI miało taśmę z nagraniem rozmowy, w której prosił jednego z dyrektorów kasyna o pracę dla krewnej chicagowskiego capo. Właśnie na to czekaliśmy. Telefon Spilotra świadczył o bezpośrednim powiązaniu mafii z licencjonowanym kasynem, powiązaniu, którego żadna ze stron nie chciała ujawnić, o związku, który mógł zagrozić istnieniu kasyna i wskazać, kto jest jego faktycznym właścicielem”.

Dziewczyna trafiła w końcu do pracy w ochronie jednego z hoteli w Vegas. Lecz historia o tym, jak Tony Spilotro, najgroźniejszy gangster w Las Vegas, nie był w stanie załatwić pracy w kasynie dla jednej z krewniaczek chicagowskiego capo przeszła do legendy.

*

„Stałe bywałem w towarzystwie Tony'ego i pamiętam, że zawsze bał się, iż ktoś nas podsłucha – wspomina Matt Marcus, ważący trzysta pięćdziesiąt funtów bukmacher, który przyjął od Spilotra sporo zakładów. – Byliśmy w Food Factory przy Twain Street, w lokalu, w którym mieliśmy trochę udziałów. Tony posługiwał się językiem ciała: przechylał się do tyłu na krześle, wzruszał ramionami, kręcił głową i marszczył brwi. Zwykle pił herbatę. Kawy nie brał do ust. Zawsze siedział z filiżanką, z której zwisała nitka torebki z herbatą, przechylając się na krześle, wzruszając ramionami, kręcąc głową i marszcząc brwi. Był przekonany, że obok siedzi agent FBI. Bez przerwy zmieniał samochody. Wywiadowcy zawsze sprawdzali ich tablice rejestracyjne. Podchodzili do wozów i zapisywali numery”.

„Wydawało się, że przechytrzanie agentów FBI sprawia mu prawdziwą frajdę, ale Tony nie był głupcem – wspomina Frank Cullotta. – Ilekroć miał mi coś do powiedzenia, szliśmy na spacer po pustym parkingu lub poboczem drogi biegnącej przez pustynię. Gdy mówiłeś coś do niego, zazwyczaj robił po prostu miny, marszczył czoło albo uśmiechał się i w ten sposób dawał do zrozumienia, co masz zrobić. Nawet wtedy gdy rzeczywiście mówił, zawsze zasłaniał usta ręką na wypadek, gdyby agenci federalni zamierzali czytać z ruchu jego ust przez lornetkę”.

W pewnym momencie FBI było tak zawiedzione efektami podsłuchów w Gold Rush, że ukryli kamerę w suficie pokoju na zapleczu restauracji Cullotty; podejrzewali, że Spilotro urządza w nim część najważniejszych spotkań.

„Otrzymaliśmy informację, że coś tam jest – opowiada Cullotta – i zerwaliśmy podwieszony sufit. To «coś» przypominało małą kamerę telewizyjną. Był na niej napis: «Własność rządu Stanów Zjednoczonych» czy jakoś tam, a numer seryjny został zdrapany. Wkurzyłem się nie na żarty. Chciałem wywalić to cholerstwo na śmietnik, ale Tony kazał nam wezwać Oscara i oddać kamerę”.

Gdy FBI zrozumiało, że ponaddwuletni elektroniczny nadzór nie zdołał doprowadzić do przyłapania Spilotra, posłało do Gold Rush tajnego agenta, Ricka Bakena, używającego nazwiska Rick Calise.

Zgodnie z opracowanym planem – pułapką Baken wiele miesięcy wcześniej zdobył względy brata Tony'ego, Johna, grywając i przegrywając z nim w karty. Podczas karcianych spotkań Baken „przypadkiem” wyjawił, że jest eks – oszustem i złodziejem biżuterii, który rozpaczliwie potrzebuje gotówki i szuka okazji do sprzedania kradzionych diamentów po atrakcyjnej cenie. Biuro spreparowało, rzecz jasna, Bakenowi życiorys potwierdzający jego kryminalną przeszłość na wypadek, gdyby Spilotro chciał to sprawdzić. Ale po spotkaniu ze Spilotrem Baken przekonał się, że Herbie Blitzstein uniemożliwia mu bezpośrednią rozmowę z Tonym.

Po jedenastu miesiącach tej bezowocnej i niebezpiecznej pracy agenci FBI byli tak sfrustrowani, że zdecydowali się na rozpaczliwe posunięcie. Mając przy sobie, jak zwykle, mikrofon i nadajnik, Baken zagadnął Spilotra i powiedział, że FBI zgarnęło go na przesłuchanie i groziło więzieniem, jeżeli nie opowie o jego nielegalnej działalności.

Ku jego zaskoczeniu Spilotro zaproponował wizytę u swego adwokata, Oscara Goodmana.

Ani się Baken obejrzał, już siedział w gabinecie adwokata z całą aparaturą i udawał zawodowego oszusta. Goodman przez kwadrans słuchał jego opowieści, po czym dał mu nazwiska i numery telefonów kilku adwokatów. Wspaniale się później bawił, wykorzystując ów incydent jako dowód, że FBI usiłowało naruszyć tajemnicę kontaktów adwokat – klient, podsłuchując potencjalnego oskarżonego i jego obrońcę.

*

Z biegiem lat Spilotro spędzał coraz mniej czasu ze swą żoną Nancy. Gdy byli razem, kłócili się – a agenci FBI słuchali. Nancy narzekała, że przestał się nią interesować. Oskarżała go o romanse. Nigdy nie było go w domu. Nigdy z nią nie rozmawiał. Rano FBI rejestrowało brzmienie ciszy, w której Tony parzył sobie herbatę, a Nancy czytała gazetę. Po czym bez słowa pożegnania wychodził do sklepu.

Nancy musiała czasem dzwonić do niego do pracy, żeby mu przekazać jakąś wiadomość. Zdaniem Buda Halla Tony zawsze był wtedy opryskliwy:

„ – Nie wiem, czy ta sprawa może poczekać, ale dzwonił taki a taki – mówiła, a on odpowiadał nieco sarkastycznie:

– Może poczekać – i odkładał słuchawkę. Albo rzucał z irytacją:

– Nancy, jestem zajęty – i się rozłączał. Nigdy nie był wobec niej dżentelmenem.

Nancy żaliła się Denie Harte, dziewczynie Herbiego Blitzsteina, która prowadziła sklep Tony'ego. Ilekroć Tony ją pobił albo gdy podejrzewała, że zdradza ją z jakąś inną kobietą, mówiła o tym Denie; Dena stale donosiła jej o postępkach męża.

Pewnego razu Dena zadzwoniła do Nancy do domu i powiedziała:

– Ta suka tu jest.

Nancy wskoczyła do samochodu, wpadła do sklepu jak burza i zaczęła wrzeszczeć na Sheryl, przyjaciółkę Tony'ego. Wyzwała ją przy wszystkich od najgorszych kurew.

Słyszeliśmy jej wrzaski. Po chwili wychodzi Tony i słychać, jak Nancy krzyczy do niego, żeby przestał ją bić. Tłukł żonę, ile wlezie. Baliśmy się, że ją zatłucze na śmierć. Zrobiło się gorąco. Zadzwoniliśmy więc pod dziewięćset jedenaście i powiedzieliśmy, że siedzimy w niemieckiej restauracji Black Forest i słyszymy przez ścianę, iż napadli na kogoś w Gold Rush. Nie mogliśmy powiedzieć glinom, kim jesteśmy, bo wyglądało na to, że Tony ma ich w kieszeni, a nie chcieliśmy zostać zdemaskowani. Policja dotarła na miejsce w ciągu paru minut i wszystko ucichło”.

„Nancy miała swoje sprawy, a Tony swoje – wyjaśnia Frank Cullotta. – Jej życie polegało głównie na grze w tenisa i bieganiu po okolicy w białych strojach. Miała Vincenta, braci Tony'ego i ich rodziny. Raz w tygodniu Tony zabierał ją na kolację lub coś w tym rodzaju. Nancy nie bała się go. Darła się na Tonny'ego i doprowadzała go do szału.

Powiedział mi, że kiedyś próbowała go zabić. Pokłócili się o coś i Tony rzucił nią o ścianę. Po chwili zjawiła się z naładowaną trzydziestką ósemką. Wycelowała w jego głowę.

– Zabiję cię, jeżeli mnie jeszcze raz uderzysz – ostrzegła.

– Pomyśl o Vincencie – poradził Tony. – Zobaczyłem śmierć – opowiadał mi później. – Spacerowaliśmy, dopóki nie odłożyła pistoletu. Potem ukryłem całą broń znajdującą się w domu”.

*

„Sheryl miała koło dwudziestki, ale wyglądała młodziej – wspomina Rosa Rojas, jej najlepsza przyjaciółka. – Była mormonką z północnego Utah, śliczną i świeżą. Gdy Tony ją poznał, nazwał Sheryl swą wiejską dziewczyną. Była tak naiwna, że gdy zaprosił ją do restauracji, powiedziała, iż pójdzie tylko z przyjaciółką.

Pracowałyśmy w szpitalu, w którym Spilotro leczył się na serce i tam właśnie się poznali. Chodzili razem do restauracji, ale Tony nigdy się do niej nie dobierał. Bardzo długo trzymał się od niej na dystans.

Zanim zaryzykował bliską znajomość, dowiedział się o Sheryl wszystkiego, czego można było się dowiedzieć. Kazał Joeyowi Cusumano wybadać, skąd pochodzi, kim są jej przyjaciele i jak długo mieszkała tam, gdzie mieszkała. Chciał wiedzieć o niej wszystko, zanim się zaangażował i uznał, że może jej zaufać.

Upłynęło dużo czasu, nim Sheryl zrozumiała, kim jest jej znajomy. Zaczęła coś podejrzewać, bo ilekroć gdzieś wychodzili, śledzili ich policjanci w cywilnych ubraniach. Brat Tony'ego wyjaśnił, że powstały pewne problemy prawne i śledzą go z tego właśnie powodu. Tony uprzedzał, że przeczytamy o nim w gazetach i twierdził, iż dziennikarze nie zawsze mają rację.

Zaczęli ze sobą sypiać dopiero po bardzo długiej znajomości. Tony zawsze był dżentelmenem; bardzo spokojny, bardzo powściągliwy. Czasem wpadał w szał, ale nigdy nie słyszałam, by przeklinał lub używał brzydkich słów.

W końcu kupił jej piętrowy dom koło Eastern i Flamingo Avenue. Miał dwie sypialnie i kosztował sześćdziesiąt dziewięć milionów. Z pełnym wyposażeniem: lodówką, żaluzjami, zmywarką i suszarką do naczyń. Był również garaż i małe patio oraz rozsuwane drzwi prowadzące na parter. Na piętrze mieli sypialnie i duży pokój z najlepszą aparaturą stereo i telewizorem. Właśnie w nim spędzali większość czasu – oglądając mecze w telewizji i słuchając muzyki.

Tony był bardzo szczodry. Co tydzień zostawiał jej tysiąc dolarów w słoju na ciasteczka, który stał w kuchni. Nigdy nie mówił o pieniądzach i nigdy nie było mowy o tym, że ją utrzymuje. Gdy jednak kupił jej długie futro z norek, uznała, że w końcu zaangażował się uczuciowo. Pokochała go całym sercem.

Dość długo nie wiedziała, że Tony jest żonaty. Gdy odkryła prawdę, był to dla niej ciężki cios. Uwierzyła, że Tony nie ożenił się z nią tylko dlatego, że jest ortodoksyjnym katolikiem i trudno mu opuścić żonę. Przez pewien czas nakłaniał nawet Sheryl do nauki zasad wiary katolickiej. Dał jej do czytania książki o tematyce religijnej. Sam dobrze znał Biblię.

Nigdy nie powiedział złego słowa o swojej żonie. Pobrali się w kościele i sytuacja nie była łatwa. A w dodatku Tony kochał swego syna. Vincent był dla niego wszystkim. Sensem życia. Tony zawsze wracał do domu o wpół do siódmej rano, żeby móc przygotować Vincentowi śniadanie. Sheryl mówiła, że robił to nawet po nocy spędzonej z nią.

W końcu kupił jej samochód – nowego plymoutha fury. Wóz nie był zbyt efektowny.

Gdy Nancy odkryła, co się dzieje, sytuacja zrobiła się nieprzyjemna. Pewnego dnia Sheryl wstąpiła do sklepu, by zobaczyć się z Tonym. Na szyi miała wysadzany diamentami naszyjnik z literą S, który podarował jej Tony. Gdy Nancy weszła do sklepu i ujrzała Sheryl w naszyjniku, wpadła we wściekłość i próbowała go zerwać.

Dotarłam do sklepu akurat w tym momencie i ujrzałam, jak walczą ze sobą na podłodze. Sheryl nie pozwoliła odebrać sobie naszyjnika. Tony wyszedł z pokoju na zapleczu i przerwał walkę. Dzięki temu mogłyśmy z Sheryl uciec.

W końcu, gdy Tony i Sheryl rozstali się, Tony nie odpowiadał na jej telefony. Sheryl naprawdę szalała za nim, ale chyba za bardzo się narzucała. Gdy zerwali ze sobą, Tony miał sporo problemów z policją i być może próbował oszczędzić jej kłopotów.

Brat Tony'ego powtarzał Sheryl, by nie próbowała się z nim kontaktować.

– Nie dzwoń do niego – mówił. – Oszczędź sobie kłopotów.

Lecz Sheryl oglądała w telewizji, jak pojawiał się w sądzie i widziała, że tyje i źle wygląda. Zarzucała Nancy, że nie opiekuje się nim. Sheryl dbała o to, by Tony odżywiał się prawidłowo, a jej lodówka zawsze była pełna owoców, sałaty i zdrowej żywności odpowiedniej dla ludzi mających kłopoty z sercem.

Po zerwaniu z Tonym dostała pracę barmanki w nocnym lokalu. Tony nie był tym zachwycony. Ale Sheryl przyzwyczaiła się do jego stylu życia. Potrzebowała pieniędzy. Potem została krupierem. Pracowała w dawnym MGM, w Bally's, przy stole do black jacka. Miała najlepszą zmianę i doskonałe zarobki. Zaczęła się spotykać z ludźmi grającymi o najwyższe stawki. Zmądrzała. Nauczyła się żyć i zaczęła szukać następnej opoki, na której mogłaby się wesprzeć”.

*

„Stoimy pewnego dnia na tyłach klubu My Place, na parkingu, i Tony mówi mi, bym zabił Jerry'ego Lisnera – wspomina Frank Cullotta. – Jerry Lisner był drobnym sprzedawcą narkotyków i kanciarzem.

– Frankie, musisz się zająć tym gościem. Wykiwał mnie. To złodziej.

Powiedziałem Tony'emu, że trudno mi będzie to zrobić, ponieważ niedawno wydusiłem z niego pięć tysięcy dawek LSD i Lisner, i jego żona mi nie ufają.

Tony dostał szału.

– Zakatrupię tego skurwysyna – mówi. – Tylko go tutaj sprowadź.

Tłumaczyłem mu, że wcale się nie wymiguję. Sęk w tym, że Lisner się mnie boi. Trudno by mi było go dopaść.

– Chcę, żebyś załatwił to teraz! – zawołał. – Natychmiast!

To wszystko, co powiedział. Wrócił do klubu. Śledzono nas wtedy bez przerwy, więc wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Spakowałem torbę, pojechałem na lotnisko w Bur – bank, skąd poleciałem do Chicago. Nikt nawet nie wiedział, że wyjechałem z miasta.

W Chicago skontaktowałem się z Wayne'em Matekim. Następnego wieczoru odlecieliśmy pod fałszywymi nazwiskami do Burbank, wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Vegas.

Przyjechaliśmy do mnie. Pomyślałem, że zaryzykuję i zadzwonię do Lisnera. Mówię sobie: spróbuj. Sprawdź, czy jest w domu. Jest.

– Mam dzianego frajera. Kogoś, kogo możemy nieźle oskubać – informuję i dodaję, że facet jest w mieście. I że chodzi o kupę forsy.

Lisner każe mi go sprowadzić. Korzystamy z wozu dostawczego, w którym mamy policyjną antenę przeszukującą i automat kaliber dwadzieścia pięć. Nie miałem tłumika, więc opróżniłem łuski do połowy z ładunku prochowego, żeby nie powodowały zbyt dużego hałasu.

Zostawiłem Wayne'a w samochodzie i wszedłem za bramę. Powiedziałem Lisnerowi, że chcę z nim porozmawiać, zanim wejdzie nasz klient. Chcę upewnić się, czy nikogo nie ma w domu. Wiem, że jego stara pracuje. Wiem, że Lisner ma dwóch synów. Wiecznie skarżył się, że grają mu na nerwach.

Gdy wchodzimy do domu, pytam:

– Na pewno nikogo nie ma? Jesteś pewien? Gdzie są twoje dzieci? Gdzie twoja żona? – Odpowiada, że jest sam, a ja wyjaśniam, iż chcę się upewnić, zanim przyprowadzę klienta.

Spacerujemy po domu.

– Słyszę jakiś hałas – mówię, a Lisner zapewnia, że nic nam nie grozi. Wyjrzałem przez okno salonu na basen i zamknąłem żaluzje. Razem wychodzimy z małej izdebki, wyciągam gnata i strzelam mu dwa razy w potylicę.

Lisner odwraca się i spogląda na mnie.

– Co robisz? – pyta i rzuca się do ucieczki przez kuchnię w stronę garażu.

Spojrzałem na pistolet, jakbym mówił: co to, do kurwy nędzy, ma znaczyć? Ślepe naboje? Biegnę więc za nim i opróżniam resztę magazynka. Każdy strzał przypomina eksplozję.

Ale Lisner nie pada na ziemię. Skurwiel zaczyna biec. Jak w komedii pomyłek. Gonię go dokoła domu i pakuję mu w łeb następne kule.

Doganiam go w garażu. W tym samym momencie uderza w przycisk zamka u drzwi, ale trafiam go, zanim zaczynają opadać. Widzę, że słabnie. Wciągam go z powrotem do kuchni.

Nie mam już więcej naboi. Zastanawiam się, co zrobić. Chwytam za jakiś kabel i owijam mu go wokół szyi. Kabel pęka. Szedłem już do zlewu, by wziąć nóż i skończyć tę zabawę, gdy zjawił się Wayne z dodatkowymi nabojami.

Lisner jeszcze dyszy.

– Moja żona wie, że tu jesteś – mówi.

Opróżniłem magazynek, strzelając mu prosto w oczy. I dopiero wtedy osunął się, jakby uszło z niego powietrze. Wiedziałem, że skonał.

Chciałem posprzątać w domu. Wszędzie było pełno krwi. Trup też był zakrwawiony. Obawiałem się, że mogłem zostawić odciski palców na jego ciele lub ubraniu.

Nie włożyłem rękawiczek, ponieważ Lisner nie był głupi. Nie wpuściłby mnie do domu, gdyby zobaczył, że mam rękawiczki. Starałem się więc niczego nie dotykać. Wiedziałem, że dotykałem jedynie ściany – w momencie gdy uderzyłem go koło chłodnicy. Gdy tylko osunął się na ziemię, wytarłem wszystko do czysta.

Istniało jednak ryzyko, że pozostawiłem odciski palców na jego ciele. Chwyciłem Lisnera za kostki, a gdy Wayne rozsunął drzwi, zaciągnąłem trupa na brzeg basenu i wrzuciłem do wody nogami do przodu. Wśliznął się do niej jak deska. Jakby pływał.

Wiedziałem, że krew rozpuści się w wodzie i znikną odciski moich palców. Spojrzałem w dół i spostrzegłem, że krew zaczyna wypływać na powierzchnię.

Potem przeszukaliśmy dom. Chciałem sprawdzić, czy Lisner nie nagrywał naszej rozmowy. Ja szukałem na dole, a Wayne poszedł na piętro. Znalazłem notes z telefonami i wziąłem go ze sobą.

Wróciliśmy do mnie. Wziąłem prysznic, używając płynu do czyszczenia, by usunąć ślady krwi. Potem pozbyliśmy się ubrań. Pocięliśmy je na kawałki, wsadziliśmy do kilku toreb i pojechaliśmy na pustynię, rozrzucając je po drodze.

Wayne dotarł taksówką na lotnisko i wrócił do Chicago. Przejechałem później obok domu Lisnera, ale nic się tam nie działo. Więc pojechałem do My Place. Gdy parkowałem, pod klub podjechali Tony i Sammy Siegel.

Zapytałem Tony'ego, czy ma chwilę.

Odeszliśmy na bok.

– Załatwione – powiedziałem.

– Załatwione? – zdziwił się.

– Zająłem się tym.

– Czy pozbyłeś się wszystkiego?

– Jasne. Wpakowałem w niego dziesięć kul i wrzuciłem go do basenu.

Tony popatrzył na mnie i rzekł:

– Świetnie. To nasza ostatnia rozmowa na ten temat. Później nigdy już o tym nie wspominaliśmy”.

*

„Przeczytałem w gazecie, że ktoś został utopiony w basenie – wspomina Mańkut. – Wyglądało to podejrzanie. Byłem ciekaw szczegółów. Wiozłem Tony'ego na kolację do małej restauracji położonej sześćdziesiąt mil za miastem; ze względu na jego kłopoty z policją i moje z uzyskaniem licencji nie chcieliśmy, by widziano nas razem w mieście.

Pamiętam, że zapytałem Tony'ego, czy znał zamordowanego. A on zamiast powiedzieć, kim był ten facet, wyjawia nazwisko człowieka, który go zabił. Nie musiałem o tym wiedzieć. Nie musiałem wiedzieć o wielu rzeczach, o których mówił mi Tony, ale niewiele mogłem na to poradzić. Tony robił właściwie to, co chciał.

Powiedział, że facet znaleziony w basenie to łobuz; był mu winien pieniądze i miał zamiar pójść na współpracę z FBI. Później dowiedziałem się, że to nieprawda.

Tony wykorzystał moją osobę, by otrzymać zgodę na to morderstwo. Zabrał Gene'a Cimorellego, który był jednym z moich dyrektorów w kasynie oraz zięciem Bobby'ego Stelli, do Chicago, by Gene mógł powiedzieć bossom, że słyszał, jak Jerry Lisner groził, iż mnie zabije. To było kłamstwo. Lisner nigdy nie wypowiadał gróźb pod moim adresem. Ale gdy dowiedziałem się o tym, niewiele mogłem zrobić.

Kiedy dotarliśmy do restauracji, Frank Schweihs i Joey Hansen już na nas czekali. Lokal był mały. Zajęli boks w głębi sali.

Ledwie usiedliśmy, a do stolika podchodzi jakiś człowiek.

– Panie Rosenthal, pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem właścicielem tego lokalu. Widziałem pana zdjęcie w gazecie i chcę, żeby pan wiedział, że wszyscy trzymamy za pana kciuki. Jest pan zadowolony z obsługi? Mam nadzieję, że smakuje panu kolacja?

Odparłem, iż wszystko jest w najlepszym porządku i podziękowałem, choć okropnie żałowałem, że mnie rozpoznał.

Właściciel, zamiast odejść, zwrócił się do Tony'ego, przekręcając jego nazwisko:

– Czy pan też pozwoli, że się przedstawię, panie Spilotraj?

Tony wstaje, obejmuje restauratora i odprowadza go jakieś dwadzieścia stóp dalej, poza zasięg mojego słuchu.

Widzę, jak ściska mu rękę, a właściciel restauracji uśmiecha się, potem blednie, odwraca się i pośpiesznie idzie do kuchni.

Gdy Tony siada przy stole, jest cały w uśmiechach.

– Co, u diabła, mu powiedziałeś? – pytam.

– Nic takiego.

Okazało się, że Tony odprowadził go i rzekł:

– Nie nazywam się Spilotraj, ty matkojebco. Nie znasz mnie. Nigdy mnie nie widziałeś. Franka Rosenthala też tu nie było. A jeżeli się dowiem, że coś powiedziałeś, urządzimy tu kręgielnię, a ciebie obedrzemy ze skóry”.

*

Spilotro był podsłuchiwany, śledzony, nękany, aresztowany, oskarżany. Nigdy jednak nie został skazany. W ciągu pierwszych pięciu lat jego pobytu w Las Vegas popełniono więcej morderstw niż w poprzednim ćwierćwieczu. Został oskarżony o zamordowanie kasjera z Caesar's Palace nazwiskiem Red Kilm, ale sprawa nigdy nie trafiła do sądu. Podejrzewano go o zabicie męża Barbary McNair, Ricka Manziego, który był zamieszany w nieudaną transakcję narkotykową, ale skończyło się na podejrzeniach. Spilotro wchodził do sądu ze swym adwokatem Oscarem Goodmanem, machając ręką i śmiejąc się do kamer telewizyjnych.

„Im więcej reporterów widział Oscar, tym dalej parkował swój samochód – wspomina Frank Cullotta. – W ten sposób miał więcej czasu na udzielanie wywiadów. Tony uwielbiał Oscara. Przez te wszystkie lata nigdy nie siedział w więzieniu dłużej niż parę godzin, czekając na poręczenie. Gdy ostrzegałem go przed Goodmanem, który według mnie był spragnionym rozgłosu łajdakiem, Tony tylko kiwał głową i obgryzał kciuk. Miał taki zwyczaj. Jego prawy kciuk zawsze był poobgryzany do krwi.

Później, gdy Oscar się wzbogacił, Tony spoglądał na wielki murowany budynek, który Goodman postawił przy Czwartej Ulicy i mawiał: «To ja go zbudowałem». Jakby był z tego dumny. Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego Tony tak bardzo lubił Oscara. Ten facet był prawnikiem. Zrobił na Tonym majątek. Nie mógłbym ufać człowiekowi, który nosi podrobionego rolexa”.

ROZDZIAŁ 12

„To jeden z problemów z ożenkiem z piękną lub nawet bardzo ładną dziewczyną”.

Po dwóch, trzech latach małżeństwo Mańkuta zaczęło przypominać nie trafiony zakład. Geri urodziła syna, Stevena; uwielbiała go. Uznała jednak, że życie w domowym zaciszu, do jakiego chciał ją zmusić Mańkut, zanadto ją ogranicza, tym bardziej, iż on sam nie chciał poddać się regułom, których przestrzegania oczekiwał od niej. Całymi dniami i nocami pracował w kasynie i Geri zaczęła podejrzewać, iż spotyka się z innymi kobietami. Powiedziała swej siostrze, że znajdowała rachunki za biżuterię i prezenty w kieszeniach jego garniturów oddawanych do czyszczenia. Gdy oskarżyła Mańkuta o to, iż ją zdradza, powiedział, że zwariowała. Zarzucił jej pijaństwo i zażywanie zbyt wielu prochów.

Więc Geri zaczęła bywać. Czasem nie wracała do domu na noc. Czasem znikała na cały weekend. Mańkut nieraz wynajmował prywatnych detektywów, by ją śledzić. Zjawiał się w jej ulubionych barach i żądał, by natychmiast wracała do domu. W końcu zagroził, że się z nią rozwiedzie. Spotkał się z Geri w kancelarii Oscara Goodmana i przedstawił pisemne oświadczenia potwierdzające jej uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Dał Geri wyraźnie do zrozumienia, że czasy jej świetności i dobrego zdrowia skończyły się i że w przypadku rozwodu straci także prawo do opieki nad synem.

„Geri nie chciała wszystkiego stracić – wspomina jej siostra, Barbara Stokich – ale Mańkut przyjąłby ją z powrotem tylko wtedy, gdyby zgodziła się na jeszcze jedno dziecko i ograniczyła prochy i alkohol. Wiem, że Geri nie chciała mieć drugiego dziecka, ale to był jedyny sposób, by uniknąć wyrzucenia na bruk. Twierdziła, że Frank jest bardzo wpływowym człowiekiem, ma w kieszeni sędziów i sądy i nie istnieją szanse na zwycięstwo z nim w ewentualnej konfrontacji.

Tak więc ustąpiła i w 1973 roku przyszła na świat Stephanie. To jednak nie rozwiązało ich problemów. W gruncie rzeczy pod wieloma względami pogorszyło sytuację, gdyż Geri stale miała Frankowi za złe, że zmusił ją do urodzenia córki. Steven był cudowny. Cieszyło ją, że ma syna. Ale przymus urodzenia dziecka i do tego dziewczynki – dziewczynki rywalizującej z jej pierwszą córką Robin – wyprowadził Geri z równowagi. Nigdy nie zdołała polubić Stephanie. I nie sądzę, by wybaczyła Frankowi, że zmusił ją do przejścia przez drugą ciążę”.

*

„Wiedziałem, że w domu nie układa się najlepiej – mówi Mańkut – ale przez dłuższy czas nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Wciąż trudno mi było zrozumieć Geri. Bywały dni, gdy budziła się szczęśliwa, a w inne lepiej było się do niej nie zbliżać. Każde słowo stanowiło hasło do awantury.

Nie lubiła, gdy łajałem ją za picie, nie lubiła też, gdy miałem do niej pretensje o to, że pozwala siedmioletniemu Stevenowi bić Stephanie, która miała dopiero trzy latka.

Geri wprost uwielbiała Stevena. Zepsuła go do cna. Był dla niej nagrodą, jej ślicznym chłopczykiem. Faworyzowała go.

Była również bardzo pewna siebie. Nie obchodziło ją, co mówią i widzą ludzie. A ludzie, którzy znali nas oboje, starali się zachować swą wiedzę dla siebie.

Na przykład nie wiedziałem o hipnotycznym wpływie, jaki miał na nią Lenny Marmor jeszcze długo po tym, jak zostaliśmy małżeństwem. Wiedziałem, że muszą utrzymywać kontakty z powodu Robin, ale nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że gdy Geri wyjeżdżała do Beverly Hills na zakupy z żoną Allena Glicka, Kathy, spotykała się z Marmorem.

Geri i Kathy raz lub dwa razy w miesiącu leciały do Los Angeles samolotem Argent Corporation. Z lotniska w Burbank zabierała je limuzyna i jechały do jakiegoś sklepu z konfekcją. Tam zaczynały wybierać i przymierzać. Po paru minutach Geri wychodziła. Nawet nie mówiła Kathy, dokąd idzie. Po prostu znikała, po czym trzy lub cztery godziny później odnajdowała Kathy na lotnisku albo w innym miejscu i razem leciały z powrotem. Żadnych wyjaśnień. Nic.

Kathy mówiła o tym mężowi, ale Allen z obawy przed mieszaniem się w nasze sprawy lub z innego powodu nic mi nie powiedział. Nie miałem więc pojęcia, co jest grane. Geri wiedziała, że jej nie rzucę, i miała rację.

W końcu powiedziała mi o tym dwójka moich najserdeczniejszych przyjaciół, Harry i Bibi Solomonowie, najuczciwsi ludzie, jakich w życiu spotkałem. Od czasu do czasu wychodzili z Geri, gdy ja pracowałem. Pewnego wieczoru zarezerwowałem dla nich stolik w restauracji hotelu Dunes. Bardzo elegancki lokal: muzyka, taniec, jedzenie dla smakoszy.

Harry przyszedł do mnie później i oznajmił, że musi mi coś wyznać. To był tego typu człowiek.

– Wiem, że mi tego nie wybaczysz, ale i tak ci powiem. Powinienem powiedzieć ci wcześniej, ale nie mogłem się na to zdobyć – wyjaśnił.

– Daj spokój, Harry, przejdź do rzeczy.

– Powiem ci, co się stało. Jedliśmy kolację. Grała muzyka. Jakiś mężczyzna podszedł do naszego stolika i poprosił Geri do tańca. Powiedziałem mu, żeby spływał. Zapytałem ją, czy oszalała, na co ona poradziła mi, żebym pilnował swoich spraw. Podniosła się z krzesła, podeszła do stolika, przy którym siedział, i powiedziała: «Przyjmę to zaproszenie».

Harry dostał szału. Nie wiedział, co robić. Poprosił o rachunek. Gdy Geri skończyła tańczyć, powiedział:

– Geri, nie powiem o tym Frankowi, ale już nigdy nie usiądę z tobą przy jednym stoliku pod nieobecność Franka.

Geri nie przejęła się. Uważała, że zwariowali.

Zawsze żyła po swojemu. Nie chciała się zmienić. Patrząc wstecz, myślę, że przez wszystkie te lata była z Lennym Marmorem – pamiętaj, że ten facet nigdy nawet nie wysłał jej życzeń urodzinowych – ponieważ Lenny zawsze pozwalał jej robić to, na co miała ochotę.

Dzięki temu miał nad nią władzę. Nie obchodziło go, co robiła – o ile tylko zarabiała pieniądze. I myślę, że Geri wolała to od sytuacji, w której ktoś taki jak ja zawsze ją za coś strofował.

Gdy Geri puszczała się tutaj, Lenny nie powiedział: «Dość! Kocham cię. Nie chcę, byś to robiła». Nie, mój panie. Lenny pozwalał jej robić, co tylko chciała. Nie obchodziło go to. Pijesz? Proszę bardzo. Bierzesz prochy? W porządku. Lenny nigdy niczego jej nie zabraniał, ponieważ zarabiała pieniądze.

Potem pojawiłem się ja i prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu spotkała człowieka ustalającego reguły. No cóż, sama zawsze stosowała się wyłącznie do własnych reguł”.

*

„Geri była zaćpaną zdzirą – wspomina Tommy Scalfaro, który pracował u Mańkuta jako szofer. – Jej stosunek do ludzi zależał od zaopatrzenia w prochy. Gdy wzięła percodan, była przyjazna i serdeczna. Chętnie dałaby człowiekowi pieniądze. Niewiele potrafiła wtedy zrobić. Kazała ładnie ubrać dzieci i to wszystko.

Gdy kończył się percodan, stawała się podłą jędzą. Ciągle tylko słyszałem: «skurwysyn» to, «skurwysyn» tamto. Wszczynała kłótnie z Mańkutem. Bywało naprawdę nieprzyjemnie.

Wrzeszczała, że Mańkut pieprzy się, z kim popadnie, i groziła, iż mu się zrewanżuje.

– Widziałam cię z Donną! – krzyczała. – Widziałam, jak migdaliliście się z Mary. Jeżeli nie przestaniesz, będę robić to samo.

Zresztą kto, u diabła, mógł wiedzieć, co robiła? Mańkuta i tak często nie było w domu. Zarządzał kasynami i starał się nie podpaść Komisji ds. Nadzoru. Był bardzo wymagający. Wszystko musiało być idealnie. Miał obsesję na punkcie kroju swoich marynarek i garniturów. Raz w tygodniu odwiedzał swego krawca, a facet płaszczył się ze strachu. Mańkut stale zawracał mu głowę jakąś drobną zmarszczką z lewej strony. Cały dzień poprawiał krój kołnierza, rękawów i mankietów.

Miał więcej garniturów, niż można sobie wyobrazić. Wisiały w długiej na trzydzieści stóp szafie. Miał też spodnie, koszule i swetry. Wszystko musiało leżeć jak ulał.

Za to ożenił się z narkomanką. Lekarz zapisywał mu percodan na wrzody i Geri co dwa tygodnie posyłała mnie do apteki po nową porcję. Ale Mańkut prawie w ogóle go nie zażywał.

Gdy spotkałem Geri po raz pierwszy, wiedziałem, że będą z nią problemy. Nazywała Mańkuta «panem R» i wzięła mnie na spytki. Czułem, że czyni przygotowania, bym biegał za jej sprawami. I rzeczywiście, natychmiast zaproponowała, żebym pojechał do Burger Kinga i kupił jej dzieciom hamburgery, żebym odebrał rzeczy z pralni. Nie tylko wysyłała mnie po sprawunki, ale starała się ubliżyć mi sposobem, w jaki wydawała polecenia.

Gdybym się ugiął, kazałaby mi ganiać po całym mieście. Poskarżyłem się Mańkutowi i odtąd Geri mnie nie znosiła, ale gówno mnie to obchodziło.

Geri jeździła do centrów handlowych. Jeździła do Kalifornii i robiła tam zakupy. Dzieci wychowywała służąca i jej córka.

Mańkut cały czas siedział w kasynie lub na spotkaniach z pracownikami kasyna. Parę razy musiałem zabierać go o trzeciej rano i wieźć do 7 – Eleven, gdzie spotykał się z ludźmi z Chicago.

Nawet się nie przebierał. Wyskakiwał z naszego samochodu i wskakiwał do wozu człowieka, który na niego czekał. Nie chciałem przyglądać się zbyt dokładnie, ale czasami wyglądało na to, że Mańkut wydaje rozkazy, a czasem na to, że je przyjmuje”.

*

„Mniej więcej rok po przejęciu korporacji Allen Glick urządził przyjęcie w swym domu w La Jolla – wspomina Mańkut. – Pojechaliśmy tam z Geri. Było trzysta, może czterysta osób.

Glick miał sześć odrzutowców wożących gości z Vegas do San Diego. On, człowiek, który musiał pożyczyć ode mnie siedem tysięcy dolarów, gdy przejął spółkę, a oczekiwane pieniądze nie spływały. Nawiasem mówiąc, zwrócił mi je od razu.

Z okazji przyjęcia oddał mi do dyspozycji dwa odrzutowce dla moich przyjaciół.

Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że Glick posadził mnie obok siebie, a Geri z drugiej strony.

W drodze na przyjęcie zapowiedziałem jej:

– Nie waż się, kurwa, pić.

Od pewnego czasu dochodziło między nami do przykrych scysji z powodu jej nałogu, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka.

W tym okresie nie piłem. Naprawdę. Nie wiedziałem, że niektórzy nie potrafią nad tym zapanować. Nie miałem pojęcia o środkach uspokajających i pobudzających. Byłem naiwny jak dziecko. Byłem frajerem. Ale uparłem się, że Geri nie tknie na przyjęciu alkoholu.

– To poważna sprawa – powiedziałem.

– O taak, o taak – usłyszałem w odpowiedzi.

Przyjęcie się zaczyna, podchodzi kelner z szampanem na tacy i Geri bierze kieliszek. Ty suko – mówię do siebie. Wokół trzysta osób. Nie chcę, by się zalała i urządziła jakąś scenę.

Opróżnia kieliszek. Spoglądam na nią, ale ona nie mówi ani słowa. Udaje nawet, że nie widzi, iż na nią patrzę.

Ktoś prosi ją do tańca. Wstała i poszła tańczyć. Wtedy spostrzegłem, że szampan uderzył jej do głowy. Nikt inny tego nie zauważył, ale ja znałem Geri na tyle dobrze, by widzieć, że alkohol zrobił swoje.

Po skończonym tańcu wraca i siada przy stole. Kelner znowu nadchodzi z tacą i Geri kiwa na niego głową. Kelner stawia przed nią kieliszek z szampanem.

Mówię do niej szeptem:

– Dotknij ustami tego kieliszka, suko, a zwalę cię z krzesła.

Geri spogląda na mnie i mówi:

– Nie odważysz się.

– Odważę.

Widzę, że Glick patrzy na mnie, ale nie słyszy, o czym mówimy. Nie słyszy, jak dodaję:

– Nie obchodzi mnie, jak wiele problemów tym sprawię ani czy stracę przez to pracę. Jeżeli dotkniesz ustami tego kieliszka, spadniesz z krzesła.

Geri chwyta za kieliszek. Wiedziałem, co za chwilę nastąpi, więc nachyliłem się i powiedziałem Glickowi, że nie chcę go wyprowadzać z równowagi, ale byłoby dobrze, gdyby spróbował przekonać Geri do odstawienia kieliszka, bo jeżeli go nie odstawi, zrobię coś, czego będę żałował przez resztę swego życia.

– Allen, jeżeli ona tknie tego szampana, wyląduje tyłkiem na ziemi – ostrzegłem. Glick zbladł. – Jeżeli mnie nie posłucha, spadnie z krzesła – powtarzam.

I Glick pyta:

– Geri, czy wyświadczysz mi przysługę i posłuchasz swego męża?

Geri puściła kieliszek i syknęła:

– Odpłacę ci za to jeszcze, sukinsynu.

Można sobie wyobrazić, jak wspaniale się bawiliśmy na tym przyjęciu, ale chyba nikt o tym nie wiedział. Geri była doskonałą aktorką. Wytrzymała. Nie słaniała się na nogach.

Gdy ożeniłem się z Geri, wysłuchiwałem całej masy opowieści. Ale nie przejmowałem się tym, co robiła.

– Jestem Frank Rosenthal – mówiłem – i potrafię ją zmienić”.

*

„Wszczynali masę okropnych awantur – wspomina Barbara Stokich. – Oboje byli bardzo zawzięci i żadne nie chciało ustąpić. Frank groził, że z powodu picia odbierze jej Stevena, ale potem godzili się i kupował Geri jakąś ładną biżuterię.

Pamiętam, że po jednej z kłótni Geri powiedziała, że prędzej umrze, niż zrezygnuje z alkoholu. Uwielbiała, gdy Frank wypijał kieliszek wina. Odprężał się. Ona również się odprężała. Wiem, że Frank zaczął pić tylko po to, by sprawić jej przyjemność, ale miał wrzody i nie mógł nadużywać alkoholu”.

*

„Pewnego dnia Tony spotkał się ze mną w moim domu – wspomina Mańkut. – Miał już wyjść i dzwonił z poleceniem, by odebrał go jeden z jego ludzi. Geri miała zabrać dokądś Stevena i Stephanie i zaproponowała, że go podrzuci.

Tony zapytał, czy się zgadzam.

– Jasne, proszę bardzo – odparłem i więcej nie myślałem o tym.

Mniej więcej po tygodniu Tony zadzwonił do mnie. Powiedział, że chce się ze mną spotkać. Był bardzo poważny. Umówiliśmy się o północy albo o pierwszej nad ranem. Zabrałem go z umówionego miejsca i zaczęliśmy krążyć po mieście. Robiliśmy to dość często, zanim policja nie zaczęła dobierać nam się do skóry.

Tony oznajmił, że musi mi o czymś opowiedzieć. O czymś, co go naprawdę zaniepokoiło, co widział jadąc samochodem z Geri i naszymi dziećmi. Nie wiedziałem, o co chodzi. Był bardzo poważny. Oto facet, który zrobił parę naprawdę obrzydliwych rzeczy, jest wytrącony z równowagi. Jadę, a serce podchodzi mi do gardła. Mięśnie tężeją.

Tony powiedział, że gdy wsiadł do samochodu z Geri i naszymi dziećmi, Steven zaczął dokuczać Stephanie. Dziecinne igraszki. Nic poważnego. Potem rozległ się nagle krzyk dziewczynki:

– Mamusiu, ratunku! Mamusiu, ratunku! – Spojrzał na tylne siedzenie i zobaczył, że Steven tłucze siostrę.

– Nie możesz ich rozdzielić? – zapytał.

– To tylko zabawa – odpowiedziała Geri.

Stephanie zaczęła krzyczeć. Tony odwrócił się, widzi, że Steven zepchnął Stephanie na podłogę i okłada ją pięściami. W końcu zmusił Geri do zatrzymania samochodu i przerwania bijatyki.

Tony kazał mi przysiąc, że go nie wydam przed Geri. Powiedział, że musiał mi to opowiedzieć, bo jego zdaniem zachowanie Geri było nienormalne; jakby czerpała przyjemność z cierpień własnego dziecka”.

*

Pewnego wieczoru Rosenthal zabrał Geri na tańce w klubie. Wyglądała prześlicznie. Była czarująca.

„Byłem z niej taki dumny – wspomina Mańkut. – Przyciągała uwagę. Była naprawdę wystrzałową babką. To jeden z problemów z ożenkiem z piękną lub nawet bardzo ładną dziewczyną. Takie kobiety są niebezpieczne.

W każdym razie jesteśmy w klubie. Młody dyrektor, którego właśnie zatrudniłem, bystry, przystojny chłopak, podszedł i pogratulował mi czegoś, już nawet nie pamiętam czego. A potem odwrócił się do Geri i rzekł:

– Pani Rosenthal, jest pani najwspanialszą kobietą, jaką widziałem.

Geri podziękowała mu i uśmiechnęła się. Ja też mu podziękowałem. Geri czasami działała tak na innych. Zachowywała się trochę kokieteryjnie. Zachęciła go. Mimo to trzeba przyznać, że chłopak miał odwagę. Następnego dnia wylałem go z pracy”.

ROZDZIAŁ 13

„Nie miał bladego pojęcia o tym, co robią i w jaki sposób to robią”.

Allen Glick stal się drugim pod względem znaczenia właścicielem kasyn w Las Vegas. Kursował na pokładzie beechcraft hawkera 600 między Vegas i swoim domem w La Jolla – rezydencją w normańskim stylu z kortem tenisowym, basenem i kolekcją samochodów, która obejmowała lamborghini i stutz bearcata z dywanikami i tapicerką z norek. Jego gabinet w apartamencie biurowym na dachu hotelu Stardust był utrzymany w purpurowo – białej kolorystyce. W nim właśnie udzielał wywiadów jako błyskotliwy biznesmen. Powiedział nawet prasie o swej umiejętności zastygania w zupełnym niemal bezruchu przez dłuższy czas. „Jestem bardzo zdyscyplinowanym człowiekiem” – wyznał.

W tym samym biurze pracował Frank Rosenthal, najbardziej wpływowy człowiek mimo oficjalnie używanego skromnego tytułu dyrektora ds. gier hazardowych. Wynegocjował kontrakt z wynagrodzeniem w wysokości dwóch i pół miliona dolarów. Zamierzał stworzyć w kasynie biuro bukmacherskie i wystąpił przed stanowymi organami ustawodawczymi w roli eksperta od tych spraw. Jako pierwszy dopuścił do stołów do gry w black jacka kobiety – krupierów i w ciągu roku podwoił wpływy z tej gry. Zatrudnił u siebie Siegfrieda i Roya oraz ich białe tygrysy z Grandu MGM, proponując, że wybuduje im garderobę zaprojektowaną według ich gustów; jako premię dorzucił białego rolls – royce'a.

„Tak naprawdę to kupiłem tego rollsa dla Geri – wspomina Mańkut – ale ona wolała małego sportowego mercedesa i rolls stał w garażu, więc go oddałem”. Efekciarscy magicy stali się najpopularniejszym i najtrwalszym zespołem estradowym w historii Las Vegas.

Jednak życie w Argent Corporation dalekie było od sielanki. Zamiast przedstawiać Glicka jako znakomitość w świecie biznesu, prasa naigrawała się z niego, nazywając figurantem kupionym za pieniądze Związku Kierowców. Zamiast przyjmować pochwały za nowatorskie zarządzanie kasynem, Rosenthal stale musiał walczyć o przyznanie licencji. Kryzys gonił kryzys. Glick i Rosenthal mieli zapewne nadzieję, że sytuacja uspokoi się i poprawi z chwilą, gdy rozwiążą kryzys dnia – ale gdy tylko go rozwiązywali, pojawiał się następny i zaczynał następny dzień. Najmniej ważne w tym wszystkim były ciągłe tarcia między nimi. Rosenthal został wybrany przez mafię na człowieka kierującego kasynami, ale jego wojownicza postawa wobec ludzi decydujących o przyznaniu licencji ściągnęła nań baczniejszą uwagę, niż ktokolwiek tego pragnął. Mafia wybrała Allena Glicka na swojego figuranta, ponieważ uważano, że jest czysty jak łza. Ale nawet ludzie czyści jak łza mają przeszłość. W 1975 roku firma inwestycyjna Glicka w San Diego wystąpiła do sądu o ochronę przed wierzycielami, a on sam nie spłacił trzech milionów dolarów pożyczki, które wykorzystał przy zakupie Haciendy. Potem zaś wspólnik Glicka z firmy inwestycyjnej zaczął zagrażać całemu układowi powstałemu w Argent Corporation.

Jedyne, co przebiegało sprawnie, to zatajanie wpływów kasyna. I przez długi czas tylko to liczyło się dla mafijnych bossów z Chicago. Przez wiele lat zatajone i skradzione pieniądze spływały z kasyn Stardust i Fremont; mafia potrzebowała takiego uczciwego naiwniaka jak Allen Glick, by źródło dochodów nie wyschło.

Praktyka zatajania wpływów i nielegalnego odprowadzania z kasyna gotówki (skimming), która nie jest odnotowywana jako dochód korporacji – ma przypuszczalnie równie długą tradycję jak pierwsze zliczanie wpływów kasyna. W późnych latach czterdziestych i pięćdziesiątych, po otwarciu Flamingo przez Bugsy Siegela, zatajane wpływy wykorzystywano na potajemne spłaty mafijnych inwestorów, którzy żądali dywidend w gotówce, by umknąć problemów z FBI i IRS.

Istnieją dziesiątki sposobów skimmingu w kasynie. Większość z nich stosowano, zanim jeszcze Glick i Rosenthal przejęli kasyno. Były lewe wpływy z biletów, łapówki od dostawców żywności i napojów, kradzieże w count roomie. Zastanawiał fakt, że automatów do gier losowych w zasadzie nie ruszano. Chodziło o poważny problem techniczny: jak wynieść monety? Milion dolarów w dwudziestopięciocentówkach waży, na przykład, dwadzieścia jeden ton. Lecz w miarę jak automaty zaczęły przynosić coraz większe zyski, liczące się w ogólnych wpływach kasyna, trzeba było znaleźć sposób dobrania się do tych pieniędzy.

Tak więc do nadzoru nad jednorękimi bandytami w kasynach Argent Corporation zatrudniono George'a Jaya Vandermarka. Vandermark doskonale nadawał się do tej pracy: zasłynął jako największy w historii oszust – specjalista od automatów. Zdaniem Gene'a Strohleina, znajomego Vandermarka, „Jay brał cztery miesiące wolnego w roku i po prostu jeździł po całym stanie, otwierając automaty. Wystarczyło, by spojrzał na maszynę, a ta wyrzucała zawartość. Uwielbiał to robić. Widziałem, jak otwiera maszyny do lodu na stacjach benzynowych dla samej przyjemności oglądania wylatujących ćwierćdolarówek”.

Vandermark był tak dobrze znany jako crossroader (człowiek obrabiający automaty do gier), że figurował w Czarnej Księdze Boba Griffina, who's who kasynowych oszustów. Prawdę powiedziawszy, gdy jeden z dyrektorów Fremontu zobaczył, jak Vandermark wchodzi na salę gier, chciał wyrzucić go za drzwi; porzucił ten pomysł, gdy mu powiedziano, że Vandermark to jego nowy szef.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie Vandermark zrobił po objęciu swego stanowiska w Argent Corporation, było wyeliminowanie kontrolerów, którzy gwarantowali właściwą rejestrację całej gotówki wpływającej do count roomu. Scentralizował nadzór nad automatami wszystkich czterech kasyn i polecił, by przewożono monety z Fremontu, Haciendy i Mariny do Stardustu, gdzie codziennie je liczono.

Vandermark zredukował również liczbę audytorów, którzy mieli sprawdzać, czy zapakowane i ułożone w sterty monety odpowiadają wagą i wartością liczbie luźnych monet, które trafiły do count roomu.

Gdy jeden z audytorów skarżył się Vandermarkowi, że pozbawia się go szalenie ważnego instrumentu zabezpieczenia pieniędzy, usłyszał, że to nie jego sprawa.

Ów audytor powiedział później członkom Komisji ds. Nadzoru nad Grami Hazardowymi, że natychmiast poszedł na górę, aby donieść skarbnikowi korporacji, Frankowi Mooneyowi, że podejrzewa Vandermarka o kradzież. Według audytora Mooney poradził mu po prostu, „żeby w takim razie robił to, co potrafi”.

Pośród innowacji, które Vandermark wprowadził w Starduście, było takie ustawienie liczników, by rejestrowały o jedną trzecią wyższe wygrane, niż te, które faktycznie wypłacono.

Okazało się to znakomitym pociągnięciem; gdy opróżniano automaty i zanoszono monety do count roomu, elektroniczną wagę do ważenia monet podłączano w taki sposób, by nie doważała o jedną trzecią.

Vandermark mógł teraz zataić jedną trzecią wpływów z gry na maszynach, ponieważ automaty zostały tak ustawione, by wskazywać, że gracze zabrali do domu tyle właśnie monet jako wygrane.

Był jednak jeden szkopuł: jak usunąć tony monet ze ściśle strzeżonego count roomu, nie mówiąc już o zabraniu ich z kasyna? Lecz Vandermark znalazł rozwiązanie: na sali gier stworzył dodatkowe banki, w których „nadliczbowe” monety wymieniano na banknoty. Dodatkowe banki pozwalały obejść normalną procedurę: banknotów nie noszono do kasy, żeby policzyć je z resztą papierowych pieniędzy. Vandermark kazał zabudować w ścianach dodatkowych banków metalowe drzwiczki, tak aby po wsunięciu banknotów do zamkniętej na klucz przegródki jego ludzie mogli otworzyć je z zewnątrz i zabrać pieniądze w dużych jasnobrązowych kopertach.

Koperty z dodatkowych banków każdego z kasyn Argent Corporation przewożono potem do gabinetu Vandermarka. Następnie pieniądze przekazywano specjalnym kurierom – jednym z nich był chicagowski agent biura podróży nazwiskiem Caruso – którzy odbywali regularne podróże, przewożąc gotówkę z Vegas do Chicago, skąd przekazywano ją do Milwaukee, Cleveland i Kansas City.

Skimmingu dokonywano w Argencie w otwarty sposób. Nikt nie przemykał się w środku nocy z gotówką ukrytą pod koszulą. Ludzie pracujący w count roomie i w kasie dobrze wiedzieli, co jest grane. Kiedyś, przy okazji przestrajania elektronicznych wag, zainstalowano w nich przełączniki umożliwiające niedoważanie o trzydzieści albo o siedemdziesiąt procent. Pewnego dnia, gdy w kasynie panował szczególnie gorączkowy ruch, jeden z ludzi Vandermarka przekręcił niewłaściwy przełącznik i nagłe waga nie doważała o siedemdziesiąt procent. Vandermark zauważył, jak wysoki jest wynik zliczania i zdał sobie sprawę, co się stało. „Ty głupi sukinsynu, wpakujesz nas wszystkich w kłopoty. Nie możemy kraść aż tyle” – warknął.

Bardziej doświadczeni dyrektorzy kasyna, którzy podejrzewali, że ma miejsce skimming, byli na tyle sprytni, by rozumieć, że wyjaśnianie takich spraw nie leży w ich interesie.

Wszyscy oni wiedzieli, że nawet niezamierzone zagrożenie bezpieczeństwa kradnących mogłoby okazać się fatalne w skutkach.

*

Edward „Marty” Buccieri, daleki kuzyn Fiorego, był szefem zespołu stołów w kasynie Caesar's Palace. Ten dawny oszust i były bukmacher poznał Allena Glicka w 1972 roku, w czasie gdy Glick próbował kupić King's Castle nad jeziorem Tahoe.

Buccieri przedstawił Glicka Alowi Baronowi i Frankowi Ranneyowi, oficjelom ze związkowego funduszu emerytalnego, którzy przyczynili się do nabycia przezeń hotelu i kasyna Stardust w 1974 roku. W 1975 roku, gdy zagarniana z kasyna gotówka zaczęła pełnymi torbami trafiać do mafijnych bossów, którzy załatwili pożyczkę, Buccieri począł nękać Glicka. Zażądał dla siebie udziału w wysokości od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy dolarów.

„Buccieri był wkurzony na Glicka przez całe lata – wspomina Beecher Avants, ówczesny szef wydziału zabójstw policji metropolitalnej. – Każdemu, z kim rozmawiał, oświadczał, że on pierwszy załatwił pożyczki z funduszu emerytalnego, a Glick go potem wykolegował. Oto Glick posiadał cztery kasyna, trzy hotele, odrzutowce, domy w całym mieście, a Marty sterczał przy stole w Caesar's Palace przez osiem godzin dziennie”.

Pewnego majowego popołudnia Glick spotkał się z Buccierim w hotelu Hacienda. Buccieri znowu poruszył sprawę udziału. Rozmowa przerodziła się w kłótnię. Buccieri chwycił Glicka za gardło i groził mu. Rozdzielili ich ochroniarze.

„Pamiętam, jak Glick wrócił potem do kasyna – wspomina Rosenthal. – Był czerwony jak burak. Cały w nerwach.

– Muszę z tobą porozmawiać – mówi. – To pilna sprawa. Znasz Marty'ego Buccieriego?

Nie znałem faceta. Jego imię obiło mi się o uszy, ale nie znałem go osobiście. Wiedziałem, że jest dalekim krewnym mojego przyjaciela, Fiore Buccieriego, kuzynem lub kimś w tym rodzaju. Nigdy jednak go nie spotkałem.

Glick był okropnie zdenerwowany. To do niego niepodobne. Mówi mi:

– Frank, nie pozwolę, by to się powtórzyło. Musisz mi pomóc.

Zapytałem, co się stało, a on opowiedział, jak Marty chwycił go za gardło i zaczął popychać. Zapytałem, dlaczego Buccieri miałby coś takiego zrobić, ale Glick chciał tylko opisać całą sytuację. Wcisnął mi jakiś list, ale mało co z niego zrozumiałem. Później odkryłem, że bał się, iż go sprzątną”.

Tydzień po tym incydencie Buccieri uruchamiał samochód na parkingu dla pracowników kasyna Caesar's Palace, gdy dwaj mężczyźni uzbrojeni w automaty kaliber 25 z tłumikami strzelili mu pięć razy w głowę.

„Poszedłem porozmawiać z Glickiem o tym morderstwie – wspomina Beecher Avants. – Miał bogato wyposażony gabinet z masą luster. Wszędzie stał najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny. Wszędzie były półki z książkami. Elektroniczne maszyny wyświetlające kursy akcji na giełdzie. Drogie lampy, wazy wypełnione kwiatami. Gabinet prezesa. Nie było takiego miejsca, w którym siedzący nie widziałby swego odbicia w lustrze. Glick należał do tych bardzo niskich facetów, którzy kryją się za wielkimi biurkami.

Potwierdził, że «posprzeczał» się z Buccierim, ale zaprzeczył, by Marty napadł na niego.

Gdy mówił, siedział nieruchomo. Był bardzo opanowany. Na każde pytanie miał rzeczową odpowiedź. Przypominał żywego trupa. Cyborga. A lustra w całym pokoju ukazywały tę samą zwielokrotnioną postać. Po pewnym czasie zacząłem się zastanawiać, który z tych cyborgów jest prawdziwym Glickiem.

Mańkut był zupełnie inny. Jego gabinet nie miał żadnych luster. Był bez skazy. Blat biurka pusty. Za biurkiem wisiał plakat z wielkim NIE!, zajmującym górne dziewięć dziesiątych jego powierzchni, i małym «tak», wciśniętym u dołu.

Mańkut stał za biurkiem. Jedyną ruchomą rzeczą był ołówek, którym się bawił. Rosenthal należał do ludzi, którzy nie chcieli puścić pary z ust, ale musiał dać do zrozumienia, że wie znacznie więcej, niż kiedykolwiek wyjawi”.

Beecher Avants i ludzie z wydziału zabójstw przez wiele miesięcy usiłowali obarczyć odpowiedzialnością za morderstwo Tony'ego Spilotra, którego tydzień przed morderstwem widziano w towarzystwie oficjeli ze związkowego funduszu emerytalnego w kawiarni Tropicana. Tymczasem FBI po paru dniach dowiedziało się, że morderstwo zlecił Frank Balistrieri. Zdaniem wysoko postawionego informatora w Milwaukee Balistrieri doszedł do wniosku, że Buccieri to kapuś i zwrócił się do bossów w Chicago o zgodę na sprzątnięcie go. Sprawę zlecono Spilotrowi i jego ludziom. Według informatora, rozeźlony Spilotro twierdził, że Buccieri nie jest kapusiem, ale mimo to wykonał zlecenie. Sprowadził dwóch ludzi od mokrej roboty – jednego z Kalifornii i jednego z Arizony. Żaden z nich nie został oskarżony o to morderstwo.

FBI wiedziało prawie o wszystkim. Nie mogło jedynie wówczas wiedzieć, że Marty Buccieri zginął, ponieważ groził Glickowi, a Glick był figurantem mafii. Groźbę pod adresem Glicka postrzegano jako zagrożenie dla bossów i ich zysków ze skimmingu w kasynach. Ponieważ zapewnienie bezpieczeństwa i bezkarności złodziejom nie mogło być oficjalnym powodem do zabicia Buccieriego, rozkazodawcy rozpuścili wśród gangsterów nieprawdziwą pogłoskę, że Marty został rządowym informatorem. Nawet Spilotro, człowiek, któremu Chicago zleciło wykonanie wyroku, nigdy nie poznał prawdziwego powodu zamordowania Buccieriego.

*

Pół roku po śmierci Marty'ego, 9 listopada 1975 roku, bogata pięćdziesięciopięcioletnia kobieta nazwiskiem Tamara Rand została zabita pięcioma strzałami w głowę w kuchni swego domu w Mission Hills, dzielnicy San Diego. Morderstwo było dziełem profesjonalistów. Zabójcy użyli broni kaliber 22 z tłumikiem; nie było śladów włamania i nic nie zginęło. Ciało zamordowanej znalazł jej mąż, gdy wrócił z pracy.

„Następnego dnia rano zaczęli do mnie dzwonić dziennikarze – wspomina Beecher Adams. – Okazało się, że Tamara Rand była niedawno w Las Vegas i wdała się w spór z Allenem Glickiem.

Powróciło widmo zabójstwa Buccieriego. Konflikt z Glickiem musiał kończyć się śmiercią. Jak się okazało, Rand twierdziła, iż jest komandytariuszką Glicka i wystąpiła do sądu z żądaniem, części udziałów w Starduście.

Była twardą kobietą. Przyleciała do Vegas w maju, by wnieść sprawę do sądu, a gdy wróciła do San Diego, powiedziała swej siostrzenicy, że pokłóciła się z Glickiem. Powiedziała także, że jej grożono, nie sprecyzowała jednak, kto dokładnie jej groził. Zdaniem siostrzenicy ciotka zignorowała pogróżki: «Bardziej przejmowała się przygotowaniem dokumentów procesowych»„.

Glick spokojnie zaprzeczał twierdzeniom Rand, iż od lat była jego wspólniczką w Starduście, lecz jej nagła śmierć w wyniku zamachu dokonanego w mafijnym stylu wypchnęła niejasny spór opisywany dotąd przez dziennikarzy w dziale finansowym na pierwsze strony gazet.

Glick dowiedział się o morderstwie, gdy wysiadał ze swego odrzutowca w Las Vegas, witany przez reporterów i kamerzystów telewizyjnych i proszony o skomentowanie tej wiadomości. Stwierdziwszy, że jest wstrząśnięty, wsiadł do służbowej limuzyny i opuścił scenę. Następnego dnia dział prasowy korporacji opublikował oświadczenie stwierdzające, że choć Glick znał Tamarę Rand i mile wspomina ich przyjaźń, nie ma nic więcej do powiedzenia.

Gazety znalazły komentarz do jej śmierci gdzie indziej. Dziennikarze odkryli, że parę miesięcy wcześniej Rand wsparła powództwo cywilne przeciwko Glickowi oskarżeniem o oszustwo. Odniosła wówczas w sądzie ważne i niebezpieczne zwycięstwo: uzyskała wraz ze swymi prawnikami dostęp do dokumentów korporacji dotyczących pożyczki ze związkowego funduszu emerytalnego.

Tydzień po dokonaniu morderstwa „San Diego Union” przedrukował list napisany przez Rand siedem miesięcy przed śmiercią i szczegółowo przedstawiający jej znajomość z Allenem Glickiem. Nie wyrażała się o nim zbyt pochlebnie. Oskarżała Glicka o życie w królewskim stylu, o przewożenie przyjaciół na mecze futbolowe samolotem korporacji i otaczanie się kosztownymi „zabawkami”.

Rozgłos wokół sprawy morderstwa – którego zwieńczeniem był artykuł w „Los Angeles Times” informujący, że Glick jest jedną z kilku osób przesłuchiwanych w związku ze śmiercią Tamary Rand – zmusił Glicka do pojawienia się przed reporterami w biurach dyrekcji hotelu Stardust i złożenia oświadczenia odpierającego zarzuty pod jego adresem.

„Przez ostatnie dwa tygodnie i w ostatnich dniach – rozpoczął – z powodu niezdrowej pogoni za sensacją byłem przedmiotem złośliwych komentarzy opartych na kłamstwach, podstępnych insynuacjach i sugerujących popełnienie przestępstwa wywodach.

Czuję się zmuszony odpowiedzieć na te horrendalne ataki nie tylko ze względu na presję, której poddana została moja rodzina, ale i z uwagi na szacunek, którym darzę ponad pięć tysięcy pracowników Argent Corporation, moich kolegów i przyjaciół.

Dopuszczenie do tego, by te ostatnio opublikowane kłamstwa pozostały bez odpowiedzi z mojej strony, byłoby zdradą wobec rodziny, przyjaciół i korporacji.

Dwa tygodnie temu w San Diego znaleziono martwą kobietę. Pani Rand była moją dawną wspólniczką, a ostatnio stroną w procesie sądowym wszczętym zarówno przeciwko spółce, w której działałem, jak i mnie osobiście.

Twierdzenia i insynuacje, że miałem związek z tą straszną tragedią lub wiedziałem o niej, są efektem nieodpowiedzialnych i nieetycznych praktyk środków masowego przekazu.

Zakładanie, że spór sądowy w jakikolwiek sposób wiązał się z bestialskim mordem jest rzeczą niegodziwą. Doceniam fakt, że niektórzy członkowie rodziny pani Rand zdecydowali się osobiście wyrazić swe oburzenie z powodu fałszywych oskarżeń.

Łączenie mojej osoby bądź jakiegokolwiek wydziału lub pracownika mojej spółki z tak zwaną «zorganizowaną przestępczością» to oszukiwanie opinii publicznej.

Faktem jest bowiem, że nigdy nie uznano mnie winnym przestępstwa większego niż naruszenie przepisów ruchu drogowego. Faktem jest bowiem, że Argent Corporation zarządza trzema hotelami i czterema kasynami w Las Vegas. Faktem jest, że po wyczerpującym i długim śledztwie jednomyślnie przyznano mi licencję na prowadzenie tych kasyn… Faktem jest bowiem, że starałem się prowadzić skromne życie towarzyskie oparte o zdrowe więzi rodzinne.

Zamiast uznać te fakty – ciągnął dalej Glick – niektórzy przedstawiciele środków masowego przekazu dokonywali ciągłych przekłamań i przeinaczeń.

Nie mam do dyspozycji gazety, czasopisma ani stacji telewizyjnej, które mógłbym wykorzystać do odpierania tych bezpodstawnych zarzutów, ale stoi za mną fakt, którego nie będzie można zniekształcić, podważyć ani zafałszować. Otóż Allen R. Glick nigdy nie był i nigdy nie będzie związany z niczym, co jest niezgodne z prawem”.

*

Według FBI Tamarę Rand zamordowano, aby chronić ludzi zamieszanych w skimming. Rozkazodawcą był Frank Balistrieri. Gdy pani Rand uzyskała prawo wglądu w dokumenty związane z pożyczką Związku Zawodowego Kierowców dla Glicka i Argent Corporation, Balistrieri zrozumiał, że trzeba przerwać toczący się proces.

Wybrał się więc w kolejną podróż do Chicago. Tym razem powiedział mafijnym bossom – Joemu Aiuppie, Jackiemu Ceronemu i Turkowi Torellowi – że Tamara Rand naraża na szwank cały ich plan. Jeżeli związkowe księgi rachunkowe dotyczące pożyczki dla Argentu miały zostać przedłożone sądowi, wezwanie poszczególnych osób do stawiennictwa pod groźbą kary było tylko kwestią czasu. Rand miała zamiar doprowadzić do upadku Glicka i wszystkich osób zaangażowanych w tę sprawę.

Informator z Milwaukee wyjawił później FBI, że Balistrieri powiedział swoim szefom z Chicago: „Chcemy uniknąć nieszczęścia, Geniusz musi mieć czyste konto. Jeżeli ona postawi Glicka przed sądem, załatwi go na amen”.

Nikt nie został oskarżony o zamordowanie Tamary Rand.

*

A wpływy zatajano nadal.

Szacuje się, że między 1974 a 1976 rokiem Vandermark zdołał zagarnąć od siedmiu do piętnastu milionów dolarów. Suma ta nie obejmuje tego, co wypłynęło z kas biura bukmacherskiego w hotelu Stardust, wydziału kredytów oraz rachunków, z których opłacano jedzenie i napoje. Nie było wydziału dysponującego finansowymi rezerwami korporacji, do którego nie przeniknęliby współpracownicy chicagowskich bossów.

Dla ludzi, którzy załatwili Glickowi pożyczkę, skimming w kasynach był niczym odkrycie złóż roponośnych. Pieniądze napływały co miesiąc szerokim strumieniem. W pierwszym roku działalności Glicka, między sierpniem 1974 i sierpniem 1975, Argent Corporation wykazała straty netto w wysokości siedmiu i pół miliona dolarów. Zaskoczyło to Glicka, ponieważ łączne wpływy korporacji wzrosły w tym okresie o trzy miliony czterysta tysięcy, do osiemdziesięciu dwóch milionów sześciuset tysięcy dolarów. Glick był na tyle nieświadomy tego, co się działo, że przypisywał straty, jakie poniosły kasyna, prowadzonej przez korporację spłacie dodatkowych nieprzewidzianych odsetek, wyższym odpisom amortyzacyjnym, pożyczkom dla filii, a nawet zwiększeniu kosztów eksploatacji i wydatków.

„Nie miał bladego pojęcia o tym, co robią i w jaki sposób to robią” – twierdzi Bud Hall.

ROZDZIAŁ 14

„Gdybyście nie przyznawali licencji temu, kto ma coś na sumieniu, przypuszczalnie trzeba byłoby odebrać je połowie mieszkańców tego miasta”.

„Gdy zostałem wylany ze Stardustu, dostałem pracę w «Valley Times» i swoimi felietonami doprowadzałem Mańkuta i Glicka do szału – wspomina Dick Odessky, były dyrektor biura prasowego hotelu Stardust.

Nie zarabiałem Bóg wie jakich pieniędzy, ale miałem niezły ubaw. Dobrałem się do skóry korporacji obracającej setkami milionów dolarów, jednej z największych w Las Vegas i wzbudzającej wiele kontrowersji.

Pod koniec 1975 roku, po rocznej działalności, prezes zarządu był przesłuchiwany w sprawie swych powiązań z ludźmi winnymi dwóch mafijnych morderstw i wpływu mafii na uzyskanie przezeń pożyczki ze związkowego funduszu. Człowiek, którego zatrudnił do prowadzenia swych kasyn, tak się bał, że nie zdoła przejść testu sprawdzającego dla osób ubiegających się o licencję, że oficjalnie występował we wszelkich możliwych rolach, jednocześnie decydując o wszystkim za kulisami.

Wciąż miałem w firmie wielu przyjaciół i było sporo przecieków. Któregoś dnia otrzymałem telefon od pewnej kobiety, która powiedziała, że Rosenthal wparował na salę gier i zwolnił całą obsługę stołu.

Już wcześniej dostarczała mi sporo ciekawych informacji o Argent Corporation i Franku, ale wszystkie były nie do sprawdzenia. Teraz miałem w ręku coś, co mogłem zweryfikować, a gdy zweryfikowałem, okazało się, że wszystko się zgadza.

Mańkut zrobił dokładnie to, o czym mówiła ta kobieta. Postąpił zupełnie bez sensu. Komisja ds. Nadzoru mogłaby na tej podstawie zmusić go do ubiegania się o licencję. Ale Frank wydawał się mieć to w nosie. Na tyle pewny był swojej pozycji.

A jednak paru ludzi z komisji zajęło się jego sprawą. Dwaj z nich przyszli nawet do mnie. Chcieli wiedzieć o moich powiązaniach z Frankiem. Wyjaśniłem, że nic nas nie łączy i że zostałem zwolniony.

– A okres, w którym pracował dla pana?

Odparłem, że nigdy dla mnie nie pracował. Pytanie było absurdalne.

Wtedy pokazali mi parę wizytówek, na których Frank nosił miano asystenta dyrektora biura prasowego. Ponieważ to ja kierowałem biurem prasowym, założyli, że pracował dla mnie. A tymczasem on wydrukował sobie wizytówki i sądził, że to wystarczy.

Agenci wrócili złożyć raport, ale jak zwykle nic z tego nie wyszło.

Następnego dnia dostałem cynk, że dwaj inspektorzy z Komisji ds. Nadzoru przesłuchiwali Bobby'ego Stellę w Starduście. Bobby przerwał im w pewnym momencie i powiedział, że będą musieli porozmawiać z Rosenthalem. Zabrał ich na górę na spotkanie z Mańkutem.

Słyszałem, że gdy inspektorzy dotarli do gabinetu Rosenthala i zaczęli go wypytywać, Mańkut im przerwał i poprosił sekretarkę, by wykręciła jakiś numer. Po parominutowej rozmowie wręczył słuchawkę jednemu z inspektorów.

– Komisarz Hannifin chce z panami rozmawiać – powiedział.

Inspektorzy przeżyli szok. Phil Hannifin był ich szefem. Należał do najbardziej wymagających członków Komisji ds. Nadzoru. Nie pozwalał swoim inspektorom dzwonić do domu po godzinach urzędowania, bez względu na to, jak pilna była sprawa. A tutaj siedział człowiek, uznawany za największego nielicencjonowanego hazardzistę w mieście, który mógł telefonować do Hannifina do domu.

Hannifin zaczął na nich wrzeszczeć. Przypomniał, że komisja zakazała inspektorom wchodzenia do Stardustu bez uzgodnienia tego z nim osobiście.

Zwymyślał inspektorów. Tak ich to rozwścieczyło, że rozpowszechnili pogłoskę, iż Mańkut mógł działać w kasynie bez licencji dzięki osobistym powiązaniom z Hannifinem.

Zarzut był wystarczająco poważny, bym zadzwonił do Hannifina z prośbą o komentarz. Zaprzeczył, by taka sytuacja w ogóle miała miejsce. Nigdy nie wymyślał swoim inspektorom, a już na pewno nie robił tego w obecności Rosenthala w jego gabinecie. Uwierzyłem mu”.

*

Choć Hannifin zdementował informacje oburzonych inspektorów, pogłoski o jego bliskiej znajomości z Rosenthalem miały oparcie w faktach. Hannifin nigdy nie krył podziwu dla fachowej wiedzy Mańkuta o hazardzie. To Hannifin wpadł na pomysł, by pozwolić kasynom na prowadzenie biur bukmacherskich. Zjednał do tego pomysłu Rosenthala. Wtedy właśnie zaczął darzyć go podziwem.

„W tych czasach nie wolno było prowadzić biura bukmacherskiego w kasynie – wspomina Hannifin. – Zwykle działały osobno i miały sporo problemów. Księgowość nie była prowadzona na bieżąco i władze stanowe nigdy nie otrzymywały pełnych raportów. Prowadzono podwójną i potrójną księgowość. Bukmacherami byli ludzie z tablicą do pisania, telefonem i wynajętym lokalem, którzy ulatniali się, gdy tylko zaczynały się kłopoty. Zawsze uważałem, że lepiej będzie wprowadzić biura bukmacherskie do kasyn i że w ten sposób będziemy w stanie je kontrolować. Mańkut przypuszczalnie znał się na totalizatorze sportowym lepiej niż ktokolwiek w Vegas. Zapytałem go więc, czy pomoże mi dowieść, jakie korzyści dla legislatury stanowej przyniesie zgoda Komisji ds. Gier Hazardowych na to nowe rozwiązanie. Pomysł bardzo mu się spodobał. Sześć razy latał do Carson City w roli świadka. Wypadł doskonale. Lubił zeznawać i wykazywał wspaniałą znajomość tematu. Bronił naszych racji i przekonał do naszego systemu”.

„Hannifin wpadł na pomysł wprowadzenia salonów bukmacherskich do kasyn – twierdzi Rosenthal. – W 1968 roku, gdy zjawiłem się w Vegas, były tam tylko dwa lub trzy biura przyjmujące zakłady na rozgrywki sportowe. Ale wkrótce miała nastąpić rewolucja. Telewizja zamierzała rozpocząć transmisje z imprez sportowych, a każdego roku – po pierwszym Super – bowl * w 1967 roku – zainteresowanie totalizatorem sportowym wzrastało czterokrotnie.

Wcześniej nie rozgrywano meczów w poniedziałek wieczorem. Większość salonów bukmacherskich przyjmowała zakłady na wyścigi konne, a ich wnętrza przypominały stajnie. Wysypane trocinami niegościnne nory. Wyniki najczęściej zapisywano kredą na starych tablicach szkolnych. Nie było żadnych wygód.

Kiedy więc dostaliśmy zgodę, dokładnie wiedziałem, co robić. Spędziłem w takich miejscach całe życie i orientowałem się, czego im trzeba. Nie wyobrażasz sobie, ile godzin przesiedziałem nad projektem, zastanawiając się nad zakupem właściwych foteli, wielkością salonów, ich wysokością, tablicami i instalacją ekranów telewizyjnych. Chciałem, żeby przypominały sale teatralne.

Tyle że pracowałem z ludźmi, którzy nie mieli pojęcia, o czym mówię. Nigdy przedtem nie było takiego salonu.

Miał prawie dziewięć tysięcy stóp powierzchni i mieścił sześćset osób oraz dwieście pięćdziesiąt foteli teatralnych z własnymi oświetlonymi biurkami i regulacją jasności światła dla stałych bywalców.

Zainstalowaliśmy w środku bar z intarsjowanego drewna i luster, mierzący prawie ćwierć mili, oraz największy na świecie system podświetlanych od tyłu tablic wyników. Mieliśmy kolorowy ekran telewizyjny o powierzchni czterdziestu ośmiu stóp kwadratowych, a ponieważ koniarze nadal stanowili największą grupę obstawiających, zamontowaliśmy tablice z wynikami wyścigów na pięciu torach zajmujące sto czterdzieści pięć stóp kwadratowych powierzchni. Był to największy i najdroższy system tego rodzaju. Mieliśmy dosłownie wszystko: piątki, exacty, zakłady terminowe, obstawianie podwójne * i rozszerzone ** oraz normalne.

Ustawiłem się wspaniale. Salony bukmacherskie zaczęły przynosić dochody kasynom i tym samym stanowi. W pewnych kręgach darzono mnie wielkim szacunkiem. Trafiłem w dziesiątkę”.

*

Phil Hannifin był szczerze wdzięczny Mańkutowi za pomoc. Obiecał, że będzie głosował za przyznaniem mu licencji. I dał Rosenthalowi dobrą radę: „Nie wychylaj się – powiedział. – Nie pchaj się na afisz. Wtedy będziesz miał większe szanse na uzyskanie licencji”. Ale w czerwcu 1975 roku w „Business Week” ukazał się artykuł o Allenie Glicku – i to był gwóźdź do trumny Mańkuta. Zacytowano w nim jego słowa: „Glick odpowiada za finanse, ale to ja ustalam taktykę”.

Nikt nie mógł w to uwierzyć. Komisja ds. Gier Hazardowych usiłowała od wielu miesięcy przyłapać Mańkuta na prowadzeniu kasyna, a on uparcie twierdził, że jest tylko asystentem dyrektora, pracownikiem biura prasowego lub szefem zaopatrzenia. Ilekroć w kasynie pojawiał się inspektor śledczy, Rosenthal znikał. Teraz komisja miała dowód – czarno na białym: Rosenthal ustalał taktykę. Skoro to robił, konsekwencje były oczywiste: musiał wystąpić o licencję. Naturalnie Mańkut twierdził, że dziennikarz błędnie przytoczył jego słowa. Nikt mu jednak nie uwierzył.

„Prawdziwe pytanie brzmi: czy powinien dostać licencję? – wyjaśniał Robert Broadbent z Komisji ds. Hazardu i Licencji Okręgu Clark. – A jeżeli nie powinien, to dlaczego. A skoro nie posiada licencji i nie może jej otrzymać, to czy powinien tam pracować?”

Mniej więcej w tym samym czasie Rosenthal popełnił następny błąd.

„Allen Glick poprosił, bym sprawdził Haciendę – wspomina. – Chciał, żebym dokładnie ocenił to kasyno. Oceniłem i opinia, którą przekazałem Glickowi, była bardzo negatywna. Dochodziło do nadużywania władzy, niegospodarności i jaskrawych naruszeń zasad ustalonych przez Komisję ds. Gier Hazardowych”.

Mańkut postanowił pozbyć się dyrektora Haciendy. Nie wiedział, że przyjaźni się on z Pete'em Echeverrią, przewodniczącym stanowej Komisji ds. Gier Hazardowych.

„Powinienem był o tym wiedzieć – przyznaje Mańkut. – Kiedy ten człowiek został zwolniony, rozpowiadał wszystkim, że Pete Echeverria załatwi Franka Rosenthala na cacy. Usłyszałem o tych groźbach już po fakcie. Nie zwracałem na nie uwagi”.

*

Peter Echeverria był pięćdziesięciojednoletnim adwokatem, który chełpił się tym, że „nigdy w życiu nie rzucał kośćmi, nie grał w black jacka ani nie postawił dolara przy stole do gry w ruletkę”, ale uważał, iż „hazard stanowi istotną część gospodarki naszego stanu i należy go prowadzić jak uczciwy interes”.

Echeverria, były senator stanowy, który pracował w stanowej Komisji Planowania, wychował się w Ely w Newadzie, ukończył Uniwersytet Stanowy Newady i studia na wydziale prawa Uniwersytetu Stanforda i od dwudziestu jeden lat zajmował się prawem rzeczowym, gdy gubernator Mike O'Callaghan wybrał go w październiku 1973 roku na szefa stanowej Komisji ds. Gier Hazardowych.

„Wiedziałem, że Echeverria będzie moją Nemezis i skontaktowałem się z Philem Hannifinem – wspomina Rosenthal. – Dopadłem go w kawiarni w Starduście. Zapytałem, jakie mam szanse na uzyskanie licencji na prowadzenie gier hazardowych na kluczowym stanowisku. Powiedziałem mu wszystko o mojej przeszłości. Gdyby sprawa była beznadziejna, po prostu bym się wycofał. Objąłbym inne stanowisko. Powiedziałem, że rozmawiam z nim jak przyjaciel z przyjacielem i że darzę go wielkim szacunkiem.

– Czy biorąc pod uwagę moją przeszłość mogę stanąć przed Komisją ds. Nadzoru i oczekiwać bezstronnego przesłuchania? – zapytałem.

Tylko to chciałem wiedzieć. Czy potraktują mnie sprawiedliwie? Hannifin był twardzielem i rzekł patrząc mi prosto w oczy:

– Powiem ci jedno, Frank. Poprę cię z czystym sumieniem.

Patrzę na niego jak na gwiazdkowy prezent. Licencja pozwoliłaby mi oficjalnie stanąć na czele korporacji. Mógłbym skorzystać z prawa poboru nowych akcji. Świat stanąłby przede mną otworem.

Hannifin dawał mi pięćdziesiąt procent szans na uzyskanie licencji. Echeverria naciskał na niego i Komisję ds. Nadzoru, by zmusili mnie do wystąpienia o licencję.

Skoro miałem szansę, musiałem ją wykorzystać. Nie mogłem przegapić takiej okazji. Wynająłem prywatną firmę detektywistyczną – zatrudniającą samych byłych agentów FBI – i zapłaciłem sto tysięcy dolarów z góry za zebranie wszystkich możliwych informacji na mój temat. Chciałem wiedzieć, czego dowiedzieliby się inspektorzy śledczy komisji, gdyby próbowali mnie utrącić.

Faceci z FBI spisali się niesamowicie. Podyktowali jednak twarde warunki. Nie przyjęli zlecenia, dopóki nie zgodziłem się na wykorzystanie zgromadzonych informacji przeciwko sobie w wypadku, gdyby odkryli coś poważnego.

Zacząłem mieć nadzieję. Nawet Departament Sprawiedliwości zdecydował się w końcu oficjalnie uwolnić nas od zarzutów w sprawie Rose Bowl, a przecież pochodziły one jeszcze z 1971 roku.

Poszedłem do Glicka i powiedziałem mu, że staram się o licencję uprawniającą do zajmowania kierowniczych stanowisk.

Lecz parę tygodni przed przesłuchaniem Hannifin przestał przychodzić do hotelu. Nie miałem od niego żadnych wieści. Nie mogłem skontaktować się z nim telefonicznie. Dzwoniłem dwa razy w tygodniu i nie zastałem go ani razu. Jednego wieczoru natknąłem się na jego żonę. Powiedziała, że Phil oddzwoni, ale tego nie zrobił. Miałem wrażenie, że zostanę oszukany.

Przesłuchania Komisji ds. Nadzoru odbywały się w Carson City, co było bardzo niewygodne i uciążliwe. Żeby pomieścić moich prawników i większość świadków, którzy mieszkali i pracowali w Las Vegas, musieliśmy przewieźć ich paroma firmowymi odrzutowcami.

Przesłuchania odbywały się w wielkiej sali. Pamiętam, jak przyglądałem się Lindzie Rogers, sekretarce Oscara Goodmana, wożącej na wózku sterty dostarczonych przeze mnie materiałów”.

Komisja obradowała ponad dwa dni na pierwszym piętrze budynku administracji stanowej w Carson City. Mańkuta wypytywano o wszystko: o rzekome aresztowania na Florydzie i Soczystego Eliego, o zarzucaną mu próbę przekupienia futbolisty w Północnej Karolinie i o znajomość z Tonym Spilotrem.

„Mańkut bardzo szczegółowo odpowiadał na pytania komisji – wspomina Don Diglio, felietonista «Las Vegas Review Journal» – czasami nawet zbyt szczegółowo”.

Zdaniem Diglia odpowiadając na pytania Mańkut tak się podniecał, że nie potrafił przerwać swych długich wyjaśnień i usprawiedliwień. Zapytany, na przykład, o znajomość z Tonym, Mańkut rozpoczął chaotyczny monolog: powiedział, że zna go od urodzenia, że ich rodzice także się znali, ale oni sami od czasu przeprowadzki do Las Vegas nie utrzymywali żadnych stosunków towarzyskich i służbowych.

„Przyznaję się do tej znajomości – rzekł – świadom wszystkich nieprzychylnych opinii i zarzutów przeciwko Tony'emu i oświadczam, że się z nimi nie zgadzam. Czytałem, gdzie pan Spilotro rzekomo bywał, by strzec mnie, czuwać nade mną i tak dalej. Zdałem sobie sprawę, że wchodzę na bardzo grząskie pole gier hazardowych i nawiązałem bliskie kontakty z Komisją ds. Nadzoru.

Ale zarazem uznałem moje prawo i prawa mojej rodziny, fakt, że jestem żonaty i mam szczęście posiadać dwoje zdrowych dzieci i że powinienem uważać.

Staram się to czynić od dnia, w którym wszedłem do hotelu Stardust. Myślę, że moja przeszłość, myślę, że przewodniczący – w tym momencie, według Diglia, Rosenthal spojrzał znacząco na Hannifina – przyzna, iż moja przeszłość była taka, że jestem niemal bez skazy… lub bliski doskonałości.

Myślę, że Tony uznał to. Przyjechał do Newady na własną rękę. Ma prawo mieszkać ze swoją rodziną, gdziekolwiek zechce. Szanuję to prawo. Myślę, że on szanuje moje.

Tony unikał Franka Rosenthala, a ja unikałem Tony'ego. Do tego stopnia, że nie przypominam sobie, by Tony Spilotro wszedł na teren Argent Corporation. Po prostu nie pamiętam. Jeżeli mnie zapytacie: «Frank, czy umówiliście się z Tonym, że nie będziecie się spotykać?» – to odpowiedź brzmi: w żadnym razie. Myślę, że chodziło o wzajemny szacunek i doceniam to”.

Rosenthal bronił się przez pięć godzin; całe przesłuchania trwały dwa dni. Allen Glick również zeznawał i stwierdził, że nie znał wszystkich szczegółów z przeszłości Rosenthala, gdy go zatrudniał. Dodał jednak, że jest zadowolony z jego pracy i teraz podjąłby taką samą decyzję.

„Gdybyście nie przyznawali licencji temu, kto ma coś na sumieniu – powiedział do członków komisji – przypuszczalnie trzeba byłoby odebrać je połowie mieszkańców tego miasta”.

„Drugiego dnia przesłuchań – wspomina Jeff Silver, główny doradca Komisji ds. Nadzoru – było oczywiste, że Mańkut nie jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania. Zapytałem Jacka Strattona, po co – skoro tak czy owak nie mają zamiaru przyznać temu biedakowi licencji – męczyć go tymi pytaniami. I przerwaliśmy przesłuchania”.

15 stycznia 1976 roku, po dwóch dniach przesłuchań, Komisja ds. Nadzoru zaleciła, by nie przyznawać Mańkutowi licencji.

*

„Gdy dwaj pozostali członkowie komisji zagłosowali przeciwko przyznaniu mi licencji – wspomina Mańkut – Hannifin nie chciał ujawnić, jak sam głosował. Kiedy jednak oni wygłosili przemówienia i poprosili, żeby decyzja została podjęta jednogłośnie, Hannifin przychylił się do prośby.

Po przesłuchaniu podszedł do mnie i wyciągnął rękę.

– Chciałbym przeprosić ciebie i twoją rodzinę – rzekł – ale zrobiłem to, co musiałem zrobić.

Wiem, że czuł się paskudnie. Wiedział, że zostałem oszukany, ale był tylko skromnym kuratorem. Gubernator i Echeverria mieli go w ręku.

Tydzień później wróciłem z moimi pracownikami do Carson City, by odwołać się od decyzji komisji, ale było oczywiste, że Echeverria odrzuci odwołanie. Gdy tylko moi prawnicy zaczęli przedstawiać swoje argumenty, ostentacyjnie podniósł rękę, spojrzał na zegarek i ziewnął. Odwołanie niewiele dało. Komisja ds. Gier Hazardowych jednogłośnie poparła decyzję Komisji ds. Nadzoru.

Powinienem dostać licencję. Hannifin miał moje akta, całą kartotekę, i nie było w niej nic, co mogło przeszkodzić w przyznaniu mi uprawnień. W Vegas licencje posiadali tacy ludzie, że byś nie uwierzył. Ale to nie moja sprawa. Nie mogę wskazywać na innych. Miałem przekonać ich, że się nadaję.

Tymczasem prowadziłem cztery kasyna. Nikt nie miał pod sobą czterech kasyn. Nikt w mieście nie ponosił takiej odpowiedzialności jak ja. Jeżeli w Starduście było niedobre jedzenie lub coś się działo we Fremoncie, musiałem tam być. Nauczyłem ludzi, by dzwonili do mnie o każdej porze dnia i nocy. Wiele razy musiałem wstawać i wracać do jednego z kasyn o trzeciej nad ranem.

Pamiętam, że stale narzekano, iż kucharz w Starduście serwuje koszmarne potrawy. Skargi dotarły do mojego biura. Ponoć nie dosmażał jajecznicy. Posyłał na stół nie ścięte jajka bez względu na to, czego sobie życzył kelner lub gość, który ją zamówił.

Pewnego dnia wstałem o czwartej rano i poszedłem do restauracji. Usiadłem i zamówiłem jajecznicę. Uprzedziłem kelnerkę, że jeżeli powie kucharzowi, iż to ja złożyłem zamówienie, to ją zwolnię. Gdy przyniosła jajecznicę, jajka pływały na talerzu. Wstałem, poszedłem do kuchni i wylałem go z pracy. Chryste, dostało mi się za to od związku.

Nie mogłem jednak tolerować niekompetencji. Byłem nieustępliwy. Głupi. Myślę, że to rezultat wielu lat typowania wyników, wielu lat zbierania informacji przez osiemnaście godzin na dobę, ślęczenia nad czterdziestoma funtami gazet dziennie, rozmów z informatorami w całym kraju. To robota dla nawiedzonych i teraz widzę, że przeniosłem dawne przyzwyczajenia do nowego środowiska, między ludzi”.

Odmowa przyznania licencji miała położyć kres obecności Mańkuta w Starduście. Musiał skończyć z hazardem. Koniec z udawaniem dyrektora biura prasowego i dyrektora ds. zaopatrzenia. Dostał czterdzieści osiem godzin na uprzątnięcie biurka. Co miał zrobić? 29 stycznia 1976 roku Mańkut wyniósł się ze świeżo odnowionego biura w Starduście i pojechał do domu. Nazajutrz inspektorzy śledczy Komisji ds. Nadzoru dowiedzieli się, że jego dwuipółmilionowy dziesięcioletni kontrakt dalej obowiązuje.


  1. <a l:href="#_ftnref10">*</a> W wolnym przekładzie Elita (przyp. tłum.).

  2. <a l:href="#_ftnref11">*</a> Gorączka złota (przyp. tłum.)

  3. <a l:href="#_ftnref12">*</a> Finałowy mecz o mistrzostwo ligi futbolu amerykańskiego (przyp. tłum.).

  4. <a l:href="#_ftnref13">*</a> System typowania zwycięzców dwóch gonitw (psów lub koni), w którym obstawiający wygrywa tylko wtedy, jeżeli obydwa jego typy okażą się trafne (przyp. tłum.).

  5. <a l:href="#_ftnref13">*</a>* System stawiania wyjściowej kwoty i ewentualnej wygranej w jednej gonitwie na następną gonitwę (przyp. tłum.).