37543.fb2
Moja Mama była jeszcze bardzo młoda, kiedy mnie urodziła. Tato miał prawie tyle samo lat co ona. Chodzili do jednej szkoły. Kiedy on zdawał maturę, ona była w równoległej klasie. Poznali się na próbie orkiestry szkolnej i z całą pewnością było to jedyne miejsce, gdzie mogły się zejść ich drogi, gdyż poza tym różnili się od siebie tak bardzo, jak dzień i noc.
Mama była głośna i wesoła, zawsze troszeczkę zakręcona. Grała na saksofonie, jeździła na rowerze i miała wielu przyjaciół. Ojciec był cichy, nieśmiały i zamyślony. Grał na klarnecie i cały swój wolny czas poświęcał ćwiczeniom na tym instrumencie. Spacerował po okolicy zupełnie sam, na ogół rozmyślając o świecie, a w szczególności o swoim monotonnym życiu. Któregoś razu zjawili się razem na próbie i w chwili, gdy pozostali uczniowie zajęli już swoje miejsca przy pulpitach, moi rodzice, oczywiście wtedy jeszcze nimi nie byli, przechodząc ramię w ramię wąskim przejściem przez środek przestrzennej auli, w której przygaszono już światła, zagrali wspólnie pianissimo. Pewnie brzmiało to jak dialog smutnego klarnetu z rozbawionym saksofonem. Wykonanie przebiegało imponująco, aż do chwili kiedy mój ojciec z klarnetem w ustach potknął się na schodach prowadzących na estradę i upadając, złamał rękę w łokciu. Jednakże tego wieczoru nic się więcej nie wydarzyło. Wstał, nie wydając z siebie najmniejszego nawet jęku, i bez słowa opuścił aulę, w której zapanowała nerwowa atmosfera. Musiał przy tym strasznie cierpieć z bólu.
Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, spotkali się ponownie. To było jesienią, padał deszcz, a oni natknęli się na siebie nad Renem, który wystąpił z koryta, zalewając brzegi wyjątkowo wysoką falą powodziową.
– Cześć Michael – zawołała radośnie Mama, machając do niego.
– Cześć… – odbąknął ojciec, który już dawno zapomniał jej imienia.
Podchodząc do niej, próbował poprawić sobie fryzurę, przejeżdżając dłonią po mokrych od deszczu włosach.
– Jak tam twoja ręka? – zapytała, kiedy w końcu stanęli naprzeciwko siebie.
– Trochę to trwało, ale już w porządku – powiedział zmieszany.
– A jak matura? – indagowała dalej.
– Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiedział.
– Ale na balu maturalnym cię nie widziałam, a rozglądałam się za tobą – kontynuowała. Potwierdził skinieniem głowy.
– Dlaczego nie przyszedłeś? – próbowała się dowiedzieć.
– Nie lubię dużych imprez – odrzekł krótko, nieprzerwanie poszukując kamieni, które ciskał jeden po drugim w toń szumiącej rzeki.
– Umiem puszczać kaczki – powiedziała i pokazała mu, jak się rzuca płaskie kamienie, tak żeby przez krótką chwilę odbijały się od lustra wody, zanim pójdą na dno.
I tak powoli zaczęli ze sobą rozmawiać. A ponieważ Mama wtedy nie najlepiej radziła sobie w szkole, przekonała tatę, aby udzielał jej korepetycji.
Tato mieszkał wówczas ze swoją starą, małomówną babcią.
– Gdzie są twoi rodzice? – zapytała kiedyś Mama.
– O ojcu nie wiem nic – wyjaśnił z pewnym wahaniem. – A moja matka mieszka w Amsterdamie. Wyszła tam za mąż.
– Dlaczego z nią nie mieszkasz? – zdziwiła się.
– Nie chciała, jej mąż mnie nie trawi – odparł krótko, nie mając ochoty rozmawiać dłużej na ten temat.
A kiedy któregoś dnia zupełnie niespodziewanie zmarła babcia, przygnębiony przeprowadził się do akademika. Na swoje osiemnaste urodziny Mama wprowadziła się do jego ciasnego pokoju.
– Dlaczego nie chcesz zostać u rodziców? – pytał zdumiony. – Przecież jeszcze nawet nie zdałaś matury.
– Nieszczególnie mi się z nimi układa – wyjaśniła, wzruszając ramionami, i dalej rozkładała swoje manatki w małym pokoju. – Nie chcą mnie takiej, jaka jestem. Najchętniej zrobiliby ze mnie małą, układną, szarą myszkę…
I w ten sposób tato i Mama zostali razem, wspólnie muzykując i ucząc się do matury. Mój wiecznie czymś zaprzątnięty ojciec zaczął studiować filozofię i psychologię, i w którymś momencie tego kompletnego zawirowania spłodzono mnie.
– Kocham cię, ponieważ jesteś taka wesoła i zwariowana – powiedział pewnego dnia. – Uświadomiłem sobie, że zbudziłaś mnie do życia.
Uśmiechnęła się. – A ja cię kocham, bo jesteś ojcem dziecka, którego się spodziewam.
To się działo w 1970 roku. Na niezliczonej ilości zdjęć z tamtego okresu Mama – ubrana w różnokolorowe fatałaszki – dumna z siebie prezentuje wydatnie zaokrąglony brzuch. Zdjęć z ojcem nie mam prawie wcale, nie znosi być fotografowany. Tak naprawdę do dzisiaj znalazłam zaledwie trzy. W gruncie rzeczy to nawet dwa, gdyż na jednym mój szczupły, poważny ojciec siedzi obok roześmianej Mamy pod nachyloną wierzbą nad brzegiem Renu, trzymając bardzo ostrożnie lewą rękę na jej wydatnym brzuchu. Na kolejnym trzyma mnie w ramionach zaraz po urodzeniu, patrząc tak zdziwionym wzrokiem, jakbym była prawdziwym cudem, a nie najzwyklejszym, pomarszczonym noworodkiem. Na trzeciej fotografii ojciec stoi za mną zaraz po swoim ślubie, nie z Mamą, tylko z Roswithą…
Ale o tym później.
Niedługo po moich narodzinach rodzice wyprowadzili się • tętniącego życiem, wesołego, lecz zbyt ciasnego pokoju w akademiku do wynajętego małego mieszkania w centrum miasta. Mama przerwała jednak naukę w szkole i pracowała nocą jako kelnerka w jednej ze studenckich knajp. Ojciec kontynuował jeszcze przez pewien czas swoje studia, lecz kiedy zaczęło brakować pieniędzy, przyjął posadę w biurze jakiejś małej firmy. Przepracował w niej prawie dwadzieścia lat, chociaż nie znosił tego, co robił.
Rodzice nadal wspólnie muzykowali i w moich wspomnieniach tacy pozostali, niemal wyłącznie radośni i zawsze bardzo delikatni wobec siebie. Chodziłam do przedszkola, a czasami, kiedy wylewał Ben, jeździliśmy we trójkę autobusem nad rzekę, gdzie rodzice godzinami rzucali kamienie do ciemnej, szumiącej wody.
– Musisz je rzucać możliwie mocno, tak by odbijały się od powierzchni wody – Mama wołała do ojca, uśmiechając się. – Widzisz? O, tak!
Cisz – cisz – cisz, dźwięczały.
– Rozumiem przecież – burczał pod nosem, nieustannie próbując.
Chlup – chlup – chlup, pluskały, wpadając do wody.
– Nigdy się tego nie nauczę – mruczał, zły na siebie.
– W końcu ci się uda – pocieszała go Mama, obejmując go za szyję.
Kiedy skończyłam pięć lat, a Ren znowu wylał, stanęłam razem z rodzicami nad rwącą rzeką i puściłam swoją pierwszą kaczkę.
Cisz – cisz – cisz, zrobił mój kamień.
Przypominam sobie, jak wielką radość im tym sprawiłam i jak ojciec całował mnie w przemarznięty czubek nosa.
– Rzeczywiście jesteś zuchem – powiedział dumny – ale to nic dziwnego, przecież masz najwspanialszą mamę na świecie!
Dobrze zapamiętałam to zdanie, mocno utrwalając je w swojej świadomości, gdyż parę dni później od tamtego popołudnia, spędzonego nad Renem, moje życie legło w gruzach. Zycie mojego ojca także.
Był deszczowy, jesienny dzień. Rodziców trapił jakiś problem finansowy, nie bardzo wiem dlaczego, w końcu nigdy nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, ale pamiętnej jesieni nieustannie o tym rozmawiali, że brak, że za mało i że nie wystarczy na zapłacenie zaległych rachunków. I wtedy Mama zdecydowała się poprosić o pomoc swoich rodziców, z którymi od wielu lat była skłócona. Byli to ludzie bardzo surowi, uparci i posępni, widziałam ich zaledwie parę razy. Mama wybrała się do nich, a ja pomachałam jej na pożegnanie z okna naszego mieszkania na piątym piętrze. Odwzajemniła mi tym samym, posyłając uśmiech przysłaniany, od czasu do czasu, jej długimi rozpuszczonymi blond włosami, targanymi przez wiatr. Była zdenerwowana i zrobiło mi się jej żal, ponieważ wiedziałam, jak bardzo niechętnie prosi kogokolwiek o pomoc, a już na pewno swoich stetryczałych rodziców. Tego dnia tryskająca zdrowiem Mama wpadła pod koła autobusu w chwili, gdy przechodziła przez jezdnię w drodze na przystanek. Stało się to na linii numer 4, co usłyszałam później przypadkiem, a co na zawsze zapamiętałam. Do dzisiaj nie wsiadam do pojazdów na tej trasie. Nawet w innych miastach nie korzystam z autobusów o tym numerze. Nienawidzę wszystkich pojazdów oznaczonych czwórką.
Tragicznego wieczoru tato siedział przy kuchennym stole i powtarzał w kółko to samo zdanie: „Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć”. Jego głos brzmiał głucho i rozpaczliwie, mówił to w taki sposób, jakby Mama była z nami w kuchni. Zgłodniałam i chciałam dostać kolację.
– Mamy tutaj nie ma, a ja chciałabym coś zjeść – wyjaśniłam ściszonym głosem.
– „Nie możesz umrzeć” – odpowiedział mi błagalnym tonem, wpatrując się niby we mnie, a w istocie gdzieś w nieznaną przestrzeń. Zdałam sobie sprawę, że nie ma go tu, przy mnie, jest daleko stąd w Hamburgu, w klinice, do której śmigłowcem odtransportowano Mamę. Wówczas usiadłam w milczeniu obok niego przy stole i słuchałam smutna jego „nie możesz umrzeć”. Zasnęłam zupełnie niespodziewanie. Obudził mnie krzyk: „NIE MOŻESZ UMRZEĆ, SŁYSZYSZ”! Tato stał na środku kuchni ze słuchawką telefoniczną w ręku. Jego twarz wykrzywił grymas bólu, jęczał, chwiejąc się na nogach, i potrząsał aparatem.
– Tatusiu, ty płaczesz? – zawołałam wystraszona. Jednakże ojciec nie płakał, zastygł w bezruchu, przybierając kamienną maskę. Cała drżałam z potwornego zmęczenia, strachu i zimna. Chciałam, żeby mnie przytulił do siebie, pocieszył i sprawił, bym poczuła się bezpiecznie. Jednak on nie uczynił żadnego gestu, biegał tylko po mieszkaniu jak dzikie zwierzę i przewracał wszystko dookoła, robiąc totalny bałagan.
– Tato, nie! proszę, nie…! – krzyczałam i biegałam za nim, próbując go powstrzymać. Ale ojciec nie słuchał. Na samym końcu chwycił swój klarnet i saksofon Mamy i cisnął nimi przez kuchenne okno.
– Tatusiu! – wrzeszczałam przerażona, słysząc rumor instrumentów roztrzaskujących się na osiedlowym podwórku.
– Ona nie żyje, Hannah – powiedział zrezygnowany, wlepiwszy we mnie wzrok. Jego zrozpaczona twarz była biała jak ściana, a jednocześnie pod wpływem silnego wzburzenia pojawiły się na niej czerwone plamy.
– Nie rozumiem – powiedziałam i powoli poszłam do swojego pokoju.
To był tragiczny rok, z którego nie ma ani jednego zdjęcia, nic, zupełnie nic. Nie byłam nawet na jej pogrzebie, ojciec nie zabrał mnie ze sobą. Jednak rodzice Mamy stosunkowo często odwiedzali mnie w owym strasznym czasie. Trzymali mocno za rękę, ściskając moje małe palce. Płakali i przynosili mi całą masę prezentów. Poza tym chcieli przekonać ojca, by pozwolił mi z nimi zamieszkać. Jednak on się nie zgodził. Jego decyzja sprawiła mi ulgę, dziadkowie wywoływali we mnie strach swymi srogimi, bladymi, kamiennymi twarzami. Przecież wiedziałam o tych niekończących się kłótniach z Mamą podczas rozmów telefonicznych. Robili jej awantury z wielu powodów, że nie skończyła szkoły i pracowała w studenckiej knajpie, że ubierała się w wielobarwne stroje i latem chodziła boso, że nie chciała z nimi prowadzić ich małej pralni chemicznej na obrzeżach miasta, że paliła papierosy i nie wierzyła w Boga.
Zostaliśmy z ojcem sami i żyliśmy jedno obok drugiego cicho, bez słów, jak sparaliżowani i przestraszeni. Ojciec zmieniał się w moich oczach w blade, skradające się cichaczem monstrum. Wydawał się nie do końca obecny, bałam się jego bezszelestnych kroków, kiedy nagle, jak z nicości, wyłaniał się przede mną, by w milczeniu posadzić mnie w kuchni, do kolacji, przy niedbale nakrytym stole, albo w łazience dopilnować umycia zębów.
Wychodził do pracy i zaniedbywał prowadzenie domu. Po powrocie zaczytany przesiadywał w pokoju gościnnym, nie słuchając, kiedy do niego mówiłam.
Pewnego dnia poszłam do szkoły, innego dostałam miejsce w świetlicy, a jeszcze kolejnego stałam się szczerbata po wypadnięciu pierwszego mlecznego zęba. Mój ojciec tego nie zauważył. On tylko bez przerwy czytał. Albo jeszcze słuchał muzyki żałobnej i gapił się przez okno, ale nie przez to w pokoju gościnnym, wychodzące na głośną, tętniącą życiem ulicę, tylko przez to w kuchni, patrzył na podwórko, na które zrzucił swój klarnet i saksofon Mamy.
– Na co patrzysz? – pytałam go czasem.
– Nie wiem… – odpowiadał roztargniony.
– Tato, myślę, że pod moim łóżkiem mieszka jakiś potwór – powiedziałam mu któregoś dnia.
– Bzdura – stwierdził.
– Jestem tego całkiem pewna – upierałam się stanowczo.
– Bzdura Hannah – powtórzył. – Nie ma żadnych potworów.
– Ale on coś gryzie i mlaska przy tym okropnie – powiedziałam przerażona. – Słyszę go co noc.
– Nic tam nie ma – dodał, wciąż spoglądając na podwórko.
– Mógłbyś tam zajrzeć? Proszę – mówiłam, patrząc na jego plecy.
– Dobrze – odburknął i poszliśmy razem do mojego pokoju. Schylił się i przez chwilę badawczo się rozglądał.
– Tylko kurz – stwierdził – nic więcej. – Chcąc dodać mi odwagi, nieudolnie pogładził mnie po głowie, zupełnie zapomniawszy, jak to się robi, po czym wyszedł z mojego pokoju.
– Tylko kurz – powtórzyłam. – Tylko kurz, a w nim potwor, co gryzie i mlaska.
Od tamtego czasu zaglądanie pod łóżko weszło mi w nawyk. Wystraszona, robiłam to, ilekroć wracałam ze świetlicy, z podwórka, po kolacji, po umyciu zębów w łazience. Którejś nocy obudziłam się nagle i spostrzegłam, że leżę z głową wiszącą nad podłogą. Podniosłam się z trudem i zrobiło mi się bardzo przykro, że nawet we śnie oblatuje mnie silny strach przed potworem.
Zaczęłam nienawidzić swojego życia.
„Myślę, że zapadam w śpiączkę”, zapisałam w swoim dzienniku. Miałam wtedy siedem i pół roku i byłam właściwie samotnym dzieckiem. Każdego dnia po szkole wędrowałam w milczeniu do pobliskiej świetlicy i tam, po odrobieniu lekcji, przez całą resztę popołudnia malowałam: okręgi, paski, linie, punkty, esy – floresy.
– Namaluj coś konkretnego – czasami naciskały na mnie inne dzieci. Jednakże potrząsałam tylko smutnie głową i tworzyłam dalej swoje pozbawione ludzkich kształtów wzory.
– To jest nudne… – mówiły i wzruszając ramionami, zostawiały mnie w spokoju. Nie grałam też w piłkę, nie skakałam w gumę, nie bawiłam się w chowanego w ogrodzie ani nie brałam udziału w innych świetlicowych zabawach.
Myślę, że problem tkwił w moim ciągłym odczuwaniu senności.
– Tato, myślę, że choruję na śpiączkę – wyjawiłam mu kiedyś podczas kolacji. Ojciec obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem.
– O takiej chorobie jeszcze nie słyszałem – powiedział, popijając piwo.
– Ale ja ją mam – obstawałam przy swoim. – Od kiedy nie ma Mamy, nie mogę się na dobre obudzić.
Ojciec skrył przez chwilę twarz w dłoniach. Przyglądając mu się, poczułam jeszcze większe zmęczenie. Zaciśnięte usta, niespokojne, pełne bólu spojrzenie, blada cera i ta dziwna, niezwykła zmarszczka na jego wysokim czole, to wszystko sprawiło, że ogarnęła mnie senność.
Pobiegłam, jak zwykle, do łóżka.
A jednak pewnego dnia moje życie wróciło do normy. Wzeszło słońce, a moja śpiączka ustąpiła. Pojawiła się Roswitha.
Zaczęło się od tego, że ojciec kilka razy zapomniał odebrać mnie ze świetlicy. Były to oczywiście przykre chwile, kiedy już niemal wszystkie dzieci zostały zabrane przez któregoś z rodziców, świetliczanka spoglądała poirytowana na zegarek, a w jej oczach widać było złość.
– Gdzież się znowu podziewa twój ojciec? – pytała.
Wzruszałam ramionami, skąd miałam wiedzieć. Senna siadałam na swoim miejscu i czekałam. Przecież za każdym razem się pojawiał. Zmęczona mrugałam do niego na przywitanie ojciec usprawiedliwiał się speszony przed zniecierpliwioną świetliczanka, a potem wracaliśmy już do domu.
– Dlaczego zawsze przychodzisz po mnie tak późno? – próbowałam się od niego dowiedzieć w drodze do domu. – Pani Glaser złościła się na ciebie. Mówiła, że za wiele wymagasz, kiedy wpadasz w tarapaty…
Mówiłam z wyrzutem.
– Przykro mi, Hannah – powiedział, głaszcząc przez krótką chwilę moje drobne, zziębnięte policzki swoją dużą dłonią, czego nie robił już od niepamiętnych czasów.
A potem Roswitha zmieniła moje życie w koszmar.
– Cześć Hannah – odezwała się nieznana kobieta, która nagle pojawiła się w naszym mieszkaniu, uśmiechając się do mnie. – Miałabyś ochotę na pączka?
Skinęłam nieśmiało głową.
– To jest Roswitha – wyjaśnił ojciec, a ja ze zdumieniem obserwowałam, w jaki sposób patrzył na tę obcą kobietę. Był zadowolony, miał w owej chwili niemal pogodne spojrzenie, zupełnie podobne do tego, jakim obdarowywał wcześniej Mamę.
Zmarszczyłam speszona czoło i przyglądałam się, jak ręka ojca ściska dłoń owej kobiety.
Później Roswitha wysmażyła całą górę pączków, które pozwolono mi zanieść do pokoju gościnnego. Zjedliśmy nasz pierwszy wspólny posiłek, w trakcie którego uważnie przysłuchiwałam się, przyjmując to z ulgą, cichemu, prawie zapomnianemu śmiechowi mojego ojca. Odniosłam wrażenie, że stał się zupełnie inną osobą. Po południu Roswitha namówiła tatę na wyjście do zoo. Wgramoliliśmy się we trójkę do jej małego, zdezelowanego opla i pojechaliśmy. W ogrodzie kupił mi ogromną porcję lodów, a ona czasopismo o zwierzętach i piernik w kształcie serca, na którym była napisane różową cukrową polewą: „Ukochanej”.
– Proszę, Hannah, to dla ciebie – i powiesiła mi go na szyi. Serce zabiło mi mocniej i nie wiedziałam co odpowiedzieć. Zakręciło mi się w głowie i zapragnęłam się przytulić. Gdyby tylko chciała mnie głaskać, całować, kołysać do snu, smażyć mi pączki, śpiewać piosenki i być dla mnie jak Mama.
Mama! W tej samej chwili zrobiło mi się jednocześnie gorąco i zimno, zamknęłam na moment oczy. Wspominałam…
Poczułam tak bolesne skurcze żołądka, że aż zgięłam się w pół.
– Co ci jest, Hannah? – zapytała zdziwiona Roswitha. – Dlaczego się krzywisz? Nie podoba ci się serce z piernika? – Wytrzeszczyłam na nią oczy, tak jak ktoś, kto w gęstej mgle próbuje rozpoznać czyjąś postać tylko na podstawie rozmazanych konturów. Wspomnienia o Mamie targały mną, niczym konwulsje małym, ciężko zranionym zwierzęciem. Przypomniała mi się nagle tak bardzo intensywnie, jakby dopiero wczoraj machała mi ręką na pożegnanie, wychodząc z domu. Jej miękkie, długie włosy, ciepło, miły zapach, pociągła, radosna buzia nakrapiana ogromną ilością złotych piegów.
– Mamo… – zakwiliłam rozpaczliwie, upuszczając z ręki magazyn o zwierzętach i lody. Przewróciłam się na żwirową alejkę i skaleczyłam się w kolano.
– Hannah, maleństwo… – krzyknęła przestraszona, biorąc mnie na ręce. Kołysząc i głaszcząc, zaśpiewała mi cicho kojącą piosenkę i obiecała na końcu, że już nigdy więcej nie zostawi mnie samej. Ojciec pozbierał resztki lodów, zaniósł je do kosza na śmieci, a czasopismo o zwierzętach schował do kieszeni swojej kurtki.
Roswitha była niewysoka, korpulentna, miała pulchną buzię i duże, ciemne, poważne oczy. Jej włosy były czarne, gładko przyczesane i starannie ułożone. Pachniała zupełnie inaczej niż Mama, inaczej głaskały jej obce dłonie, ale to nie miało znaczenia. Przytulałam się do niej z całych sił i powoli pokochałam.
W dniu moich ósmych urodzin pobrali się.
„Znowu mam mamę – mamę – mamę…”, zapisałam w swoim dzienniku, malując wiele różowych serduszek wokół tego cudownego słowa.
Rodzice Roswithy przyszli do nas już z rana i uważnie mi się przyglądali. Czułam się skrępowana i niepewna pod ich bacznym, kontrolującym, wszystko co robiłam, wzrokiem.
– Jesteśmy teraz twoimi dziadkami – odezwała się wreszcie matka Roswithy, całując mnie w policzek. Byłam lekko zmieszana, w końcu wtedy jeszcze w ogóle nie znałam tych dwojga.
– Nazywaj mnie po prostu babcią – kontynuowała, a potem poszła do kuchni i zaczęła uprzątać stół po śniadaniu.
O moich urodzinach nikt nie rozmawiał. Tylko ojciec z samego rana położył mi na nocnym stoliku małą paczuszkę.
– Wszystkiego dobrego z okazji urodzin – powinszował i pocałował delikatnie w czoło. To było wszystko.
– Mam dzisiaj urodziny, Roswitha – powiedziałam pełna nadziei zobaczywszy moją nową mamę w kuchni.
– Wiem – odpowiedziała. – I życzę ci z całego serca Bożego błogosławieństwa.
Zamilkłam, oczekując na prezenty, tort urodzinowy i świeczki. Jednak nic więcej już się nie wydarzyło. Speszona, poszłam do łazienki umyć zęby.
Późnym przedpołudniem pojechaliśmy do kościoła. Zdziwiło mnie, że jazda trwa tak długo.
– Dokąd jedziemy? – spytałam siedzącą obok mnie na tylnym siedzeniu starego opla matkę Roswithy, ściskającą moją dłoń.
– Jedziemy do naszego kościoła, serduszko – odpowiedziała i przycisnęła mnie na chwilę do siebie.
Dotarliśmy na miejsce. Przeszliśmy przez niewielki ogród o małego, niepozornego domu, zupełnie niewyglądającego na kościół, którego wnętrze stanowiła jedna duża sala. Znajdowało się tam wiele ciemnoniebieskich krzeseł poustawianych w rzędach i dużo ludzi przybyłych jeszcze przed nami. Wszyscy oni zwrócili się w naszym kierunku, kiedy przekraczaliśmy próg.
– Dziwny kościół – powiedziałam szeptem, rozglądając się bezskutecznie za palącymi się świecami i obrazami z wizerunkiem Boga Ojca, Marii Panny lub Jezusa.
– To jest nasza Sala Królestwa – wyjaśniła po cichu babcia, prowadząc mnie ciasnym przejściem między rzędami krzeseł.
– Chcę usiąść koło mojego taty – powiedziałam zdziwiona.
– Cichutko, serduszko – przyłożyła palec do ust i posadziła mnie na jednym z wolnych miejsc.
– Dlaczego musimy siedzieć tak daleko? – wyszeptałam.
– Cicho! – syknęła jakaś nieznana kobieta, siedząca w rzędzie przede mną, robiąc srogą minę.
Po chwili rozpoczęło się nabożeństwo.
– Ten pan w ogóle nic nie mówi o ślubie – wyszeptałam tak cicho, jak umiałam.
– Cicho! – szepnęła babcia i przyłożyła swój palec wskazujący do moich ust.
Czas mi się dłużył. Na samym przedzie, w pierwszym rzędzie, siedzieli Roswitha i mój ojciec. Wciąż rozglądałam się za nimi, dawałam znak ręką.
– Psst! – syknęła babcia, łapiąc mnie za rękę. – Chcemy mieć ciszę, serduszko. – Obejrzałam się dookoła. Oprócz mnie w tej dziwnej sali przebywały jeszcze inne dzieci, wszystkie siedziały cicho i spokojnie, słuchając słów mężczyzny, stojącego na małym podwyższeniu i przemawiającego głośno przez mikrofon. Ten człowiek ubrany w zwykły szary garnitur mówił bez przerwy. Oparłam się zakłopotana z powrotem na swoim krześle i wyczekiwałam. Przyszło mi do głowy, że prawdopodobnie ślubu jeszcze nie było. Przypuszczalnie odbywała się tu zupełnie inna uroczystość, a dopiero po niej będzie ślub. Kiwałam trochę lewą nogą, żeby nie usnąć.
– Spokój! – natychmiast szepnęła babcia. Ja jednak dalej nią ruszałam.
Nagle usłyszałam swoje imię. Drgnęłam. Imię taty także. Ludzie obrócili się w moim kierunku i uśmiechnęli się serdecznie. Zarumieniłam się, a babcia położyła rękę na moim ramieniu.
Człowiek przy mównicy powtórzył imię mojego ojca, a później powiedział coś na temat Roswithy. Oboje wstali z krzeseł i podeszli do przodu. Mężczyzna w szarym garniturze mówił jeszcze przez chwilę, a potem uścisnął dłoń mojego ojca, a ją obiema rękami chwycił dziarsko za ramiona. Na koniec zostało odśpiewanych kilka pieśni. Stałam znudzona i zmęczona, było mi gorąco, burczało mi w brzuchu i ogarniał mnie smutek, że tak mało uwagi poświęcono moim urodzinom, a przecież w końcu ten dzień należał także do mnie. Smutna i zakłopotana, wypatrywałam ponad głowami zebranych mojego ojca. Stał obok swojej nowej żony, a kiedy śpiewał, zerkał uważnie do małego, szarego śpiewnika, za mną nie obejrzał się ani razu.
Znowu coś mnie zmusiło, żeby zacząć myśleć o Mamie. Zamknęłam oczy, chciałam ją porównać z Roswithą. W tej samej chwili poczułam, że wydarzyło się coś strasznego. Przerażona uniosłam lekko powieki i osunęłam się z krzesła na podłogę.
– Tatusiu – zawołałam dość głośno.
– Psst – syknęła zdziwiona babcia.
Ojciec i Roswithą odwrócili się w naszą stronę. Oddaleni byliśmy od siebie wieloma rzędami krzeseł, może dziesięcioma.
– Tatusiu, zapomniałam jak ona wygląda – wyszeptałam rozpaczliwie. Mocno zacisnęłam powieki, ale mimo to w parę sekund moja twarz zalała się łzami.
– Hannah – odezwała się surowo matka Roswithy. – Co w ciebie wstąpiło?
Przycisnęłam mocno pięści do oczu, ale to nic nie pomogło, wciąż płakałam, wielu ludzi w sali zaniepokoiło się. Nagle stanął koło mnie ten mężczyzna w szarym garniturze, wygłaszający jeszcze przed chwilą mowę przy pulpicie z przodu. Opuściłam ręce i skuliwszy ramiona, skurczyłam się w sobie, jak to tylko było możliwe.
– Jestem brat Jochen – odezwał się do mnie serdecznie ten szary człowiek, kładąc swoją dużą dłoń na mojej głowie. – Chodź dziecko, zaprowadzę cię do twojego taty – ujął mnie za rękę.
– Najlepiej usiądź między rodzicami – dodał dobrodusznie brat Jochen, podsuwając mi krzesło.
– Dziękuję – wydobyłam z siebie z ulgą i drżąc, wtopiłam się w swoje nowe siedzenie. Roswitha wzięła mnie za rękę i uścisnęła kojąco.
– Zapomniałam, jak wyglądała moja Mama, nie umiem sobie jej w ogóle przypomnieć – wyszeptałam jej do ucha i zaczęłam znowu łkać.
– Nie martw się tym – odpowiedziała mi także szeptem. – Głęboko w sercu zachowałaś jej obraz. Myślę, że to jest najważniejsze.
Wciąż płakałam, ale ucieszyłam się, że nie mówiła do mnie „psst!”
– Będę od teraz twoją mamą – kontynuowała cicho. – Taka jest wola Boża.
Skinęłam delikatnie głową i powoli się uspokoiłam.
Brat Jochen mówił dalej, ale od czasu do czasu spoglądał na mnie, a gdy nasze spojrzenia się spotykały, uśmiechał się do mnie zachęcająco.
– Kiedy wreszcie się pobierzecie? – zapytałam w końcu ściszonym głosem.
– Przecież my się już pobraliśmy – odpowiedziała. – Brat Jochen udzielił nam ślubu. – Czyżbyś w ogóle nic nie słyszała?
Byłam naprawdę zdumiona. Jak to się mogło stać, żebym nic nie zauważyła. W każdym razie nie wyobrażałam sobie, że tak może wyglądać ta ceremonia. No ale, koniec końców, był to pierwszy ślub, jaki w życiu widziałam.
Wspomnienia o Mamie stawały się z dnia na dzień coraz bledsze, nie umiałam ich zachować w pamięci. Najpierw zapomniałam, jak brzmiał jej głos, potem zamazywał się wyraz twarzy, stopniowo zanikały także: zapach jej rozczochranych włosów, delikatny dotyk i śmiech. Czasami wieczorami w łóżku płakałam z tego powodu, tak żeby nikt nie usłyszał.
– Czy mogłabym dostać fotografię Mamy? – zapytałam ojca.
– Wszystkie szpargały są w piwnicy – powiedział niepewnie i udał się do kuchni, gdzie Roswitha nakrywała do kolacji.
– Mogłabym zejść i poszukać – zaproponowałam ściszonym głosem i serce mocniej mi zabiło.
– Innym razem, Hannah – odparł nerwowo i spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem, co odebrałam jako ostrzeżenie. Od czasu ślubu robił tak coraz częściej i odnosiłam wrażenie, jakby rozmowa na temat Mamy irytowała go. I tak przez długie lata nie dostałam jej zdjęcia. Zapomniałam także, kiedy miała urodziny i datę jej tragicznej śmierci. W którymś momencie przestałam zaprzątać sobie tym głowę. Zabroniłam sobie o niej myśleć, a kiedy ktoś pytał mnie o Mamę, zachowywałam się tak, jakby jej nigdy nie było i zaczynałam zamiast o niej opowiadać o Roswicie.
Ojciec nadal, każdego ranka, wychodził z domu i wracał z pracy dopiero późnym wieczorem. Jednakże nie musiałam już teraz przebywać w świetlicy, przecież miałam mamę, która się ze mną bawiła, czytała mi na głos i powoli nauczyła mnie robić na drutach, szydełkować i haftować. Po pewnym czasie miałam trzech małych braciszków.
„To są ludzie, których kocham – zapisałam w swoim dzienniku. – Benjamina, Jakoba i Markusa (braci), tatusia i Roswithę (rodziców), brata Jochena (naszego starszego zboru), babcię i dziadka, Rebekkę i Esther (moje przyjaciółki)”.
Babcia i dziadek to rodzice Roswithy i pokochałam ich po prostu dlatego, że należeli do naszej rodziny. Byli dla nas, dzieci, dość surowi. Mnie uważali za zbyt głośną, zuchwałą i niespokojna i dlatego niezbyt chętnie brali mnie ze sobą na zgromadzenia do Sali Królestwa oraz na służbę kaznodziejską. Dużo bardziej ode mnie woleli moich młodszych braci, a szczególnie Benjamina, gdyż był taki drobny, słodki i grzeczny. Jednak Roswitha, kiedy była zadowolona i miała dobry humor, z całą naszą czwórkę nachodziła dom za domem. Dowiedziałam się także, że Kościół – do którego należeliśmy od czasu, kiedy tato związał się z Roswithą – to świadkowie Jehowy. Byliśmy świadkami Jehowy. I ja pokochałam nasz Kościół.
„Jesteśmy świadkami Jehowy i dlatego należymy do wybrańców”, napisałam dumna w dzienniku.
Jeszcze przed przyjściem na świat moich trzech braci Roswitha zabierała mnie ze sobą na służbę kaznodziejską, na której opowiadała ludziom o Jehowie. Na początku miałam tremę, ale mama za każdym razem, gdy byłyśmy zapraszane na rozmowę do jakiegoś obcego mieszkania, bardzo dumna przesuwała mnie do przodu przed siebie, powtarzając zawsze to samo cudowne zdanie, tak przeze mnie uwielbiane: „To jest moja córka Hannah, mój największy skarb, jaki mi do tej pory został powierzony przez naszego Boga…” Już sama możliwość wysłuchiwania tych słów sprawiała, że kochałam te wizyty u nieznajomych ludzi. Poza tym pod koniec każdego miesiąca zabierała mnie do brata Jochena, któremu składała dokładne sprawozdanie z przeprowadzonych rozmów, o naszym Kościele i Panu naszym Jehowie. Miło spędzałam te wieczory u niego. Jego żona, nazywałam ją siostrą Brigitte, częstowała mnie sokiem wiśniowym i obdarowywała małymi obrazkami z wizerunkiem Jezusa, które miałam prawo powklejać do dziecięcej Biblii świadków Jehowy. Roswitha i brat Jochen rozmawiali ze sobą najczęściej dość długo, a ja, siedząc przy nich, głaskałam kota gospodarza albo brzdąkałam na pianinie.
– No, Hannah? – pytał zawsze na końcu brat Jochen, uśmiechając się do mnie. – Ile rozdałaś naszych gazetek w zeszłym tygodniu? – Odwzajemniając uśmiech, wyciągałam dumna swoje notatki, dotyczące działalności kaznodziejskiej, i podliczałam je w pośpiechu.
– Dziesięć egzemplarzy – odpowiadałam. Po czym brat Jochen znowu uśmiechał się zadowolony. Czasami mogłam podać liczbę „dwadzieścia”, a nawet „trzydzieści”, wtedy otrzymywałam nagrodę w postaci kolejnego świętego obrazka albo zeszytu z historiami biblijnymi.
Kiedy informowałam o znikomej liczbie rozdanych gazetek, brat Jochen robił rozczarowaną minę, nie dając mi żadnego prezentu.
– Jesteś już dużą dziewczynką – powiadał, po czym przyciągał mnie do siebie za rękę. – I obiecałaś pomagać mamie w głoszeniu prawdy o naszym Panu Jehowie nieuświadomionym ludziom. – Czyżbyś o tym zapomniała?
Speszona kręciłam głową.
– Służba kaznodziejska to wielkie wyróżnienie dla ciebie, Hannah.
Przytakiwałam skinieniem głowy.
– Otrzymałaś wielce odpowiedzialne zadanie od Jehowy, z którego możesz być tylko dumna. – Jesteś z tego dumna, Hannah?
Ponownie przytakiwałam.
– No więc? – powiadał potem brat Jochen, uśmiechając się znowu, a jego jasnoniebieskie oczy przyglądały mi się bacznie, aczkolwiek spokojnie i z zadowoleniem.
Od ślubu moich rodziców minęło pięć lat – pięć lat, w czasie których żyło mi się dobrze. Potwór pod moim łóżkiem zniknął tak nagle, jak się pojawił po śmierci Mamy. Moja śpiączka także należała do przeszłości. Na świat przyszli Jakob, Markus i Benjamin. Przeprowadziliśmy się nareszcie do większego mieszkania i wierzyliśmy w Jehowę, strzegącego naszego życia, a przede wszystkim życia mojego odmienionego ojca. Nie był już cichy, poważny, smutny i zamyślony, spędzał teraz wiele czasu w naszej Sali Królestwa. Nie opuścił żadnego zgromadzenia i czasami głosił nawet kazania. Brat Jochen – starszy naszego zboru – stał się przyjacielem ojca i jego powiernikiem. Wieczorami, w naszym mieszkaniu, godzinami czytali teksty biblijne świadków Jehowy i w spojrzeniu ojca nie widać już było więcej tego wcześniejszego pesymizmu i zatroskania, lecz zadowolenie, a czasami nawet radość.
– Cichutko, tatuś studiuje – mówiła Roswitha każdego wieczoru, a my musieliśmy, chcąc udać się do swoich pokoi, chodzić na paluszkach. Razem z ojcem studiowali także bracia Johannes i Paul. Trzy razy w tygodniu przychodzili późnym Popołudniem i zagłębiali się wspólnie w pismach Jehowy. Cieszyłam się na te popołudniowe wizyty, ponieważ bracia przyprowadzali ze sobą swoje dzieci. Esther była córką brata Paula, a Rebekka – Johannesa.
– Dzieci, przyjdźcie do pokoju gościnnego – wołał nas najczęściej brat Paul. – Mamy cudowny tekst biblijny, który chcielibyśmy razem przeanalizować.
Któregoś dnia Rebekka ze złością przewracała oczami, gdy usłyszała wezwanie.
– Nienawidzę tego nudnego, głupiego studium książki – wyrzuciła z siebie poirytowana.
Zrobiłam wielkie oczy.
– Zwariowałaś?! – wyszeptałam przerażona. – Nie wiesz, że Jehowa zawsze i wszędzie cię słyszy? Zostaniesz przez Niego wykluczona z raju, jeśli będziesz tak mówić. Potępi cię, tak jak innych niewiernych.
Popatrzyłyśmy na siebie.
– Koleżanki i koledzy z mojej klasy mówią w każdym razie, że wszyscy świadkowie Jehowy to idioci… – wyszeptała bezradna Rebekka i jej twarz nagle pobladła ze strachu.
– Przecież to bzdura – odparłam cicho. – Jeszcze zobaczą, jak Jezus zstąpi z nieba i oddzieli dobro świata od zła i oni wszyscy będą musieli umrzeć…
Przytaknęła mi. – A wtedy wszyscy oni przepadną – Esther powtórzyła za mną z zadowoleniem i poszłyśmy we trójkę do pokoju gościnnego do naszych rodziców.