37543.fb2
W tym dniu pierwszy raz byłam na wagarach. Po wyjściu ze szkoły poszłam na przystanek autobusowy, ale nie linii numer cztery, którą najszybciej można by się było dostać na ulicę, gdzie znajduje się mieszkanie rodziców Roswithy.
W strugach deszczu doszłam do dworca kolejowego, skąd autobusem pojechałam dalej. Musiałam się dwa razy przesiąść, żeby w końcu dostać się na miejsce. Wysiadłam wykończona i wpadłam wprost na babcię wracającą właśnie z zakupów.
– Dlaczego jesteś tak wcześnie? – zapytała.
– I dlaczego wysiadłaś z siódemki? Przecież ze szkoły pasuje ci czwórka, którą możesz przyjechać tu bez przesiadki?
– Nie mieliśmy dwóch ostatnich lekcji – skłamałam, spuszczając głowę – A poza tym zawsze do was przyjeżdżam siódemką.
– Tak…, a dlaczego? – zapytała podejrzliwie.
– Ot tak – odbąknęłam lakonicznie.
– Byłaś dzisiaj na wagarach? – indagowała jeszcze bardziej podejrzliwie.
– Nie! – odparłam szybko.
– No to chodźmy na górę – dodała, wciskając mi do ręki dwie torby z zakupami. – Pomóż mi.
po południu poszłyśmy razem na służbę głosicielską, na ulicę – Niosłam torbę z czasopismami, próbując nie myśleć o zeszłej nocy.
– Tutaj się zatrzymamy – powiedziała w końcu, przytaknęłam.
Postawiwszy torbę na chodniku, oparłam ją o ścianę budynku i ostrożnie wyciągnęłam z niej egzemplarz „Strażnicy”. Babcia zajęła się inną publikacją, na której okładce wielkimi literami napisane było „Przebudźcie się!”
W milczeniu ustawiłyśmy się, prezentując oba pisma, wiedziałam, że babcia rozmawia wtedy z Jehową, i że nie wolno jej przeszkadzać.
Z czasem zaczęły boleć mnie ramiona i po raz pierwszy byłam trochę zniecierpliwiona tym zajęciem. Naraz zaczęło mnie drażnić to milczące, niezwracające niczyjej uwagi stanie na krawężniku. Jednak dokładnie w tej samej chwili usłyszałam:
– Mamusiu, co robi ta dziewczynka? – zapytał zaciekawiony mały chłopiec, który przechodził obok mnie.
– To są świadkowie Jehowy – wyjaśniła mu ściszonym głosem matka, spoglądając na mnie pobłażliwie. – To są dziwni ludzie, ci…
Więcej nie zrozumiałam, ponieważ poszli dalej, podobnie jak większość ludzi, którzy nawet jeśli zamieniali z nami kilka słów, to nie zatrzymywali się na dłużej.
„Dziwni ludzie”, brzmiało mi w uszach jak echo, tak że aż nerwowo zaczęłam przebierać nogami. Nagle od stóp do głów wszystko zaczęło mnie swędzieć. Nie chciałam być dziwna. Chciałam być normalna, jak cała reszta. Bojaźliwie spojrzałam na niebo. Czy Jehowa rzeczywiście zawsze może wejrzeć w moje myśli?
Sporo chmur o nieregularnych kształtach nadciągnęło na szare niebo, nakrapiane skrzydlatymi stworzeniami, z dołu wyglądającymi prawie jak liście unoszone w powietrzu przez wiatr. Rozmarzona, patrzyłam na swawolne ptaki.
Nieomalże w tej samej chwili spostrzegłam, że znowu stajam się tematem prowadzonej szeptem rozmowy. Opuszczając głowę, rozpoznałam przerażona, że przede mną stała Marie.
Marie razem z bardzo szczupłym i wyjątkowo wysokim młodzieńcem, który przyglądał mi się z nie mniejszym zaciekawieniem niż chłopiec parę minut wcześniej.
– Cześć Hannah – odezwała się Marie.
Gapiłam się na nią w milczeniu. Strasznie przeżywałam to, że zauważyła mnie akurat na ulicznej służbie głosicielskiej. Poza tym bałam się, że się przypadkiem wygada o mojej dzisiejszej ucieczce ze szkoły albo zacznie rozmawiać o naszym przedstawieniu teatralnym.
Milcząc, wlepiłam w nią wzrok, ręce mi drżały, a oba pisemka, mocno trzymane przeze mnie przy piersi, cicho szeleściły.
– Daj mi po jednym z tych… zeszytów – odezwała się w końcu.
– Chcesz ode mnie dostać „Strażnicę?” – zapytałam zmieszana.
– Tak – odpowiedziała.
Zwlekając, wyciągnęłam zeszyt, ale ręka trzęsła mi się tak mocno, że upuściłam go na ziemię.
– Przepraszam – wycedziłam przez zęby.
– Nic się przecież nie stało – odezwał się chłopak stojący obok Marie, podnosząc z chodnika zeszyt i wycierając do sucha o swoje czarne spodnie.
– Chcesz inny egzemplarz? – zapytałam szybko.
Marie pokręciła głową i uśmiechnęła się do mnie. I wtedy przypomniało mi się nagle, jak to było, kiedy chciała zostać moją przyjaciółką. Myślałam o dniu, w którym przyszła do naszej klasy i usiadła koło mnie i o tajemniczym tamponie, który mi dała, kiedy niespodziewanie dostałam okres, a także o zabawnym ołówku, podarowanym mi przez nią na moje czternaste urodziny, który oddałam jej z powrotem.
Myślałam o swoim strachu przed diabłem.
Czy Marie naprawdę była narzędziem szatana?
Nagle poczułam się strasznie zmęczona, ramiona bolały mnie już od dłuższego czasu, ale spotkanie z Marie i tym ładnym, uśmiechniętym chłopakiem zrobiło resztę.
– Babciu, chcę już iść do domu – poprosiłam cicho. Ale ona milczała i patrzyła oniemiała przed siebie.
Drogi, dobry Jehowo, modliłam się w duchu. Daj mi znak, że mnie kochasz, daj znak, że mnie nie zgładzisz, daj znak, że nie chcesz, abym zagrała w teatrze, daj znak, że naprawdę istniejesz…
Jednakże nic się nie wydarzyło i ze strachu poczułam się tak ciężka, jakbym była z ołowiu. Nieznany chłopak wciąż mi się przyglądał. Odwróciłam nerwowo wzrok, żeby nie musieć dłużej oglądać jego ładnej, łagodnej i myślącej twarzy. Któż to mógł być? Może chłopak Marie? Czy była w nim zakochana?
– Bywaj, Hannah – odezwała się w tej samej chwili Marie, machając do mnie ręką na pożegnanie. – Musimy już iść.
Przytaknęłam bez słowa i patrzyłam za nimi, gdy odchodzili.
Chłopak odwrócił się jeszcze parę razy w moją stronę, zanim zniknął w oddali.
Następnego ranka na dworze znowu było dość chłodno i wietrznie. Była sobota, leżałam w łóżku, jak w ciężkiej chorobie, czując się bardzo staro. Gdzie się podziała cała moja energia? Gdzie moje dobre samopoczucie, moja siła?
– Hannah, co się stało? – zapytała mnie po chwili zniecierpliwiona macocha, wkładając głowę przez uchylone drzwi do pokoju.
– Źle się czuję – wymamrotałam usprawiedliwiająco.
– Nie wstajesz? Po śniadaniu miałyśmy iść na służbę kaznodziejską. Pospiesz się trochę.
Przytaknęłam i powoli zaczęłam wygrzebywać się z łóżka.
– Idziemy na ulicę Beethovena – oznajmiła, kiedy jadłam śniadanie.
Potem wyruszyłyśmy w drogę. Czułam dziwny skurcz żołądka, przy tej ulicy mieszkała Marie.
– Odwiedzamy kogoś konkretnego? – zapytałam ostrożnie. Roswitha przytaknęła.
– Kogo? – próbowałam się dowiedzieć.
– Pewną młodą kobietę – odparła. – Która straciła małe dziecko.
– To straszne – powiedziałam.
– Tak, to dziecko miało raka, guzy nowotworowe na oczach, zmarło w zeszłym tygodniu.
– Skąd znasz tę kobietę?
– Jeszcze wcale jej nie znam. – Siostra Brigitte usłyszała tę historię od pewnej starszej pani, krewnej tej kobiety, która czuje się bardzo samotna. Jej rodzice już chyba nie żyją i zupełnie sama troszczyła się o swoje zmarłe dziecko.
Pokiwałam głową. Niebawem byłyśmy na miejscu. Nerwowo rozglądałam się wzdłuż ulicy, aby się upewnić, że w pobliżu nie stoi gdzieś Marie. Zadzwoniłyśmy do drzwi.
Kobieta, która nam otworzyła, miała tak bladą, wychudzoną, zrozpaczoną i zatroskaną twarz, że niemal zaparło mi dech. Z wrażenia nie umiałam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Roswitha dała mi ukradkiem szturchańca w bok, mającego sprowokować mnie do działania. Wiedziałam, że powinnam teraz, jak zwykle, powiedzieć coś na powitanie i poprosić nieznajomą o krótką rozmowę. Jednakże nie umiałam tego zrobić. Przyszło mi naraz coś dziwnego i haniebnego do głowy, że wykorzystujemy nieszczęście tej bladej kobiety, aby zaprosić ją do zamienienia z nami paru zdań, na co, być może, w ogóle nie miała ochoty.
– Tak, proszę? – odezwała się ta smutna kobieta.
– Dzień dobry – powitała ją Roswitha, zamiast mnie, uśmiechając się do niej. – Przyszłyśmy, żeby porozmawiać z panią o Bogu…
– O, nie – powiedziała, wzbraniając się, a jej zapłakane oczy nabrały dziwnego wyrazu. – Nie chciałabym, nie mogę, nie jestem w tej chwili w nastroju do takich…
– Czasami zdarza się coś strasznego – przerwała jej Roswitha łagodnym głosem. – A pani wygląda, proszę wybaczyć moją szczerość, na bardzo nieszczęśliwą i zrozpaczoną.
Smutna kobieta przełknęła ślinę. – Jest pani… przyszła pani z powodów religijnych? – zapytała cienko, z niechęcią w głosie.
Roswitha milczała i tylko uśmiechała się do niej tym swoim łagodnym, matczynym uśmiechem, którym przed wielu laty ujęła mnie, sprawiając że ją pokochałam.
– Jestem… sądzę, że jestem ateistką, nie wierzę niestety w Boga… – wyjąkała usprawiedliwiająco. Zauważyłam, jak kurczowo chwyta się swymi chudymi palcami futryny drzwi, tak jakby się bała, że za chwilę się przewróci.
– Naprawdę chętnie pani pomogę.
– Pomóc? Jak? – zapytała przytłumionym głosem.
– Wygląda pani na samotną, zranioną i nieszczęśliwą – wyjaśniła Roswitha, a jej głos brzmiał współczująco.
– Chciałabym teraz jednak zamknąć drzwi, pani wybaczy… – powiedziała spokojnie kobieta, niemającą pojęcia, że dobrze wiemy, co się jej przydarzyło.
– Też byłam kiedyś bardzo nieszczęśliwa – powiedziała szybko Roswitha.
– Nie chciałabym już dłużej rozmawiać, nie czuję się dobrze – wyszeptała kobieta, próbując zamknąć drzwi, ale Roswitha złapała ręką za futrynę.
– Mnie także umarło dziecko – powiedziała ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. Smutna kobieta jęknęła, słysząc słowa Roswithy, i przysłoniła rękami bladą twarz.
– Tak, ponieważ było bardzo chore – dodała z całą mocą Roswitha, a ja nie mogłam wprost uwierzyć, że ona skłamała. Ale dlaczego to robiła? Co chciała tym osiągnąć? Kłamstwo było w końcu grzechem. Było zabronione.
– Pani dziecko… umarło? – w tej samej chwili zapytała smutna kobieta roztrzęsionym głosem.
Roswitha przytaknęła.
– Na co? – rzuciła szybko.
– Na raka – Roswitha kłamała bez zmrużenia okiem. Wtedy kobieta głośno westchnęła.
– Czy pani dziecko też chorowało na raka? – zapytała Roswitha zaskoczonym głosem. Jednocześnie próbowała, popychając powoli drzwi wejściowe, znowu je otworzyć, robiąc wraz ze mną mały krok do przodu.
Kobieta przytaknęła.
– A teraz czuje się pani okropnie bezradna, samotna i nie widzi żadnego sensu w swoim życiu?
Roswitha pogłaskała po chudym ramieniu tę obcą kobietę, stojącą nieruchomo z wpatrzonymi gdzieś w pustkę oczami. Drobne pojedyncze łzy spływały jej po bladej twarzy.
– Tak – wyszeptała w końcu.
– Chcę pani pomóc – powiedział Roswitha. – Ponieważ wiem, co pani czuje.
– Czasem myślę, że zwariuję – powiedziała cicho kobieta, wpuszczając nas do środka. – Czuję się tak strasznie samotna, że najchętniej też bym umarła.
Weszłyśmy do niewielkiego pokoju gościnnego. Wszędzie leżały zużyte chusteczki higieniczne, a między nimi porozrzucane opakowania ze środkami uspokajającymi i kilka pustych butelek po winie. Na stole siedział mały, uśmiechnięty, pluszowy miś, a obok stała kolorowa skrzynka z ogromną liczbą fotografii małej, cierpiącej dziewczynki. Usiadłyśmy, a kobieta natychmiast chwyciła za maskotkę, tuląc ją w ramionach jak dziecko.
– Tego misia trzymała w rączce, kiedy… umierała – w ciszy usłyszałyśmy jej głos i ciężkie westchnienie.
– Nie zechciałaby pani opowiedzieć mi o swoim dziecku? – zapytała serdecznie Roswitha. – To przynosi ulgę, kiedy się mówi o swoich zmartwieniach.
Zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie potrafię – wyszeptała zrozpaczona. – Nie mogę o niej rozmawiać, bo zwariuję.
Zapłakała cicho, po czym uniosła nagle głowę. – Niech mi pani opowie o swoim – zmarłym dziecku… – poprosiła moją macochę. Wstrzymałam oddech, cóż też zrobi Roswitha? Ale ona, długo się nie wahając, niemal na poczekaniu stworzyła tragiczną historię. Kobieta słuchała uważnie z opuszczoną głową.
– Pomogła mi moja wiara – dodała po chwili Roswitha. – Ponieważ wiem, że moje dziecko jest teraz u Boga.
– Pragnęłabym uwierzyć – wyszeptała kobieta. – Chciałabym mieć pewność, że moja mała córeczka jest teraz w niebie. Zasłużyła na to, musiała tak wiele cierpieć w swoim krótkim życiu…
Znowu zapłakała.
– Wskażę pani drogę do wiary – obiecała Roswitha, kładąc dłoń na ręce płaczącej kobiety, a jednocześnie zniecierpliwiona szturchnęła mnie lekko łokciem w bok.
– Zeszyt o zmarłych – zwróciła się do mnie podniecona. – No, nie bądź tak ociężała, Hannah…
Zakręciło mi się w głowie z przerażenia, ale wygrzebałam żądaną broszurkę i podałam ją Roswicie. Byłam uradowana, kiedy nareszcie stamtąd wychodziłyśmy.
– Jutro przyjdziemy znowu – obiecała Roswitha, gdy stałyśmy już w drzwiach.
Kobieta przytaknęła. – Mam na imię Lea – powiedziała cicho. – I cieszę się, że przyszłyście.
Roswitha uśmiechnęła się. – Do jutra, droga Leo. Będę się modlić w intencji twojej małej córeczki. Nie rozpaczaj, Bóg cię nie opuści.
Lea przytaknęła. – Na pewno jutro przyjdzie pani znowu? – zapytała przejęta, przyciskając mocno do piersi naszą cienką broszurę o Jehowie.
– Na pewno – powiedziała Roswitha i wyszłyśmy. Zrobiło się późno.
– Myślę, że dzisiaj zrobiłyśmy wystarczająco dużo – stwierdziła Roswitha. – Idziemy do domu.
Szłyśmy w deszczu ramię w ramię, a w gardle czułam ucisk.
– Co jest z tobą, Hannah? – spytała w końcu.
– Dlaczego jej to opowiedziałaś? – zapytałam cicho.
– Co? – udała zdziwienie, kiedy przechodziłyśmy przez ulicę.
– Nigdy przecież nie straciłaś dziecka – mówiłam oszołomiona.
– Ależ Hannah – odparła tylko, potem znowu zamilkła. Szłyśmy jedna obok drugiej przez niewielki park miejski.
– Nic nie wiesz, jak to jest, kiedy ktoś umiera – przygnębiona odezwałam się, wspominając, po raz pierwszy od dłuższego czasu, wieczór, w którym zmarła moja Mama i ojca demolującego z rozpaczy mieszkanie.
– Chciałam jej pomóc, porozmawiać o zmartwieniach – powiedziała ostro Roswitha. – A ona potrzebowała małego bodźca do obrania właściwego kierunku.
– Ale ty ją okłamałaś – oskarżałam ją przerażona. – Wykorzystałaś to, że już wcześniej wiedziałaś ojej nieszczęściu.
– Bzdura – powiedziała surowym tonem. Popatrzyłyśmy na siebie.
– Nie zaprzątaj sobie tym swojej niedojrzałej głowy – odezwała się w końcu tonem, z którego mogłam przypuszczać, że nie chciała dłużej rozmawiać o tej sprawie. – Musisz się jeszcze sporo nauczyć, Hannah.
Zagryzłam wargi. – Ale więcej w każdym razie na służbę kaznodziejską nie pójdę – wymknęło mi się nagle.
Roswitha zaśmiała się, a jednocześnie rzuciła surowo oceniające mnie spojrzenie.
– Oczywiście, że pójdziesz – powiedziała spokojnie. Przez resztę drogi milczałyśmy.
Przez następne dni nie rozmawiałyśmy o tej smutnej kobiecie. Roswitha naturalnie odwiedziła ją ponownie, ale na szczęście nie musiałam jej towarzyszyć. Zamiast mnie poszła z nią siostra Brigitte.
W poniedziałek zobaczyłam chudą, bladą i smutną twarz Lei podczas zgromadzenia, siedziała zupełnie z tyłu, w ostatnim rzędzie, obok siostry Brigitte. Skuliłam się na krześle tak bardzo, jak było to tylko możliwe, żeby mnie nie zauważyła.
Kiedy brat Jochen wezwał zbór do modlitwy za jej zmarłą córeczkę, usłyszałam, że Lea cicho łka.
W ciągu kolejnych dni rozpoczęliśmy w szkole próby do naszego przedstawienia.
Śpiewałam za każdym razem Somewhere over the rainbow, a pani Winter akompaniowała mi na fortepianie. Amanda uśmiechała się szyderczo, lecz inni rzucali mi spojrzenia świadczące o ich uznaniu dla mojej interpretacji, co dodawało mi pewności siebie.
Próby odbywały się w auli, na zewnątrz wreszcie zaświeciło słońce, a ja stałam podekscytowana na scenie.
Pani Winter klaskała w dłonie.
– Tak więc, Dorotka przybyła teraz do krainy Oz i szuka wielkiego czarnoksiężnika, aby ten wskazał jej drogę powrotną do Kansas – wołała do mnie, kiwając głową. – Przejdźmy teraz do Stracha na wróble. – Paul, twoje wejście.
Paul skinął głową i jednym susem znalazł się na scenie. Drgnęłam, kiedy jego ręce chwyciły mnie za ramiona.
– Hopla! – odezwał się i uśmiechnął przepraszająco.
– Hej, jesteś cały ze słomy! – krzyknęła pani Winter, stojąca na miejscu, z którego przed chwilą wystartował Paul. – Bez takiego rozmachu, bardzo proszę. Poza tym stoisz wbity na środku pola pszenicy i nie możesz się ruszać.
Paul skinął głową i szczerząc zęby, poszurał nogami aż do lewej krawędzi sceny. Tam ustawił się z wyciągniętymi na boki rękami w pozycji stracha na wróble i puszczał do mnie oko.
– Teraz ty, Hannah – zawołała pani Winter. – No dalej, spotkacie się tutaj…
Przytaknęłam.
Paul znowu do mnie mrugnął. – „Dzień dobry” – krzyknął, nadając swemu głosowi ochrypłe brzmienie.
– „Umiesz mówić?” – zapytałam jako Dorotka, zdziwionym głosem, zatrzymując się przed nim.
– „Oczywiście, że umiem mówić – powiedział serdecznie. – Dzień dobry, dzień dobry, jak ci idzie?”
– „Całkiem nieźle, dziękuję pięknie – odpowiedziałam, nie potrzebując już dłużej trzymać w ręce zeszytu z tekstem. – A jak tobie?”
– „Niedobrze – skarżył się Paul, wykrzywiając usta. – To jest strasznie nudne, takie stanie dzień i noc…”
– „Nie możesz się ruszyć z miejsca” – zapytałam współczująco.
Paul zaprzeczył ruchem głowy.
– „Nie, gdyż jestem mocno przytwierdzony do tego kółka – burknął. – Gdybyś zdołała go wyciągnąć, byłbym ci wielce zobowiązany”.
– Teraz musisz go wyciągnąć z ziemi – zawołała pani Winter.
– Paul, pozwól po prostu sobą szarpać, w końcu jesteś tylko bezradnym, słomianym strachem na wróble.
– Jasne – krzyknął i ponownie się do mnie uśmiechnął. Stałam zakłopotana, nie wiedząc, co powinnam zrobić.
– Ciągnij go, Hannah – zawołała nauczycielka. Za plecami usłyszałam chichot reszty klasy. Z dużymi oporami złapałam go za ramiona.
Paul kołysał się.
– Musisz go porządnie złapać, Hannah – krzyknęła Marie.
– Nie wiem, jak… – mamrotałam pod nosem, drżąc cała z powodu niezręcznej sytuacji, w której się znalazłam.
9b stała w bezruchu.
– Przecież nic ci nie zrobię – odezwał się cicho Paul, znowu się uśmiechając.
Wreszcie się przemogłam. Jedną ręką złapałam go pod lewe ramię, a drugą włożyłam pod prawą pachę, następnie ostrożnie pomogłam mu położyć się na plecach. W tej pozycji podciągnęłam go do przodu sceny.
– „Wielkie dzięki, czuję się jak nowonarodzony” – zdołał jeszcze wyrecytować obowiązkową kwestię dopiero co uwolnionego z właściwej pozycji stracha na wróble, a potem stracił równowagę i odruchowo złapał się mnie. Upadliśmy jedno na drugie.
– Hopla! – powiedział przepraszającym tonem, uwalniając mnie spod siebie. – Bardzo mi przykro, Hannah, nogi mi się jakoś poplątały!
Leżałam w bezruchu jak sparaliżowana. Przez ułamek sekundy czułam jego gorące ciało, a w podbrzuszu dzikie, ciepłe doznania.
Paul podnosząc się, nachylił się nade mną. – Co jest z tobą? Uderzyłaś się? Dlaczego nie wstajesz?
– To jest… już w… w porządku – jąkając, podniosłam się z podłogi na chwiejnych nogach. Odetchnęłam z ulgą, kiedy chwilę później rozległ się dzwonek.
– Koniec na dzisiaj! – krzyknęła pani Winter.
Drżącymi rękami ubierałam szybko kurtkę. Uczucie, którego doznałam, kiedy Paul przygniatał mnie swoim ciałem, trwało nadal. Wciąż to czułam. Jego zapach wypełniał mi nozdrza. Ładny, egzotyczny i chłopięcy. Nieomalże jak Benjamina, tylko że w zapachu Paula było to coś, co mnie osłabiało, wprawiało w drżenie.
Odurzona, wymknęłam się z auli, idąc na tyły podwórza, zupełnie sama, tak jak zawsze. Zawędrowałam pod kasztan i dalej pod niewysoki podwórzowy murek, stamtąd pod wielką szkolną bramę, gdzie znajdowały się stojaki na rowery. Nie chciałam się sama przed sobą przyznać, ale dobrze wiedziałam, kogo wypatruję. I nie rozczarowałam się, Paul, przykucnąwszy na trawie, zupełnie sam obok swego roweru, czytał książkę. Powoli podeszłam do niego, mając do siebie żal z powodu zaistniałej sytuacji. Jednakże nic innego zrobić nie umiałam, a przy tym wcale nie chciałam z nim rozmawiać, miałam wyłącznie ochotę znaleźć się w jego pobliżu, tylko przez krótką chwilę poczuć jego ciepło i wdychać obcy chłopięcy zapach.
– Cześć Hannah – odezwał się, odwracając w moją stronę, musiał mnie usłyszeć, kiedy podchodziłam.
Milczałam.
– Co jest, nie chcesz się do mnie przysiąść? – zapytał serdecznie. – Trawa jest sucha, a w słońcu przyjemnie ciepło.
Patrzyłam na Paula bezradnie, czując się jeszcze bardziej ociężała, niezaradna i niemodna.
– Chciałam właściwie tylko tędy przejść – wyjąkałam w końcu.
– Ach tak – powiedział. Patrzyliśmy na siebie.
– A dokąd szłaś…? – zapytał, śmiejąc się.
– Do… do… nie wiem – myślę, że chciałam iść do woźnego, czy… do sekretariatu. W zeszłym tygodniu zgubiłam portmonetkę i…
Paul wstał z trawy. – No jasne – powiedział, a potem długo mi się przyglądał.
– No to idę – bąknęłam nerwowo. – Zaraz będzie dzwonek i…
– Pójdę z tobą, jeśli chcesz – zaproponował.
Zadrżałam i poczułam się wstrętnie. Przecież wcale nie zgubiłam portmonetki, przeciwnie, ukrywałam ją w kieszeni kurtki przez cały ten czas kiedy stałam i rozmawiałam z Paulem.
– W porządku – powiedziałam niechętnie i poszliśmy.
– Wiesz, że mamy jednakowy kolor oczu – odezwał się nagle, przyciskając guzik dzwonka od pomieszczenia woźnego.
– Co? – zapytałam zmieszana.
– Szare – wyjaśnił. – Oboje mamy szare oczy. Nie znam poza tobą żadnej dziewczyny o takich oczach.
Woźnego na całe szczęście nie było i kiedy wracaliśmy razem do klasy, rozległ się przeraźliwy dzwonek. Zatrzymałam się jak odurzona obok Paula. Pachniał tak ładnie, jakby wiosną, chęcią życia, i wyglądał tak radośnie i pięknie z tymi swoimi miękkimi blond włosami, z szeroko uśmiechniętą buzią i odsłoniętymi opalonymi ramionami.
Czy to możliwe, żebym się zakochała? Musiałam pomyśleć o Jehowie i o tym, czy mnie także teraz, w tej chwili, obserwuje. Zrobiło mi się słabo i zimno, rozbolał mnie brzuch, zadrżałam.
– Hannah, co ci jest? – zapytał zatroskany. – Nagle tak pobladłaś.
– To nic – mamrotałam z przerażenia, patrząc na jego twarz. Czyżby znowu było to szatańskie pokuszenie? Po raz kolejny Jehowa chciał wystawić mnie na próbę? Nie mam prawa zwyczajnie zakochać się w Paulu, w jego dużych, szeroko rozstawionych, łagodnych oczach, w jego jasnej, sympatycznej buzi, w jego silnych, muskularnych ramionach?
– Zostaw mnie – prosiłam podekscytowana. – Czemu akurat mną się tak interesujesz? U mnie jest… wszystko w porządku.
Paul zmarszczył czoło i kiedy uniósł rękę, żeby… nie wiedziałam, czego chciał, zrobiłam unik.
– Hej, co jest z tobą? – zapytał cicho. – Nic ci nie zrobię, Hannah…
Wtedy odwróciłam się i uciekłam stamtąd.
– Hannah! – krzyknął speszony Paul, ale nie pobiegł za mną.
Uciekałam ze szkoły, jakby gonił mnie sam diabeł. Dobiegłam do niewielkiego parku miejskiego, pragnęłam teraz tylko spokoju, ciszy i samotności. Nagle stanęłam jak wryta, serce waliło mi młotem, byłam mokra od potu. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym się ukryć. Szybko poszłam na tyły małego, zdewastowanego kiosku, który już od dłuższego czasu straszył pustką, i zerkałam ukradkiem zza winkla, ponieważ przy dużej wejściowej bramie do parku stało dwóch świadków Jehowy. To była siostra Ines, matka Rebekki, i druga kobieta, dopiero od niedawna przychodząca na zgromadzenia. Obserwowałam je przez chwilę, jak stały w bezruchu, tak odróżniające się od reszty przechodzących obok nich ludzi. Już dawno nie zdarzyła mi się taka okazja, jak dzisiaj, poczułam dziwny dystans, coś mnie od nich odpychało, a jednocześnie znajomość z nimi była taka zażyła, że niemal z utęsknieniem, mimo wszystko, ciągnęło mnie do nich. W końcu przecież należałyśmy do jednej, wielkiej, religijnej rodziny. Spoglądałam jeszcze przez krótką chwilę, po czym zdecydowanym krokiem ruszyłam do wejścia, omijając nieświadome mojej obecności siostry. Przez małą boczną furtkę weszłam w końcu do parku. Przepełniona uczuciem osamotnienia spacerowałam, rozmyślając o łąkach. Wzbraniałam się przed myślami o Paulu, za to nuciłam sobie Somewhere over the rainbow. Jednak to było przecież także zabronione.
Zabronione, zakazane, za…
Przygnębiona podeszłam do stawu i usiadłam na płaskim brzegu. Patrzyłam na pływające ptactwo, kwaczące i dziobiące się wzajemnie, obserwowałam ich malutkie, niezdarne pisklęta, wbiegające z lądu do wody i rozmyślałam o swoim życiu. Po drugiej stronie akwenu, na trawie, leżała grupka młodzieży, przypuszczalnie wagarowicze tacy jak ja. Zerkałam na nich ukradkiem. Jedni grali we frisbee, inni coś czytali, a trzy osoby nic nie robiły, poza wylegiwaniem się i gapieniem gdzieś przed siebie. Piekły mnie oczy i czułam się znużona, skrępowana i zagubiona. Od tej grupy młodzieży dzielił mnie nie tylko ten duży, w kolorze butelkowej zieleni, staw. Nas oddzielał cały świat. Spoglądałam na nich, aż poczułam przenikliwy ból głowy. Słońce znikło za horyzontem i zaczęła opadać rosa. Młodzież po drugiej stronie, należąca do innego świata, poprzysuwała się do siebie, a w końcu powoli się rozeszła. Została tylko jedna para: dziewczyna, grająca wcześniej we frisbee, i chłopak, zatopiony uprzednio w lekturze. Śmiali się, siedząc na łące bardzo blisko siebie, opierając sobie wzajemnie głowy na ramionach. Obserwowałam tę dwójkę dokładnie. W czasie, kiedy rosa coraz intensywniej opadała, oni stawali się sobie coraz bardziej bliscy.
Dziewczyna położyła rękę na ramieniu chłopaka, a on odchylił się do tyłu i zdjął dżinsową kurtkę, naciągnął ją, jak namiot na głowę swoją i dziewczyny. Zaśmiała się głośno, a po chwili, nagle położyła niemal z namaszczeniem obie dłonie na zmokniętej twarzy chłopaka. Potem po drugiej stronie stawu zrobiło się zupełnie cicho, teraz ci dwoje całowali się. Wstrzymałam oddech, podczas gdy łzy cisnęły mi się do oczu, odwróciłam się i skuliłam w kłębek na mokrej ziemi jak zraniony jeż. Przycisnęłam rozpaloną twarz do błotnistej ziemi, do nosa i ust wchodziła mi trawa, nie miało to jednak dla mnie znaczenia, bardzo płakałam. Nie wiedziałam, ile czasu tak przeleżałam, czując się dziwnie martwa, zapomniana i nieważna.
– Hej, słyszysz mnie? – dużo, dużo później odezwał się ktoś wystraszonym głosem, potrząsając mnie za ramię. Odwróciłam się, podnosząc się powoli z ziemi. Obok mnie klęczał nieznany mi, dość potężny i bardzo ładny chłopak. Miałam dziwne wrażenie, jakbym go już wcześniej gdzieś widziała, ale było ono takie nierzeczywiste, zamazane, że nie potrafiłam go skonkretyzować. Szybko wstałam.
– Całą twarz masz w ziemi, jesteś kompletnie usmarowana – poinformował mnie, potrząsając głową.
Przetarłam rękami swoją mokrą i klejącą się od błota twarz.
– To się na wiele nie zdało – powiedział, uśmiechając się współczująco.
– Bez znaczenia, muszę już iść – bąknęłam.
– W każdym razie nie umarłaś? – zapytał retorycznie, potrząsając głową. – Kiedy cię tu zobaczyłem, pomyślałem, że zostałaś… napadnięta.
Patrzyliśmy na siebie.
– Ale ty płakałaś – stwierdził w końcu. – Stało się coś? Wzruszyłam ramionami i pomyślałam o swoich rodzicach.
A także o bracie Jochenie.
I o Jehowie. I o Paulu. Przede wszystkim o Paulu.
– Moja Matka nie żyje – powiedziałam później, sama nie pojmując, dlaczego to zrobiłam. Co za bezsens, po co zaczęłam tu i teraz opowiadać o swojej zmarłej Matce? Chłopak musiał zapewne pomyśleć, że moja Matka zmarła nie dalej jak wczoraj, a nie już ponad dziewięć lat temu.
– Naprawdę? To straszne… – powiedział po krótkiej chwili zakłopotany, mając przy tym speszoną minę. – Jak to się stało? Przepraszam, jeśli możesz o tym mówić.
Jego głos zabrzmiał ostrożnie, tak jak wtedy, gdy się rozmawia z ciężko chorym albo głęboko zranionym człowiekiem.
– Przejechał ją autobus… czwórka – wyszeptałam. Chłopak zagryzał wargi. – To jest straszne, musisz być bardzo nieszczęśliwa – dodał cicho. – Rozumiem twój płacz.
Uniosłam głowę. Dziwni zabrzmiało to, co powiedział ten chłopak. „Rozumiem twój płacz…”
Wtedy kiedy ojciec demolował mieszkanie, nie płakałam. Byłam tylko wystraszona i przerażona. A potem ogarnęła mnie senność. A potem bałam się potwora pod łóżkiem, a później zjawiła się Roswitha i podarowała mi piernik w kształcie serca. „Ukochanej”.
Jednak nigdy nie opłakiwałam zmarłej Matki.
– Muszę już koniecznie iść do domu – wyszeptałam. Odwróciłam się nagle i uciekłam stamtąd.
– Ej, zaczekaj! – krzyknął chłopak. Ale nie zrobiłam tego.
– Gdzie byłaś i jak ty w ogóle wyglądasz? Przewróciłaś się, czy co? Miałaś wypadek? Hannah! – wrzasnęła na mnie Roswitha, kiedy stanęłam w drzwiach.
Zaprzeczyłam wyraźnie ruchem głowy i czmychnęłam do swego pokoju.
Właściwie to chciałam się zakopać w łóżku i w spokoju wypłakać, ale tego nie zrobiłam. Myślałam, że zamiast tego pójdę do łazienki, napuszczę pełną wannę pienistej wody i spokojnie, dokładnie się umyję, lecz także tego nie zrobiłam. Chciałam krzyczeć, wpaść do piwnicy i szukać rzeczy mojej zmarłej Mamy, ale do tego również nie potrafiłam się zabrać. Stałam w kompletnym bezruchu, nie robiąc absolutnie nic.
Wsłuchiwałam się ze strachem w samą siebie, zastanawiając, czy znowu nie daje o sobie znać śpiączka? Ale przecież ja nie byłam śpiąca – tylko smutna.
Smutna, smutna, smutna.
Stałam w pokoju z opuszczonymi rękami i zapłakanymi oczami, czując jak bezgraniczny smutek wypełnia każdą cząstką mojego przemarzniętego ciała.
W pewnej chwili do pokoju weszła Roswitha i potrząsnęła moim ramieniem.
– Hannah, zbzikowałaś do reszty? – krzyknęła, a jej głos brzmiał jednocześnie szaleńczo i lękliwie.
– Hannah, czy ktoś ci coś zrobił? Jesteś ranna? Czy ktoś cię…? – Przygryzała wargi, przyglądając mi się zaniepokojona.
– Hannah, rozbierz się, rzeczy są mokre i cała lepisz się z brudu, jeszcze się czegoś nabawisz… – wymamrotała w końcu. A potem zdjęła ze mnie ubranie jak z nieruchomego manekina z witryny sklepowej. Zerwała ze mnie bluzkę, spódnicę oraz ściągnęła sandały. Wreszcie zaprowadziła mnie do łazienki, odkręciła prysznic i ustawiła pod strumieniem wody. Potem podeszła do drzwi. – Babcia przyjdzie za pół godziny. Zabierze cię na służbę głosicielską na ulicę, pospiesz się więc trochę. Musisz przecież jeszcze coś zjeść.
Stojąc w bezruchu wlepiłam wzrok w Roswithę.
– No, zasuń drzwi od kabiny, bo wszystko zaraz będzie mokre – zezłościła się już.
– Chyba nie chcę iść na służbę głosicielską – powiedziałam.
– Czego nie chcesz? – zapytała zbita z tropu, marszcząc czoło jak ktoś, komu urwał się wątek.
– Nie chcę iść na służbę głosicielską. Nie chcę z siebie robić pośmiewiska. Może w ogóle Boga nie ma, a ta cała gadanina o Jehowie to bzdura. A może ja wcale nie chcę żadnego Boga, który…
Dalej nie mogłam już nic powiedzieć, gdyż Roswitha z całej siły uderzyła mnie prosto w twarz.
– Hannah! – krzyknęła przerażona. Wlepiłyśmy w siebie wzrok.
– Dobry Boże, pomóż mi – wyjąkała wreszcie, kiedy woda z prysznica opryskiwała ją przez dłuższą chwilę. Łazienka pływała.
Wyszłam spod prysznica, cała drżąc, a Roswitha zaczęła się głośno modlić. Po chwili usłyszałam dzwonek do drzwi. Macocha poszła je otworzyć. – Hannah jest…! – krzyknęła rozgniewana. Stałam w płaszczu kąpielowym w ciepłej łazience i nasłuchiwałam. -…jest… jeszcze niegotowa – dokończyła zdanie trochę ciszej, zadając sobie wiele trudu, aby zabrzmiało spokojnie i zwyczajnie. Jednakże po jej głosie domyśliłam się, że się wyjątkowo nie uśmiechała podczas rozmowy. Dziwne, że można poznać, kiedy ktoś się uśmiecha, przynajmniej w przypadku Roswithy dało się to usłyszeć. Odpowiedzi babci nie dosłyszałam, gdyż obie zamknęły się w kuchni. Powoli otworzyłam drzwi od łazienki i poszłam do swego pokoju, aby się ubrać. Bluzka, którą przygotowała mi Roswitha, nie była taka zła, biała, zwyczajna, a przynajmniej prosta i bezpretensjonalna. Czarne rajstopy także były w porządku, tylko niebieska spódniczka wyglądała okropnie. Uszyta z trzech falban, zwisała mi nieładnie do kolan. Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze przygnębiona, czując się jak groteskowy strach na wróble. Nigdy, nigdy, przenigdy nie zakocha się we mnie żaden chłopak taki jak Paul. Powinnam być zadowolona, że się ze mnie nie naśmiewa, jak niektórzy z klasy.
– Hannah, jesteś już gotowa? Babcia czeka! – krzyknęła Roswitha z kuchni.
– Nie, nie jestem, ponieważ nie chcę iść – wyszeptałam do siebie bezdźwięcznie.
– Tak, już idę – odpowiedziałam głośno ze wstrętem. Kiedy zbierałam się powoli do wyjścia, mój wzrok padł na stary, od dawna stwardniały na kamień piernik w kształcie serca, który dostałam ongiś, przed wielu laty, w prezencie od Roswithy, który sprawił, że ją pokochałam, zapominając o moje Mamie. „Ukochanej”.
Smutna wlepiłam w niego wzrok, a potem uderzyłam w niego pięścią. Zrobiłam to z umiarem, ponieważ za ścianą, na której wisiał, znajdowała się kuchnia, a w niej czekające na mnie Roswitha i jej matka. Powieszone na gwoździu serce z piernika kołysało się jednostajnie, tylko różowy lukier pokruszył się pod moją pięścią. „Ukochanej” rozsypało się w różowy proszek, osadzający się brzydko na szpicu serca, w folii, w którą opakowany był piernik. Gapiłam się przerażona, czując się jeszcze gorzej niż przedtem.
Potem wyszłyśmy z domu.
Ustawiłyśmy się na brzegu pasażu, na rynku przed ratuszem.
– Nie rób takiej niezadowolonej miny, Hannah – zwróciła się do mnie babcia, podając mi torbę z czasopismami.
Zawzięcie rozmyślałam o Paulu, całującej się parce nad parkowym stawem, zabronionej sztuce teatralnej pani Winter i o wielu kłamstwach, do których się uciekałam w ostatnich dniach.
– Stój prosto i nie trzymaj czasopism w takim nieładzie – wycedziła babcia, rzucając na mnie srogie spojrzenie.
Mnóstwo ludzi przechodziło koło nas.
Zadałam sobie wiele trudu, żeby się zachowywać jak zazwyczaj. Spojrzałam ukradkiem na babcię, znowu była gotowa zatopić się w swojej bezdźwięcznej rozmowie z naszym Panem i nie zwracała na mnie więcej uwagi.
Zdrętwiały mi nogi, a także poczułam na nowo przenikliwy ból głowy, którego doświadczyłam już w parku. Poza tym bolało mnie gardło. Czułam się jak zbity pies.
Zimny powiew jesiennego wiatru szarpał moimi „Strażnicami”. Czasopisma szeleściły, stawiając opór powietrzu.
– Nie upuść ich, Hannah – surowo upomniała mnie babcia.
– Bez obaw… – zaprotestowałam poirytowana.
– Psst! – zasyczała jak zwykle, kiedy uważała, że byłam za głośna, zbyt ciekawska, harda, niegrzeczna czy też za bardzo roześmiana. Zamilkłam posłusznie, ściskając mocniej swoje zeszyty w dłoni; teraz wiatr nie mógł im już nic zrobić. Nagle postanowiłam się pomodlić. Przecież kochałam Jehowę, cóż się ze mną działo przez ostatnie dni?
„Jehowo, jeśli istniejesz – prosiłam w myślach – ukaż mi się, pokaż mi, że naprawdę jesteś przy mnie. Czuję się taka samotna. Chcę być znowu szczęśliwa. Jestem taka smutna. Tęsknie za swoją Mamą i jeszcze to dziwne uczucie do Paula. Wiem, że grzeszę. Zdaję sobie sprawę, że szatan czai się wciąż w moim życiu. Pomóż mi, dobry Boże, proszę…”
Zakręciło mi się w głowie, szukałam pomocy, cofnęłam się i oparłam się plecami o ścianę.
– No, patrzcie, kogo my tu mamy? – usłyszałam po chwili wrzaskliwy, złośliwy, podniesiony głos. Wzdrygnęłam się. To byli Amanda, Deborah i Robert z mojej klasy. Wyrośli przede mną, uśmiechając się szyderczo, po czym przypatrywali mi się, jakbym była jakimś okazem w zoo. Patrzyliśmy na siebie.
– Ej, ciotka Jehowa, znowu robisz reklamę swojemu zwariowanemu Bogu? – zapytała ostro Amanda.
Spojrzałam na babcię, ale ona nic nie zrobiła, aby przyjść mi z pomocą. Patrzyła na ludzi z mojej klasy, jakby ich w ogóle nie było.
– Ja… – wyjąkałam, broniąc się.
– No, co tam pisze ten twój słodki Zbawiciel z zaświatów? – zapytała Deborah, wyrywając mi jedno z pisemek. Chichocząc, kartkowała je na wszystkie strony.
– Co za bzdury – dodała, wzruszając ramionami i wyciągając do mnie rękę z zeszytem, aby mi go oddać.
Patrzyłam na nią w milczeniu w czasie, kiedy „Strażnica”, po którą nie sięgnęłam, z szelestem upadła na chodnik. Leżący na betonie zeszyt pobudził babcię do działania.
– Ty niezdaro – sarknęła na mnie.
Spojrzałam na nią i nie dość, że bolała mnie głowa, nogi i gardło, to nagle zaczęły dokuczać mi jeszcze wszystkie inne członki. To było dziwne uczucie, jakby naraz rozbolało mnie całe ciało. Piekły mnie oczy, kłuło w krzyżu, nie mogłam ustać, wydawało mi się, że bolą mnie wręcz wszystkie palce, nawet te u nóg.
– Ja… ja… ja… – wyszeptałam przerażona, a potem cierpienia stały się dla mnie po prostu nie do zniesienia. Upuściłam czasopisma i torbę babci, po czym rzuciłam się do ucieczki.
Biegłam przed siebie. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie zawołał mnie po imieniu, a także nikt za mną nie pognał. A po tym okropnym popołudniu nadeszła długa, zimna i samotna noc.
Nie wróciłam do domu, tylko poszłam do parku, a potem do centrum miasta i nad Ren. Zamyślona rzucałam kamienie do wody, próbując puszczać kaczki, jak Mama. Potem zdrętwiała z zimna stałam całą wieczność w brunatnej, wartkiej wodzie, zastanawiając się nad utonięciem w odmętach fal, nad własną śmiercią.
Wspominałam młodą, wesołą blondynkę, Mamę, której twarzy już nie pamiętałam, wypłakując z tego powodu wszystkie łzy. Później spojrzałam wysoko w niebo, cicho i spokojnie powiedziałam: „Mamo”, tylko jeden, jedyny raz. Przeszył mnie zimny dreszcz. Nigdy nie nazywałam tak Roswithy, chociaż często z tego właśnie powodu się na mnie gniewała. Ale Roswitha była Roswithą. Oczywiście kochałam ją, bardziej niż pozostałych członków rodziny. Ją i Benjamina, będącego dziwnym trafem takim samym blondynem jak ja. Ojciec i Roswithą, Jakob i Markus, wszyscy mieli ciemne włosy. Tylko Benjamin i ja mieliśmy tak jasne jak moja Matka.
Tak, Roswithą była Roswithą – liczyła się tylko Mama.
Kiedy zapadał już zmrok, pojechałam autobusem przez miasto aż na cmentarz miejski. O tej porze był już dawno zamknięty, a jego olbrzymią żelazną bramę oplatał dodatkowo ciężki łańcuch. Przez chwilę stałam, niepewna, zastanawiając się, czy zdobyć się na odwagę i przedostać na teren cmentarza, aby odszukać grób matki. W końcu jednak zrezygnowałam. Cmentarz był bądź co bądź olbrzymi, w jaki sposób miałabym znaleźć niewielką, zapomnianą mogiłę, nad którą byłam najwyżej trzy razy w życiu przed wielu, wielu laty?
Wróciłam z powrotem do miasta na północną obwodnicę. Po niej kursował autobus linii numer cztery i tam moją Matkę spotkało nieszczęście, gdzieś na wielkiej sześciopasmowej obwodnicy północnej. Szłam i chociaż zegar wskazywał już prawie godzinę dwudziestą drugą, na obwodnicy wciąż panował wielki ruch. Autobusy, ciężarówki i zwykłe samochody osobowe przejeżdżały koło mnie ze świstem. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to się wtedy stało, że Mama wpadła pod pędzący autobus.
Stanęłam na szerokim pasażu dla pieszych, wlepiając wzrok w hałaśliwe pojazdy komunikacji miejskiej. Znienawidzona czwórka przejechała mi przed nosem, potem dwunastka, a w chwilę później nadjechała z przedmieścia dwudziestka czwórka, autobus nocny.
Poczułam się jak w transie, zahipnotyzowana, kiedy postawiłam stopę na pasie północnej obwodnicy, a robiąc krok do przodu, zaśmiałam się cicho.
Autobus zatrąbił głośno i ostrzegawczo, omijając mnie szerokim łukiem. Potem znikł w ciemnościach i warkot jego silnika umilkł gdzieś w oddali. Trzęsąc się na ugiętych nogach, usiadłam oszołomiona na krawężniku. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Auta przejeżdżały tak blisko mnie, że mogłam je dotknąć, gdybym tylko wyciągnęła rękę. Siedziałam tak i marzłam, a w głowie czułam taką pustkę, że nie potrafiłam sformułować choćby jednej myśli. W końcu wstałam i powoli ruszyłam do domu. Trwało to długo i kiedy nareszcie dotarłam na miejsce, było już dobrze po północy. Ojciec z Roswithą siedzieli w kuchni, gdy wślizgiwałam się do mieszkania, babcia zaś leżała, drzemiąc na sofie w pokoju gościnnym, dziadek siedział w moim pokoju i przeszukiwał biurko. Nie zwróciłam na to najmniejszej uwagi.
Ojciec uśmiechnął się lekko, kiedy mnie zauważył, nie wypowiedział ani jednego słowa. Roswitha uderzyła mnie w twarz, a potem wzięła w ramiona. Babcia wciąż spała, pochrapując cicho. Nawet przez sen wyglądała na osobę surową i poirytowaną.
– Wróciła, ojcze – Roswitha krzyknęła w kierunku mojego pokoju. Dziadek zasunął z piskiem szufladę biurka, po czym wstał zdumiony i opuścił pokój, unikając mojego wzroku. – Dzisiejszy dzień będzie miał oczywiście swoje konsekwencje, Hannah – odezwała się Roswitha, kładąc swoją ciepłą dłoń na moim zimnym karku. I to było wszystko. Nikt nic więcej nie powiedział. Przytaknęłam i poczułam się chora od stóp do głów. Oszołomiona, w milczeniu poszłam do łóżka.