37543.fb2
Przez cały następny tydzień chorowałam, miałam też niemało przykrości. Zaczęło się od wizyty pani Winter.
– Chciałabym się widzieć z Hannah – odezwała się serdecznie, kiedy Jakob otworzył jej drzwi.
Roswitha postawiła mi na nocnym stoliku filiżankę naparu z kwiatów rumianku, a potem poprosiła nauczycielkę do pokoju gościnnego. Wychodząc, zamknęła za sobą drzwi zarówno od mojego, jak i gościnnego pokoju. Przez następne pół godziny słyszałam tylko wrzaski moich młodszych braci, dobiegające z przedpokoju.
Gdy pani Winter opuściła nasz dom, nie zaglądając do mnie, zdałam sobie sprawę, że macocha już się dowiedziała o mojej roli w szkolnym musicalu. Zmęczona i ciężka jak ołów leżałam w łóżku wyczekująco. Roswitha kazała mi długo na siebie czekać. Stale spoglądałam na drzwi, nasłuchując nieustannie najcichszych szmerów, dochodzących z sąsiedniego pomieszczenia. Jakoba, Markusa i Benjamina dziadkowie zabrali na służbę kaznodziejską, ale Roswitha została w domu. Słyszałam ją krzątającą się w kuchni przy garnkach i na tarasie, pielęgnującą kwiaty, później buczenie odkurzacza i pomruki pralki.
Dlaczego do mnie nie przychodziła? O czym opowiedziała jej pani Winter?
Nagle ogarnęła mnie chęć, żeby wyciągnąć dziennik i opisać mój strach, niepewność, a przede wszystkim niedozwoloną miłość do Paula, jednak nie odważyłam się na to. U nas w mieszkaniu nie było kluczy w drzwiach i w każdej chwili mogło się zdarzyć, że Roswitha weszłaby do pokoju, żeby się ze mną zobaczyć, a mój dziennik nie mógł wpaść w jej ręce. Patrzyłam na szafę z ubraniami. Tam, w środku, na najwyższej półce, w najgłębszym zakamarku, pod zimowymi pulowerami, leżał w ukryciu zapakowany w niewielki, szary karton po butach.
„Marzę każdej nocy o zabronionych rzeczach – chciałam zapisać. – W swoich snach całuję Paula. Trzymam rękę na jego ramieniu, a dłonie kładę na jego twarzy. I robimy dużo więcej ze sobą. Pieścimy się. Dotykamy wszędzie”.
Leżałam w łóżku, bolała mnie głowa, a poza tym silnie się przeziębiłam i od przeszło tygodnia miałam wysoką gorączkę.
Każdej nocy pojawiały się te grzeszne sny o Paulu. Tak mnie podniecały, że znowu zaczęłam karać pineskami swoje zepsute ciało.
Jednakże były i inne sny. Chodziłam w nich po północnej obwodnicy, próbując bezpiecznie przejść między pędzącymi pojazdami. W moich snach obwodnica północna była autostradą brakowało tam chodników i możliwości uniknięcia spotkania z morderczymi autami. Biegałam, jęcząc, czując się przez nie zaszczuta, wciąż potrącana i zabijana. Umierałam w każdym śnie. Dziwny był kontrast pomiędzy strachem towarzyszącym walce o życie, a pełnym błogiej radości spokojem, kiedy wszystko się kończyło. Autobus dopadał mnie i wyraźnie czułam, jak miażdżył mi ciało, życie uchodziło ze mnie z każdym tchnieniem, a ja sama znikałam w białym, ciepłym świetle, którym się rozkoszowałam. Mimo to strasznie się bałam tego snu, wierząc, że wciąż zmusza mnie do niego szatan.
Co do Roswithy, to potwierdziły się moje przypuszczenia. Po owej nocy, podczas której tak długo przebywałam poza domem, chciała usłyszeć, dlaczego tamtego popołudnia uciekłam z ulicznej służby głosicielskiej. Chciała wiedzieć, gdzie się włóczyłam przez pół nocy.
Ja jednak milczałam, dostałam wtedy wysokiej gorączki, której nie dało się zbić ani okładami, ani środkami farmakologicznymi. I kiedy drugą noc z rzędu, krzycząc przez sen, zrywałam się z łóżka, przyszła do mnie Roswitha, wzięła moją rozpaloną rękę w swoją miękką, chłodną dłoń i powiedziała: – Hannah, nie zapominaj o szatanie…
Pozwoliła mi na siebie czekać cały dzień. Był już prawie wieczór, kiedy wreszcie się u mnie zjawiła. Patrzyłyśmy na siebie, Roswitha uśmiechnęła się.
– Czego chciała pani Winter? – w końcu ostrożnie zapytałam, nie wytrzymując dłużej jej milczącego uśmiechu. Podchodząc do mnie powoli, usiadła ostrożnie na krawędzi łóżka.
– Hannah, pomódlmy się razem. – Jej głos brzmiał łagodnie. Zmarszczyłam czoło. – Hannah, proszę… – powiedziała, a potem zaczęła się modlić. Najpierw zrobiła to tak zwyczajnie. Wycieńczona i przygnębiona położyłam głowę na poduszce i wsłuchiwałam się w głos Roswithy, ale nagle jego ton się zmienił.
– Panie, pomóż naszej zagubionej córce – mówiła, spoglądając na mnie. – Wygląda na to, że jej dusza pobłądziła. Okłamuje nas i postępuje wbrew Twoim przykazaniom. Odwraca się od Ciebie, Panie i od nas, swojej rodziny. Robi rzeczy zabronione, włóczy się po nocach. Pomóż jej, Jehowo, zanim będzie za późno. Sprowadź ją z powrotem na Twoją drogę i nie karz jej zbyt surowo…
Powoli podnosiłam się na łóżku.
– Roswitha, ja… – zaczęłam.
– Z twojego powodu wszyscy jesteśmy bardzo nieszczęśliwi, Hannah – rzuciła ostro Roswitha. – Jesteś kłamczuchą, zepsutą dziewuchą, szlajasz się po nocach, i kto wie, może już od dawna stałaś się renegatką!
Przerażona zaprzeczałam ruchem głowy, ale spojrzenie Roswithy pozostawało niewzruszone. – Myślisz o seksie, sądzisz, że tego nie widzę? Wciąż o tym myślisz. Kryjesz się w pokoju, blada i wymizerowana, stale masz problemy ze swoją… swoją… no, dolną częścią ciała, zbyt często się onanizujesz…
Zacisnęłam dłonie na uszach, ale Roswitha chwyciwszy mnie za ręce, rozciągnęła je na boki, mocno trzymając.
– Kto wie, jak daleko się już posunęłaś, dziecko – narzekała, patrząc mi w oczy z możliwie najbliższej odległości, jakby oglądała warzywa na placu targowym, sprawdzając, czy nie mają pleśni lub nie są nadpsute.
– Nic, nie… – wyszeptałam. Roswitha nie uwalniała moich rąk.
– To mnie boli – dodałam drżącym głosem.
– Ty mi też sprawiasz ból – odparła poirytowana. – Wstydzę się za ciebie i jestem bezradna, jeśli tak dalej ma być.
Patrzyłyśmy na siebie.
– Hannah, Armagedon nastąpi – powiedziała cicho, aczkolwiek ostrzegawczo.
– Wiem… – odpowiedziałam, trzęsąc się.
– Bóg cię ukarze, kiedy nastanie ostateczna zagłada.
– Wiem… – szepnęłam.
– Umieranie boli – kontynuowała.
– Wiem… – powiedziałam, myśląc o swoich snach.
– Czyżbyś nie chciała być dłużej świadkiem? – zapytała, uwalniając wreszcie moje ręce.
– Skądże – odparłam szybko i zaczęłam płakać.
– Wiesz, Hannah, że kto nie jest świadkiem Jehowy, ten nie jest chrześcijaninem.
Skinęłam głową.
– A kto nie jest chrześcijaninem – szybko ciągnęła dalej – ten nie ma prawa do życia.
Zamknęła oczy.
– … a kto nie żyje, ten umarł, Hannah.
Roswitha nagle się poderwała. Usłyszałam jak podeszła do drzwi. – Teraz śpij! – rzuciła krótko. – Jutro się znowu zobaczymy.
Leżałam w łóżku, nie mogąc poruszyć nawet palcem. Leżałam tak, wlepiwszy wzrok w sufit, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu.
Mucha, która przez cały dzień brzęczała w moim pokoju, usiadła mi na twarzy i łaziła pospiesznie to tu, to tam. Nie umiałam jej odpędzić.
Następnego ranka przyszedł brat Jochen. Nie zadzwonił do drzwi. Roswitha musiała go wypatrywać przez okno. Byłam bardzo skrępowana, kiedy bez pukania, wszedł do mojego pokoju. Robiąc kilka sporych kroków, podszedł do łóżka i usiadł na jego brzegu. Zakłopotana odsunęłam się i podniosłam. Nie odważyłam się rzucić okiem na stojący na nocnym stoliku budzik.
– No, Hannah, dzień dobry – odezwał się, głaszcząc swoją dużą dłonią moje rozpuszczone do snu, rozczochrane włosy.
Skurczyłam się i naciągnęłam na siebie kołdrę, tworząc wał ochronny. Brat Jochen położył na mojej głowie rękę, która wydała mi się bardzo ciężka.
Patrzyłam na niego z bijącym sercem. Po co się fatygował?
Mój drogi brat Jochen, mój najlepszy przyjaciel. Serdeczny brat Jochen o jasnoniebieskich oczach i miękkich, kręconych szpakowatych włosach, jak on dzisiaj wygląda?
Oczywiście, zawsze wiedziałam, że był wysoki, ale że aż tak wielki, jak tego dnia, gdy siedział ciężki na moim łóżku, na to bym nie wpadła. Po prostu wszystko miał duże: okrągłą czaszkę z niesfornymi, szpakowatymi włosami, do tego dziwny, mięsisty nos, bardzo białe zęby jak łopaty i olbrzymie, czerwone dłonie z nadzwyczaj silnymi palcami.
– Hannah, wstydź się… – odezwał się surowym tonem, nadal mi się przyglądając. Jego głos brzmiał nieprzyjemnie nisko tego poranka, wydawało się, iż mówiąc, ledwie poruszał szerokimi wargami, tak że odnosiło się wrażenie, jakby wydobywał go ze swego masywnego brzucha. Jeszcze raz rzucił na mnie bardzo długie, badawcze spojrzenie.
– Rozmawialiśmy wczoraj o tobie podczas zgromadzenia – kontynuował wreszcie, a jego dłoń na mojej głowie tłamsiła mnie tak, że stałam się zupełnie mała. – Bardzo niepokoimy się o ciebie – dodał.
Milczałam.
– Okłamałaś mnie, Hannah. Wzięłaś udział w tej sztuce teatralnej, chociaż ci tego zabroniłem. Czyżbyś o tym zapomniała?
Pokręciłam głową.
– Co to nie umiesz już otwierać ust, siostro Hannah?
– Nie… – wyszeptałam.
– Prowadzisz dziwną grę, dziewczyno. Milczałam.
– Co się jeszcze stało? – zapytał, zabierając wreszcie rękę z moich włosów, ale za to umieszczając ją pod moim podbródkiem i mocno odchylając do góry moją głowę.
– Nic się nie stało – odpowiedziałam cicho.
– Nic? – zaśmiał się krótko. – Nic, poza tym, że uciekasz ze szkoły i gdzieś się włóczysz, cała w błocie, harda przychodzisz do domu, nie chodzisz na służbę kaznodziejską, uciekłaś z głosicielskiej posługi na ulicy i do późna w nocy się szlajasz! I to jest nic?
Wlepiłam wzrok bez wyrazu w sufit, przed oczami tańczyły mi jasne gwiazdy. W pewnej chwili brat Jochen zabrał rękę spod mojego podbródka i sięgnął do kieszeni spodni, wyciągnął dużą chustkę do nosa i wytarł nią swoje dłonie. Czy zrobił to z mojego powodu, czy innego, nie wiedziałam. W każdym razie opadłam z sił, jak ktoś, kogo się raz po raz atakuje, a którego wątła konstrukcja psychiczna w końcu nie wytrzymuje i wali się. Wśliznęłam się pod kołdrę, szukając schronienia.
– Przecież nic złego nie zrobiłam – załkałam przerażona. Brat Jochen westchnął i podszedł ociężale do drzwi, drewniana podłoga głośno zaskrzypiała pod jego stopami.
– Jutro podczas zgromadzenia porozmawiamy dalej – powiedział spokojnie. – Postaraj się do tego czasu znowu stanąć na nogi, Hannah.
Zgromadzenie następnego dnia było straszne. Rozpoczęło się zaraz po naszym przyjściu do Sali Królestwa. Roswitha naciągnęła na mnie stosowne ubranie, a włosy spięła mi w kok tak mocno, że aż mnie piekły skronie. Przechodząc z rodziną między rzędami krzeseł, kątem oka dostrzegłam, że inni świadkowie mierzyli mnie nieszczególnie życzliwym wzrokiem. Wszystkie spojrzenia, które uchwyciłam, były surowe i nieprzyjazne.
Zaraz na początku zgromadzenia brat Jochen niespodziewanie przywołał mnie do siebie, a ponieważ kaznodziejski mikrofon był już włączony, jego silny głos rozległ się w całej sali.
– Hannah! – zawołał, a ja drgnęłam, jakby mnie ktoś trącił. Roswitha dała mi w bok ostrzegawczego szturchańca.
– Nie słyszysz, zostałaś wywołana – szepnęła nerwowo.
– Hannah, podejdź, dzisiaj usiądziesz z przodu koło mnie – zawołał brat Jochen i ustawił, robiąc przy tym sporo hałasu, dodatkowe krzesło obok swego miejsca na podium. Podenerwowana wolno ruszyłam do przodu i z opuszczonym wzrokiem usiadłam na wskazanym mi miejscu.
– Teraz popatrz raz jeszcze na swoich braci i siostry, Hannah – kontynuował, unosząc chwilę później, jak poprzedniego dnia, moją twarz, trzymając swoimi ciężkimi, wielkimi palcami za podbródek.
– Tutaj jest nasza Hannah – dodał potem. – Ona jest, jak już wczoraj relacjonowałem, trochę zagubiona ostatnimi czasy. – Mam rację, Hannah?
Milczałam, ale on także nic nie mówił, podobnie jak cały zbór.
Trwało to tak długo, że coraz bardziej dało się odczuć przejmujący chłód, który tam zapanował… w końcu nie wytrzymałam i skinęłam głową…
A tak odbyło się to dalej:
– Będziesz znowu kłamać, Hannah?
– Nie – wyszeptałam. Milczenie.
– Możesz mówić głośniej, dziecko? Kto wyznaje prawdę, nie musi się wstydzić.
Surowe spojrzenia i nerwowa cisza wibrowały wokół mojej bolącej głowy.
– Nie będę już więcej kłamać… – powiedziałam tak głośno, jak umiałam. Mój głos zabrzmiał ochryple i nienaturalnie.
– Weźmiesz udział w szkolnym przedstawieniu śpiewogry? – Nie.
– Będziesz znowu chodzić na służbę: kaznodziejską i głosicielską na ulicę?
– Tak.
– Będziesz się w przyszłości wystrzegać myśli o brzydkich rzeczach?
– Tak.
– Będziesz posłuszna swoim rodzicom? – Tak.
– Kochasz Jehowę? – Tak.
Po ostatniej odpowiedzi zapanowała w sali kompletna cisza.
– Tak jest dobrze, Hannah – powiedział na zakończenie zadowolony brat Jochen, a jego jasnoniebieskie oczy wyglądały prawie tak dobrotliwie, jak wcześniej. – A teraz chcemy zaśpiewać i radować się wszyscy twoim pięknym głosem, ponieważ jest on nam dany – twoim braciom i siostrom.
Popatrzyłam w górę. – Czy mogę już iść na swoje miejsce? – poprosiłam, a mój głos zabrzmiał tak cieniutko, że sama ledwo go rozpoznałam.
– Oczywiście, siostro – powiedział, uśmiechając się do mnie.
Wstałam i chwiejnym krokiem wróciłam na miejsce obok Roswithy.
Kiedy dwie godziny później opuszczaliśmy Salę Królestwa, zauważyłam, że młodzież z naszego zboru obchodzi mnie przezornie łukiem.
– Sama sobie nawarzyłaś piwa – szepnęła rozdrażniona Roswitha w chwili, kiedy podawała mi płaszcz.
Przytaknęłam.
W domu Roswitha zabroniła mi pójść do mojego pokoju.
– Ale źle się czuję, mam gorączkę… – burknęłam speszona.
Przyłożyła mi rękę do czoła. – Masz najwyżej stan podgorączkowy, Hannah – sprostowała i wysłała mnie do kuchni. – I spokojnie możesz pomóc mi trochę w pracach domowych. Brat Jochen nie chciałby, żebyś tak często samotnie przebywała w swoim pokoju.
Zamilkłam i robiłam niechętnie to, co chciała macocha. Kiedy chwilę później wynosiłam śmieci do dużego kontenera na podwórzu, podczas opróżniania wiaderka odkryłam pomiędzy śmierdzącymi odpadkami kuchennymi mój stary piernik w kształcie serca. Pokruszony, ledwie dał się rozpoznać na samym spodzie wiadra. Patrzyłam jeszcze przez chwilę, czując unoszący się dookoła ostry, przenikający odór.
A ponieważ serce z piernika przedtem leżało na samym spodzie, teraz spoczywało widoczne dla każdego, na wierzchu, na stercie śmieci: coś połamanego i brudnego, pokryte pokruszoną szaroróżową cukrową polewą, wciąż jednak starannie zapakowane w szeleszczącą, przezroczystą folię, rozpaczliwie wyszeptałam „Ukochanej”, nieomal sparaliżowana.
Wieczorem Roswitha udała się na studium służby kaznodziejskiej, które tym razem odbywało się u siostry Ines, matki Rebekki.
Moi młodsi bracia leżeli już w łóżkach gotowi do spania, w całym mieszkaniu zapanował błogi spokój. Weszłam do ubikacji (znowu dostałam okres), później zrobiłam mały obchód do sypialni rodziców, gdzie w małej szafce nocnej Roswithy leżał niewielki kalendarz, w którym musiałam regularnie zaznaczać dni krwawienia. Kiedy wracałam do swego pokoju, zauważyłam ojca siedzącego cichutko na sofie w pokoju gościnnym.
– Tato? – zapytałam nieśmiało, zatrzymując się. Ojciec spojrzał w górę.
– Masz chwilę?
– Tak, Hannah, o co chodzi?
– Też jesteś na mnie zły? – spytałam cicho. – Tak jak inni? Ojciec pokręcił głową. – My nie jesteśmy na ciebie źli – wyjaśnił, wzdychając. – My się tylko o ciebie martwimy.
Także westchnęłam. – Och, sama nie wiem, co się ze mną dzieje – powiedziałam z namaszczeniem, siadając koło niego. – Czasami boję się, że zwariuję…
– Żebyś tylko nie straciła swojej wiary, Hannah – odpowiedział. – Wtedy nic ci się nie stanie.
Patrzyliśmy na siebie, a w pewnej chwili ojciec bardzo powoli uniósł rękę i pogłaskał mnie po policzkach.
Drgnęłam, gdyż niezmiernie rzadko mnie dotykał, zwracał na mnie uwagę, czy poświęcał mi czas.
– Tatusiu, opowiedz mi coś o… o mojej Mamie – poprosiłam go nagle.
Ojciec zmarszczył czoło. – Hannah, co to ma znaczyć? Do czego zmierzasz? – Odsunął się odrobinę na bok, a ja mocno chwyciłam go za rękę.
– Tatusiu – dopraszałam się usilnie. – Jaka była? Jak wyglądała? Co robiła przez cały dzień? Co lubiła? Jaka była dla mnie? Co w niej kochałeś? Przecież ją kochałeś, prawda?
Ojciec wlepił we mnie wzrok, a jego oczy płonęły gniewem. – Oczywiście, że ją kochałem! – wyrzucił w końcu z siebie gwałtownie, potem nagle jęknął i przycisnął silnie opuszki palców do skroni, aż się zrobiły blade.
– Była piękna – wymamrotał zmuszony. – I dowcipna, i mądra. Patrzyliśmy na siebie. Roześmiałam się, podczas gdy ojciec pobladł. – Tak, była piękna, dowcipna i mądra. Bardzo mądra, chociaż miała problemy z logicznym myśleniem. Rozumiesz? Matematyka, przedmioty przyrodnicze. Poza tym była bardzo muzykalna, a swój saksofon uwielbiała ponad wszystko. Znowu się roześmiałam.
– Wiem, że najbardziej oczywiście kochała ciebie – kontynuował, teraz i on się uśmiechnął. – Ciebie i mnie – dodał po chwili.
Przez chwilę zapanowała między nami zupełna cisza i ten krótki czas był czymś przepięknym, niemal zrekompensował mi owo straszne popołudnie spędzone w Sali Królestwa.
– Ale była też lekkomyślna i zakręcona – stwierdził krytycznie, ponownie marszcząc czoło.
– Jestem do niej podobna? – zapytałam szybko, nie chcąc, aby nasza rozmowa znowu się urwała. Ojciec, zaskoczony, spojrzał na mnie.
– Podobna? – czy ja wiem… – bąknął. -… twoje włosy, tak, twoje jasne włosy. Mama miała podobne włosy. Zawsze w pewnym nieładzie, niesplecione, poskręcane, nie bardzo uczesane.
– A poza tym? – drążyłam dalej.
Ojciec przyglądał mi się. – Masz ręce jak ona, te drobne palce, wąskie dłonie.
Jego twarz po raz pierwszy od dłuższego czasu znowu była smutna, tak jak wcześniej, kiedy wyrażała wyłącznie smutek.
– Ale poza tym nie jesteś taka jak ona – powiedział w końcu. – Jesteś poważniejsza, spokojniejsza i rozsądniejsza, nie tak zakręcona i roztrzepana jak ona.
Przełknęłam ślinę. Poważna, cicha, rozsądna, taka jestem. To wszystko dużo bardziej pasowało do Roswithy niż do mojej Matki.
Znowu przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Tato, opowiedz mi coś więcej – nie dawałam mu spokoju podekscytowana. – Chcę wiedzieć o niej wszystko, muszę to wiedzieć!
– Dlaczego? – zapytał sceptycznie. – Po co chcesz się grzebać w przeszłości? To wszystko było już tak dawno. Teraz jestem z Roswithą…
– Tato, kiedy ona zmarła? – przerwałam mu szybko. – Zapomniałam już datę jej śmierci. A także nie umiem znaleźć jej grobu. Chciałabym mieć jej fotografię. Proszę, tato!
– Nie, nie mam już ochoty więcej o tym rozmawiać… Nie chcę mówić o przeszłości! – wrzasnął wściekle. – Nie chcę, słyszysz, Hannah?
A potem nasza rozmowa się skończyła tak nagle jak sie rozpoczęła. Ojciec przeszedł z pokoju gościnnego do gabinetu i zamknął się w nim. Po chwili usłyszałam, jak się modli.
„Mam jej ręce i włosy – wpisałam prędko do dziennika. – Ojciec mówi, że była piękna, wesoła i mądra. Chciałabym być taka jak ona. Ale jestem nudna, brzydka, bez temperamentu i staromodna. Jestem taka sama jak Roswitha.
Myślę, że jej nienawidzę.
PS: R. wyrzuciła serce z piernika”.
Tej nocy poszłam po kryjomu do naszej piwnicy. Było po północy, Roswitha dawno temu wróciła do domu i już spała. Także ojciec i młodsi bracia. Wymknęłam się cała w strachu z nieoświetlonego mieszkania, w którym panowała zupełna cisza i skradając się, powędrowałam do wilgotnej, zimnej i nieprzyjemnej piwnicy. Trzęsłam się tak bardzo ze strachu i zimna, że z trudem poradziłam sobie z otwarciem drzwi, ale w końcu udało się. Latarką oświetliłam sobie ciasne piwniczne pomieszczenie. Na całe szczęście nie było ono tak szczelnie zawalone klamotami, jak piwnica naszych sąsiadów. Prawdopodobnie dlatego, że Roswitha często je porządkowała i zasadniczo bardzo oszczędnie nim gospodarowała. I dlatego nie musiałam długo szperać, żeby znaleźć to, czego szukałam. Były to skrzynie z rzeczami Mamy! Długie minuty zastanawiałam się, czy je w ogóle ruszać. W końcu były one wszystkim, co pozostało po mojej Matce. Poza mną oczywiście.
Zziębniętymi palcami zerwałam wreszcie z pierwszej skrzyni brązową taśmę klejącą. Drżąc, uniosłam wieko i zajrzałam do środka. Wewnątrz leżał saksofon czy raczej to, co z niego zostało. Smutny obrazek, zdeformowany, porysowany i poobijany instrument, ledwie rozpoznawalny. Rozpłakałam się, przez chwilę tylko stałam, głaszcząc saksofon i roniąc łzy. Dopiero dużo później odważyłam się zajrzeć do innej skrzyni. Palce miałam lodowate, kiedy bez tchu, bardzo szybko, przerzucałam ostatnie manatki Mamy. Do kogo dzisiaj należą właściwie te rzeczy? Do mojego ojca? Jej rodziców? – Czy może do mnie? Zakręciło mi się w głowie od tych rozmyślań, rzeczywiście mogłyby należeć do mnie. Zdecydowałam się przynajmniej coś niecoś zabezpieczyć, zanim ojciec czy Roswitha wpadliby na pomysł, żeby skrzynie przenieść w inne miejsce, do którego nie mogłabym się więcej dostać. Saksofonu wprawdzie nie dałabym rady zabrać, był po prostu za duży, żeby go ukryć, ale znajdowało się tam jeszcze błyszczące pudełko ze starymi przyborami kosmetycznymi, dziennik w rozsypce i cała sterta używanych ubrań. I klipsy w liliowym kubku bez ucha. Odkładałam rzeczy na bok, potem otworzyłam ostatnią skrzynię. Drgnęłam cała, kiedy mój wzrok spoczął na leżących na samym wierzchu fotografiach. To była ona, Mama! Nagle znowu popłynęły mi łzy, siadając na zimnej, piwnicznej posadce, ciężko wzdychałam.
Mama…
Tysiące wspomnień kołatało się we mnie. Leżąc na podłodze, kurczyłam się w sobie, aż w końcu skuliłam się, podciągnąwszy kolana pod brodę, przyciskając czoło do twardej, kamiennej posadzki. Jak mogłam kiedykolwiek zapomnieć! Wszystkie, dosłownie wszystkie wspomnienia nagle znowu odżyły.
– Mamo, ty nie mogłaś umrzeć, nie chcę… – wyjęczałam.
– Mamo, chcę być z tobą – wyłkałam.
– Mamo, przyjdę do ciebie, obiecuję ci… – szepnęłam.
Nie wiem, jak długo tak leżałam, ale czas minął niezauważalnie. W końcu podniosłam się i bezsilna, obładowana bezcennymi rzeczami Mamy wróciłam do mieszkania. Cieszyłam się bardzo, że boli mnie całe ciało.
Następnego dnia zaświeciło słońce. Był poniedziałek, znowu musiałam iść do szkoły po całym tygodniu nieobecności.
Rzeczy po Mamie ukryłam w swoim pokoju. Ozdoby i rozlatujący się dziennik włożyłam do kartonowego pudełka w szafie, kolorowe ubrania i skrzyneczkę ze szminkami zapakowałam do worka i wcisnęłam pod łóżko. Fotografię schowałam Jeszcze poprzedniej nocy pod poduszkę, a teraz włożyłam ostrożnie pod bluzkę. Potem poszłam do kuchni.
– Dzień dobry, Hannah – powiedziała Roswitha.
Milczałam zawzięcie. Moi braciszkowie siedzieli już przy stole i jedli śniadanie. Pogłaskałam Benjamina po jasnych, gęstych włosach.
– Cześć, mały mężczyzno – szepnęłam. Benjamin podziałał na mnie jak balsam, czułam jego spokój, miękkość i ciepło, dobrze zrobiło to moim lodowatym rękom, przez krótką chwilę rozgrzałam się od niego. Poza tym jego świeży zapach przypomniał mi o Paulu.
Paul. Moje serce zaczęło mocniej bić.
Roswitha podsunęła mi śniadanie do szkoły i filiżankę gorącej herbaty. – Hannah, rozmawiałam już z twoją nauczycielką i powiedziałam jej, że nie zagrasz jednak w tym teatrze.
Drgnęłam, ale milczałam.
– I mam naprawdę nadzieję, że przestaniesz bawić się z nami w kotka i myszkę. – Wyjaśniłam pani Winter, że zwyczajnie nie masz czasu przychodzić na popołudniowe próby. Wydało mi się to najlepszą wymówką.
Odstawiłam bezdźwięcznie swój taboret.
– Tak, a dlaczegóż to nie mam czasu po południu? – wyszeptałam ledwie słyszalnie, zadając sobie wiele trudu, aby mój drżący głos zabrzmiał mocno. Jednak na niewiele się to zdało.
– Ponieważ, jak wiesz, popołudniami chodzimy na zgromadzenia, Hannah – wycedziła złośliwie Roswitha. – A dzisiaj idziemy obie na dodatkową służbę kaznodziejską.
Prawie na nią nie patrząc, powiedziałam ostrożnie: – Nie wierzę, że możesz mnie zmusić.
– Hannah! – krzyknęła.
– Roswitha! – odezwałam się tym samym tonem, co ona.
– Kłócicie się? – zapytał Markus zaintrygowany.
– Zamknij się! – wrzasnęła Roswitha.
W kuchni zrobiło się cicho, bardzo cicho.
– Będziesz robić, co ci każę, Hannah – odezwała się w końcu Roswitha i stało się coś niewiarygodnego: znowu ni z tego, ni z owego, się roześmiała!
– Nie – odparłam błyskawicznie, zrywając się z miejsca. – Nie jesteś moją matką, nic nie masz do gadania!
Benjamin zaczął płakać, Markus i Jakob siedzieli zupełnie cicho, ze spuszczonymi głowami. Podbiegłam do drzwi i uciekłam z mieszkania. Ze zdenerwowania nie zabrałam swego plecaka, jednak poszłam do szkoły. Biegnąc truchtem, zniechęcona, wzdłuż ulicy, wyciągnęłam w końcu lekko pozaginaną fotografię Mamy.
Oto znowu była, moja Mama. Jej twarz. Radosna, piegowata, roześmiana. Nie z cynicznym, sztucznym, wyrafinowanym, wymuszonym uśmieszkiem Roswithy, lecz autentycznie radosna i pogodna.
Tuż przed szkołą, wahając się, co robić, zatrzymałam się wreszcie. Chwyciłam bardzo delikatnie, ostrożnie za gumkę mocno ściskającą włosy i ściągnęłam ją. Potrząsnęłam głową. Przez chwilę przejeżdżałam palcami po rozpuszczonych, jasnych, miękkich włosach, aż ułożyły się dokładnie tak jak u Mamy. Później ukradkiem odpięłam górne guziki swojej białej bluzki, czego nigdy jeszcze nie robiłam, i wzięłam głęboki oddech.
– Cześć Hannah – usłyszałam nagle wyraźny głos za sobą. Odwróciłam się raptownie, zagryzając wargi. Przede mną stał Paul. Ze strachu Zakrztusiłam się, nie mogąc zupełnie złapać oddechu. W każdym razie kaszlałam bez przerwy, aż w którymś momencie Paul położył rękę na moim ramieniu i bardzo lekko poklepał mnie po plecach. Sprawił, że znowu się uspokoiłam.
– Dzięki, już w porządku – wymamrotałam, uwalniając się szybko z jego objęć. Dziwne uczucie pozostało. W miejscu, które dotykał Paul, poczułam zimno i kłucie.
I nagle moje ciało oszalało. Chciało być dotykane przez Paula, obejmowane, głaskane i ściskane, podczas gdy rozum mówił mi, że to nic innego jak zakazane, bezsensowne zachowanie.
Szatan. Demony. Diabelskie pokuszenie. Grzech. Brud i hańba. Miałam zawroty głowy wywołane pragnieniem bliskości Paula, a niemal jednocześnie chciałam się od niego uwolnić.
– Źle się czujesz? – zapytał zatroskany i znowu jego delikatna ręka znalazła się na moim ramieniu.
– Zostaw mnie, proszę… – wyszeptałam zrozpaczona.
– Czego właściwie się boisz? – zapytał. Milczałam.
– Hej, Hannah, ze mną możesz o wszystkim porozmawiać. Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Jeśli zechcesz – naciskał.
– Dzwonek, słyszysz? – bąknęłam, próbując na niego nie patrzeć, co mi się jednak nie udawało. Spoglądałam na jego usta, wargi, wyobrażając sobie, jak by to było, gdybym je całowała.
– W zeszłym tygodniu chciałem do ciebie zadzwonić – dodał, kiedy szliśmy po szerokich, szkolnych schodach.
– Nie rób tego! – powiedziałam, wystraszona, podniesionym głosem.
– Wiem, twoi rodzice – stwierdził. – Marie opowiedziała mi, że są bardzo surowi. To dlatego, że jesteście świadkami Jehowy, mam rację?
Skinęłam lekko głową, przytakując i w milczeniu poszliśmy dalej. Kiedy stanęliśmy przed drzwiami do klasy, Paul wypowiedział cicho jeszcze dwa zdania. – Ale oni nie mogą zaplanować ci całego życia, tak myślę. – To było pierwsze, a po chwili dodał, naciskając już klamkę od drzwi: – Masz cudowne włosy i najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem…
Później rozpoczęła się pierwsza lekcja. We mnie szalała burza uczuć, szczęścia, strachu i rozpaczy w czystej formie.
Amanda została teraz Dorotką. Śpiewała Somewhere over the rainbow, tak jak sobie wymarzyła. Ja natomiast zajęłam się zredagowaniem programu oraz namalowałam plakat. Zrobiłam to wspólnie z Yüksel, która także nie grała w przedstawieniu.
– Ja też nie mam czasu popołudniami – szepnęła mi pocieszająco. Wiedziałam, co było tego powodem. Jej matka była ciężko chora i ona musiała zajmować się młodszym rodzeństwem oraz przygotowywać ojcu, przychodzącemu wieczorem Z pracy, ciepłą kolację.
Jednakże Yüksel nie była tak zniewolona jak ja. Milcząc, malowałam nasz plakat. Jako motyw wybrałyśmy latającą chatkę nad leśną polaną. A w niej widoczną w małym oknie Dorotkę z jej niewielkim psem, obie sylwetki wycięte z czarnego papieru. Yüksel z kolei wykaligrafowała wielkimi literami: CZARNOKSIĘŻNIK Z OZ – KLASA 9B.
Nagle z tylu za mną ktoś się nachylił. Zamknęłam oczy i ze strachu upuściłam czarny flamaster. Znalazłam się między opalonymi, ciepłymi ramionami Paula. – Byłabyś oczywiście dużo lepszą Dorotką – szepnął mi do ucha, a jego usta przez chwilkę muskały moją małżowinę.
Zrobiło mi się gorąco i dostałam zawrotów głowy ze zdenerwowania.
Odwróciłam się raptownie.
– Przestań! – sapnęłam ciężko, odpychając go na bok. Paul lekko się odsunął i milcząc, przyglądał mi się.
„Nie odsuwaj się”, błagałam w duchu. „Och proszę, nie odchodź. Kocham cię, Paul, ale to jest zabronione, to grzech, Bóg mnie ukarze. Zabije mnie podczas Armagedonu, zgładzi swoim mieczem, pod którego ostrzem będę się wić z bólu i ostatecznie wykrwawię się w straszliwych męczarniach…”
Widziałam tę śmierć wyraźnie przed sobą, w końcu brat Jochen wciąż mi opowiadał o Armagedonie.
Paul w milczeniu stanął przede mną i stał tak bez słowa, rozmyślając, aż pani Winter zniecierpliwiona zawołała go, ponieważ pilnie potrzebowała na scenie Stracha na wróble.
W południe, po szkole, przywitali mnie w domu nie tylko Roswitha i młodsi bracia, lecz także rodzice mojej macochy. W łazience zaplotłam sobie pospiesznie nowy warkocz i zapięłam bluzkę na ostatni guzik.
– Dzisiaj jemy wszyscy razem – wyjaśniła babcia, rzucając mi dziwne spojrzenie. Nic nie powiedziałam, a także nie modliłam się przy stole.
– Hannah, ubieraj się, wychodzimy – zawołała Roswitha wkrótce po obiedzie.
– Nie idę na służbę kaznodziejską – powtórzyłam nerwowo słowa, które wypowiedziałam rano, nie ruszając się z sofy.
– Oczywiście, że idziesz ze swoją matką na służbę kaznodziejską – oznajmiła mi ostro babcia.
– Ona nie jest moją… – szepnęłam bojaźliwie. Dalej już nie dokończyłam, ponieważ dziadek uderzył mnie w twarz. Jego duża, twarda ręka trafiła mnie w usta, aż głowa odbiła się od oparcia sofy. Zupełnie nic nie poczułam, zauważyłam jedynie, że coś ciepłego spływa mi po podbródku.
– Krew – pisnął wystraszony Benjamin. – Dziadku, przez ciebie Hannah leci krew.
Roswitha, która była już ubrana w płaszcz, zabrała Benjamina z pokoju gościnnego. – Idź na podwórko do braci – powiedziała surowo. – Zabiorę was zaraz do siostry Ines. Dzisiaj ona się wami zajmie.
Rodzice Roswithy stali jedno obok drugiego przy sofie. – Uderz ją spokojnie jeszcze raz – powiedziała zachęcająco babcia, nie spuszczając ze mnie oczu.
Dziadek przytaknął i pociągnął mnie za rękę do góry.
– Wstawaj, dziewucho – powiedział ze spokojem.
– Nie, nie… – wyjęczałam, pochylając głowę, ale dziadek i tak mnie uderzył. Zwyczajnie uniósł prawą rękę, w tym czasie lewą mocno mnie trzymając, i uderzył w twarz. Potem tą samą ręką zadał kolejny cios. Tym razem wierzchem dłoni. Potem spoliczkował mnie znowu swoją twardą, otwartą dłonią i zaraz ponownie jej odwrotną, kościstą stroną. Sapał przy tym tak, jakby wykonywał jakąś ciężką pracę. Głowa latała mi to w tę, to w tamtą stronę, a mnie nagle przyszło na myśl, że zupełnie straciłam czucie. Nie czułam ciosów na twarzy, tylko powiew od ręki dziadka oraz szum w głowie. Zrobiło mi się niedobrze i usłyszałam własny świszczący oddech.
– Myślę, że już wystarczy – powiedziała niespodziewanie Roswitha.
A potem jeszcze coś:
– Dziękuję ci ojcze, wyświadczyłeś Hannah wielką przysługę. Z powrotem usiadłam na sofie. I dokładnie w tej samej chwili to się zdarzyło… fotografia mojej Matki wypadła mi spod bluzki, która w czasie szarpaniny wyszła mi ze spódnicy. Zdjęcie upadło na dywan w pokoju gościnnym. Roswitha spojrzała zdziwiona i w tym samym czasie przelotny uśmieszek zniknął z jej twarzy. Tuż po tym babcia postawiła stopę na wizerunku Mamy.
– Nie, nie…! – krzyknęłam przerażona i w tej samej chwili poczułam nagle ból, spowodowany serią razów w twarz. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, babcia schyliła się po fotografię, podniosła ją i końcówkami palców podała dalej. Roswitha chwyciła za zdjęcie i wyszła z pokoju.
– Oddaj mi je – krzyczałam, jak oszalała. – Proszę, proszę, proszę, to należy do mnie, potrzebuję go…
Dziadkowie gapili się na mnie ze wstrętem, on położył rękę na moich plecach, ciężką i silną jak skała i wysłał mnie do mojego pokoju. Zamknęli za mną drzwi, nim zdążyłam się za nimi obejrzeć. Próbowałam kilkakrotnie naciskać na klamkę, ale dziadek mocno trzymał ją z drugiej strony, tak że w ogóle nie mogłam nią poruszyć.
– Rosi, gdzie jest klucz? – usłyszałam babcię wołającą Roswithę. Jej głos brzmiał zupełnie naturalnie.
– Już niosę – odpowiedziała, śmiejąc się.
Nie mogłam w to uwierzyć: rzeczywiście był jakiś klucz od mojego pokoju? Jakże często prosiłam o niego, a oni wciąż zapewniali mnie, że w naszym mieszkaniu nie ma kluczy do drzwi. W czasie kiedy nasłuchiwałam, jak mnie zamykali, zrobiłam się nagle zupełnie zimna i harda. Otworzyłam szafę, wyciągnęłam małe pudełko po butach, a z niego mój dziennik, w którym zapisałam: „Oni kłamią. Oni stale kłamią. Kłamią tutaj i w czasie służby kaznodziejskiej. Kłamią nawet w Sali Królestwa. Gardzę nimi. Nienawidzę ich, nienawidzę, nienawidzę. Oni mnie pobili, aż do krwi. Zamknęli. Jestem ich WIĘŹNIARKĄ.
Paul – Paul – Paul – kocham cię. Uwolnij mnie”.
Następnego dnia znowu zostałam w domu, moją twarz pokrywały czerwone plamy i lekka opuchlizna, podobnie zresztą jak dolną wargę, która była zgrubiała.
– W takim stanie nie możesz iść do szkoły – powiedziała Roswitha, kiedy przyniosła mi do łóżka filiżankę herbaty. Milczałam przerażona, myśląc o fotografii Mamy, którą mi zabrała.
– Benjamin też jest chory – powiedziała, uśmiechając się. – Możesz się nim zająć. Starszych idę teraz zaprowadzić do przedszkola, a wracając, odwiedzę brata Jochena i siostrę Brigitte.
Nie ruszyłam się z miejsca.
– No wstawaj, Hannah – zniecierpliwiona rzuciła polecenie. Podnosiłam się opieszale. Ciepłe, słoneczne promienie oślepiały mnie, zniechęcona zacisnęłam powieki, aby uniknąć oglądania Roswithy. Nagle usłyszałam głos ojca, dobiegający z korytarza.
– Markus i Jakob bądźcie, proszę, trochę ciszej.
– Tatusiu, to ty jeszcze tu jesteś… – westchnęłam z ulgą.
– Hannah… – ojciec odezwał się cicho, odsuwając mnie od siebie na pewną odległość. Przyjrzał się mojej opuchniętej twarzy, jego wzrok wyrażał przerażenie i to dodało mi odwagi i siły.
– Tatusiu, ona jest taka podła – rozpłakałam się, czepiając się jego ramienia. – Wszystkiego mi zabrania i godzi się, żeby dziadek mnie bił, i zabrała mi fotografię Mamy. Ona nie ma prawa…
– Hannah… – znowu się odezwał, a jego twarz była blada, napięta i wyrażająca bezradność. Nie chcąc znosić tego spojrzenia, ponownie objęłam go obiema rękami za szyję i przytuliłam swoją wilgotną twarz do jego piersi. Nagle odczułam, jak ojciec prostuje się, próbuje zachować między nami większy dystans.
Westchnęłam, gdyż pojęłam, że Roswitha teraz także znajdowała się w przedpokoju.
– Michael, jesteś już spóźniony – usłyszałam po chwili serdeczny, ale stanowczy głos.
– Masz rację, Roswitho – burknął, odsuwając mnie na bok. – Hannah, przykro mi…
– Tatusiu! – jęknęłam.
– Roswitha się tobą zaopiekuje i Bóg jest stale przy tobie, weź sobie to do serca i nie przegraj bezsensownie swojej szansy.
Z tymi słowami zostawił mnie w przedpokoju, usłyszałam jeszcze jego pośpieszne kroki na klatce schodowej, które z wolna stawały się coraz cichsze, milknąc w oddali.
Z reszty tego przedpołudnia niewiele zapamiętałam, wiedziałam tylko, że przyprowadziłam do siebie do łóżka mojego najmłodszego, kaszlącego braciszka, zaraz po tym, jak Roswitha wreszcie wyszła z domu z pozostałą dwójką.
Benjamin tulił się do mnie, włożył swoją malutką, gorącą, spoconą dłoń w moją. Wąchałam jego miękkie, jasne loki, czując, jak bardzo go kocham.
Moje myśli zaprzątnięte były Paulem, który teraz, w owej chwili, był w szkole, gdzie także i ja właściwie w tym czasie powinnam być. Patrzyłam w okno na dobiegające przez nie promienie słoneczne, wyobrażając sobie, jakby to było, gdyby Paul teraz także spoglądał na świat i przy tym pomyślał o mnie. Mogłoby tak być? Czułam bardzo wyraźnie, że w środku cała się trzęsę.
Paul powiedział, że mu się podobają moje oczy i włosy, czy naprawdę? W moich szarych oczach i blond włosach nie było przecież nic szczególnego.
– Hannah, dlaczego dziadek cię zbił? – zapytał nagle mój drobny, trzyletni braciszek.
– Nie wiem… – odrzekłam smutna.
– Może dlatego, że wciąż jesteś nieposłuszna? – zastanawiał się Benjamin, w jego głosie także słychać było przygnębienie.
– Jestem niegrzeczna…? – zapytałam apatycznie.
– Babcia i mama tak mówią – dodał, głaszcząc mnie po twarzy swoimi pulchnymi paluszkami. – Ale ja tak nie uważam, kocham cię bardziej od wszystkich.
Nie wytrzymałam, łzy popłynęły mi po policzkach.
– Nie, nie – jęknął, głaskając moją zapłakaną twarz. Więcej z tego, co się działo w tym dniu, nie zapamiętałam.
Pozostałe dni tamtego tygodnia przeżyłam jak we mgle.
– Czy coś się z tobą dzieje, Hannah? – zapytała w środę zatroskana pani Winter.
Milczałam.
– Jesteś taka blada, czy coś się stało?
Przecząco pokręciłam głową, oglądając, jak inni w czasie ostatniej lekcji próbowali role w spektaklu. Mój plakat Yüksel dokończyła sama.
– Nie wiedzieliśmy, jak długo będziesz nieobecna – wyjaśniła mi usprawiedliwiająco. – A plakat musiał przecież tak szybko, jak to możliwe, trafić do drukarni.
Przytaknęłam.
– Hannah, dlaczego stale mnie unikasz? – zapytał Paul mniej więcej z tysiąc razy, zawsze kiedy schodziły się nasze drogi.
– Zostaw mnie – to było wszystko, co mu tysiąc razy odpowiadałam. Unikałam jego rozmarzonego, dziwnego spojrzenia, na przerwach ukrywając się przed nim za kubłami na śmieci. Tam śmierdziało i dlatego rzadko ktoś się zatrzymywał w tym miejscu. Tylko ja, kucałam obok kubłów na rozgrzanej ziemi, czując się sama jak śmieć.
– Skąd od ciebie ten dziwny zapach ostatnimi dniami? – zapytała w piątek Roswitha, kiedy wróciłam do domu na obiad. Skrzywiła się przy tym, pociągając nosem.
Nie odpowiedziałam.
– Przebierz się, idziemy na zgromadzenie – oznajmiła po południu.
Poszłam bez słowa do łazienki, założyłam czystą spódnicę, ale bluzki nie zmieniłam, nosiłam ją już kilka dni, ale było mi wszystko jedno. Przestałam także myć włosy, a kiedy Roswitha kazała mi wziąć prysznic, puszczałam tylko wodę, stojąc przy zamkniętych drzwiach i pilnując, aby nikt mnie nie nakrył na oszustwie.
W czasie zgromadzenia brat Jochen zawołał mnie do przodu, stawiając przed całym zborem.
– Jak już wszyscy wiecie, nasza siostra Hannah ostatnimi czasy odmówiła nam posłuszeństwa. Kłamie, jest bezczelna i bezwstydna, ma grzeszne myśli, a jej wygląd…?.' – Co o tym myślicie, siostry i bracia?
Przerażona stałam cicho obok niego i nagle naszło mnie uczucie, że coś ze mną nie jest w porządku. Wydawało mi się, że najzwyczajniej wyślizgnęłam się z siebie i unosiłam się lekko nad wszystkimi. Widziałam swoją ziemską powłokę, stojącą tam, na dole, bladą i skrępowaną, bezradną i śmieszną, ale sama majestatycznie wisiałam w powietrzu zimna, bez czucia, nad tym poniżonymi ciałem.
– Hannah jest smutna, ona tak płakała, że moje ręce były całkiem mokre… – krzyknął Benjamin, zanim ktoś go zdołał uciszyć. Zobaczyłam jak zdenerwowana Roswitha skarciła go.
– Wygląda jak flejtuch – odezwał się brat Bernhard.
– Tak, rzeczywiście zmieniła się bardzo na niekorzyść – zawołała siostra Jeanette.
– A przecież wcześniej była taką grzeczną dziewczynką – dodał brat Paul.
– Potrzebuje dyscypliny – zawołał brat Roland.
– Dostaje ode mnie regularnie – odparł dziadek, wzruszając ramionami.
– Nie wolno wam zapominać, bracia i siostry, że jej… Hannah… naturalna matka była osobą bez charakteru, bardzo niefrasobliwą… – powiedziała babcia ze wstrętem.
Moja pusta, nic niemówiąca powłoka tam, z przodu, na scenie nagle zapadła się w sobie, taka bezsilna, podczas gdy ja unosiłam się bardzo wysoko w naszej Sali Królestwa z rozłożonymi w powietrzu ramionami i śmiejąc się w duchu.
Cały następny tydzień musiałam zostać w łóżku, Roswitha czujnie mnie pilnowała. Ani ojciec, ani moi młodsi bracia nie zaglądnęli do mnie.
Raz usłyszałam dzwonek telefonu w przedpokoju, a po chwili Roswithę, jak zimnym, stanowczym głosem wyjaśniła, że nie ma mnie dla nikogo, gdyż choruję na ciężki nieżyt oskrzeli i koniecznie potrzebuję spokoju.
– Kto to jest Paul König? – zapytała, kiedy chwilę później przyniosła mi do pokoju kolację.
Drgnęłam, gdyż przeszła przeze mnie jakaś tajemnicza, gorąca fala radości. A jednak zadzwonił. Musiałam zatem dla niego coś znaczyć, nawet jeśli było to trudne do wyobrażenia. W końcu nie byłam atrakcyjną, tylko niedojrzałą, niezadbaną i flejtuchowatą dziewczyną, nikim więcej. Dokładnie tak w każdym razie opisała mnie wczoraj siostra Brigitte, kiedy przyszła w odwiedziny.
– Jesteś cała czerwona na twarzy, Hannah – stwierdziła Roswitha, przyglądając mi się ze wstrętem. – Tak więc to jest ten Paul König, który ci poprzewracał w głowie i zbliżył do szatana.
Przerażona pokręciłam przecząco głową.
– Widzę, że kłamiesz Hannah – fuknęła Roswitha. – Oczywiście, że to ten chłopak, który cię zepsuł i splamił. Uprawiałaś z nim seks, oddałaś mu się?
Zamknęłam oczy i przypominałam sobie o wielu marzeniach, w których robiłam rzeczy, bliskie podejrzeniom Roswithy. Podniecające, delikatne, piękne…
– Brak odpowiedzi jest także odpowiedzią – wymamrotała, wzdychając, Roswitha, po czym wstała. – Wyjaśnimy to – powiedziała zdecydowanie. – Przecież cię kocham, Hannah. Jesteś moją córką, moją jedyną córką, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ci pomóc.
Na tym skończyła i wyszła z pokoju, zamykając za sobą głośno drzwi.
Zbliżała się szkolna premiera i 9b opętała teatralna gorączka. Budowaliśmy scenografię, koleżanki i koledzy przeszukiwali w domach swoje szafy w celu znalezienia odpowiednich ubrań na kostiumy, które matki z satysfakcją przerabiały. Wszyscy byli uradowani i podnieceni, wszyscy za wyjątkiem mnie. Chodziłam samotna, unikając Marie i Paula, a popołudnia spędzałam w domu.
„Oni mają jakiś plan, czuję to – zapisałam cała w strachu do dziennika. – Przez ostatnie dni Roswitha nie zamieniła ze mną ani jednego słowa, nie patrzy na mnie i nie troszczy się. Każdego dnia po szkole stawia tylko bez słowa obiad na stole w moim pokoju. Benjaminowi nie wolno przez całe popołudnie przebywać u mnie. Wychodzą na zgromadzenia beze mnie i nikt nie żąda, abym szła na służbę kaznodziejską. Boję się i czuję się samotna. Jutro skończę szesnaście łat”.
Przeczytałam także rozlatujący się dziennik Mamy, chociaż nie było to łatwe, gdyż swoje notatki robiła niestety ołówkiem i zapiski już się trochę wytarły i zbladły. Spore fragmenty były nieczytelne. Mimo to przeczytałam go do końca. Jak inaczej wyglądał świat mojej Matki. Ona chodziła na koncerty, do teatru, wydawało się, że życie sprawiało jej wiele radości i zabawy. Kilkakrotnie paliła nawet haszysz, a raz z moim ojcem zrobili sobie krótki wypad do Amsterdamu, spędzając tam dwie noce w parku.
Ostatnia część dziennika dotyczyła problemów finansowych i te swoje przemyślenia zapisała długopisem.
„Nie daje mi to spokoju, wciąż mamy krucho z kasą – zanotowała. – Hannah jest najsłodszą myszką na świecie, ale dziecko to cholernie droga przyjemność. Stale wydaję pieniądze. Michael nie jest w stanie wiele mi pomóc. Jest bezradny. Czasami mnie denerwuje, naprawdę. Ja muszę być zawsze i do wszystkiego. Beze mnie w ogóle nic nie umie zdziałać. Nawet mój dobry nastrój jest mu nieustannie potrzebny. Jeśliby mnie kiedyś zabrakło, to natychmiast zginie”.
Ostatni zapis w dzienniku Mama zrobiła w pewien wrześniowy piątek:
„Dzisiaj jest okropny dzień. Ale jeśli coś musi być, to musi. Idę po południu do rodziców prosić o pomoc finansową na pewien czas. Gówno, przecież przysięgałam sobie, że nigdy nie będę tego robić! Na pewno będą się śmiać w kułak i stawiać warunki. Cholera…”
Wlepiłam wzrok w te słowa, które moja Matka przed wieloma laty pewnego jesiennego dnia we wrześniu w złości nagryzmoliła w swoim niemal w całości zapisanym dzienniku.
22 września! Roztrzęsiona wstałam i podeszłam do okna. Oszołomiona, wychyliłam się przez nie, na zewnątrz był chłodny, słoneczny dzień, rozmyślałam o Mamie, która zginęła 22 września, przed prawie dziesięcioma laty, kiedy pokonywała drogę do swoich rodziców, przechodząc przez szaloną północną obwodnicę.
Tego dnia był 16 września i nazajutrz miałam urodziny, tak więc zmarła w niecały tydzień po moich szóstych urodzinach.
Łzy napłynęły mi do oczu i właściwie chciałam zacząć płakać, gdy za moimi plecami otworzyły się drzwi.
– Hannah, ubieraj się, proszę, czas na nas – powiedziała Roswitha, nie uśmiechając się w swój charakterystyczny sposób.
– Nigdzie nie idę – szepnęłam smutno i dalej gapiłam się przez okno.
Piekły mnie oczy.
– Hannah, nie rób przedstawienia – powiedziała ostro macocha, podchodząc do mnie. Złapała mnie za rękę.
– Mamy dzisiaj wizytę u mojej lekarki.
– Wizytę u lekarza? – zdziwiłam się.
– Tak, u siostry Walburgi – głos Roswithy zabrzmiał chłodno. Drgnęłam. Siostra Walburga była świadkiem Jehowy i ginekologiem Roswithy.
– No chodźże już, Hannah – ponaglała mnie.
– Nie chcę – wyszeptałam przerażona.
– Chcemy tylko sprawdzić profilaktycznie – wyjaśniła.
I tak też się stało. Z zawziętą miną zaciągnęła mnie na przystanek autobusowy, z którego pojechałyśmy do centrum miasta.
W poczekalni było pełno pacjentek, ale mimo to bardzo szybko wywołano moje nazwisko. Roswitha podniosła się pierwsza.
– Wolałabym iść sama… – powiedziałam błagalnie.
– No, co jeszcze – zirytowała się Roswitha. – A co ty masz w ogóle do chcenia, Hannah.
Weszłam za Roswithą do gabinetu. Siostra Walburga i Roswitha przywitały się porozumiewawczym spojrzeniem, oznaczającym „Wczoraj umówiłyśmy się telefonicznie”, dając do zrozumienia, że dzisiejsza wizyta miała zupełnie inny charakter niż zazwyczaj.
To było nieprzyjemne spojrzenie, nieszczęśliwa gapiłam się na białą wykafelkowaną ścianę. W tej samej chwili zrobiło mi się bardzo zimno.
– No rozluźnij się, Hannah – zarządziła w końcu siostra Walburga.
Roztrzęsiona zrobiłam to, co chciała, telepiąc się ze strachu, usiadłam wreszcie na wysokim, wywołującym nieprzyjemne wrażenie fotelu ginekologicznym.
– Rozłóż szeroko nogi i rozluźnij się, Hannah – powiedziała, gładząc mnie po lewym kolanie. Może chciała dodać mi odwagi. Słysząc obok siebie oddech Roswithy, wcale nie czułam się swobodnie.
– Luźno – wydała polecenie lekarka i po chwili włożyła mi znienacka między nogi zimny, duży przyrząd. Zabolało mnie to i zaniepokoiłam się. Nagle opanował mnie przeraźliwy strach, spowodowany ewentualnym odkryciem tego, że ostatnio znowu sama się dotykałam dokładnie w to miejsce, do którego przyłożyła zimny wziernik, niemal każdej nocy głaszcząc się i rozmyślając o Paulu i o uczuciach, jakie do niego żywiłam.
– Wszystko w normie – mruknęła siostra Walburga w tej samej chwili.
Usłyszałam westchnienie Roswithy. I wtedy, właśnie wtedy, zrozumiałam, po co mnie badano. Chcieli wiedzieć, czy już przespałam się z Paulem. Wówczas nie byłam już taka nieświadoma rzeczy, jak wcześniej. Wiedziałam, że w mojej nieczystej części ciała znajduje się błona, która zostaje przerwana, kiedy uprawia się seks.
– Możesz się już ubrać, Hannah – powiedziała siostra Walburga, gładząc mnie tym razem po policzku.
Przytaknęłam pokornie i udałam się do kabiny.
– Tak więc współżycia nie było, przynajmniej tyle – usłyszałam Roswithę, mówiącą przytłumionym głosem.
– Tak, ale ta mała jest bardzo chuda i blada – powiedziała siostra Walburga po namyśle.
– Najważniejsze, że wszystko tam jest w porządku – dodała Roswitha, a po jej głosie poznałam – zwróciłam na to uwagę – że na jej twarzy znowu pojawił się ów charakterystyczny uśmieszek.