37543.fb2 Ch??d Od Raju - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Ch??d Od Raju - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

6

Tego dnia skończyłam szesnaście lat. „Dzisiejszej nocy znowu umierałam we śnie – napisałam dzienniku z samego rana, kiedy w mieszkaniu panował jeszcze całkowity spokój. – Może byłoby to najlepsze rozwiązanie, gdybym naprawdę umarła. (A przy tym dzisiaj są moje urodziny…). Wszystkiego najlepszego, droga Hannah!!!

Chcę żyć normalnie albo umrzeć.

Chcę być kochana, chcę, aby traktowano mnie poważnie, chcę mieć świece, dostawać kwiaty i prezenty, chcę być razem z Paulem.

Moje życie jest bez sensu.

Pragnę śmierci…”

Wstałam i podeszłam do szafy, aby wyciągnąć czyste rzeczy do ubrania. W końcu dzisiaj był szczególny dzień, jeśli nie dla mojej rodziny, to przynajmniej dla mnie. Patrzyłam przygnębiona na moje tandetne, niemodne ciuchy. Na kilka ciemnych spódniczek, parę białych, jasnoniebieskich i beżowych bluzek, brzydkie pulowery, wdzianko zrobione na drutach, źle leżące, w kolorowe paski oraz bawełnianą bluzę z tamtego roku.

– Nienawidzę tego całego gówna… – bąknęłam zrezygnowana.

Jednakże wpadłam na pewien pomysł – zupełnie zwariowany, a przede wszystkim zabroniony!

Wróciłam szybko do łóżka, cicho wyciągnęłam spod niego torbę pełną rzeczy Mamy. Pośpiesznie, z bijącym sercem, wyciągałam je, w końcu nie miałam wiele czasu do chwili, nim wstaną inni, dlatego działałam błyskawicznie. Wślizgnęłam się w różowe, obcisłe, zamszowe spodnie i naciągnęłam przez głowę długą, w nasyconym kolorze czerwonych maków, bluzę. W torbie znalazłam nawet parę butów, brązowych, śmiesznych, wiązanych liliowymi, połyskującymi sznurowadłami. Szybko włożyłam je na nogi. Potem dorwałam się do szafy, wyciągnęłam z ukrytego kartonowego pudełka kubek z biżuterią Mamy. Zatkało mnie, kiedy wygrzebałam z niego wreszcie orientalny łańcuszek oraz śmieszny klips z kryształu górskiego, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałam. Założyłam na lewe ucho huśtające się cacko, po czym przemknęłam się możliwie najciszej do łazienki, umyłam dokładnie zęby i schłodziłam rozpaloną, podnieconą twarz sporą ilością zimnej wody. Uczesałam włosy, zwyczajnie odrzucając je do tyłu. Na końcu odważyłam się na krótkie spojrzenie w lustro… Prawie mnie zemdliło z podniecenia, w pośpiechu zbiegłam na ulicę.

Dwie długie nogi w obcisłych, różowych spodniach szły wzdłuż drogi. Nieznane nogi, obce mi, winne tego, że za każdym razem, gdy na nie spoglądałam, opanowywał mnie strach. Moje rozpuszczone włosy powiewały na chłodnym jesiennym wietrze, łaskocząc mnie od czasu do czasu po szyi. Szczupłe ramiona przykrywała bluza w nasyconym kolorze czerwonych maków, a dwie nieznane nogi obute w połyskujące liliowym kolorem sznurowadła stąpały ze specyficznym dźwiękiem po asfalcie. Im bliżej podchodziłam do szkoły, tym stawiałam wolniejsze kroki. Powoli ze wszystkich stron schodzili się uczniowie, którzy albo rozmawiając, albo się śmiejąc, albo chichocząc, albo szepcząc, albo milcząc, albo czytając, albo nucąc, albo słuchając muzyki, przechodzili koło mnie przez wielką szkolną bramę. Nagle z mojej prawej strony pojawiły się Amanda i Deborah. Drgnęłam i najchętniej bym się skuliła i skryła, a jednak powoli szłam dalej. One robiły to, co zawsze, a mianowicie nachyliwszy się do siebie, porozumiewały się szeptem. I stał się cud: nie rozpoznały mnie, a przynajmniej na samym początku. Odetchnęłam z ulgą. Znienacka ktoś szarpnął mnie za rękaw, wystraszona odwróciłam się.

– Paul… – wykrztusiłam zaskoczona, próbując się uśmiechnąć.

– Hannah! – odezwał się Paul, także zaskoczony i zmieszany. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin… – wybełkotał w końcu, gapiąc się, wciąż oszołomiony.

– Skąd wiesz, że mam dzisiaj urodziny? – zapytałam cicho, ciesząc się, że o nich pamiętał.

– Ponieważ cię lubię, Hannah – odparł ostrożnie, a potem nagle przyłożył dłonie do mojej rozpalonej twarzy, składając bardzo szybko delikatny pocałunek na moich ustach. – Nie wiem, jak mam ci to powiedzieć… jesteś najładniejszą dziewczyną z całej szkoły – naraz szybko wyrzucił z siebie, nie przestając mnie całować.

Milczałam zakłopotana, zmuszona mimowolnie do ponownej refleksji nad wczorajszym dniem, w którym Roswitha zaprowadziła mnie do ginekologa, aby się upewnić, czy ja z Paulem…

Odpędziłam to wspomnienie i uniosłam głowę. – Sądzisz, że moglibyśmy przez chwilę gdzieś zostać sami? – zapytałam szybko.

– Jasne – powiedział Paul, chwytając mnie za rękę. – Chodź! Zaprowadził mnie na tyły niewielkiego pawilonu, gdzie znajdowały się nasze pracownie – chemiczna i fizyczna, a stamtąd przez niewysoki mur, o którego istnieniu nie miałam pojęcia do tamtej pory, na małą łąkę.

– O co chodzi, Hannah? – zapytał, przypatrując mi się. Wtedy błyskawicznie chwyciłam go za szyję, przyciskając swoje usta do jego. Paul stał zupełnie spokojnie, jego wargi były ciepłe, suche i cudowne, całowaliśmy się, tylko przez chwilę, krótko, delikatnie i ostrożnie.

Gdy usłyszeliśmy dzwonek, poszliśmy bez słowa z powrotem, a kiedy stanęliśmy razem przed drzwiami do klasy, Paul znowu powiedział cicho. – Myślę, że naprawdę cię kocham, Hannah. Jakoś sobie poradzimy.

– Ale ja nie wiem, jak… – to było wszystko, co mu odpowiedziałam.

Pozostałą część przedpołudnia czułam się tak, jakby przeszła przeze mnie burza. Burza z błyskawicami rozpętała się, kiedy stanęłam w klasie wystrojona w zwariowane rzeczy po Mamie, a kolejna, tym razem uczuć, gdy wszyscy gratulowali Marie z okazji jej urodzin. Marie nagle popatrzyła na mnie, rzucając pytająco – zachęcające spojrzenie, a ja przyłapałam się na tym, że jej nieśmiało przytakuję. Wtedy odezwała się. – Dlaczego właściwie składacie życzenia tylko mnie? W końcu Hannah także ma dzisiaj urodziny!

9b spojrzała na mnie niezdecydowanie, a potem wybuchła nowa burza, burza oszołamiającej przyjaźni. Potrząsali mi rękę i bombardowali pytaniami. Tylko Amanda powiedziała coś niesympatycznego. – Co się nagle stało z naszą nudną ciotką Jehową? Czyżby ci wypowiedzieli członkostwo w sekcie, czy co?

Poczułam lodowate zimno w żołądku, kiedy usłyszałam jej słowa, a oczami szukałam uspokajającego spojrzenia Paula.

Paul. Ten wywołał we mnie bez wątpienia wielką burzę. Myślałam o naszym pocałunku na małej łączce z tyłu za szkołą, miałabym ochotę móc uściskać cały świat.

Na pierwszej długiej przerwie nie mieliśmy z Paulem okazji, aby się spotkać tylko we dwoje. Marie i inne dziewczyny otoczyły mnie, nawet Deborah była dzisiaj dla mnie serdeczna.

– No powiedz wreszcie, Hannah, co ci się nagle stało? – zapytała, szczerząc zęby w uśmiechu i przyglądając się, zadumana, moim kolorowym rzeczom. – Wyglądasz naprawdę wystrzałowo. Skąd wytrzasnęłaś te ciuchy?

– Hej, Hannah, o co chodzi z tymi twoimi urodzinami? – dopytywała się.

Zanim zdołałam jej odpowiedzieć, wtrąciła się Sabrina.

– Przecież dotychczas nie mogłyśmy ci winszować z tej okazji…

– Pozwolili ci rodzice na ten zgubny strój? – krzyknęła Anne, dotykając z ciekawością mojego rękawa. – Myślałam, że są dla ciebie tacy surowi?

Stałam bezradnie i nie wiedziałam, co mam powiedzieć.

– No, daj Hannah już spokój – na szczęście powiedziała chwilę później Marie, kładąc rękę na moim ramieniu.

– Chodź, idziemy stąd – szepnęła mi do ucha. Skinęłam głową z ulgą i ramię w ramię z Marie i Susanne oddaliłyśmy się od reszty. Odwróciłam się jeszcze parę razy, rozglądając się za Paulem, ale nigdzie nie zdołałam go namierzyć. Znowu myślałam o naszym sekretnym pocałunku na niewielkiej, szkolnej łące, tęskniąc za nim.

Marie i Susanne zachowywały się bardzo taktownie.

– Jasne, że wszystkich zamurowało na twój widok – powiedziała Marie po krótkiej chwili milczenia, mrugając do mnie porozumiewawczo.

Przytaknęłam lekko.

– Musimy cię zapytać, jak do tego wszystko doszło? – powiedziała ostrożnie Susanne.

Pokręciłam przecząco głową.

– OK – odezwała się natychmiast Marie.

Przycupnęłyśmy we trójkę na niewysokim szkolnym murze, dokładnie w miejscu, gdzie następowało jego małe, łagodne załamanie. Tutaj było o wiele spokojniej niż w pozostałej części szkolnego podwórka. Zamyślona rzuciłam spojrzenie na swój tajny plac z kubłami na śmieci. Jakże często ostatnimi czasy tam przesiadywałam…

Nagle zauważyłam, że Marie i Susanne spoglądają w tę samą stronę.

– Lepiej, że dzisiaj jesteś tutaj z nami niż wciąż samotnie w stęchliźnie – powiedziała cicho Marie.

Drgnęłam. – Widziałyście mnie tam? – zapytałam zmieszana.

– Tak – odpowiedziała Susanne.

– No tak – dodała Marie. – Właściwie to Paul pierwszy cię tam zauważył.

– Paul mnie tam widział? – powtórzyłam przerażona. Przytaknęły.

– Był totalnie przygnębiony, kiedy wreszcie odkrył, gdzie się ukrywasz na każdej przerwie – wyjaśniła Marie, rzucając mi dziwne spojrzenie. – Jesteśmy zresztą przekonane, że Paul cię… bardzo lubi.

– W każdym razie wciąż o tobie myśli – dodała Susanne. Zrobiło mi się ciepło na sercu, kiedy tego słuchałam.

– Zresztą, Hannah – odezwała się Marie na dźwięk dzwonka, oznajmiającego koniec przerwy – z tego, co wiemy, to ty każdą pauzę przesiadywałaś smutna między kubłami na odpadki, chciałyśmy oczywiście podejść do ciebie i jakoś ci pomóc, ale Paul sądził, że powinniśmy ci dać trochę czasu.

Popatrzyłyśmy na siebie, cała trójka, a potem powoli udałyśmy się w drogę powrotną do klasy. Na drugiej przerwie także nie mogłam porozmawiać z Paulem. Pani Winter zabrała go do dużej auli, ponieważ tam był jakiś problem z umocowaniem naszej scenografii.

Dopiero po lekcjach spotkaliśmy się znowu, na małej łączce za szkołą. Zakradłam się tam, po tym jak nigdzie nie umiałam go znaleźć. Rozglądałam się nerwowo w zaroślach, myślałam, że mi serce wyskoczy, kiedy go zobaczyłam, siedzącego na środku łąki. Siedział tam, patrzył na mnie i uśmiechał się.

– Cały czas miałem nadzieję, że przyjdziesz – powiedział uradowany.

Klęknęłam koło niego na trawie. – Naprawdę wiedziałeś, że na każdej przerwie byłam przy kubłach na śmieci? – zapytałam cicho.

Przytaknął. – Rozmawiałaś z Marie?

Tym razem ja skinęłam głową.

– Marie bardzo cię lubi, Hannah – powiedział po krótkiej chwili, głaszcząc moją rozpaloną twarz. Zamknęłam oczy i czołem oparłam głowę o jego czoło. Dwa razy podobne zdanie. Paul bardzo cię lubi, Hannah. Marie bardzo cię lubi, Hannah. Nie byłam już więcej samotna. Wydawało się, że naprawdę istnieją ludzie, którzy mnie polubili i których choć trochę obchodzę.

W tej samej chwili Paul mnie objął. Zamknęłam oczy, moje usta odnalazły jego wargi i znowu się całowaliśmy. Jednak to był zupełnie inny pocałunek niż rano, tym razem jego gorące usta otworzyły moje, a nasze języki dotykały się i przez chwilę opanowały mnie dziwna rozkosz i podniecenie. Drżąc, gładziłam jego policzki, szyję, kark i miękkie włosy.

– Hej, Hannah, zwariowałem na twoim punkcie – wyszeptał i wsunął ręce pod moją makową bluzę. Głaskał moje ramiona, plecy, ręce.

– Paul, Paul, Paul… – szeptałam i nagle poczułam, że jestem obłędnie zakochana, tak bardzo, że zwyczajnie zachciało mi się płakać.

– Hannah – odezwał się Paul i oboje otworzyliśmy oczy. Wstałam, szlochając, a Paul podał mi swoją dłoń. Drugą ręką wycierał mi łzy z twarzy.

– Boję się, Paul – wyszeptałam. – Strasznie…

– Swoich rodziców? – zapytał.

Skinęłam głową, odwróciłam się i uciekłam.

W domu przywitała mnie Roswitha, otwierając drzwi wejściowe, zanim jeszcze zdążyłam wyciągnąć klucze. Stałam w kolorowych rzeczach Mamy z rozpuszczonymi, rozwichrzonymi włosami, przepełniona uczuciem, które nie dawało sie opisać. Miałam wrażenie, że wargi Paula wciąż dotykają moich ust, nadal czułam na nich jego pocałunek. Bałam się, żeby Roswitha tego nie zauważyła. W owej chwili zapomniałam kompletnie o swoim wyglądzie. Roswitha z kamienną twarzą bacznie mi się przyglądała. Instynktownie przyłożyłam palce do swoich wycałowanych ust.

– Co ma oznaczać to śmieszne odzienie? – zapytała, wciągając mnie szybko do mieszkania.

Nerwowo podążyłam za nią. Co dzisiaj rano mówił Paul? Nie wiem, jak mam ci o tym powiedzieć, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną w całej szkole…

– Skąd masz te okropne łachy? – dopytywała się macocha, zamknąwszy ostrożnie drzwi od mieszkania.

Milczałam.

– Przebierz się, Hannah. Pokręciłam przecząco głową.

Wówczas dała mi po twarzy. Był to mały, nieudany policzek, ponieważ w tej samej chwili zrobiłam głową unik.

– Ty uparta, zakłamana dziewucho! – krzyknęła nagle. Nie słyszałam jeszcze nigdy jej wrzasków i nie widziałam jej wytrąconej z równowagi, dlatego zdziwiona wlepiłam w nią wzrok. Wówczas uderzyła mnie po raz drugi. A później ciągnęła i szarpała mną tak długo, aż bluza w kolorze maków wydała głośny dźwięk, charakterystyczny dla rozdzieranego materiału.

– Nie! – krzyknęłam przerażona.

– Jezus osądzi cię jeszcze surowiej, ty bezbożny potworze – sarknęła ostrzegawczym tonem.

– Nie… – Wyszlochałam, uciekając do swego pokoju. Usłyszałam jeszcze jak Roswitha zamknęła za mną drzwi na klucz, później zrobiło mi się ciemno przed oczami.

To był Jezus? Przybył, aby mnie osądzić? Umarłam?

Czy tylko zemdlałam?

A może była to jedynie stara śpiączka, która się co jakiś czas odnawiała.

Było mi wszystko jedno. Słyszałam swoje dziwne, głośne westchnienia, a potem wszystko się uspokoiło. Cudowny spokój.

Kiedy się obudziłam, byłam jak odurzona. Jak to się stało, że znalazłam się w sypialni rodziców? Dlaczego leżałam tam pod cienką wełnianą kołdrą, ubrana w swoją białą bluzkę i brzydką spódniczkę? Co się stało z kolorowymi spodniami mojej Mamy? Dlaczego za oknem już się zmierzchało? Przecież dopiero co wróciłam do domu, czyż nie? Co się wydarzyło?

Szybko wstałam, próbując otworzyć drzwi od sypialni. Były jednak zamknięte i wpadłam w panikę. Co się tu dzieje?

– Tato! – zawołałam stłumionym głosem, stukając w zamknięte drzwi, ale nic to nie dało. Czekając na rozwój wypadków, pociłam się i marzłam jednocześnie. Słyszałam w mieszkaniu czyjeś kroki, lecz żadnych słów czy dziecięcych głosów. W zasadzie panował tam wręcz upiorny spokój. Tylko te nieprzerwane uporczywe odgłosy chodzenia. Musiało się tam znajdować więcej ludzi, którzy się poruszali po mieszkaniu. Kto tam był i co robili? W pewnej chwili odgłosy kroków ucichły, zapanowała śmiertelna cisza, potem usłyszałam szept i wreszcie zamknięte drzwi od sypialni się rozwarły. Cała dygocząc, cofnęłam się aż pod okno. To był ojciec z Roswithą, którzy otworzyli moje więzienie.

– Hannah… – odezwał się ojciec, a jego głos brzmiał ochryple, tak jakby płakał.

– Słucham… – powiedziałam wystraszona.

– Wszystko znaleźliśmy – powiedziała Roswithą, uśmiechając się spokojnie.

– Och, Hannah – bąknął ojciec.

Stałam, wyprostowana, ponieważ natychmiast dokładnie wiedziałam, co znaleźli.

– Nie! – krzyknęłam. – Nie macie prawa!

Mocno uczepiłam się futryny drzwi. – Proszę, Roswithą, te rzeczy należą do mnie… – W moim głosie pobrzmiewało nagle już tylko zwątpienie. Jednakże wzięłam się w garść, zebrałam w sobie całą siłę, poderwałam się w kierunku rodziców, wpadłam do przedpokoju wprost na dziadków, stojących tam jak upiorne cienie i obserwujących mnie, oraz na wysokiego i masywnego brata Jochena z bezlitosną miną, który wyrósł przed wejściem do mojego pokoju. Trzasnęłam za sobą drzwiami, rozglądając się przerażona dookoła. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Spodziewałam się powysuwanych szuflad i ubrań powyrzucanych z szafy, ale wszystko w najlepszym porządku znajdowało się na swoim miejscu. Jednak czułam, że tu byli. W pokoju unosił się zapach słodkich, fiołkowych perfum babci oraz potu zdenerwowanej Roswithy. Poza tym czułam delikatny zapach fajki brata Jochena. Wszędzie, gdzie się pojawiał, choćby na chwilę, zostawiał po sobie ten ślad. Wcześniej lubiłam go nawet, dzisiaj zrobiło mi się od niego niedobrze.

Oszołomiona przysiadłam na krawędzi łóżka, rozglądając się za ukrytym w szafie kartonowym pudełkiem. Ale karton został zabrany! A wraz z nim dziennik Mamy i mój własny oraz kubek z biżuterią. Jęknęłam cicho i kiedy mój przerażony wzrok powędrował pod łóżko, wiedziałam już w zasadzie, że torba z resztą ubrań po Mamie oraz jej skrzyneczka ze starymi szminkami także zniknęły.

Najpierw jedyna po niej fotografia, a teraz wszystko inne…

– Nienawidzę was, nienawidzę, nienawidzę! – wrzeszczałam tak głośno, że aż bolało mnie gardło. Nikt nie zareagował, odpowiedzią była upiorna cisza. Obleciał mnie strach, może dlatego, że zostałam zaskoczona wydarzeniami tego dnia, a może po prostu dlatego, że zawsze zbyt szybko mu ulegałam, nie wiem.

– Gdzie wy wszyscy jesteście? – krzyknęłam w panice. – Tato? Roswitha? Proszę! Brat Jochen? Boję się, pomóżcie mi – nie daję rady…

Wreszcie otworzyły się drzwi. Stał w nich brat Jochen, który się w końcu nade mną zlitował. Wysoki i silny, o delikatnym uśmiechu i jasnych oczach, podszedł do mnie z rozłożonymi szeroko ramionami. Ten widok przyniósł mi ulgę, ale w ostatniej chwili znowu się cofnęłam.

– Co ci jest, siostro Hannah? – zapytał cichym, miłym głosem. – Przyszedłem, aby cię ratować, chronić.

Kręciłam głową, najpierw zupełnie lekko, ale później coraz mocniej i zanim sama pojęłam, co robię, odepchnęłam go i uciekłam z mieszkania.

– Hannah… – usłyszałam wystraszony głos mojego ojca, ale się nie zatrzymałam ani nie odwróciłam, ponieważ wiedziałam, że i tak, i tak, nie umiałby mi pomóc. Kiedyś mi nie pomógł, gdy bałam się potwora pod łóżkiem, to tym bardziej teraz, kiedy stracha napędzili mi Roswitha i brat Jochen swoim ukochanym Jehową!

Uciekłam stamtąd, mimo że nikt mnie nie gonił.

Po raz drugi wieczorem samotnie przebywałam poza domem. Cała zdrętwiała powłóczyłam nogami. Niemiłosierny, jesienny zmierzch sprzyjał powstawaniu wszędzie ogromnych ilości nieprzyjaznych cieni. Marzłam i bałam się wszystkich napotykanych ludzi. Brat Jochen często nas ostrzegał przed grożącymi niebezpieczeństwami: mordercami, gwałcicielami, zboczeńcami. Wszyscy oni czyhają w wielkim świecie ludzkich zbiorowisk na swoje ofiary. Szczękałam zębami, czując pustkę. Bez zastanowienia się nad celem wyprawy przeszłam przez pół miasta, docierając, w chwili kiedy na pobliskim kościele biła godzina ósma, do naszej Sali Królestwa. O tak późnej porze panował tam kompletny spokój. Przemykałam cicho wśród małych, swojskich ogródków, próbując się uspokoić. Wokoło mnie pachniało jesienią i wilgotną trawą. Usiadłam ostrożnie w jakimś ciemnym kącie pod murem domu. Czułam chłód od ziemi, nie miało to jednak dla mnie znaczenia.

– Jehowa – szeptałam niepocieszona. – Słyszysz mnie? Jesteś? Nienawidzisz mnie? Zgładzisz mnie? Jestem zepsuta i grzeszna? Jestem pod wpływem szatana? Czy mam jeszcze jakąś szansę? Czy śmierć boli?

Nikt mi nie odpowiedział, a ja czułam coraz większą pustkę w sercu.

Nagłe usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi od sali naszego zboru i w małym przedsionku z tyłu zobaczyłam słaby promień światła, padający na zewnątrz. Przycupnęłam jeszcze bardziej przerażona w kącie domu. To wychodziła grupa młodzieży z naszego zboru. Co oni tutaj robili? Byli na późniejszym studium książki u siostry Brigitte?

– Idźcie teraz do domu, dziękuję bardzo – usłyszałam głos siostry Brigitte, żony naszego starszego zboru.

Cała trójka pomachała na pożegnanie i odeszła. Żwir trzeszczał pod ich nogami. Naraz postanowiłam iść za nimi, żeby porozmawiać. Szłam aż do przystanku autobusowego, przy którym się zatrzymali.

– Cześć… – po chwili odezwałam się ostrożnie drżącym, ochrypłym głosem.

To byli Ruwen, Raphael i Katherina, wszyscy w moim wieku. Z dziewczyną chodziłam przez jakiś czas na studium książki, a z Ruwenem brałam raz udział w kursie służby kaznodziejskiej. Ruwen i Katherina odwrócili się przestraszeni w moją stronę, wyglądali na zaskoczonych, jakby naprawdę do tej pory mnie nie zauważyli. Ruwen zrobił wielkie oczy, kiedy mnie zobaczył. Zamilkł, rzucając pozostałym ostrzegawcze spojrzenie.

– Co robiliście u siostry Brigitte? – zapytałam w końcu, kiedy milczenie tej trójki stało się już nie do zniesienia.

Ruwen spojrzał na mnie ze wstrętem. – Zjeżdżaj stąd, Hannah – to było wszystko, co po krótkim wahaniu powiedział.

Zamilkłam, widząc, jak Katherina marszcząc czoło, obserwuje mnie. Raphael był tym, który się jednak przemógł. – Hannah, dziewczyno, co z tobą? – zapytał, kręcąc z dezaprobatą głową.

– O czym mówisz? – wyszeptałam.

– Zaprosili nas do Sali Królestwa z twojego powodu – wyjaśnił zmartwiony. – Ostrzegali nas przed tobą. Stwierdzili, że mamy mieć oczy szeroko otwarte.

Poczułam jak łzy napływają mi do oczu.

– Hannah, mogą cię wykluczyć ze zboru – powiedział, gdy nadjechał już autobus.

– Jako wykluczona jesteś gorsza od śmiecia… Zacisnęłam powieki, pragnąc zniknąć stamtąd i nie musie słuchać więcej jego słów. Łzy trysnęły mi z oczu.

– Musimy już jechać – powiedział w pośpiechu. – Pomyśl o tym, Hannah, co się stanie, kiedy nastanie Armagedon!

Potem znowu zostałam sama. Poruszałam się jak we mgle, idąc prosto przed siebie, nie zauważając niczego. Spotkałam jakiegoś pijaka i przeszłam obok niego, nie zwracając nań uwagi.

– Piękna dziewczyno, nie powinnaś tak samotnie… – wybełkotał, unosząc ostrzegawczo wskazujący palec. Jednak nie zatrzymałam się, podobnie jak on, dlatego nie dotarły do mnie jego pozostałe poprzekręcane, pijackie słowa. Zaczęło mżyć, a ja wciąż szłam. Samochód, który przejeżdżał obok, zahamował raptownie, manewrując przez chwilę, zatrzymał się bardzo blisko mnie.

– Hej, słodka, może cię podwieźć?! – krzyknął jakiś młody typ i głośno się zaśmiał. Obok niego cisnęły się przez okno z opuszczoną szybą jeszcze dwie inne głowy. One także się śmiały. – Chodź, wsiadaj mała. Jedziemy w jakieś zaciszne miejsce i…

Przycisnęłam dłonie do uszu, aby nie musieć słuchać tych wstrętnych propozycji, jakie mi składali. Po chwili auto odjechało z wyjącym silnikiem.

„Brat Jochen ma rację”, pomyślałam przerażona. „Ten świat jest zły, zły, zły… Co ja zrobiłam? Teraz byłam skazana na samą siebie w tym strasznym życiu”.

W tej samej chwili mój wzrok zatrzymał się na oświetlonej budce telefonicznej. Weszłam tam z ulgą. Tak, zadzwonię do Marie. Może będzie mogła mi jakoś pomóc. Dopiero, kiedy wzięłam słuchawkę do ręki, zauważyłam, że nie mam w ogóle pieniędzy. Załamałam się i rozpłakałam. Nagle ktoś zastukał w szybę od budki. Wystraszona, podniosłam głowę i zobaczyłam uśmiechniętą twarz.

– Potrzebować pomocy? – zapytał niski, szczupły mężczyzna łamaną niemczyzną.

Wzruszyłam ramionami, ale potem przytaknęłam.

– Potrzebuję trochę pieniędzy, drobnych na telefon – odezwałam się cicho, okropnie zawstydzona.

– Pieniądze? – powtórzył. – Na telefon? Przytaknęłam, a on natychmiast otworzył portmonetkę i wsypał mi wszystkie drobne do ręki.

– Proszę bardzo… – dodał i znowu się uśmiechnął.

– Dziękuję – odpowiedziałam, przezwyciężając wstyd.

– OK – stwierdził. – Piękna, smutna dziewczyna powinna się znowu uśmiechnąć. – Potem odszedł, machając ręką na pożegnanie. Drżącymi palcami wrzuciłam do aparatu kilka monet i uzyskałam z informacji numer telefonu Marie.

– Przepraszam, czy zastałam Marie? – zapytałam wycieńczona, kiedy na drugim końcu linii wreszcie ktoś podniósł słuchawkę. Jednak Marie nie zastałam, była w kinie. Wówczas z bijącym sercem wybrałam ponownie informację telefoniczną, prosząc o numer Paula.

– Przepraszam bardzo, że przeszkadzam o tej porze, ale muszę rozmawiać z Paulem… – wyszeptałam szybko do słuchawki.

– Paula niestety nie ma w domu – odpowiedziała kobieta, która odebrała telefon. To była matka Paula. – Poszli z bratem gdzieś do miasta. Czy to coś ważnego?

– Tak… – wydusiłam z siebie i cicho westchnęłam.

– Może mógłby oddzwonię. Z pewnością zaraz będzie w domu. Już prawie dochodzi dziesiąta…

– Nie… – westchnęłam przerażona. – Nie jestem w domu, tylko…

Uniosłam głowę, próbując się zorientować, gdzie się właściwie znajduję. Nie miałam pojęcia – pokonałam wte i wewte tyle ulic.

– … jestem na północnej obwodnicy – po chwili odezwałam się zmieszana do ciężkiej słuchawki w budce telefonicznej. – Na północnej obwodnicy? – powtórzyła zdziwiona matka Paula. – Co ty tam robisz o tej porze?

– Nie wiem – szepnęłam smutna.

– Jak się nazywasz? – zapytała i usłyszałam, jak jej głos nabrał nagle zatroskanego tonu. Wtedy szybko odłożyłam słuchawkę.

Pode mną pędziły samochody.

Samochody. Samochody. Samochody. Obłędny hałas. Hałas i światła, i prędkość. Zak, samochód. Zak, znowu samochód. Zak – zak – zak.

Wszystko wirowało mi przed oczami, a moja twarz była mokra od deszczu. Deszczu i łez, wiatru i ciemności. Hałas i samochody. Autobus. Ciężarówka. I samochody, samochody, samochody.

Wtedy nie byłam już na obwodnicy północnej. Znajdowałam się w dużo lepszym miejscu, wprost cudownym. Stałam na wiadukcie górującym nad nią. Jak to się stało, że do tej pory nic nie wiedziałam o tym, że tutaj wznosi się szary, betonowy wiadukt? Zbudowany u góry, nad trasą szybkiego ruchu, na dzikim, wietrznym, mokrym od deszczu miejscu widokowym.

Gapiłam się w dół na hałaśliwą obwodnicę, czując się dziwnie lekko i bez obciążeń. Oparłam ręce na balustradzie, a na nich głowę. Pode mną śmigały samochody, a nad głową dmuchał zimny, nocny wiatr. Łzy płynęły mi z oczu, padając głęboko, głęboko w dół, gdzieś w nieznane. Nie myślałam o niczym, tylko przypominałam sobie sen o świadomej śmierci na obwodnicy.

Nagle ktoś mnie objął, ciepłe ramię przytuliło moje zziębnięte ciało. Odwróciłam się raptownie, to był Paul.

– Hannah – dyszał ciężko i zataczał się z wysiłku. Stałam sztywno, cała zmieszana. Skąd on się tu wziął? Jak to się stało? Jak mnie znalazł?

– Paul… – wyszeptałam, przytulając do niego.

– Chciałaś… skoczyć w dół, Hannah? – zapytał, ściskając tak mocno, że aż mnie zabolało.

– Nie… Tak… Nie wiem – wyszeptałam w końcu.

– Chodź – powiedział, a potem, milcząc, opuściliśmy wiadukt, na którym hulał silny wiatr. Szliśmy przed siebie bez słowa.

– Tutaj zginęła moja Mama – szepnęłam, kiedy zostawiliśmy już za sobą obwodnicę. Paul głaskał moją zimną, wilgotną twarz. – Nie wiem nawet, gdzie jest jej grób – zrozpaczona powiedziałam cicho po jakimś czasie. – Odnajdziemy go, obiecuję. – Potem znowu zamilkliśmy. – Zapanowali nad moim całym życiem – odezwałam się szeptem, gdy wchodziliśmy do domu, w którym mieszkał.

– Wiem – odparł.

– Ale kocham ich mimo wszystko, ojca, macochę i młodszych braci i boję się zostać bez nich…

Nagle otworzyły się drzwi do mieszkania.

– Znalazłem ją, mamo – powiedział do wyjątkowo krzepkiej kobiety, wyglądającej na bardzo zatroskaną, a w jego głosie dało się słyszeć ulgę.

– Dzięki Bogu! – westchnęła kobieta, zamykając za nami drzwi. – Chcecie coś ciepłego do picia? – kontynuowała, głaszcząc mnie przez chwilę po mokrych włosach.

Pokręciłam głową. – Nie, chciałabym tylko położyć się spać – poprosiłam cicho. – Jestem taka zmęczona i zmarznięta.

Matka Paula przytaknęła i pościeliła mi łóżko dla gości, zadbała o suche rzeczy i termofor.

– Muszę zadzwonić do twoich rodziców – powiedziała w końcu niepewnie.

– Proszę, nie! – krzyknęłam wystraszona. – Natychmiast przyjechaliby po mnie…

Widziałam, jak Paul po cichu perswadował coś matce i jak w pewnej chwili przytaknęła ku mojej radości. Skinęła głową i zamknęła drzwi od pokoju, zostawiając nas samych.

– Chcesz jeszcze porozmawiać, jubilatko? – zapytał, siadając na krawędzi łóżka. Jednym palcem głaskał bardzo delikatnie moje czoło.

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

– Chcesz pewnie przez jakiś czas zostać sama?

Ponownie pokręciłam głową, przez którą w ułamku sekundy przebiegła myśl o wielu sennych marzeniach, w których Paul i ja, tak jak teraz byliśmy tylko we dwoje.

– Mam się położyć przy tobie? – Wyszeptał mi nagle do ucha.

Otworzyłam oczy i długo patrzyliśmy na siebie. W końcu przytaknęłam, a on wśliznął się, tak jak siedział, pod kołdrę.

– Wciąż jesteś jeszcze cały mokry – stwierdziłam, będąc naraz jednocześnie całkowicie wypoczęta i strasznie wykończona.

– Nie przyszedłem tu, żeby się przebrać – wyszeptał mi usprawiedliwiająco do ucha.

– Możesz się spokojnie przebrać – dodałam odważnie.

– Jesteś tego pewna?

– Tak.

– OK.

I ostrożnie zdjął z siebie wilgotne od deszczu rzeczy, mocno przytulił się do mnie pod ciepłą kołdrą. W którejś chwili poczułam jego gołe, rozgrzane nogi, a zaraz potem delikatne, ciepłe, muskularne ramię na swoim drżącym ciele. Leżeliśmy jak dwie pasujące do siebie łyżki w ciasnym pudełeczku, oboje w koszulkach z krótkimi rękawami i majtkach, podnieceni i ciężko oddychający. Paul głaskał moje ramiona i brzuch, a ja dotykałam go dłonią i gładziłam po plecach. Paul całował mnie po szyi, a ja jeździłam mu ręką po jego miękkich włosach. W pewnej chwili, wahając się, odwróciłam się i zaczęłam całować jego zamknięte powieki. Paul leżał zupełnie spokojnie, wtedy delikatnie całowałam go po czole, brwiach, uszach i szyi, a także w usta.

– Kocham cię, moja jubilatko! – powiedział w końcu i wziął mnie w ramiona prawie tak mocno jak wcześniej na wiadukcie. Ale tym razem nic mnie nie zabolało, poczułam się cudownie i też objęłam go rękami, a potem zasnęliśmy.

Tak skończyły się moje szesnaste urodziny.

Następnego ranka wyszliśmy wcześnie z domu. Zamiast swoich wilgotnych od deszczu rzeczy z wczoraj, miałam na sobie koszulę Paula i dżinsy jego siostry Katrin.

– Dlaczego jesteś dzisiaj tak małomówna? – zapytał zatroskany.

– Okropnie się boję, Paul – wyszeptałam, a strach, który mnie w środku paraliżował, był tak silny, że nie pozwalał mi mówić, dusił mnie jak dzikie zwierzę. – Co będzie dalej?

Szliśmy wzdłuż ulicy, naprzeciwko której wznosił się budynek szkolny. Świeciło słońce, liście na drzewach zieleniły się, czerwieniły i połyskiwały brązem. Niebo miało kolor głębokiego błękitu, tak jakby było jeszcze lato.

– Jak w raju – powiedział Paul, prawdopodobnie chciał mnie pocieszyć. – A my jesteśmy Adamem i Ewą i całe życie przed nami…

Pokręciłam przecząco głową.

– Nie, Paul – wymknęło mi się raptownie. – Raj dopiero nastąpi. Bóg będzie rządził niebem i ziemią, ale to stanie się po Armagedonie. Wpierw Jehowa będzie sędzią i wszystkich złych ludzi wybierze i zgładzi, potem dopiero powstanie raj, i tylko dla tych, którzy na Sądzie Ostatecznym nie zostaną przekreśleni, lecz zbawieni i posiądą prawo do życia w raju…

Zatrzymaliśmy się.

– A co z tym światem? – zapytał łagodnie Paul. – Co z tymi promieniami słońca, z tym życiem?

Uśmiechnął się do mnie.

– To… to jest grzech – wyjąkałam przygnębiona.

– A nasza miłość, Hannah?

– Ona jest najgorsza…

– Dlaczego?

– Ponieważ ona mnie… ponieważ ja… ponieważ my dwoje, ponieważ Jehowa…

Milczałam.

– Hannah – przerwał w końcu milczenie, jakie zapanowało między nami. – Może świadkowie Jehowy są w błędzie, może świat nie jest tak całkiem zły, jak wierzycie, może…

Zasłoniłam uszy, gdyż nie chciałam tego dłużej słuchać.

– Hannah, naprawdę wierzysz, że nasze wzajemne uczucia są grzechem?

Opuściłam ręce, ponieważ zasłanianie uszu nie zdało się na nic i słuchałam go. W tej samej chwili zatrzymał się koło mnie samochód. To było auto brata Jochena, natychmiast to zauważyłam. Zanim jeszcze zdołałam wydać z siebie jakiś dźwięk, brat Jochen wysiadł już z pojazdu i złapawszy mnie za rękę, wepchał do samochodu. – Wsiadaj – rzucił krótko. – Martwiliśmy się o ciebie, głupia dziewucho.

– Hej! – krzyknął zaskoczony Paul. – Hannah, czekaj…

Jednak już było za późno. Siedziałam w aucie, mocno przytrzymywana przez ojca Roswithy, a brat Jochen ruszył z miejsca.

Do końca tygodnia nie poszłam już do szkoły. Roswitha pilnowała mnie w moim pokoju. Brat Jochen o mnie rozmawiał. Siostra Walburga ponownie mnie przebadała. Ojciec pobladł, milczał i spuścił głowę. Moim młodszym braciom nie pozwolono do mnie przychodzić. Roswitha wyjaśniła im, że opętał mnie zły demon, dając Benjaminowi kilka głośnych klapsów, gdyż mimo wszystko wchodził do mojego pokoju. Babcia ciągała mnie za włosy, a dziadek wygłosił na zgromadzeniu improwizowane kazanie, mówiąc w nim o wszystkich moich przewinieniach. Musiałam przez cały czas trwania jego mowy stać obok niego. Czułam się upokorzona i chora, sporo minut upłynęło, zanim mi się znowu udało opuścić moje ciało, tak żebym niewidoczna i nietykalna unosiła się w powietrzu. W końcu jednak się powiodło, leżałam jak w stanie nieważkości w miękkiej, kojącej, powietrznej pościeli.

– Ona jest kompletnie odporna – grzmiał dziadek, wściekły jak rozdrażniony szerszeń.

– Nie prosi o przebaczenie, gdyż już nas opuściła – syczała Roswitha.

– Nie dostrzega, że się o nią martwimy, jest zepsuta do szpiku kości – stwierdziła fachowo siostra Brigitte, szarpiąc mnie za rękę. – Hannah, no powiedz coś wreszcie – zażądała stanowczo. Ale ja byłam w górze w powietrzu, niewidoczna i nietykalna, jak miałam zareagować?

– Jest zbuntowana, co będzie miało dla niej przykre konsekwencje – to było ostatnie stwierdzenie, jakie dziadek wygłosił na mój temat w czasie owego zgromadzenia. Później postawiono mnie przed sądem, który obradował w niewielkim biurze nad naszą Salą Królestwa. Stałam, niemal nieprzytomna i wycieńczona, przed starszymi – którzy wszyscy należeli do komitetu sędziowskiego – próbując zrozumieć, o co tu chodzi.

– Kłamiesz, nie wracasz na noc do domu, śpisz u jakiegoś młodzieńca z twojej klasy?

Nogi mi się trzęsły, pragnęłam usiąść na krześle, ale żadnego nie było, a przynajmniej dla mnie. Brat Jochen, dziadek i brat Roland zasiedli w wygodnych fotelach i mierzyli mnie stamtąd bezlitosnym wzrokiem.

– Tak więc spędziłaś noc u tego Paula? – zapytał zniecierpliwiony brat Roland. Był wysokim, szczupłym mężczyzną, a jego szpakowate włosy zawsze wyglądały tak, jakby je czesał w ogromnym pośpiechu. Wszystko, co z nim związane, sprawiało wrażenie zniecierpliwienia. Zawsze był zdenerwowany i nie umiał nawet najkrótszej chwili usiedzieć w spokoju. Niestały, poirytowany, wciąż raptownie wstawał z miejsca, aby chodzić wte i wewte albo aby mnie szturchnąć lub popchnąć. – Odpowiadaj dziewczyno – sapał i prztykał wskazującym palcem w moją skroń.

– Tak – wycedziłam przez zęby.

– Nie doszło wprawdzie do stosunku płciowego – zaczął brat Jochen, patrząc na mnie lodowato. – Ale to jest całkiem drugoplanowa sprawa…

Milczałam i było mi niedobrze.

– Co wyście wyprawiali? – zapytał dziadek, wbijając we mnie wstrętny wzrok.

Milczałam.

– Hannah, teraz jest godzina siedemnasta i mamy dużo czasu. Poczekamy.

Długą okropną chwilę panowała zupełna cisza. Nogi zdrętwiały mi tak, że zaczęły mnie boleć.

– Jest wpół do szóstej, Hannnah – oświadczył w końcu brat Jochen. – Myślę, że powoli zmądrzejesz i zaczniesz mówić, już najwyższy czas.

Brat Roland znowu zaczął chodzić, szturchnął mnie w plecy, a swoją lodowatą, pofałdowaną dłonią złapał mnie za kark.

– Muszę usiąść – poprosiłam cicho.

– Najpierw zacznij mówić – naciskał ojciec Roswithy.

– Nie wiem, co mam powiedzieć – wyszeptałam szybko.

– Dotykaliście się? Robiliście nieobyczajne rzeczy? Przytaknęłam.

– Odpowiadaj – powiedział ostro brat Jochen.

– Tak – wyszeptałam.

– To nie wystarcza! – krzyczał brat Roland, uderzając mnie w twarz. – Chcemy to usłyszeć, opowiadaj…

– Nie mogę – wydukałam.

– To do niczego nie doprowadzi – wyjaśnił nasz starszy zboru.

– My… – wyszeptałam zmordowana. – Ja, ja go pocałowałam, ale…

Później przerwałam, ponieważ wszystko mnie bolało. Nie tylko moje wymęczone nogi, także głowa, i oczy, i brzuch. Napięłam kark, ręce mi drżały, palce zrobiły się zimne i bez czucia. Nagle krzyknęłam. – Nie wytrzymam dłużej! – zawyłam. – Zostawcie mnie w spokoju! To jest moje życie! Nie będziecie decydować o moim losie! Nienawidzę was!

A potem napięłam każdy muskuł swojego zbolałego ciała, wypadłam z ponurego pomieszczenia i wybiegłam na zewnątrz.

Udało mi się uciec. Wciąż biegłam, coraz dalej, aż byłam pewna, że nikt za mną nie podąża. Potem poszłam do Paula.

– Nie widzieliśmy się cały tydzień – powiedział Paul, biorąc mnie w ramiona. – Stale do was dzwoniłem, ale wciąż odkładali słuchawkę, kiedy się przedstawiałem. Marie także próbowała, zawsze z tym samym rezultatem.

– Paul, proszę, pocałuj mnie – wyszeptałam, myśląc ze zgrozą o tym, co zrobiłam przed starszyzną, opisując nasze delikatne, aczkolwiek namiętne pocałunki.

Paul przytaknął i przyłożył łagodnie swoje ciepłe, suche wargi do moich ust. Trzęsłam się, płakałam i mocno do niego przywarłam, swoimi wargami otworzyłam jego usta i całowaliśmy się długo, namiętnie, dziko. A mimo wszystko był to trochę nieszczęśliwy pocałunek, gdyż bez przerwy płakałam.

– Co będzie dalej? – zapytałam w końcu. – Najpierw chciałbym ci coś pokazać – wyjaśnił i biorąc mnie za rękę, wyciągnął z pokoju.

– Dokąd idziemy? – zapytałam zmieszana.

– Zaraz zobaczysz – odpowiedział.

Wsiedliśmy do tramwaju i pojechaliśmy kilka przystanków przez miasto.

– Na cmentarz? – zapytałam przestraszona, kiedy zauważyłam, dokąd mnie prowadził i znowu serce biło mi młotem.

Paul przytaknął. – Na grób twojej Mamy – powiedział spokojnie.

– Wiesz, gdzie się znajduje? – Tak.

– Ale przecież nie znałeś jej nazwiska – wymamrotałam przejęta.

Paul położył rękę na moim ramieniu i weszliśmy razem przez olbrzymią portalową, cmentarną bramę. – Przeszukałem cały cmentarz. Przecież mi powiedziałaś, że miała na imię Susanna, i że zmarła we wrześniu przed dziesięcioma laty…

Zatrzymałam się. – Przeszukałeś cały cmentarz, żeby znaleźć jej grób? – zapytałam zmieszana.

Przytaknął. – Mama i rodzeństwo pomogli mi w tym – dodał, ściskając moją dłoń. – Chodź, tędy wzdłuż…

Po paru minutach byliśmy na miejscu.

„Susanna Meyenschein – widniał napis na białym kamieniu. – Będzie nam Ciebie brakować. 1951 – 1976”.

– Miałaby dzisiaj trzydzieści pięć lat – wyszeptałam i rozpłakałam się.

Długo staliśmy, trzymając się za ręce, nad grobem Mamy i poza moim łkaniem nie było nic słychać, panowała zupełna cisza.

Przez kilka dni zostałam u Paula, ale później, pewnego dnia, kiedy byliśmy w szkole, jego matkę nieoczekiwanie odwiedzili brat Jochen z moim dziadkiem. Siedzieli całe przedpołudnie, wywierając na nią taką presję, że w końcu zapewniła brata Jochena o tym, iż mnie odeśle z powrotem do domu.

– Powiedzieli, że w przeciwnym razie doniosą na mnie na policję – relacjonowała nam przygnębiona matka Paula podczas obiadu. – Dodali także, że włączą w to Urząd do Spraw Młodzieży, ponieważ zgodziłam się, żebyście razem spali w pokoju Paula…

– Przecież to brednie, mamo – odezwała się zdenerwowana Katrin, starsza siostra Paula. – Paul i Hannah nie robią niczego złego. Ci ludzie chcą tylko wywrzeć na ciebie presję…

– … co im się najwidoczniej znakomicie udało – burknął Paul.

Jego matka przygryzała nerwowo wargi. – Powiedzieli, że wiele ryzykuję. Jeśli Hannah na przykład zaszłaby w ciążę, to mnie pociągną za to do odpowiedzialności i…

– … i co? – parsknął Paul. – Co za brednie!

– Powiedzieli, że doprowadzą do tego, aby mi odebrano Fionę.

Fiona była pięcioletnią siostrą Paula.

– Nie mogę więc tutaj zostać? – zapytałam z trwogą.

– Nie ma wyjścia, Hannah – wyjaśniła półgłosem matka Paula. Przy stole zapadła kompletna cisza.

– Ale dokąd ona pójdzie? – zapytała w końcu Katrin. – Przecież opowiadała, jak w domu ją biją i zamykają.

Znowu milczałam, poczułam się nieludzko zmęczona.

Przez cały tydzień ukrywali mnie; Dwie noce spałam u Marie, w pokoju jej starszego brata, który wyjechał na parę dni. Dwa kolejne dni mogłam zostać u Anny. Później spałam w Schrebergarten u rodziców Susanne, a jeden dzień spędziłam nawet u Sabriny. Do szkoły w tym czasie oczywiście nie chodziłam.

– Stoją każdego dnia przed szkołą – informowała mnie Marie, marszcząc czoło. – Twoja matka i babcia, raz także ten dziwny, olbrzymi Goliat o przenikliwym wzroku, pykający przez cały czas fajkę.

– Co robią? – zapytałam przestraszona.

Paul zastanowił się. – Właściwie nic – powiedział po chwili wahania. – Po prostu zwyczajnie stoją, wypatrują cię, próbując nie rzucać się w oczy.

Marie szturchnęła Paula.

– Myślę, że powinieneś powiedzieć Hannah, co się stało – próbowała to na nim wymusić.

– O czym mówisz? – dopytywałam się, będąc jeszcze bardziej wystraszona. Paul wywracał oczami. – Nic ważnego – rzucił szybko.

– No tak, ojciec twojej macochy napadł go wczoraj rano i groził mu. Zresztą pobił go także… – opowiedziała z ciężkim sercem Marie.

– Co ty mówisz, tylko lekko mnie dotknął, nie dramatyzuj – przerwał błyskawicznie Paul.

– Najlepiej jak dam za wygraną – powiedziałam w poczuciu winy, byłam zmęczona, wykończona.

– Nonsens! – odezwali się chórem, a Paul objął mnie delikatnie ramieniem.

– Paul, myślę, że nie dam już rady – powiedziałam smutna.

– Wspólnie się uda – stwierdził, całując mnie po całej twarzy.

– Ale wciąż nie wiemy, jak. Przecież nie mogę się wiecznie ukrywać.

– Co by się stało, gdybyś wróciła? – zapytała Sabrina, kiedy spotkaliśmy się wszyscy w domku letniskowym jej rodziców.

Wzruszyłam ramionami. – Musiałabym oczywiście wszystkich prosić o wybaczenie, rodziców, starszych zboru podczas zgromadzenia…

– A potem znowu by cię zamknęli, pobili i pilnowali, zaprogramowali całe twoje życie? – przerwała mi Marie rozgniewana.

Zaprzeczyłam ruchem głową.

– Nie, z pewnością daliby mi jeszcze jedną szansę. To są ich wyszukane metody, jeśli ktoś poważnie traktuje swoją winę. Nazywają to… próbą charakteru…

– … próbą czego? – zapytał Sabrina zmieszana.

– No tak, świadkowie, którzy zostali wykluczeni, mogą prosić o ponowne przyjęcie do zboru. Jeśli starsi się zgodzą, to uzyskują zgodę na przyjście na zgromadzenie, pod pewnymi warunkami.

– Jakimi? – zapytała Marie z niedowierzaniem.

– Wejść do Sali Królestwa delikwent może dopiero wtedy, kiedy wszyscy inni świadkowie Jehowy zajmą swoje miejsca. Wówczas zupełnie sam może zająć wolne miejsce w ostatnim rzędzie. Po skończonym zgromadzeniu opuszcza salę przed wszystkimi innymi, znowu zupełnie sam i nikt, nikt, naprawdę nikt nie ma prawa z nim rozmawiać czy pozdrowić go lub na niego patrzeć…

Paul z dezaprobatą potrząsał głową, patrząc na mnie z zainteresowaniem.

– To przecież jak w średniowieczu – stwierdził z przerażeniem.

Milczałam zażenowana.

– Przecież nie możesz wziąć w tym udziału – krzyknęła Marie. – To nieludzkie!

– Łatwo wam powiedzieć – szepnęłam. – Wy macie swoich rodziców, dziadków, rodzeństwo i przyjaciół. Nie jesteście sami. Ale ja, ja zostanę na zawsze sama, jeśli teraz nie ustąpię.

Zapanowała między nami cisza.

– Rozmawiałam wczoraj z panią Winter – powiedziała w końcu Marie wzdychając. – Ona oczywiście w ostatnich dniach już kilka razy rozmawiała z twoimi rodzicami, Hannah, ale oni zabronili jej się wtrącać. Stwierdzili, że nie potrzebują pomocy. Pani Winter musiała więc, chcąc nie chcąc, włączyć do tego kierownictwo szkoły, w końcu przez cały tydzień opuściłaś lekcje, Hannah. Dyrekcja szkoły skontaktowała się z kuratorium. Wkrótce zrobi się wielki raban, Hannah!

– I coś się stanie! – z naciskiem powiedział Paul.

– Może mogłabyś na razie zamieszkać u pani Winter – zastanawiała się Sabrina. Nerwowo darłam papierową chusteczkę, zmiatając ze stołu skrawki bibułki. – Nie musiałabyś przynajmniej przez jakiś czas więcej się przeprowadzać.

– Ale jeśli jej rodzice dowiedzą się, gdzie ona jest, to przyjadą po nią. A pani Winter nie ma prawa izolować jej od rodziców tylko dlatego, że są świadkami Jehowy o dziwnych poglądach na życie. W końcu w tym kraju panuje wolność religijna, o tym fakcie wystarczająco wiele razy będą jej przypominać – stwierdziła Marie, wzruszając ramionami.

– Ale jeśli biją Hannah i trzymają w odosobnieniu z powodów religijnych, to dosyć z ich wolnością przekonań, myślę sobie – dodał z wściekłością Paul.

– Powiedzieli pani Winter, że sobie wypraszają tego rodzaju impertynencje, dopytując się, czy istnieją jakiekolwiek dowody na te twierdzenia.

Dłużej nie słuchałam, tylko usiadłam ociężała, czując, jak mój nowy sprzeciw znowu zaczyna słabnąć, mój świat legł w gruzach. To było i tak, i tak wszystko bez sensu, a zmęczenie zmogło mnie całkowicie.

A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Szłam wycieńczona wzdłuż ulicy, prowadzącej do naszego domu, kiedy schwytał mnie brat Roland.

– Mam cię, Hannah – powiedział chłodno, trzymając mnie za ramię.

– Możesz mnie spokojnie puścić, wracam do domu – bąknęłam, starając się nawet do niego niepewnie uśmiechnąć.

– W porządku – odparł, szliśmy obok siebie nieopodal budynku, w którym spędziłam dzieciństwo. Nagle zobaczyłam Marie. Stała po drugiej stronie jezdni, prawie niewidoczna za grubym, oklejonym plakatami słupem ogłoszeniowym, patrzyła na mnie, zmrużywszy powieki. Obok niej stał ktoś jeszcze. Skądś go znałam. To było jak spóźnione olśnienie w samym środku wyczerpującej rezygnacji. To był wysoki, niezgrabny chłopak, z którym Marie spotkała mnie kiedyś podczas mojej służby głosicielskiej na ulicy. Przystojny młodzieniec, który podniósł „Strażnicę” – kiedy mi upadła na chodnik – serdecznie mi się przyglądając. I to był dokładnie ten sam chłopak, który mnie kiedyś potrząsał za ramię w miejskim parku, gdy leżałam twarzą w mokrej trawie na wpół przemarznięta i zrozpaczona.

Uśmiechnęłam się blado, ale to było naturalne, jeszcze raz na nich spojrzałam, przechodząc obok i znikając w domu rodziców.

Dlaczego tutaj przyszli? W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia, wracałam do swojego małego świata, a ten wielki tam na zewnątrz już mnie teraz nie obchodził.

Nasze mieszkanie znajdowało się na parterze. Tak więc wchodziło się bardzo szybko i znowu się w nim znalazłam, należałam do niego. Wszyscy byli w domu. Rodzice, dziadkowie i brat Jochen.

– Znalazłem ją – zawołał brat Roland, zaraz jak tylko zamknął za nami drzwi. A potem świat się zawalił. Przeklinali i straszyli, płakali i modlili się, wzywali Jehowę i bili mnie. Wprawdzie do dzisiaj pamiętam tylko razy ojca Roswithy. Bił mnie bez chwili wytchnienia, tak że zobaczyłam wszystkie gwiazdy.

Nagle ktoś zaczął krzyczeć, głośno, rozpaczliwie, przeraźliwie. Drgnęłam, kto to był? Trwało to chwilę, nim zrozumiałam, że to ja.

Krzyczałam, krzyczałam i krzyczałam, a potem zapadłam się w naszą sofę i jedyną myślą, jaka mi przebiegała, było: umrzeć, bardzo szybko umrzeć. Zamknęłam oczy i czułam, jaka jestem udręczona. Leżałam nieruchomo, jakby całe życie ze mnie uszło. Jasne światło, znane mi jasne światło rozpływało się przed moimi zamkniętymi oczami. Dopiero płacz mojego ojca, kiedy dotarł do mnie, sprawił, że uniosłam z wysiłkiem zbolałe powieki.

– Nie płacz tatusiu – wyszeptałam. – Wkrótce będę u Mamy…

– NIE MOŻESZ UMRZEĆ! – wrzasnął nagle. To było, jakby cały czas się odwrócił. Uśmiechnęłam się cicho. – Co wyście jej zrobili? – krzyczał jak szalony. – Przecież ona jest moim dzieckiem, kocham ją. Muszę ją chronić…

– Michael, pomyśl o szatanie – odezwała się Roswitha ostrzegawczo.

– Rosi, zamknij się! – wrzasnął. – Zaraz zaprowadzę Hannah do rodziców Susanny… – W tej samej chwili aż zahuczało. Paul i brat Marie sforsowali zamek przy drzwiach wejściowych od mieszkania i weszli do środka.

– Paul – wyszeptałam z trudem.

– Hannah, wszystko w porządku? – zapytał podniesionym głosem, blady na twarzy z przerażenia. – Tak krzyczałaś.

– Słyszałeś? – zapytałam zmieszana.

Przytaknął i przytulił mnie. – Czekaliśmy na zewnątrz, Marie, Daniel i ja.

Patrzyłam na Paula z wdzięcznością, a potem na Marie i Daniela, tego przystojnego chłopaka z parku, i naraz znowu narodziła się we mnie nadzieja, że może nie muszę w przyszłości być sama.

Nagle zrobiło się zupełnie cicho w tym mieszkaniu z wyważonymi drzwiami. Paul, Marie i Daniel byli bladzi i wystraszeni. Mój ojciec także był biały jak ściana, podobnie jak roztrzęsiona Roswitha. Tylko jej rodzice, brat Jochen i brat Roland wyglądali, jakby nic na nich nie zrobiło wrażenia. Z wyrazem dezaprobaty na twarzy podeszli do szafy w przedpokoju, pozakładali swoje płaszcze i kurtki, i zniknęli bez jednego słowa pożegnania.

– Zaprowadzę cię do rodziców Susanny – w końcu powiedział cicho ojciec. – Tutaj na razie nie powinnaś zostawać, Hannah. Musimy wpierw wszyscy się opamiętać…

Przytaknęłam.

– Możesz chodzić? – zapytał troskliwie ojciec. Skinęłam ponownie głową.

– Chodź Hannah, pomogę ci – powiedział Paul.

– Mniemam, że jesteś tym chłopakiem, z którym moja córka… – odezwał się ojciec niespokojnie.

– Tak, jestem przyjacielem Hannah – odpowiedział. Wyglądał tak ładnie i był taki pewny siebie, a jego twarz powoli, powoli także nabierała kolorów.

Chwilę później przyjechała policja, jakiś zaniepokojony sąsiad musiał ich powiadomić.

Roswitha i ja rzuciłyśmy na siebie ostatnie, długie spojrzenie, zanim na zawsze opuściłam nasze mieszkanie.

– Dobrze się rozumiałyśmy – powiedziała cicho Roswitha. Jednak ja się w ogóle nie odezwałam, nie wiedziałam co miałabym jej powiedzieć, choć pomyślałam prze chwilę smutno o piernikowym sercu z zoo. „Ukochanej…”

Ojciec zawiózł Paula i mnie do rodziców mojej Mamy. Zostawił mnie tam trochę bezradną.

– Musicie ją przyjąć – powiedział. – Przynajmniej na pewien czas, muszę uporządkować na nowo… swoje życie.

Moi obcy dziadkowie, rodzice Mamy przyjęli mnie serdecznie, choć byli zaskoczeni.

– Kto cię tak potraktował? – zapytał dziadek.

– To długa historia – odpowiedział za mnie Paul.

– Jesteś przyjacielem Hannah – indagował wciąż dziadek.

– Kocham ją – wyjaśnił Paul, a potem weszliśmy we czwórkę do domu.

„U moich nowych dziadków jest trochę ciasno – zapisałam parę tygodni później w nowym dzienniku. – Chociaż mają duży dom, od góry do dołu pozastawiany jest ogromną ilością antykwarycznych przedmiotów. Czasami nie mogę złapać powietrza. – Ale przecież mam Paula. Spędzamy razem prawie każdą wolną sekundę. Tak go kocham!

Niekiedy odwiedza mnie ojciec. Nie odszedł od Roswithy. Powiedział, że to ze względu na młodszych braci. Ale ja mu nie wierzę. Nie wyobraża sobie po prostu bez niej życia. Jest słaby i bojaźliwy. ALE JA NIE JESTEM SŁABA I BOJAŹLIWA!

Wczoraj przyniósł mi rzeczy Mamy. Rzeczywiście wszystko dla mnie przechował.

Benjamina także przyprowadził. Roswitha się zgodziła.

Życie jest piękne.

Moi dziadkowie są wprawdzie męczący, ale poradzę sobie z nimi.

Czasami chodzimy razem na grób Mamy.

W każdym razie są bardzo mili dla Paula i próbują dać mi wiele swobody – może także coś zrozumieli przez te wszystkie lata.

Urząd do Spraw Młodzieży rozstrzygnął, że mogę pozostać u dziadków – zapisałam pół roku później.